uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 758 580
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 277

Paweł Huelle - Weiser Dawidek

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :793.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Paweł Huelle - Weiser Dawidek.pdf

uzavrano EBooki P Paweł Huelle
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 1,265 osób, 571 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 267 stron)

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.

Weiser Dawidek

PAWE£ HUELLE Weiser Dawidek s³owo/obraz terytoria

Juliuszowi

7 W³aœciwie jak to siê sta³o, jak do tego dosz³o, ¿e staliœmy w trójkê w gabinecie dyrektora szko³y, maj¹c uszy pe³ne z³ow- rogich s³ów: „protokó³”, „przes³uchanie”, „przysiêga”, jak to siê mog³o staæ, ¿e tak po prostu i zwyczajnie z normalnych uczniów i dzieci staliœmy siê oto po raz pierwszy oskar¿onymi, jakim cudem na³o¿ono na nas tê doros³oœæ – tego nie wiem do dzisiaj. By³y mo¿e jakieœ wczeœniejsze przygotowania, nic jednak o tym nie wiedzieliœmy. Jedyne, co wówczas odczuwa³em, to ból lewej nogi, bo kazano nam staæ ca³y czas, a do tego wci¹¿ powtarzaj¹ce siê pytania, podstêpne uœmiechy, groŸby pomie- szane ze s³odkimi proœbami „aby wszystko wyt³umaczyæ raz jeszcze, po kolei i bez ¿adnych zmyœleñ”. Mê¿czyzna w mundurze ociera³ pot z czo³a, patrzy³ na nas têpym wzrokiem umêczonego zwierzêcia i grozi³ palcem, mam- rocz¹c pod nosem niezrozumia³e zaklêcia. Dyrektor w rozluŸ- nionym krawacie bêbni³ palcami po czarnej powierzchni biur- ka, a nauczyciel przyrody M-ski wpada³ co chwila, dopytuj¹c siê o przebieg œledztwa. Patrzyliœmy, jak promienie wrzeœniowego s³oñca, przebijaj¹c siê przez zasuniête firanki, oœwietlaj¹ zaku- rzony dywan bordowego koloru, i by³o nam ¿al minionego lata. A oni pytali wci¹¿, niestrudzenie, sto razy od nowa, nie mog¹c poj¹æ najprostszych w œwiecie rzeczy, zupe³nie tak, jakby to oni byli dzieæmi.

8 – To jest wprowadzanie w b³¹d, za to s¹ okreœlone kodeksem kary! – krzycza³ ten w mundurze, a dyrektor przytakiwa³ mu, ³api¹c siê co rusz za krawat: – Co ja z wami mam, ch³opcy, co ja z wami mam – i poluŸnia³ jeszcze bardziej wielki trójk¹tny wêze³, który z daleka mo¿na by³o wzi¹æ za kokardê jakobiñsk¹. Tylko M-ski zachowywa³ umiarkowany spokój, jakby by³ pew- ny swego, szepta³ na ucho temu w mundurze jakieœ informacje, po czym obaj spogl¹dali na nasz¹ trójkê z jeszcze wiêkszym za- interesowaniem, poprzedzaj¹cym zwykle now¹ seriê pytañ. – Ka¿dy z was mówi zupe³nie co innego – krzycza³ dyrektor. – I nigdy dwa razy to samo, wiêc jak to jest, ¿e nie mo¿ecie ustaliæ wspólnej wersji? A mundurowy wpada³ mu w s³owo: – To jest za powa¿na sprawa na ¿arty, ¿arty siê skoñczy³y wczoraj, a dzisiaj trzeba ca³¹ nag¹ prawdê na stó³! Nie wiedzieliœmy wprawdzie, jak wygl¹da naga prawda, ale ¿aden z nas przecie¿ nie k³ama³, mówiliœmy jedynie to, co chcie- li us³yszeæ, i jeœli M-ski pyta³ o niewypa³y, przytakiwaliœmy, ¿e chodzi³o o niewypa³y, gdy zaœ mê¿czyzna w mundurze dodawa³ sk³ad zardzewia³ej amunicji, nikt z nas nie przeczy³, ¿e gdzieœ taki sk³ad na pewno by³, a mo¿e i jest jeszcze teraz, tylko nie wiadomo gdzie, od czego pytaj¹cy dostawa³ wypieków i zapala³ nowego papierosa. By³a w tym jakaœ nieuœwiadomiona metoda obrony, o któr¹ oni rozbijali siê niczym mydlana bañka. Gdyby na przy- k³ad zapytali nas, czy byliœmy œwiadkami wybuchów Weisera, ka¿dy przytakn¹³by skwapliwie, ¿e tak, nikt jednak nie potrafi³by powiedzieæ, o jakich porach dnia, a na dodatek jeden z nas do- da³by zaraz, ¿e w³aœciwie Weiser robi³ to wy³¹cznie sam, od czasu do czasu zapraszaj¹c tylko Elkê. Czuliœmy doskonale, ¿e na pyta- nia, które nam zadaj¹, nie ma prawdziwych odpowiedzi, a na-

9 wet gdyby okaza³o siê po jakimœ czasie, ¿e jednak s¹, to i tak to, co zdarzy³o siê tamtego sierpniowego popo³udnia, pozostanie dla nich ca³kiem niewyt³umaczalne i niezrozumia³e. Podobnie jak dla nas równania z dwoma niewiadomymi. Szymek i Piotr stali po bokach, a ja w samym œrodku, z moj¹ bol¹c¹ i spuchniêt¹ od d³ugiego znieruchomienia nog¹. Oni mogli ratowaæ siê spojrzeniami w lewo lub prawo, ja zaœ pozosta- wa³em sam ze spojrzeniem dyrektora i oprawionym w ciemne ramki bia³ym or³em ponad jego g³ow¹. Chwilami wydawa³o mi siê, ¿e orze³ porusza jednym ze skrzyde³, chc¹c wylecieæ na po- dwórze, czeka³em, a¿ us³yszymy brzêk t³uczonego szk³a i ptak pofrunie, lecz nic takiego siê nie sta³o. Zamiast oczekiwanego lotu coraz gêœciej pada³y pytania, pogró¿ki i proœby, a my stali- œmy dalej, ca³kiem niewinni i przera¿eni tym, jak skoñczy siê to wszystko, bo przecie¿ wszystko musi mieæ swój koniec, tak jak lato, którego ostatnie odg³osy dobiega³y do naszych uszu przez uchylone okno gabinetu. – Cz³owiek nie mo¿e zgin¹æ zupe³nie bez œladu – krzycza³ ten w mundurze. – To jest niemo¿liwe, a ty, Korolewski – zwróci³ siê do Szymka – utrzymujesz, ¿e Weiser i wasza kole¿anka (mundurowy nie móg³ zapamiêtaæ, jak nazywa³a siê Elka) wyszli tego dnia razem z domu, w kierunku Bukowej Górki, i ¿e wiêcej ich nie widzia³eœ, gdy tymczasem widziano was we trójkê na nasypie kolejowym jeszcze po po³udniu. – A kto widzia³? – zapyta³ nieœmia³o Szymek, przestêpuj¹c z nogi na nogê. – Ty mi tu pytañ nie zadawaj, masz odpowiadaæ! – Mê¿czyŸ- nie w mundurze rozb³ys³y groŸnie oczy. – To siê jeszcze dla was wszystkich Ÿle skoñczy! Szymek prze³kn¹³ œlinê i jego odstaj¹ce uszy zaczerwieni³y siê gwa³townie:

10 – Bo to by³o dwa dni wczeœniej, jak nas widzieli. Dyrektor nerwowo przerzuci³ arkusze papieru, gdzie by³y spisane nasze zeznania. – Nieprawda! Znowu bezczelnie k³amiesz, przecie¿ twoi ko- ledzy powiedzieli wyraŸnie, ¿e szliœcie we trójkê starym nasy- pem kolejowym w kierunku Brêtowa, a mo¿e – zwróci³ siê teraz do nas – to nie s¹ wasze s³owa, co? Piotr pokiwa³ g³ow¹ na znak zgody. – Tak, panie dyrektorze, ale myœmy nie powiedzieli wcale, ¿e to by³o tego ostatniego dnia, to rzeczywiœcie by³o dwa dni wczeœniej. Dyrektor poluŸni³ swój krawat, który teraz nie przypomina³ ju¿ w³aœciwie normalnego krawata tylko szalik, w¹ski i koloro- wy, owiniêty pod ko³nierzykiem. Mundurowy zerkn¹³ w zezna- nia i jego twarz wykrzywi³ grymas, ale powstrzyma³ siê tym razem od krzyku, by zadaæ nastêpne pytanie z ca³kiem innej beczki, podstêpne i nag³e. Byæ mo¿e chcia³ wiedzieæ, sk¹d Weiser bra³ materia³ wybuchowy do swoich eksplozji, a mo¿e zapyta³ o coœ zupe³nie b³ahego, na przyk³ad jak¹ sukienkê mia³a na sobie Elka, kiedy widzieliœmy j¹ ostatni raz, albo czy Weiser nie odgra¿a³ siê przed znikniêciem, „¿e dokona czegoœ wielkie- go, ¿e jeszcze coœ poka¿e”. Wszystko to kr¹¿y³o nieuchronnie wokó³ tych dwojga, ale wiedzieliœmy dobrze, ¿e nigdy nie do- tkn¹ prawdy, bo trop, który podejmowali, od samego pocz¹tku by³ fa³szywy. Nie wiem, po jakim czasie M-ski zaproponowa³ nowy sposób prowadzenia œledztwa, zanim jednak to nast¹pi³o, pomyœla- ³em, ¿e Weiser i Elka musz¹ nas jakimœ sobie tylko znanym sposobem s³yszeæ teraz, stoj¹cych w gabinecie dyrektora i ze- znaj¹cych pod dyktando groŸnego cz³owieka w mundurze. I na pewno Weiser cmoka z uznaniem, kiedy s³yszy, jak ci trzej

11 mêcz¹ siê z nami, a Elka œmieje siê g³oœno, ukazuj¹c bia³e, wie- wiórcze zêby. Piotr i Szymek pomyœleli pewnie to samo, bo ¿a- den nie pisn¹³, kiedy M-ski poleci³ nam wyjœæ do sekretariatu i czekaæ tam na pojedyncze wezwania. Mieli nas teraz przes³u- chiwaæ osobno – to by³ ten jego nowy pomys³, po którym spo- dziewali siê wiêkszego sukcesu. W sekretariacie pozwolono nam wreszcie usi¹œæ i to by³o naj- wa¿niejsze, ponadto chwila wytchnienia od spojrzeñ M-skiego i krzyków tego w mundurze by³a czymœ wspania³ym i nieoczeki- wanym, czymœ, co przyjêliœmy za widomy znak opatrznoœci, ¿e najgorsze jest ju¿ za nami. Trzej w gabinecie dali nam trochê czasu, abyœmy przemyœleli beznadziejnoœæ naszej sytuacji i doszli do odpowiednich wniosków, ale my nie musieliœmy siê nawet naradzaæ w celu ustalenia dalszych zeznañ. Wiadomo by³o, ¿e ka¿dy bêdzie mówi³ tak, jak czuje, i to w³aœnie dawa³o nam naj- wiêksze szanse na przetrwanie opresji. Na pierwszy ogieñ poszed³ Szymek, nikn¹c w czeluœci gabi- netu pokornie i cicho, zostaliœmy wiêc z Piotrem sami, nie na d³ugo jednak. Za chwilê przys³ano woŸnego, ¿eby nas pilnowa³. Odt¹d siedzieliœmy w zupe³nym milczeniu, wype³nionym ty- kaniem zegara œciennego i przerywanym gongiem wybijaj¹- cym pe³ne godziny. W³aœciwie jak to siê sta³o, ¿e poznaliœmy Weisera? Widzieli- œmy go wczeœniej nieraz, chodzi³ do tej samej szko³y co my, bie- ga³ po tym samym podwórku i kupowa³ w tym samym sklepie Cyrsona oblepione butelki z oran¿ad¹, które doroœli nazywali krachlami. Nigdy jednak nie uczestniczy³ w naszych zabawach, stoj¹c z boku i najwyraŸniej nie maj¹c ochoty byæ jednym z nas. Kiedy graliœmy w pi³kê na trawie obok pruskich koszar, zado- wala³ siê milcz¹cym kibicowaniem, a kiedy spotykaliœmy go na

12 pla¿y w Jelitkowie, mówi³, ¿e nie umie p³ywaæ, i prêdko znika³ w t³umie pla¿owiczów, jakby siê tego wstydzi³. Spotkania te by³y krótkie i beztreœciwe, co odpowiada³o jego fizjonomii. By³ niewielkiego wzrostu, bardzo chudy i lekko przygarbiony, mia³ przy tym chorobliwie bia³¹ cerê, dla której jedynym godnym uwagi kontrastem by³y nienaturalnie du¿e, szeroko otwarte i bardzo ciemne oczy. Dlatego chyba wygl¹da³ tak, jakby siê czegoœ zawsze ba³, jakby czeka³ na kogoœ lub coœ, co przyniesie mu z³¹ nowinê. Mieszka³ ze swoim dziadkiem pod jedenastk¹, a na drzwiach do ich mieszkania widnia³a ¿ó³ta tablica z napi- sem „A. Weiser. Krawiec”. I to by³o w³aœciwie wszystko, co mo- gliœmy o nim powiedzieæ, zanim przysz³o lato ostatniego roku, zapowiadane majowymi chrab¹szczami i ciep³ym wiatrem z po³udnia. Wiêc jak to siê sta³o, ¿e poznaliœmy Weisera? Je¿eli cokolwiek ma swój pocz¹tek, to w tym wypadku mu- sia³ to byæ dzieñ Bo¿ego Cia³a, który przypada³ wyj¹tkowo póŸ- no. W kurzu i spiekocie czerwcowego przedpo³udnia szliœmy w procesji oddzieleni od proboszcza Dudaka grup¹ ministran- tów i œwie¿o komunikowanych trzeciaków, œpiewaj¹c jak wszy- scy: „Witaj Jezu, Synu Mary-i, Tyœ jest Bóg prawdziwy wŒwiêtej Hosty-i” i patrz¹c na ruchy kadzielnicy z nieukrywanym nabo- ¿eñstwem. Bo najwa¿niejsza by³a kadzielnica, nie Hostia, nie œwiête wizerunki Matki Boskiej i Boga, Co Zosta³ Cz³owiekiem, nie drewniane figury niesione przez cz³onków Ko³a Ró¿añco- wego w specjalnych lektykach, nie sztandary i wstêgi trzymane w d³oniach obleczonych w bia³e rêkawiczki, ale w³aœnie ka- dzielnica, poruszaj¹ca siê w lewo i w prawo, w dó³ i do góry, dymi¹ca szarymi ob³okami, kadzielnica ze z³otej blachy na grubym ³añcuchu tego samego koloru i woñ kadzid³a, dra¿ni¹- ca nozdrza, ale te¿ dziwnie md³a i ³agodna. W nieruchomym powietrzu ob³oki te utrzymywa³y siê, d³ugo nie zmieniaj¹c

13 kszta³tu, a my przyspieszaliœmy kroku, nastêpuj¹c poprzedni- kom na piêty, by schwytaæ je, zanim rozp³yn¹ siê w nicoœæ. I wtedy w³aœnie zobaczyliœmy Weisera po raz pierwszy w roli dla niego charakterystycznej, roli, któr¹ sam sobie wybra³, a nastêpnie narzuci³ nam wszystkim, o czym, rzecz jasna, nie mogliœmy nic wiedzieæ. Tu¿ przed o³tarzem, wznoszonym rok- rocznie obok naszego domu, proboszcz Dudak zamacha³ po- tê¿nie kadzielnic¹, wypuszczaj¹c wspania³y ob³ok, na który czekaliœmy z dr¿eniem i napiêciem. A kiedy szary dym opad³, zobaczyliœmy Weisera stoj¹cego na ma³ym wzgórku po lewej stronie o³tarza i przypatruj¹cego siê wszystkiemu z nieukrywa- n¹ dum¹. To by³a duma genera³a, który odbiera defiladê. Tak, Weiser sta³ na wzgórku i patrzy³, jakby wszystkie œpiewy, sztan- dary, obrazy, bractwa i wstêgi by³y przygotowane specjalnie dla niego, jakby nie by³o innego powodu, dla którego ludzie prze- mierzali ulice naszej dzielnicy z zawodz¹cym œpiewem na ustach. Dzisiaj wiem ponad wszelk¹ w¹tpliwoœæ, ¿e Weiser musia³ byæ taki zawsze, a wtedy, gdy opad³ kadzidlany dym, wyszed³ jedynie z ukrycia, ukazuj¹c nam po raz pierwszy swo- je prawdziwe oblicze. Nie trwa³o to zreszt¹ d³ugo. Gdy rozwia- ³a siê ostatnia smuga kadzidlanego zapachu i umilk³y s³owa pieœni intonowanej piskliwym g³osem proboszcza Dudaka, a t³um ruszy³ dalej do samego koœcio³a, Weiser znikn¹³ z pagór- ka i nie towarzyszy³ nam ju¿. Jaki bowiem genera³ pod¹¿a za oddzia³ami po skoñczonym przegl¹dzie? Do koñca roku szkolnego pozosta³y dni liczone na palcach, czerwiec rozszala³ siê w upale i co dzieñ rano budzi³y nas przez otwarte okna g³osy ptaków obwieszczaj¹ce niepodzielne pano- wanie lata. Weiser znów sta³ siê nieœmia³ym Weiserem, który tylko z daleka patrzy³ na nasze pe³ne wrzasków zabawy. Ale coœ ju¿ siê zmieni³o, czuliœmy teraz w jego wzroku dystans,

14 przenikliwy i piek¹cy, niczym spojrzenie ukrytego oka, badaj¹- ce ka¿dy postêpek. Mo¿e podœwiadomie nie mogliœmy znieœæ tego spojrzenia, kto wie, doœæ, ¿e w dzieñ rozdania œwiadectw z religii ujrzeliœmy go znów tak samo jak w Bo¿e Cia³o, albo raczej w podobnej sytuacji. Plebania Ojców Zmartwychwstañ- ców po³o¿ona by³a, jak ca³a zreszt¹ nasza dzielnica, pod lasem i kiedy ju¿ proboszcz Dudak zakoñczy³ swoje modlitwy i ¿ycze- nia, rozda³ najgorliwszym obrazki i kiedy otrzymaliœmy œwiadec- twa wydrukowane piêknie na kredowym papierze, rozpocz¹³ siê szaleñczy wyœcig do lasu po pierwsze chwile prawdziwych wakacji, bo szko³ê porzuciliœmy ju¿ poprzedniego dnia i teraz nie by³o przed nami nic oprócz dwóch miesiêcy cudownej swo- body. Biegliœmy ca³¹ chmar¹, wrzeszcz¹c i poszturchuj¹c siê ³okciami. Nic, zdawa³o siê, nie mog³o powstrzymaæ tego ¿ywio- ³u, nic, oprócz zimnego spojrzenia Weisera, a w³aœnie on sta³ oparty o pieñ modrzewia, jakby tu czeka³ na nas specjalnie. Mo¿e od kilku minut, a mo¿e zawsze. Tego nie wiedzieliœmy ani wtedy, ani póŸniej w gabinecie dyrektora i przylegaj¹cym doñ sekretariacie, oczekuj¹c kolejnych przes³uchañ, a tak¿e teraz, kiedy piszê te s³owa i kiedy Szymek mieszka w zupe³nie innym mieœcie, Piotr zgin¹³ w siedemdziesi¹tym roku na ulicy, a Elka wyjecha³a do Niemiec i nie pisze stamt¹d ¿adnych li- stów. Bo Weiser móg³ na nas czekaæ od samego pocz¹tku i to chyba w³aœnie jest najistotniejsze w historii, któr¹ opowiadam bez upiêkszeñ. A zatem sta³ i patrzy³. Tak, tylko tyle, wydawa³oby siê – tylko tyle. A jednak powstrzyma³ nadp³ywaj¹c¹ falê spoconych cia³ i krzycz¹cych garde³, zatrzyma³ na sobie i odepchn¹³ na mo- ment, na krótk¹ chwilê, w której ¿ywio³ cofa siê, by uderzyæ ze zdwojon¹ si³¹. „Weiser Dawidek nie chodzi na religiê” – za- brzmia³o gdzieœ na ty³ach, a z przodu podchwycono to has³o

15 w nieco zmienionej formie – „Dawid, Dawidek, Weiser jest ¯y- dek!”. I dopiero teraz, gdy zosta³o to powiedziane, poczuliœmy do niego zwyczajn¹ niechêæ, która ros³a w nienawiœæ, za to, ¿e nigdy nie by³ z nami, nigdy nie nale¿a³ do nas, jak te¿ za spoj- rzenie lekko wy³upiastych oczu, które sugerowa³o w sposób oczywisty, i¿ to my ró¿nimy siê od niego, a nie on od nas. Szymek wysun¹³ siê na czo³o i stan¹³ naprzeciw niego twarz¹ w twarz. – Ty, Weiser, a w³aœciwie dlaczego nie chodzisz z nami na religiê? – i pytanie zawis³o pomiêdzy nami w powietrzu, do- magaj¹c siê natychmiastowej odpowiedzi. On milcza³, uœmiechaj¹c siê tylko – jak s¹dziliœmy wówczas – g³upawo i bezczelnie, wiêc z ty³u zaczêto szemraæ, ¿eby spuœciæ mu bu³y. Bu³y polega³y na ugniataniu pleców rozci¹gniêtego na trawie delikwenta piêœciami i kolanami, i ju¿ widzieliœmy jego bia³e, obna¿one plecy, ju¿ jego koszula frunê³a w powietrze po- dawana z r¹k do r¹k, kiedy nagle w kr¹g oprawców wskoczy³a Elka z roziskrzonymi oczami i rozdzielaj¹c na prawo i lewo kop- niaki, krzycza³a: – Zostawcie go w spokoju, zostawcie go w spokoju! A gdy to nie poskutkowa³o, przywar³a do jednego z egzeku- torów paznokciami, znacz¹c na jego twarzy d³ugie nitki czer- wieniej¹cych gwa³townie bruzd. Odst¹piliœmy od Weisera, ktoœ poda³ mu nawet zmiêt¹ koszulê, a on, nie odzywaj¹c siê s³o- wem, wk³ada³ j¹, jakby siê nic nie sta³o. Dopiero po chwili zro- zumieliœmy, ¿e to nie on, a my wyszliœmy z tego poni¿eni, on zosta³ sob¹, niezmiennie takim samym Weiserem i móg³ na nas patrzeæ jak w Bo¿e Cia³o, spokojnie, ch³odno, bez namiêt- noœci i z dystansem. Trudno wytrzymaæ coœ takiego, tote¿ gdy tylko oddali³ siê, schodz¹c wzd³u¿ zaroœniêtego p³otu koœcio³a, Szymek rzuci³ pierwszy kamieñ, krzycz¹c g³oœno: „Dawid, Da-

16 widek, Weiser jest ¯ydek”, a inni naœladowali go, krzycz¹c to samo i rzucaj¹c nastêpne kamienie. Ale on nie odwróci³ siê ani nie przyspieszy³ kroku, unosz¹c w ten sposób swoj¹ dumê, a nam pozostawiaj¹c bezsilny wstyd. Elka pobieg³a za nim, wiêc przestaliœmy ciskaæ kamienie. To by³a nasza pierwsza bli¿sza znajomoœæ z Weiserem, jego œmiertelnie bia³e plecy, zmiêta kraciasta koszula i jak ju¿ wspo- mnia³em – nieznoœne spojrzenie, któreœmy po raz pierwszy poczuli na sobie w Bo¿e Cia³o, kiedy rozwia³ siê kadzidlany ob³ok, wypuszczony ze z³otej puszki przez proboszcza Dudaka. Czy by³ to zwyk³y przypadek? Czy Weiser znalaz³ siê przed budynkiem plebanii z w³asnej woli, podobnie jak w Bo¿e Cia- ³o na wzgórku obok o³tarza? Jeœli nie, to jaka si³a kaza³a mu to uczyniæ, dlaczego postanowi³ ukazaæ siê nam w³aœnie tak? Te pytania d³ugo nie dawa³y mi zasn¹æ, d³ugo jeszcze po zakoñ- czeniu œledztwa i wiele lat póŸniej, kiedy sta³em siê kimœ zupe³nie innym. I je¿eli jest jakaœ odpowiedŸ, to tylko ta, ¿e w³aœnie z jej braku zape³niam linijki papieru, niczego nie bê- d¹c pewnym. Listy, które wysy³am rokrocznie do Mannheim w nadziei rozjaœnienia kilku innych jeszcze spraw, zwi¹zanych z tamtymi wydarzeniami i osob¹ Weisera, pozostaj¹ bez odpo- wiedzi. Pocz¹tkowo myœla³em, ¿e Elka, odk¹d sta³a siê Niemk¹, nie pragnie ¿adnych st¹d wiadomoœci, ¿adnych wspomnieñ, które mog³yby j¹ wytr¹caæ z jej nowej, niemieckiej równowagi. Ale teraz ju¿ tak nie s¹dzê, a przynajmniej nie by³bym tego taki pewien. Pomiêdzy ni¹ a Weiserem by³o coœ, czego nigdy nie mogliœmy poj¹æ, coœ, co ³¹czy³o ich w przedziwny sposób i czego ¿adn¹ miar¹ nie da siê okreœliæ mianem dzieciêcej fa- scynacji p³ci¹ czy podobnymi terminami, jakich wspó³czesny psycholog mia³by pe³ne usta. Jej uparte milczenie to coœ wiê- cej ni¿ niechêæ do kraju dzieciñstwa.

17 A tamtego dnia, kiedy koszula Weisera frunê³a w powietrzu z r¹k do r¹k, pojechaliœmy rozklekotanym tramwajem linii numer cztery na pla¿ê do Jelitkowa. Mimo wczesnego popo- ³udnia na obu platformach wozu panowa³ spory t³ok, s³oñce operowa³o jeszcze silnie, a wewn¹trz pojazdu unosi³ siê cha- rakterystyczny zapach znêkanego upa³em lakieru. Ani nam w g³owie by³o pamiêtaæ o Weiserze i przedpo³udniowej scenie pod lasem. Skoro tylko tramwaj wtoczy³ siê z potwornym zgrzytem na pêtlê obok drewnianego krzy¿a, wybiegliœmy, machaj¹c rêcznikami, w kierunku pla¿y, nie zwa¿aj¹c na roz- wieszone pomiêdzy domami rybaków sieci ani na poustawia- ne w piramidki kosze, cuchn¹ce tranem i smo³¹. Dopiero tutaj rozpoczyna³y siê prawdziwe wakacje, a wraz z nimi nurkowa- nie po garœæ piachu, wyœcigi do czerwonej boi i gonitwy a¿ do sopockiego mola, sk¹d najodwa¿niejsi popisywali siê straceñ- czymi skokami. Bo tak naprawdê Jelitkowo nie mog³o istnieæ bez nas, tak samo jak miasto nie mog³o istnieæ bez pla¿y i zato- ki. To by³y naczynia po³¹czone i chocia¿ dzisiaj jest zupe³nie inaczej, pamiêæ o tym wydaje siê niezniszczalna. Na przedzie rozhukanej czeredy bieg³ wiêc Piotr, pragn¹cy zademonstrowaæ swój numer pla¿owy, polegaj¹cy na œci¹gniê- ciu koszuli i spodenek jeszcze w biegu, bez zatrzymywania siê, i wskoczeniu do wody w bryzgach bia³ej piany. Jego bose stopy ju¿ skrzypia³y na piachu, pozostawiaj¹c w tyle piaskowe fon- tanny, kiedy nagle zatrzyma³ siê nad wod¹ i krzykn¹³, jakby mu wbito w nogê coœ ostrego: – Kolki! ChodŸcie! Ile tego! To, co zobaczyliœmy, przekracza³o zdolnoœæ rozumienia zbrod- niczych mo¿liwoœci natury. Tysi¹ce kolek p³ywaj¹cych do góry brzuchami porusza³o siê w leniwym rytmie fali, tworz¹c kilku- metrowej szerokoœci pas martwych tu³owi. Wystarczy³o wsadziæ

18 rêkê do wody, by przyczepione do skóry ³uski migota³y niczym pancerz, ale to nie by³o przyjemne uczucie. Zamiast k¹pieli mie- liœmy rybn¹ zupê, w któr¹ mo¿na by³o napluæ z obrzydzenia. Ale to by³ – jak siê okaza³o – dopiero pocz¹tek. Przez nastêpne dni zupa gêstnia³a, staj¹c siê cuchn¹c¹ i lepk¹ mazi¹. W po¿arze czerwca zew³oki gni³y, pêczniej¹c jak nadymane rybie pêche- rze, a smród rozk³adu czuæ by³o nawet w okolicach tramwajowej pêtli. Pla¿e pustosza³y gwa³townie, martwych kolek zdawa³o siê przybywaæ, a nasza rozpacz nie mia³a granic. Jelitkowo nie chcia- ³o naszej obecnoœci. Nad przybrze¿n¹ zawiesin¹, która z godziny na godzinê zmienia³a kolor od jasnej zieleni do ciemnego br¹zu, pojawi³y siê roje much niespotykanej dot¹d wielkoœci, ¿ywi¹- cych siê padlin¹ lub sk³adaj¹cych tam swoje jaja. Morze okaza- ³o siê nieprzystêpne mimo panuj¹cej spiekoty. Wszystko na nic – bezwietrzna pogoda, upa³ i b³êkitne niebo, ³udz¹ce doskona³¹ czystoœci¹. Wreszcie w³adze miasta postanowi³y zamkn¹æ wszystkiepla¿eodStogówa¿doGdyni,cow³aœciwieby³oformal- nym potwierdzeniem istniej¹cego stanu rzeczy. Nic gorszego nie mog³o nas spotkaæ, ale kiedy myœla³em o tym, czekaj¹c w sekretariacie naszej szko³y na swoj¹ kolejkê przes³uchania, i kiedy zastanawia³em siê, co te¿ opowiem M-skiemu tym razem, wtedy ju¿ przypuszcza³em, ¿e to nie by³ przypadek. A nawet jeœli by³, to nie taki znów zwyk³y. Gdyby nie zupa rybna, nigdy nie przysz³oby nam do g³owy œledziæ Weisera, nigdy nie ruszylibyœmy za nim w trop przez Bukow¹ Górkê i star¹ strzelnicê, a on nigdy nie dopuœci³by nas do swo- jego ¿ycia. Ale uprzedzam fakty, tymczasem historia ta, jak ka¿da prawdziwa opowieœæ, musi mieæ swój ustalony porz¹dek. Drzwi gabinetu uchyli³y siê i zobaczy³em Szymka wypchniê- tego rêk¹ M-skiego. Zanim zabrzmia³o nazwisko Piotra i zanim

19 woŸny podniós³ siê ze swojego krzes³a, ¿eby go podprowadziæ bli¿ej, zobaczy³em wielkie, czerwone ucho Szymka, nabrzmia³e i nienaturalnie wyci¹gniête. Poczu³em skurcz w ¿o³¹dku i oko- licach serca, ale o nic nie mog³em pytaæ, bo w drzwiach ukaza³ siê M-ski i przepuszczaj¹c Piotra do wewn¹trz, nakaza³ woŸne- mu, ¿ebyœmy nie zamienili ani s³owa. Szymek usiad³ na sk³ada- nym krzeœle, spuœci³ g³owê i nie podnosi³ wzroku znad swoich kolan. Przez chwilê zastanawia³em siê, czy mnie te¿ bêd¹ ci¹- gn¹æ za ucho, lecz prêdko da³em temu spokój, pamiêtaj¹c, ¿e arsena³ œrodków M-skiego by³ nieograniczony. Tak, udzia³ M-skiego w ca³ej historii do dzisiaj nie zosta³ na- le¿ycie przemyœlany, ale jeœli nie uczyni³em tego do tej pory, to czy wtedy, czekaj¹c na kolejne przes³uchanie, mog³em w pe³ni zdaæ sobie sprawê, kim M-ski by³ tak naprawdê albo kim naprawdê nie by³? Za bardzo siê go wówczas obawia³em, póŸniejsze wypadki natomiast odsunê³y mnie od rozmyœlañ na jego temat. Kiedy zaœ drzwi gabinetu obite pikowan¹ derm¹ zamknê³y siê bezszelestnie za Piotrem, przypomnia³em sobie bardzo wa¿ne zdarzenie. Co roku nasza szko³a, jak wszystkie inne szko³y, maszerowa³a równo, w bia³ych koszulach i ciemnych spodenkach na pierw- szomajowej manifestacji. M-ski szed³ zawsze na czele, dŸwiga³ transparent i uœmiechaj¹c siê do panów na trybunie, zachêca³ nas do œpiewu swoim piskliwym g³osem: „Na-przód m³o-dzie-¿y œwia-ta, nasz bra-ter-ski roz-brzmie-wa dziœ œpi-ee-e-w!”. A my maszerowaliœmy równo, równiuteñko, uœmiechaliœmy siê tak jak wszyscy dooko³a, i œpiewaliœmy jak wszyscy dooko³a i wie- dzieliœmy, ¿e ci, którzy nie przyszli na œwiêto radoœci, m³odoœci i powszechnego entuzjazmu, ci w³aœnie uczniowie nazajutrz, albo najdalej za dwa dni, bêd¹ mieli wizytê M-skiego w domu i M-ski bêdzie pyta³ rodziców, co to siê sta³o, czy to powa¿na

20 choroba i w czym mo¿e pomóc, ¿eby za rok o tej samej porze uczeñ by³ zdrów jak ryba. Rok temu z naszej szko³y jeden jedy- ny uczeñ nie poszed³ na pochód pierwszomajowy. By³ to w³a- œnie Weiser, ale co najdziwniejsze, M-ski nigdy nie z³o¿y³ wizy- ty w jego domu, ¿eby zapytaæ dziadka, dlaczego wnuk nie przyszed³ maszerowaæ razem z nami. Wtedy nie przywi¹zywa- liœmy do tego wagi, ale teraz, gdy nadchodzi³a moja kolej prze- s³uchania, pomyœla³em, ¿e to bardzo wa¿ne. Tylko w jaki sposób mo¿na by³o po³¹czyæ M-skiego z Weise- rem? Do dziœ twierdzê, ¿e absolutnie w ¿aden. Co zatem spo- wodowa³o, ¿e M-ski nie z³o¿y³ wizyty u nich w domu? Nie lubi³ krawców? A mo¿e zapomnia³? Nie, na pewno nie zapomnia³; jako nauczyciel przyrody i systematyk, by³ przecie¿ szczególne- go rodzaju pedantem i wszystko mia³ zapisane w ma³ym note- sie, z którym siê nigdy nie rozstawa³. A jeœli M-ski wiedzia³ o Weiserze coœ, czego my nie wiedzieliœmy i czego ju¿ nie do- wiem siê nigdy? Jeœli istnia³o coœ takiego, to czemu zdziwacza³y nauczyciel przyrody nie móg³ zrozumieæ, gdzie znikn¹³ nasz kolega? O tak, M-ski by³ prawdziwym dziwakiem, jakich dziœ spotyka siê tylko w ksi¹¿kach i to nie byle jakich. Latem, podobnie jak my, nie wyje¿d¿a³ z miasta na wakacje i czêsto widywaliœmy go na ³¹ce pod brêtowskim lasem albo nad potokiem w Dolinie Radoœci, gdy ugania³ siê za motylami z siatk¹ i atlasem owa- dów. A kiedy nie polowa³ na fruwaj¹ce stworzenia, szed³ zgar- biony ze wzrokiem utkwionym w ziemiê i co chwila zatrzymy- wa³ siê, zrywa³ jakieœ zielsko i szepta³ do siebie: „Menyanthes trifoliata” albo „Viola tricolor”, i wk³ada³ zielska do tekturowej teczki, któr¹ niós³ ze sob¹ zamiast pocerowanej siatki. M-ski przygotowywa³ dzie³o o florze i faunie lasów, które ci¹gnê³y siê wzd³u¿ po³udniowych granic miasta a¿ do Gdyni i w których

21 polowa³ niegdyœ sam Fryderyk Wielki. Pewnie dlatego chwyta³ i kolekcjonowa³ wszystko, co ros³o i rusza³o siê w zasiêgu jego wzroku. Na szczêœcie jednak by³ krótkowidzem i dziêki temu sporo traw, liœci, ¿uków, much i innego drobiazgu ocali³o swo- je istnienie. Tak, tego gor¹cego lata, kiedy Weiser dopuœci³ nas do swoich tajemnic albo raczej dopuœci³ nas do swojego ¿ycia, czêœciowo zreszt¹ i na ile chcia³, tego lata M-ski spotyka³ nas wielokrotnie w okolicach strzelnicy, Bukowej Górki, brêtowskiego cmenta- rza i Doliny Radoœci. Jego wy³upiaste, rybie oczy, oderwane od nieba albo od ziemi, œledzi³y nas ukradkiem i nigdy nie by³o wiadomo, czy nie weŸmie nas za okaz fauny niezbêdny do wie- kopomnego dzie³a. Poza szko³¹ i pierwszomajow¹ manifesta- cj¹ musieliœmy byæ dla niego bez w¹tpienia gatunkiem szcze- gólnie uci¹¿liwych owadów, co da³o siê wyczuæ w jego zimnym, pustym spojrzeniu. Ba³em siê tego spojrzenia, jego w³aœnie siê ba³em, a nie skubania gêsi, wyci¹gania s³onia, grzania ³apki lub innych, jeszcze bardziej bolesnych i wyszukanych kar ciele- snych, jakie stosowa³ na swoich lekcjach. W pewnym momen- cie pomyœla³em te¿, spogl¹daj¹c na zaczerwienione ucho Szymka, ¿e M-ski mo¿e swoim spojrzeniem zamieniæ kogo ze- chce w owada, i ju¿ wyobrazi³em sobie, jak obrastam w stalowo- zielony, chitynowy pancerz i jak moje kurcz¹ce siê d³onie roz- cz³onkowuj¹ siê w ogromn¹ iloœæ kosmatych odnó¿y. To by³o okropne, stokroæ gorsze ni¿ lêk przed bólem, zaczerwienione ucho Szymka i niewiadoma œledztwa. W pierwszych dniach lipca stê¿enie zupy rybnej w zatoce zda- wa³o siê osi¹gaæ apogeum. Nad morzem nie by³o czego szukaæ i musieliœmy nasz¹ uwagê skierowaæ gdzie indziej. I to jest pierwszy rozdzia³ ksi¹¿ki o Weiserze, której nigdy ¿aden z nas

22 nie napisa³ i nigdy nie napisze; bo to, co robiê teraz, to w ¿adnym wypadku nie jest pisanie ksi¹¿ki, tylko zape³nianie bia³ej pla- my, zatykanie dziury linijkami na znak ostatecznej kapitulacji. Tak, pierwszy rozdzia³ tej nienapisanej ksi¹¿ki rozpoczyna siê od zupy rybnej w zatoce i od naszych zabaw na brêtowskim cmentarzu, gdzie chodziliœmy odt¹d zamiast na pla¿ê i gdzie w gêstwinie leszczyn i olch, w zaciszu opuszczonych nagrobków i pêkniêtych p³yt z niemieckimi napisami rozgrywaliœmy na- sze wojny. Szymek dowodzi³ oddzia³em SS, a jego odstaj¹ce uszy przykrywa³ znaleziony w rowie zardzewia³y he³m wehr- machtowski. Piotr mia³ pod sob¹ oddzia³ partyzancki, który stale œcigany, dziesi¹tkowany, okr¹¿any i wybijany do nogi od- radza³ siê wci¹¿ na nowo, by przygotowywaæ nastêpne zasadz- ki. Kiedy Szymek ze swoimi bra³ nas do niewoli, tak samo jak w filmach podnosiliœmy rêce do góry, tak samo jak w filmach maszerowaliœmy z rêkami za³o¿onymi na karku i tak samo jak w filmach o prawdziwej wojnie, wyœwietlanych w naszym ki- nie „Tramwajarz”, padaliœmy, rozstrzeliwani seriami karabinów maszynowych, do prawdziwego rowu na skraju cmentarza, tam gdzie zaczyna³ siê las sosnowy. I jeœli przypominam sobie z poczuciem pewnego zdumienia, z jak wielkim upodobaniem i znawstwem padaliœmy do tamtego rowu, z jak wielkim pod- nieceniem czekaliœmy na moment, kiedy rêka Szymka da znak do rozpoczêcia egzekucji, to wiem, ¿e wszystko to za- wdziêczaliœmy w³aœnie kinu „Tramwajarz”, po³o¿onemu nieda- leko szko³y, obok zajezdni, gdzie urz¹dzano seanse m³odzie¿o- we, maj¹ce zaznajomiæ nas z histori¹ ojczyst¹. Nie pamiêtam ju¿ którego dnia, po której potyczce, bitwie i wziêciu nas do niewoli, staliœmy z rêkami podniesionymi do góry naprzeciwko luf esesmañskich karabinów, oczekuj¹c a¿ spod zardzewia³ego he³mu Szymka padnie komenda „Feuer!”,

23 kiedy ujrzeliœmy Weisera siedz¹cego na soœnie, Weisera, który byæ mo¿e przez wszystkie te dni przygl¹da³ siê naszej zabawie. W³aœciwie to najpierw us³yszeliœmy jego okrzyk – okrzyk, który skierowa³ do Szymka, wstrzymuj¹c wydanie komendy, a do- piero póŸniej zobaczyliœmy go na tej soœnie. Siedzia³, trzymaj¹c stary, zdezelowany schmeiser, którym mierzy³ gdzieœ daleko za wie¿ê ceglanego koœció³ka, i patrzy³ na nas zupe³nie tak samo jak w Bo¿e Cia³o, kiedy wyp³yn¹³ nagle zza szarego ob³oku ka- dzidlanego dymu. Pod drzewem sta³a Elka, opieraj¹c siê o pieñ. Nie mówi³a nic, ale widaæ by³o, ¿e ona jest z nim, a nie z nami. Wiêc nie us³yszeliœmy tym razem przeci¹g³ego „du-du- -du-du-du”, po którym nale¿a³o paœæ najpierw na kolana, a po- tem ju¿ jak popadnie: na wznak, bokiem albo na brzuch, twarz¹ w trawê – bo Weiser zeskoczy³ z sosny i podszed³ do os³upia³e- go Szymka. Dzisiaj, podobnie jak wówczas, kiedy siedzia³em na sk³ada- nym krzeœle obok Szymka, a potem Piotra, a potem znowu Szymka w sekretariacie szko³y, oczekuj¹c na swoj¹ kolejkê przes³uchania, dzisiaj, tak samo jak i wtedy, da³bym du¿o, ¿eby przypomnieæ sobie s³owa Weisera na cmentarzu, bo to by³y w³aœciwie jego pierwsze s³owa skierowane do nas bezpoœrednio. Szymek, zapytany o to listownie, nie da³ mi ¿adnej odpowiedzi i zajêty swoimi sprawami w dalekim mieœcie, wyraŸnie unika wspomnienia Weisera. Elka, która powinna pamiêtaæ to najle- piej, sta³a siê Niemk¹ i nie odpowiada z Mannheim na ¿adne pytania, a Piotr w siedemdziesi¹tym roku wyszed³ popatrzeæ na ulicê, co siê dzieje, i trafi³a go ca³kiem prawdziwa kula. Tak, jestem przekonany, ¿e od tamtych s³ów powinna siê zaczynaæ nienapisana ksi¹¿ka o Weiserze... A wiêc trzymaj¹c przerdzewia³y i zdezelowany schmeiser, zeskoczy³ z sosny i podszed³ do Szymka, mówi¹c: „zostaw, ja

24 zrobiê to lepiej”, albo „zostaw to mnie”, albo jeszcze krócej: „ja to zrobiê”. Tylko ¿e Weiser nic takiego nie powiedzia³, nie móg³ nic takiego powiedzieæ, poniewa¿ schmeiser powêdrowa³ do r¹k Szymka, a on sam z Elk¹ odszed³ œcie¿k¹ w dó³ ku rozbi- tej bramie cmentarza, jakby przyszed³ tu tylko po to, ¿eby zo- stawiæ nam automat i odejœæ do powa¿niejszych spraw. Egze- kucja nie odby³a siê. Otoczyliœmy Szymka ko³em i ka¿dy chcia³ choæ przez chwilê potrzymaæ bezu¿yteczny kawa³ ¿elastwa, który robi³ wra¿enie. Tak, w tym momencie Weiser nie by³ dla nas jeszcze najwa¿- niejszy, k³óciliœmy siê o to, która strona powinna posiadaæ auto- mat. By³em w oddziale Piotra i oczywiœcie chcia³em, ¿ebyœmy mieli go my, skoro tamci posiadali he³m. Ostatecznie ustaliliœmy nowy, ciekawszy styl gry wojennej. Odt¹d po ka¿dej bitwie Piotr zamienia³ z Szymkiem automat na he³m i tak raz byliœmy Niem- cami, gdy nasz dowódca wk³ada³ he³m, a raz przeistaczaliœmy siê w partyzantów, goni¹c miêdzy zaroœniêtymi nagrobkami z kara- binem w rêku. Myœlê, ¿e Weiser mia³ od pocz¹tku jakiœ plan opl¹tania nas swoimi pomys³ami, od samego pocz¹tku musia³ wyczekiwaæ odpowiedniej chwili, ¿eby jak w Bo¿e Cia³o albo na brêtow- skim cmentarzu zaskoczyæ nas zupe³nie. Bo w pierwszym okre- sie, kiedy nie wiedzieliœmy nic o piwnicy w starej cegielni ani o eksplozjach przygotowywanych w dolinie za strzelnic¹, ani o jego kolekcji znaczków z Generalnej Guberni – w tym okre- sie, kiedy nieœwiadomi niczego uganialiœmy siê miêdzy na- grobkami brêtowskiego cmentarza, on pojawia³ siê i znika³, jak znika ktoœ, kto przyœni siê nam przypadkiem i kogo póŸniej nie mo¿emy zapomnieæ, choæ rysy jego twarzy, s³owa i sposób za- chowania ulecia³y nam z pamiêci zupe³nie. On ws¹czy³ pamiêæ o sobie ca³kiem niepostrze¿enie i któregoœ z nastêpnych dni,