Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Weiser Dawidek
PAWE£ HUELLE
Weiser Dawidek
s³owo/obraz terytoria
Juliuszowi
7
W³aciwie jak to siê sta³o, jak do tego dosz³o, ¿e stalimy
w trójkê w gabinecie dyrektora szko³y, maj¹c uszy pe³ne z³ow-
rogich s³ów: protokó³, przes³uchanie, przysiêga, jak to siê
mog³o staæ, ¿e tak po prostu i zwyczajnie z normalnych uczniów
i dzieci stalimy siê oto po raz pierwszy oskar¿onymi, jakim
cudem na³o¿ono na nas tê doros³oæ tego nie wiem do dzisiaj.
By³y mo¿e jakie wczeniejsze przygotowania, nic jednak
o tym nie wiedzielimy. Jedyne, co wówczas odczuwa³em, to
ból lewej nogi, bo kazano nam staæ ca³y czas, a do tego wci¹¿
powtarzaj¹ce siê pytania, podstêpne umiechy, groby pomie-
szane ze s³odkimi probami aby wszystko wyt³umaczyæ raz
jeszcze, po kolei i bez ¿adnych zmyleñ.
Mê¿czyzna w mundurze ociera³ pot z czo³a, patrzy³ na nas
têpym wzrokiem umêczonego zwierzêcia i grozi³ palcem, mam-
rocz¹c pod nosem niezrozumia³e zaklêcia. Dyrektor w rozlu-
nionym krawacie bêbni³ palcami po czarnej powierzchni biur-
ka, a nauczyciel przyrody M-ski wpada³ co chwila, dopytuj¹c siê
o przebieg ledztwa. Patrzylimy, jak promienie wrzeniowego
s³oñca, przebijaj¹c siê przez zasuniête firanki, owietlaj¹ zaku-
rzony dywan bordowego koloru, i by³o nam ¿al minionego lata.
A oni pytali wci¹¿, niestrudzenie, sto razy od nowa, nie mog¹c
poj¹æ najprostszych w wiecie rzeczy, zupe³nie tak, jakby to oni
byli dzieæmi.
8
To jest wprowadzanie w b³¹d, za to s¹ okrelone kodeksem
kary! krzycza³ ten w mundurze, a dyrektor przytakiwa³ mu,
³api¹c siê co rusz za krawat:
Co ja z wami mam, ch³opcy, co ja z wami mam i polunia³
jeszcze bardziej wielki trójk¹tny wêze³, który z daleka mo¿na
by³o wzi¹æ za kokardê jakobiñsk¹.
Tylko M-ski zachowywa³ umiarkowany spokój, jakby by³ pew-
ny swego, szepta³ na ucho temu w mundurze jakie informacje,
po czym obaj spogl¹dali na nasz¹ trójkê z jeszcze wiêkszym za-
interesowaniem, poprzedzaj¹cym zwykle now¹ seriê pytañ.
Ka¿dy z was mówi zupe³nie co innego krzycza³ dyrektor.
I nigdy dwa razy to samo, wiêc jak to jest, ¿e nie mo¿ecie
ustaliæ wspólnej wersji?
A mundurowy wpada³ mu w s³owo:
To jest za powa¿na sprawa na ¿arty, ¿arty siê skoñczy³y
wczoraj, a dzisiaj trzeba ca³¹ nag¹ prawdê na stó³!
Nie wiedzielimy wprawdzie, jak wygl¹da naga prawda, ale
¿aden z nas przecie¿ nie k³ama³, mówilimy jedynie to, co chcie-
li us³yszeæ, i jeli M-ski pyta³ o niewypa³y, przytakiwalimy, ¿e
chodzi³o o niewypa³y, gdy za mê¿czyzna w mundurze dodawa³
sk³ad zardzewia³ej amunicji, nikt z nas nie przeczy³, ¿e gdzie taki
sk³ad na pewno by³, a mo¿e i jest jeszcze teraz, tylko nie wiadomo
gdzie, od czego pytaj¹cy dostawa³ wypieków i zapala³ nowego
papierosa. By³a w tym jaka nieuwiadomiona metoda obrony,
o któr¹ oni rozbijali siê niczym mydlana bañka. Gdyby na przy-
k³ad zapytali nas, czy bylimy wiadkami wybuchów Weisera,
ka¿dy przytakn¹³by skwapliwie, ¿e tak, nikt jednak nie potrafi³by
powiedzieæ, o jakich porach dnia, a na dodatek jeden z nas do-
da³by zaraz, ¿e w³aciwie Weiser robi³ to wy³¹cznie sam, od czasu
do czasu zapraszaj¹c tylko Elkê. Czulimy doskonale, ¿e na pyta-
nia, które nam zadaj¹, nie ma prawdziwych odpowiedzi, a na-
9
wet gdyby okaza³o siê po jakim czasie, ¿e jednak s¹, to i tak to,
co zdarzy³o siê tamtego sierpniowego popo³udnia, pozostanie
dla nich ca³kiem niewyt³umaczalne i niezrozumia³e. Podobnie
jak dla nas równania z dwoma niewiadomymi.
Szymek i Piotr stali po bokach, a ja w samym rodku, z moj¹
bol¹c¹ i spuchniêt¹ od d³ugiego znieruchomienia nog¹. Oni
mogli ratowaæ siê spojrzeniami w lewo lub prawo, ja za pozosta-
wa³em sam ze spojrzeniem dyrektora i oprawionym w ciemne
ramki bia³ym or³em ponad jego g³ow¹. Chwilami wydawa³o mi
siê, ¿e orze³ porusza jednym ze skrzyde³, chc¹c wylecieæ na po-
dwórze, czeka³em, a¿ us³yszymy brzêk t³uczonego szk³a i ptak
pofrunie, lecz nic takiego siê nie sta³o. Zamiast oczekiwanego
lotu coraz gêciej pada³y pytania, pogró¿ki i proby, a my stali-
my dalej, ca³kiem niewinni i przera¿eni tym, jak skoñczy siê to
wszystko, bo przecie¿ wszystko musi mieæ swój koniec, tak jak
lato, którego ostatnie odg³osy dobiega³y do naszych uszu przez
uchylone okno gabinetu.
Cz³owiek nie mo¿e zgin¹æ zupe³nie bez ladu krzycza³ ten
w mundurze. To jest niemo¿liwe, a ty, Korolewski zwróci³
siê do Szymka utrzymujesz, ¿e Weiser i wasza kole¿anka
(mundurowy nie móg³ zapamiêtaæ, jak nazywa³a siê Elka)
wyszli tego dnia razem z domu, w kierunku Bukowej Górki,
i ¿e wiêcej ich nie widzia³e, gdy tymczasem widziano was we
trójkê na nasypie kolejowym jeszcze po po³udniu.
A kto widzia³? zapyta³ niemia³o Szymek, przestêpuj¹c
z nogi na nogê.
Ty mi tu pytañ nie zadawaj, masz odpowiadaæ! Mê¿czy-
nie w mundurze rozb³ys³y gronie oczy. To siê jeszcze dla was
wszystkich le skoñczy!
Szymek prze³kn¹³ linê i jego odstaj¹ce uszy zaczerwieni³y
siê gwa³townie:
10
Bo to by³o dwa dni wczeniej, jak nas widzieli.
Dyrektor nerwowo przerzuci³ arkusze papieru, gdzie by³y
spisane nasze zeznania.
Nieprawda! Znowu bezczelnie k³amiesz, przecie¿ twoi ko-
ledzy powiedzieli wyranie, ¿e szlicie we trójkê starym nasy-
pem kolejowym w kierunku Brêtowa, a mo¿e zwróci³ siê teraz
do nas to nie s¹ wasze s³owa, co?
Piotr pokiwa³ g³ow¹ na znak zgody.
Tak, panie dyrektorze, ale mymy nie powiedzieli wcale, ¿e
to by³o tego ostatniego dnia, to rzeczywicie by³o dwa dni
wczeniej.
Dyrektor poluni³ swój krawat, który teraz nie przypomina³
ju¿ w³aciwie normalnego krawata tylko szalik, w¹ski i koloro-
wy, owiniêty pod ko³nierzykiem. Mundurowy zerkn¹³ w zezna-
nia i jego twarz wykrzywi³ grymas, ale powstrzyma³ siê tym
razem od krzyku, by zadaæ nastêpne pytanie z ca³kiem innej
beczki, podstêpne i nag³e. Byæ mo¿e chcia³ wiedzieæ, sk¹d
Weiser bra³ materia³ wybuchowy do swoich eksplozji, a mo¿e
zapyta³ o co zupe³nie b³ahego, na przyk³ad jak¹ sukienkê mia³a
na sobie Elka, kiedy widzielimy j¹ ostatni raz, albo czy Weiser
nie odgra¿a³ siê przed znikniêciem, ¿e dokona czego wielkie-
go, ¿e jeszcze co poka¿e. Wszystko to kr¹¿y³o nieuchronnie
wokó³ tych dwojga, ale wiedzielimy dobrze, ¿e nigdy nie do-
tkn¹ prawdy, bo trop, który podejmowali, od samego pocz¹tku
by³ fa³szywy.
Nie wiem, po jakim czasie M-ski zaproponowa³ nowy sposób
prowadzenia ledztwa, zanim jednak to nast¹pi³o, pomyla-
³em, ¿e Weiser i Elka musz¹ nas jakim sobie tylko znanym
sposobem s³yszeæ teraz, stoj¹cych w gabinecie dyrektora i ze-
znaj¹cych pod dyktando gronego cz³owieka w mundurze. I na
pewno Weiser cmoka z uznaniem, kiedy s³yszy, jak ci trzej
11
mêcz¹ siê z nami, a Elka mieje siê g³ono, ukazuj¹c bia³e, wie-
wiórcze zêby. Piotr i Szymek pomyleli pewnie to samo, bo ¿a-
den nie pisn¹³, kiedy M-ski poleci³ nam wyjæ do sekretariatu
i czekaæ tam na pojedyncze wezwania. Mieli nas teraz przes³u-
chiwaæ osobno to by³ ten jego nowy pomys³, po którym spo-
dziewali siê wiêkszego sukcesu.
W sekretariacie pozwolono nam wreszcie usi¹æ i to by³o naj-
wa¿niejsze, ponadto chwila wytchnienia od spojrzeñ M-skiego
i krzyków tego w mundurze by³a czym wspania³ym i nieoczeki-
wanym, czym, co przyjêlimy za widomy znak opatrznoci, ¿e
najgorsze jest ju¿ za nami. Trzej w gabinecie dali nam trochê
czasu, abymy przemyleli beznadziejnoæ naszej sytuacji i doszli
do odpowiednich wniosków, ale my nie musielimy siê nawet
naradzaæ w celu ustalenia dalszych zeznañ. Wiadomo by³o, ¿e
ka¿dy bêdzie mówi³ tak, jak czuje, i to w³anie dawa³o nam naj-
wiêksze szanse na przetrwanie opresji.
Na pierwszy ogieñ poszed³ Szymek, nikn¹c w czeluci gabi-
netu pokornie i cicho, zostalimy wiêc z Piotrem sami, nie na
d³ugo jednak. Za chwilê przys³ano wonego, ¿eby nas pilnowa³.
Odt¹d siedzielimy w zupe³nym milczeniu, wype³nionym ty-
kaniem zegara ciennego i przerywanym gongiem wybijaj¹-
cym pe³ne godziny.
W³aciwie jak to siê sta³o, ¿e poznalimy Weisera? Widzieli-
my go wczeniej nieraz, chodzi³ do tej samej szko³y co my, bie-
ga³ po tym samym podwórku i kupowa³ w tym samym sklepie
Cyrsona oblepione butelki z oran¿ad¹, które doroli nazywali
krachlami. Nigdy jednak nie uczestniczy³ w naszych zabawach,
stoj¹c z boku i najwyraniej nie maj¹c ochoty byæ jednym z nas.
Kiedy gralimy w pi³kê na trawie obok pruskich koszar, zado-
wala³ siê milcz¹cym kibicowaniem, a kiedy spotykalimy go na
12
pla¿y w Jelitkowie, mówi³, ¿e nie umie p³ywaæ, i prêdko znika³
w t³umie pla¿owiczów, jakby siê tego wstydzi³. Spotkania te
by³y krótkie i beztreciwe, co odpowiada³o jego fizjonomii. By³
niewielkiego wzrostu, bardzo chudy i lekko przygarbiony, mia³
przy tym chorobliwie bia³¹ cerê, dla której jedynym godnym
uwagi kontrastem by³y nienaturalnie du¿e, szeroko otwarte
i bardzo ciemne oczy. Dlatego chyba wygl¹da³ tak, jakby siê
czego zawsze ba³, jakby czeka³ na kogo lub co, co przyniesie
mu z³¹ nowinê. Mieszka³ ze swoim dziadkiem pod jedenastk¹,
a na drzwiach do ich mieszkania widnia³a ¿ó³ta tablica z napi-
sem A. Weiser. Krawiec. I to by³o w³aciwie wszystko, co mo-
glimy o nim powiedzieæ, zanim przysz³o lato ostatniego roku,
zapowiadane majowymi chrab¹szczami i ciep³ym wiatrem
z po³udnia. Wiêc jak to siê sta³o, ¿e poznalimy Weisera?
Je¿eli cokolwiek ma swój pocz¹tek, to w tym wypadku mu-
sia³ to byæ dzieñ Bo¿ego Cia³a, który przypada³ wyj¹tkowo pó-
no. W kurzu i spiekocie czerwcowego przedpo³udnia szlimy
w procesji oddzieleni od proboszcza Dudaka grup¹ ministran-
tów i wie¿o komunikowanych trzeciaków, piewaj¹c jak wszy-
scy: Witaj Jezu, Synu Mary-i, Ty jest Bóg prawdziwy wwiêtej
Hosty-i i patrz¹c na ruchy kadzielnicy z nieukrywanym nabo-
¿eñstwem. Bo najwa¿niejsza by³a kadzielnica, nie Hostia, nie
wiête wizerunki Matki Boskiej i Boga, Co Zosta³ Cz³owiekiem,
nie drewniane figury niesione przez cz³onków Ko³a Ró¿añco-
wego w specjalnych lektykach, nie sztandary i wstêgi trzymane
w d³oniach obleczonych w bia³e rêkawiczki, ale w³anie ka-
dzielnica, poruszaj¹ca siê w lewo i w prawo, w dó³ i do góry,
dymi¹ca szarymi ob³okami, kadzielnica ze z³otej blachy na
grubym ³añcuchu tego samego koloru i woñ kadzid³a, dra¿ni¹-
ca nozdrza, ale te¿ dziwnie md³a i ³agodna. W nieruchomym
powietrzu ob³oki te utrzymywa³y siê, d³ugo nie zmieniaj¹c
13
kszta³tu, a my przyspieszalimy kroku, nastêpuj¹c poprzedni-
kom na piêty, by schwytaæ je, zanim rozp³yn¹ siê w nicoæ.
I wtedy w³anie zobaczylimy Weisera po raz pierwszy w roli
dla niego charakterystycznej, roli, któr¹ sam sobie wybra³,
a nastêpnie narzuci³ nam wszystkim, o czym, rzecz jasna, nie
moglimy nic wiedzieæ. Tu¿ przed o³tarzem, wznoszonym rok-
rocznie obok naszego domu, proboszcz Dudak zamacha³ po-
tê¿nie kadzielnic¹, wypuszczaj¹c wspania³y ob³ok, na który
czekalimy z dr¿eniem i napiêciem. A kiedy szary dym opad³,
zobaczylimy Weisera stoj¹cego na ma³ym wzgórku po lewej
stronie o³tarza i przypatruj¹cego siê wszystkiemu z nieukrywa-
n¹ dum¹. To by³a duma genera³a, który odbiera defiladê. Tak,
Weiser sta³ na wzgórku i patrzy³, jakby wszystkie piewy, sztan-
dary, obrazy, bractwa i wstêgi by³y przygotowane specjalnie dla
niego, jakby nie by³o innego powodu, dla którego ludzie prze-
mierzali ulice naszej dzielnicy z zawodz¹cym piewem na
ustach. Dzisiaj wiem ponad wszelk¹ w¹tpliwoæ, ¿e Weiser
musia³ byæ taki zawsze, a wtedy, gdy opad³ kadzidlany dym,
wyszed³ jedynie z ukrycia, ukazuj¹c nam po raz pierwszy swo-
je prawdziwe oblicze. Nie trwa³o to zreszt¹ d³ugo. Gdy rozwia-
³a siê ostatnia smuga kadzidlanego zapachu i umilk³y s³owa
pieni intonowanej piskliwym g³osem proboszcza Dudaka,
a t³um ruszy³ dalej do samego kocio³a, Weiser znikn¹³ z pagór-
ka i nie towarzyszy³ nam ju¿. Jaki bowiem genera³ pod¹¿a za
oddzia³ami po skoñczonym przegl¹dzie?
Do koñca roku szkolnego pozosta³y dni liczone na palcach,
czerwiec rozszala³ siê w upale i co dzieñ rano budzi³y nas przez
otwarte okna g³osy ptaków obwieszczaj¹ce niepodzielne pano-
wanie lata. Weiser znów sta³ siê niemia³ym Weiserem, który
tylko z daleka patrzy³ na nasze pe³ne wrzasków zabawy. Ale
co ju¿ siê zmieni³o, czulimy teraz w jego wzroku dystans,
14
przenikliwy i piek¹cy, niczym spojrzenie ukrytego oka, badaj¹-
ce ka¿dy postêpek. Mo¿e podwiadomie nie moglimy znieæ
tego spojrzenia, kto wie, doæ, ¿e w dzieñ rozdania wiadectw
z religii ujrzelimy go znów tak samo jak w Bo¿e Cia³o, albo
raczej w podobnej sytuacji. Plebania Ojców Zmartwychwstañ-
ców po³o¿ona by³a, jak ca³a zreszt¹ nasza dzielnica, pod lasem
i kiedy ju¿ proboszcz Dudak zakoñczy³ swoje modlitwy i ¿ycze-
nia, rozda³ najgorliwszym obrazki i kiedy otrzymalimy wiadec-
twa wydrukowane piêknie na kredowym papierze, rozpocz¹³ siê
szaleñczy wycig do lasu po pierwsze chwile prawdziwych
wakacji, bo szko³ê porzucilimy ju¿ poprzedniego dnia i teraz
nie by³o przed nami nic oprócz dwóch miesiêcy cudownej swo-
body. Bieglimy ca³¹ chmar¹, wrzeszcz¹c i poszturchuj¹c siê
³okciami. Nic, zdawa³o siê, nie mog³o powstrzymaæ tego ¿ywio-
³u, nic, oprócz zimnego spojrzenia Weisera, a w³anie on sta³
oparty o pieñ modrzewia, jakby tu czeka³ na nas specjalnie.
Mo¿e od kilku minut, a mo¿e zawsze. Tego nie wiedzielimy
ani wtedy, ani póniej w gabinecie dyrektora i przylegaj¹cym
doñ sekretariacie, oczekuj¹c kolejnych przes³uchañ, a tak¿e
teraz, kiedy piszê te s³owa i kiedy Szymek mieszka w zupe³nie
innym miecie, Piotr zgin¹³ w siedemdziesi¹tym roku na ulicy,
a Elka wyjecha³a do Niemiec i nie pisze stamt¹d ¿adnych li-
stów. Bo Weiser móg³ na nas czekaæ od samego pocz¹tku i to
chyba w³anie jest najistotniejsze w historii, któr¹ opowiadam
bez upiêkszeñ.
A zatem sta³ i patrzy³. Tak, tylko tyle, wydawa³oby siê tylko
tyle. A jednak powstrzyma³ nadp³ywaj¹c¹ falê spoconych cia³
i krzycz¹cych garde³, zatrzyma³ na sobie i odepchn¹³ na mo-
ment, na krótk¹ chwilê, w której ¿ywio³ cofa siê, by uderzyæ ze
zdwojon¹ si³¹. Weiser Dawidek nie chodzi na religiê za-
brzmia³o gdzie na ty³ach, a z przodu podchwycono to has³o
15
w nieco zmienionej formie Dawid, Dawidek, Weiser jest ¯y-
dek!. I dopiero teraz, gdy zosta³o to powiedziane, poczulimy
do niego zwyczajn¹ niechêæ, która ros³a w nienawiæ, za to, ¿e
nigdy nie by³ z nami, nigdy nie nale¿a³ do nas, jak te¿ za spoj-
rzenie lekko wy³upiastych oczu, które sugerowa³o w sposób
oczywisty, i¿ to my ró¿nimy siê od niego, a nie on od nas.
Szymek wysun¹³ siê na czo³o i stan¹³ naprzeciw niego twarz¹
w twarz.
Ty, Weiser, a w³aciwie dlaczego nie chodzisz z nami na
religiê? i pytanie zawis³o pomiêdzy nami w powietrzu, do-
magaj¹c siê natychmiastowej odpowiedzi.
On milcza³, umiechaj¹c siê tylko jak s¹dzilimy wówczas
g³upawo i bezczelnie, wiêc z ty³u zaczêto szemraæ, ¿eby spuciæ
mu bu³y. Bu³y polega³y na ugniataniu pleców rozci¹gniêtego
na trawie delikwenta piêciami i kolanami, i ju¿ widzielimy jego
bia³e, obna¿one plecy, ju¿ jego koszula frunê³a w powietrze po-
dawana z r¹k do r¹k, kiedy nagle w kr¹g oprawców wskoczy³a
Elka z roziskrzonymi oczami i rozdzielaj¹c na prawo i lewo kop-
niaki, krzycza³a:
Zostawcie go w spokoju, zostawcie go w spokoju!
A gdy to nie poskutkowa³o, przywar³a do jednego z egzeku-
torów paznokciami, znacz¹c na jego twarzy d³ugie nitki czer-
wieniej¹cych gwa³townie bruzd. Odst¹pilimy od Weisera, kto
poda³ mu nawet zmiêt¹ koszulê, a on, nie odzywaj¹c siê s³o-
wem, wk³ada³ j¹, jakby siê nic nie sta³o. Dopiero po chwili zro-
zumielimy, ¿e to nie on, a my wyszlimy z tego poni¿eni, on
zosta³ sob¹, niezmiennie takim samym Weiserem i móg³ na
nas patrzeæ jak w Bo¿e Cia³o, spokojnie, ch³odno, bez namiêt-
noci i z dystansem. Trudno wytrzymaæ co takiego, tote¿ gdy
tylko oddali³ siê, schodz¹c wzd³u¿ zaroniêtego p³otu kocio³a,
Szymek rzuci³ pierwszy kamieñ, krzycz¹c g³ono: Dawid, Da-
16
widek, Weiser jest ¯ydek, a inni naladowali go, krzycz¹c to
samo i rzucaj¹c nastêpne kamienie. Ale on nie odwróci³ siê ani
nie przyspieszy³ kroku, unosz¹c w ten sposób swoj¹ dumê,
a nam pozostawiaj¹c bezsilny wstyd. Elka pobieg³a za nim,
wiêc przestalimy ciskaæ kamienie.
To by³a nasza pierwsza bli¿sza znajomoæ z Weiserem, jego
miertelnie bia³e plecy, zmiêta kraciasta koszula i jak ju¿ wspo-
mnia³em nieznone spojrzenie, któremy po raz pierwszy
poczuli na sobie w Bo¿e Cia³o, kiedy rozwia³ siê kadzidlany
ob³ok, wypuszczony ze z³otej puszki przez proboszcza Dudaka.
Czy by³ to zwyk³y przypadek? Czy Weiser znalaz³ siê przed
budynkiem plebanii z w³asnej woli, podobnie jak w Bo¿e Cia-
³o na wzgórku obok o³tarza? Jeli nie, to jaka si³a kaza³a mu to
uczyniæ, dlaczego postanowi³ ukazaæ siê nam w³anie tak? Te
pytania d³ugo nie dawa³y mi zasn¹æ, d³ugo jeszcze po zakoñ-
czeniu ledztwa i wiele lat póniej, kiedy sta³em siê kim
zupe³nie innym. I je¿eli jest jaka odpowied, to tylko ta, ¿e
w³anie z jej braku zape³niam linijki papieru, niczego nie bê-
d¹c pewnym. Listy, które wysy³am rokrocznie do Mannheim
w nadziei rozjanienia kilku innych jeszcze spraw, zwi¹zanych
z tamtymi wydarzeniami i osob¹ Weisera, pozostaj¹ bez odpo-
wiedzi. Pocz¹tkowo myla³em, ¿e Elka, odk¹d sta³a siê Niemk¹,
nie pragnie ¿adnych st¹d wiadomoci, ¿adnych wspomnieñ,
które mog³yby j¹ wytr¹caæ z jej nowej, niemieckiej równowagi.
Ale teraz ju¿ tak nie s¹dzê, a przynajmniej nie by³bym tego
taki pewien. Pomiêdzy ni¹ a Weiserem by³o co, czego nigdy
nie moglimy poj¹æ, co, co ³¹czy³o ich w przedziwny sposób
i czego ¿adn¹ miar¹ nie da siê okreliæ mianem dzieciêcej fa-
scynacji p³ci¹ czy podobnymi terminami, jakich wspó³czesny
psycholog mia³by pe³ne usta. Jej uparte milczenie to co wiê-
cej ni¿ niechêæ do kraju dzieciñstwa.
17
A tamtego dnia, kiedy koszula Weisera frunê³a w powietrzu
z r¹k do r¹k, pojechalimy rozklekotanym tramwajem linii
numer cztery na pla¿ê do Jelitkowa. Mimo wczesnego popo-
³udnia na obu platformach wozu panowa³ spory t³ok, s³oñce
operowa³o jeszcze silnie, a wewn¹trz pojazdu unosi³ siê cha-
rakterystyczny zapach znêkanego upa³em lakieru. Ani nam
w g³owie by³o pamiêtaæ o Weiserze i przedpo³udniowej scenie
pod lasem. Skoro tylko tramwaj wtoczy³ siê z potwornym
zgrzytem na pêtlê obok drewnianego krzy¿a, wybieglimy,
machaj¹c rêcznikami, w kierunku pla¿y, nie zwa¿aj¹c na roz-
wieszone pomiêdzy domami rybaków sieci ani na poustawia-
ne w piramidki kosze, cuchn¹ce tranem i smo³¹. Dopiero tutaj
rozpoczyna³y siê prawdziwe wakacje, a wraz z nimi nurkowa-
nie po garæ piachu, wycigi do czerwonej boi i gonitwy a¿ do
sopockiego mola, sk¹d najodwa¿niejsi popisywali siê straceñ-
czymi skokami. Bo tak naprawdê Jelitkowo nie mog³o istnieæ
bez nas, tak samo jak miasto nie mog³o istnieæ bez pla¿y i zato-
ki. To by³y naczynia po³¹czone i chocia¿ dzisiaj jest zupe³nie
inaczej, pamiêæ o tym wydaje siê niezniszczalna.
Na przedzie rozhukanej czeredy bieg³ wiêc Piotr, pragn¹cy
zademonstrowaæ swój numer pla¿owy, polegaj¹cy na ci¹gniê-
ciu koszuli i spodenek jeszcze w biegu, bez zatrzymywania siê,
i wskoczeniu do wody w bryzgach bia³ej piany. Jego bose stopy
ju¿ skrzypia³y na piachu, pozostawiaj¹c w tyle piaskowe fon-
tanny, kiedy nagle zatrzyma³ siê nad wod¹ i krzykn¹³, jakby
mu wbito w nogê co ostrego:
Kolki! Chodcie! Ile tego!
To, co zobaczylimy, przekracza³o zdolnoæ rozumienia zbrod-
niczych mo¿liwoci natury. Tysi¹ce kolek p³ywaj¹cych do góry
brzuchami porusza³o siê w leniwym rytmie fali, tworz¹c kilku-
metrowej szerokoci pas martwych tu³owi. Wystarczy³o wsadziæ
18
rêkê do wody, by przyczepione do skóry ³uski migota³y niczym
pancerz, ale to nie by³o przyjemne uczucie. Zamiast k¹pieli mie-
limy rybn¹ zupê, w któr¹ mo¿na by³o napluæ z obrzydzenia. Ale
to by³ jak siê okaza³o dopiero pocz¹tek. Przez nastêpne dni
zupa gêstnia³a, staj¹c siê cuchn¹c¹ i lepk¹ mazi¹. W po¿arze
czerwca zew³oki gni³y, pêczniej¹c jak nadymane rybie pêche-
rze, a smród rozk³adu czuæ by³o nawet w okolicach tramwajowej
pêtli. Pla¿e pustosza³y gwa³townie, martwych kolek zdawa³o siê
przybywaæ, a nasza rozpacz nie mia³a granic. Jelitkowo nie chcia-
³o naszej obecnoci. Nad przybrze¿n¹ zawiesin¹, która z godziny
na godzinê zmienia³a kolor od jasnej zieleni do ciemnego br¹zu,
pojawi³y siê roje much niespotykanej dot¹d wielkoci, ¿ywi¹-
cych siê padlin¹ lub sk³adaj¹cych tam swoje jaja. Morze okaza-
³o siê nieprzystêpne mimo panuj¹cej spiekoty. Wszystko na nic
bezwietrzna pogoda, upa³ i b³êkitne niebo, ³udz¹ce doskona³¹
czystoci¹. Wreszcie w³adze miasta postanowi³y zamkn¹æ
wszystkiepla¿eodStogówa¿doGdyni,cow³aciwieby³oformal-
nym potwierdzeniem istniej¹cego stanu rzeczy.
Nic gorszego nie mog³o nas spotkaæ, ale kiedy myla³em
o tym, czekaj¹c w sekretariacie naszej szko³y na swoj¹ kolejkê
przes³uchania, i kiedy zastanawia³em siê, co te¿ opowiem
M-skiemu tym razem, wtedy ju¿ przypuszcza³em, ¿e to nie by³
przypadek. A nawet jeli by³, to nie taki znów zwyk³y. Gdyby
nie zupa rybna, nigdy nie przysz³oby nam do g³owy ledziæ
Weisera, nigdy nie ruszylibymy za nim w trop przez Bukow¹
Górkê i star¹ strzelnicê, a on nigdy nie dopuci³by nas do swo-
jego ¿ycia. Ale uprzedzam fakty, tymczasem historia ta, jak
ka¿da prawdziwa opowieæ, musi mieæ swój ustalony porz¹dek.
Drzwi gabinetu uchyli³y siê i zobaczy³em Szymka wypchniê-
tego rêk¹ M-skiego. Zanim zabrzmia³o nazwisko Piotra i zanim
19
wony podniós³ siê ze swojego krzes³a, ¿eby go podprowadziæ
bli¿ej, zobaczy³em wielkie, czerwone ucho Szymka, nabrzmia³e
i nienaturalnie wyci¹gniête. Poczu³em skurcz w ¿o³¹dku i oko-
licach serca, ale o nic nie mog³em pytaæ, bo w drzwiach ukaza³
siê M-ski i przepuszczaj¹c Piotra do wewn¹trz, nakaza³ wone-
mu, ¿ebymy nie zamienili ani s³owa. Szymek usiad³ na sk³ada-
nym krzele, spuci³ g³owê i nie podnosi³ wzroku znad swoich
kolan. Przez chwilê zastanawia³em siê, czy mnie te¿ bêd¹ ci¹-
gn¹æ za ucho, lecz prêdko da³em temu spokój, pamiêtaj¹c, ¿e
arsena³ rodków M-skiego by³ nieograniczony.
Tak, udzia³ M-skiego w ca³ej historii do dzisiaj nie zosta³ na-
le¿ycie przemylany, ale jeli nie uczyni³em tego do tej pory,
to czy wtedy, czekaj¹c na kolejne przes³uchanie, mog³em
w pe³ni zdaæ sobie sprawê, kim M-ski by³ tak naprawdê albo
kim naprawdê nie by³? Za bardzo siê go wówczas obawia³em,
póniejsze wypadki natomiast odsunê³y mnie od rozmylañ na
jego temat. Kiedy za drzwi gabinetu obite pikowan¹ derm¹
zamknê³y siê bezszelestnie za Piotrem, przypomnia³em sobie
bardzo wa¿ne zdarzenie.
Co roku nasza szko³a, jak wszystkie inne szko³y, maszerowa³a
równo, w bia³ych koszulach i ciemnych spodenkach na pierw-
szomajowej manifestacji. M-ski szed³ zawsze na czele, dwiga³
transparent i umiechaj¹c siê do panów na trybunie, zachêca³
nas do piewu swoim piskliwym g³osem: Na-przód m³o-dzie-¿y
wia-ta, nasz bra-ter-ski roz-brzmie-wa dzi pi-ee-e-w!. A my
maszerowalimy równo, równiuteñko, umiechalimy siê tak
jak wszyscy dooko³a, i piewalimy jak wszyscy dooko³a i wie-
dzielimy, ¿e ci, którzy nie przyszli na wiêto radoci, m³odoci
i powszechnego entuzjazmu, ci w³anie uczniowie nazajutrz,
albo najdalej za dwa dni, bêd¹ mieli wizytê M-skiego w domu
i M-ski bêdzie pyta³ rodziców, co to siê sta³o, czy to powa¿na
20
choroba i w czym mo¿e pomóc, ¿eby za rok o tej samej porze
uczeñ by³ zdrów jak ryba. Rok temu z naszej szko³y jeden jedy-
ny uczeñ nie poszed³ na pochód pierwszomajowy. By³ to w³a-
nie Weiser, ale co najdziwniejsze, M-ski nigdy nie z³o¿y³ wizy-
ty w jego domu, ¿eby zapytaæ dziadka, dlaczego wnuk nie
przyszed³ maszerowaæ razem z nami. Wtedy nie przywi¹zywa-
limy do tego wagi, ale teraz, gdy nadchodzi³a moja kolej prze-
s³uchania, pomyla³em, ¿e to bardzo wa¿ne.
Tylko w jaki sposób mo¿na by³o po³¹czyæ M-skiego z Weise-
rem? Do dzi twierdzê, ¿e absolutnie w ¿aden. Co zatem spo-
wodowa³o, ¿e M-ski nie z³o¿y³ wizyty u nich w domu? Nie lubi³
krawców? A mo¿e zapomnia³? Nie, na pewno nie zapomnia³;
jako nauczyciel przyrody i systematyk, by³ przecie¿ szczególne-
go rodzaju pedantem i wszystko mia³ zapisane w ma³ym note-
sie, z którym siê nigdy nie rozstawa³. A jeli M-ski wiedzia³
o Weiserze co, czego my nie wiedzielimy i czego ju¿ nie do-
wiem siê nigdy? Jeli istnia³o co takiego, to czemu zdziwacza³y
nauczyciel przyrody nie móg³ zrozumieæ, gdzie znikn¹³ nasz
kolega?
O tak, M-ski by³ prawdziwym dziwakiem, jakich dzi spotyka
siê tylko w ksi¹¿kach i to nie byle jakich. Latem, podobnie jak
my, nie wyje¿d¿a³ z miasta na wakacje i czêsto widywalimy
go na ³¹ce pod brêtowskim lasem albo nad potokiem w Dolinie
Radoci, gdy ugania³ siê za motylami z siatk¹ i atlasem owa-
dów. A kiedy nie polowa³ na fruwaj¹ce stworzenia, szed³ zgar-
biony ze wzrokiem utkwionym w ziemiê i co chwila zatrzymy-
wa³ siê, zrywa³ jakie zielsko i szepta³ do siebie: Menyanthes
trifoliata albo Viola tricolor, i wk³ada³ zielska do tekturowej
teczki, któr¹ niós³ ze sob¹ zamiast pocerowanej siatki. M-ski
przygotowywa³ dzie³o o florze i faunie lasów, które ci¹gnê³y siê
wzd³u¿ po³udniowych granic miasta a¿ do Gdyni i w których
21
polowa³ niegdy sam Fryderyk Wielki. Pewnie dlatego chwyta³
i kolekcjonowa³ wszystko, co ros³o i rusza³o siê w zasiêgu jego
wzroku. Na szczêcie jednak by³ krótkowidzem i dziêki temu
sporo traw, lici, ¿uków, much i innego drobiazgu ocali³o swo-
je istnienie.
Tak, tego gor¹cego lata, kiedy Weiser dopuci³ nas do swoich
tajemnic albo raczej dopuci³ nas do swojego ¿ycia, czêciowo
zreszt¹ i na ile chcia³, tego lata M-ski spotyka³ nas wielokrotnie
w okolicach strzelnicy, Bukowej Górki, brêtowskiego cmenta-
rza i Doliny Radoci. Jego wy³upiaste, rybie oczy, oderwane od
nieba albo od ziemi, ledzi³y nas ukradkiem i nigdy nie by³o
wiadomo, czy nie wemie nas za okaz fauny niezbêdny do wie-
kopomnego dzie³a. Poza szko³¹ i pierwszomajow¹ manifesta-
cj¹ musielimy byæ dla niego bez w¹tpienia gatunkiem szcze-
gólnie uci¹¿liwych owadów, co da³o siê wyczuæ w jego zimnym,
pustym spojrzeniu. Ba³em siê tego spojrzenia, jego w³anie siê
ba³em, a nie skubania gêsi, wyci¹gania s³onia, grzania ³apki lub
innych, jeszcze bardziej bolesnych i wyszukanych kar ciele-
snych, jakie stosowa³ na swoich lekcjach. W pewnym momen-
cie pomyla³em te¿, spogl¹daj¹c na zaczerwienione ucho
Szymka, ¿e M-ski mo¿e swoim spojrzeniem zamieniæ kogo ze-
chce w owada, i ju¿ wyobrazi³em sobie, jak obrastam w stalowo-
zielony, chitynowy pancerz i jak moje kurcz¹ce siê d³onie roz-
cz³onkowuj¹ siê w ogromn¹ iloæ kosmatych odnó¿y. To by³o
okropne, stokroæ gorsze ni¿ lêk przed bólem, zaczerwienione
ucho Szymka i niewiadoma ledztwa.
W pierwszych dniach lipca stê¿enie zupy rybnej w zatoce zda-
wa³o siê osi¹gaæ apogeum. Nad morzem nie by³o czego szukaæ
i musielimy nasz¹ uwagê skierowaæ gdzie indziej. I to jest
pierwszy rozdzia³ ksi¹¿ki o Weiserze, której nigdy ¿aden z nas
22
nie napisa³ i nigdy nie napisze; bo to, co robiê teraz, to w ¿adnym
wypadku nie jest pisanie ksi¹¿ki, tylko zape³nianie bia³ej pla-
my, zatykanie dziury linijkami na znak ostatecznej kapitulacji.
Tak, pierwszy rozdzia³ tej nienapisanej ksi¹¿ki rozpoczyna
siê od zupy rybnej w zatoce i od naszych zabaw na brêtowskim
cmentarzu, gdzie chodzilimy odt¹d zamiast na pla¿ê i gdzie
w gêstwinie leszczyn i olch, w zaciszu opuszczonych nagrobków
i pêkniêtych p³yt z niemieckimi napisami rozgrywalimy na-
sze wojny. Szymek dowodzi³ oddzia³em SS, a jego odstaj¹ce
uszy przykrywa³ znaleziony w rowie zardzewia³y he³m wehr-
machtowski. Piotr mia³ pod sob¹ oddzia³ partyzancki, który
stale cigany, dziesi¹tkowany, okr¹¿any i wybijany do nogi od-
radza³ siê wci¹¿ na nowo, by przygotowywaæ nastêpne zasadz-
ki. Kiedy Szymek ze swoimi bra³ nas do niewoli, tak samo jak
w filmach podnosilimy rêce do góry, tak samo jak w filmach
maszerowalimy z rêkami za³o¿onymi na karku i tak samo jak
w filmach o prawdziwej wojnie, wywietlanych w naszym ki-
nie Tramwajarz, padalimy, rozstrzeliwani seriami karabinów
maszynowych, do prawdziwego rowu na skraju cmentarza,
tam gdzie zaczyna³ siê las sosnowy. I jeli przypominam sobie
z poczuciem pewnego zdumienia, z jak wielkim upodobaniem
i znawstwem padalimy do tamtego rowu, z jak wielkim pod-
nieceniem czekalimy na moment, kiedy rêka Szymka da
znak do rozpoczêcia egzekucji, to wiem, ¿e wszystko to za-
wdziêczalimy w³anie kinu Tramwajarz, po³o¿onemu nieda-
leko szko³y, obok zajezdni, gdzie urz¹dzano seanse m³odzie¿o-
we, maj¹ce zaznajomiæ nas z histori¹ ojczyst¹.
Nie pamiêtam ju¿ którego dnia, po której potyczce, bitwie
i wziêciu nas do niewoli, stalimy z rêkami podniesionymi do
góry naprzeciwko luf esesmañskich karabinów, oczekuj¹c a¿
spod zardzewia³ego he³mu Szymka padnie komenda Feuer!,
23
kiedy ujrzelimy Weisera siedz¹cego na sonie, Weisera, który
byæ mo¿e przez wszystkie te dni przygl¹da³ siê naszej zabawie.
W³aciwie to najpierw us³yszelimy jego okrzyk okrzyk, który
skierowa³ do Szymka, wstrzymuj¹c wydanie komendy, a do-
piero póniej zobaczylimy go na tej sonie. Siedzia³, trzymaj¹c
stary, zdezelowany schmeiser, którym mierzy³ gdzie daleko za
wie¿ê ceglanego koció³ka, i patrzy³ na nas zupe³nie tak samo
jak w Bo¿e Cia³o, kiedy wyp³yn¹³ nagle zza szarego ob³oku ka-
dzidlanego dymu. Pod drzewem sta³a Elka, opieraj¹c siê
o pieñ. Nie mówi³a nic, ale widaæ by³o, ¿e ona jest z nim, a nie
z nami. Wiêc nie us³yszelimy tym razem przeci¹g³ego du-du-
-du-du-du, po którym nale¿a³o paæ najpierw na kolana, a po-
tem ju¿ jak popadnie: na wznak, bokiem albo na brzuch, twarz¹
w trawê bo Weiser zeskoczy³ z sosny i podszed³ do os³upia³e-
go Szymka.
Dzisiaj, podobnie jak wówczas, kiedy siedzia³em na sk³ada-
nym krzele obok Szymka, a potem Piotra, a potem znowu
Szymka w sekretariacie szko³y, oczekuj¹c na swoj¹ kolejkê
przes³uchania, dzisiaj, tak samo jak i wtedy, da³bym du¿o, ¿eby
przypomnieæ sobie s³owa Weisera na cmentarzu, bo to by³y
w³aciwie jego pierwsze s³owa skierowane do nas bezporednio.
Szymek, zapytany o to listownie, nie da³ mi ¿adnej odpowiedzi
i zajêty swoimi sprawami w dalekim miecie, wyranie unika
wspomnienia Weisera. Elka, która powinna pamiêtaæ to najle-
piej, sta³a siê Niemk¹ i nie odpowiada z Mannheim na ¿adne
pytania, a Piotr w siedemdziesi¹tym roku wyszed³ popatrzeæ na
ulicê, co siê dzieje, i trafi³a go ca³kiem prawdziwa kula.
Tak, jestem przekonany, ¿e od tamtych s³ów powinna siê
zaczynaæ nienapisana ksi¹¿ka o Weiserze...
A wiêc trzymaj¹c przerdzewia³y i zdezelowany schmeiser,
zeskoczy³ z sosny i podszed³ do Szymka, mówi¹c: zostaw, ja
24
zrobiê to lepiej, albo zostaw to mnie, albo jeszcze krócej: ja
to zrobiê. Tylko ¿e Weiser nic takiego nie powiedzia³, nie
móg³ nic takiego powiedzieæ, poniewa¿ schmeiser powêdrowa³
do r¹k Szymka, a on sam z Elk¹ odszed³ cie¿k¹ w dó³ ku rozbi-
tej bramie cmentarza, jakby przyszed³ tu tylko po to, ¿eby zo-
stawiæ nam automat i odejæ do powa¿niejszych spraw. Egze-
kucja nie odby³a siê. Otoczylimy Szymka ko³em i ka¿dy chcia³
choæ przez chwilê potrzymaæ bezu¿yteczny kawa³ ¿elastwa,
który robi³ wra¿enie.
Tak, w tym momencie Weiser nie by³ dla nas jeszcze najwa¿-
niejszy, k³ócilimy siê o to, która strona powinna posiadaæ auto-
mat. By³em w oddziale Piotra i oczywicie chcia³em, ¿ebymy
mieli go my, skoro tamci posiadali he³m. Ostatecznie ustalilimy
nowy, ciekawszy styl gry wojennej. Odt¹d po ka¿dej bitwie Piotr
zamienia³ z Szymkiem automat na he³m i tak raz bylimy Niem-
cami, gdy nasz dowódca wk³ada³ he³m, a raz przeistaczalimy siê
w partyzantów, goni¹c miêdzy zaroniêtymi nagrobkami z kara-
binem w rêku.
Mylê, ¿e Weiser mia³ od pocz¹tku jaki plan opl¹tania nas
swoimi pomys³ami, od samego pocz¹tku musia³ wyczekiwaæ
odpowiedniej chwili, ¿eby jak w Bo¿e Cia³o albo na brêtow-
skim cmentarzu zaskoczyæ nas zupe³nie. Bo w pierwszym okre-
sie, kiedy nie wiedzielimy nic o piwnicy w starej cegielni ani
o eksplozjach przygotowywanych w dolinie za strzelnic¹, ani
o jego kolekcji znaczków z Generalnej Guberni w tym okre-
sie, kiedy niewiadomi niczego uganialimy siê miêdzy na-
grobkami brêtowskiego cmentarza, on pojawia³ siê i znika³, jak
znika kto, kto przyni siê nam przypadkiem i kogo póniej nie
mo¿emy zapomnieæ, choæ rysy jego twarzy, s³owa i sposób za-
chowania ulecia³y nam z pamiêci zupe³nie. On ws¹czy³ pamiêæ
o sobie ca³kiem niepostrze¿enie i którego z nastêpnych dni,
Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.
Weiser Dawidek
PAWE£ HUELLE Weiser Dawidek s³owo/obraz terytoria
Juliuszowi
7 W³aciwie jak to siê sta³o, jak do tego dosz³o, ¿e stalimy w trójkê w gabinecie dyrektora szko³y, maj¹c uszy pe³ne z³ow- rogich s³ów: protokó³, przes³uchanie, przysiêga, jak to siê mog³o staæ, ¿e tak po prostu i zwyczajnie z normalnych uczniów i dzieci stalimy siê oto po raz pierwszy oskar¿onymi, jakim cudem na³o¿ono na nas tê doros³oæ tego nie wiem do dzisiaj. By³y mo¿e jakie wczeniejsze przygotowania, nic jednak o tym nie wiedzielimy. Jedyne, co wówczas odczuwa³em, to ból lewej nogi, bo kazano nam staæ ca³y czas, a do tego wci¹¿ powtarzaj¹ce siê pytania, podstêpne umiechy, groby pomie- szane ze s³odkimi probami aby wszystko wyt³umaczyæ raz jeszcze, po kolei i bez ¿adnych zmyleñ. Mê¿czyzna w mundurze ociera³ pot z czo³a, patrzy³ na nas têpym wzrokiem umêczonego zwierzêcia i grozi³ palcem, mam- rocz¹c pod nosem niezrozumia³e zaklêcia. Dyrektor w rozlu- nionym krawacie bêbni³ palcami po czarnej powierzchni biur- ka, a nauczyciel przyrody M-ski wpada³ co chwila, dopytuj¹c siê o przebieg ledztwa. Patrzylimy, jak promienie wrzeniowego s³oñca, przebijaj¹c siê przez zasuniête firanki, owietlaj¹ zaku- rzony dywan bordowego koloru, i by³o nam ¿al minionego lata. A oni pytali wci¹¿, niestrudzenie, sto razy od nowa, nie mog¹c poj¹æ najprostszych w wiecie rzeczy, zupe³nie tak, jakby to oni byli dzieæmi.
8 To jest wprowadzanie w b³¹d, za to s¹ okrelone kodeksem kary! krzycza³ ten w mundurze, a dyrektor przytakiwa³ mu, ³api¹c siê co rusz za krawat: Co ja z wami mam, ch³opcy, co ja z wami mam i polunia³ jeszcze bardziej wielki trójk¹tny wêze³, który z daleka mo¿na by³o wzi¹æ za kokardê jakobiñsk¹. Tylko M-ski zachowywa³ umiarkowany spokój, jakby by³ pew- ny swego, szepta³ na ucho temu w mundurze jakie informacje, po czym obaj spogl¹dali na nasz¹ trójkê z jeszcze wiêkszym za- interesowaniem, poprzedzaj¹cym zwykle now¹ seriê pytañ. Ka¿dy z was mówi zupe³nie co innego krzycza³ dyrektor. I nigdy dwa razy to samo, wiêc jak to jest, ¿e nie mo¿ecie ustaliæ wspólnej wersji? A mundurowy wpada³ mu w s³owo: To jest za powa¿na sprawa na ¿arty, ¿arty siê skoñczy³y wczoraj, a dzisiaj trzeba ca³¹ nag¹ prawdê na stó³! Nie wiedzielimy wprawdzie, jak wygl¹da naga prawda, ale ¿aden z nas przecie¿ nie k³ama³, mówilimy jedynie to, co chcie- li us³yszeæ, i jeli M-ski pyta³ o niewypa³y, przytakiwalimy, ¿e chodzi³o o niewypa³y, gdy za mê¿czyzna w mundurze dodawa³ sk³ad zardzewia³ej amunicji, nikt z nas nie przeczy³, ¿e gdzie taki sk³ad na pewno by³, a mo¿e i jest jeszcze teraz, tylko nie wiadomo gdzie, od czego pytaj¹cy dostawa³ wypieków i zapala³ nowego papierosa. By³a w tym jaka nieuwiadomiona metoda obrony, o któr¹ oni rozbijali siê niczym mydlana bañka. Gdyby na przy- k³ad zapytali nas, czy bylimy wiadkami wybuchów Weisera, ka¿dy przytakn¹³by skwapliwie, ¿e tak, nikt jednak nie potrafi³by powiedzieæ, o jakich porach dnia, a na dodatek jeden z nas do- da³by zaraz, ¿e w³aciwie Weiser robi³ to wy³¹cznie sam, od czasu do czasu zapraszaj¹c tylko Elkê. Czulimy doskonale, ¿e na pyta- nia, które nam zadaj¹, nie ma prawdziwych odpowiedzi, a na-
9 wet gdyby okaza³o siê po jakim czasie, ¿e jednak s¹, to i tak to, co zdarzy³o siê tamtego sierpniowego popo³udnia, pozostanie dla nich ca³kiem niewyt³umaczalne i niezrozumia³e. Podobnie jak dla nas równania z dwoma niewiadomymi. Szymek i Piotr stali po bokach, a ja w samym rodku, z moj¹ bol¹c¹ i spuchniêt¹ od d³ugiego znieruchomienia nog¹. Oni mogli ratowaæ siê spojrzeniami w lewo lub prawo, ja za pozosta- wa³em sam ze spojrzeniem dyrektora i oprawionym w ciemne ramki bia³ym or³em ponad jego g³ow¹. Chwilami wydawa³o mi siê, ¿e orze³ porusza jednym ze skrzyde³, chc¹c wylecieæ na po- dwórze, czeka³em, a¿ us³yszymy brzêk t³uczonego szk³a i ptak pofrunie, lecz nic takiego siê nie sta³o. Zamiast oczekiwanego lotu coraz gêciej pada³y pytania, pogró¿ki i proby, a my stali- my dalej, ca³kiem niewinni i przera¿eni tym, jak skoñczy siê to wszystko, bo przecie¿ wszystko musi mieæ swój koniec, tak jak lato, którego ostatnie odg³osy dobiega³y do naszych uszu przez uchylone okno gabinetu. Cz³owiek nie mo¿e zgin¹æ zupe³nie bez ladu krzycza³ ten w mundurze. To jest niemo¿liwe, a ty, Korolewski zwróci³ siê do Szymka utrzymujesz, ¿e Weiser i wasza kole¿anka (mundurowy nie móg³ zapamiêtaæ, jak nazywa³a siê Elka) wyszli tego dnia razem z domu, w kierunku Bukowej Górki, i ¿e wiêcej ich nie widzia³e, gdy tymczasem widziano was we trójkê na nasypie kolejowym jeszcze po po³udniu. A kto widzia³? zapyta³ niemia³o Szymek, przestêpuj¹c z nogi na nogê. Ty mi tu pytañ nie zadawaj, masz odpowiadaæ! Mê¿czy- nie w mundurze rozb³ys³y gronie oczy. To siê jeszcze dla was wszystkich le skoñczy! Szymek prze³kn¹³ linê i jego odstaj¹ce uszy zaczerwieni³y siê gwa³townie:
10 Bo to by³o dwa dni wczeniej, jak nas widzieli. Dyrektor nerwowo przerzuci³ arkusze papieru, gdzie by³y spisane nasze zeznania. Nieprawda! Znowu bezczelnie k³amiesz, przecie¿ twoi ko- ledzy powiedzieli wyranie, ¿e szlicie we trójkê starym nasy- pem kolejowym w kierunku Brêtowa, a mo¿e zwróci³ siê teraz do nas to nie s¹ wasze s³owa, co? Piotr pokiwa³ g³ow¹ na znak zgody. Tak, panie dyrektorze, ale mymy nie powiedzieli wcale, ¿e to by³o tego ostatniego dnia, to rzeczywicie by³o dwa dni wczeniej. Dyrektor poluni³ swój krawat, który teraz nie przypomina³ ju¿ w³aciwie normalnego krawata tylko szalik, w¹ski i koloro- wy, owiniêty pod ko³nierzykiem. Mundurowy zerkn¹³ w zezna- nia i jego twarz wykrzywi³ grymas, ale powstrzyma³ siê tym razem od krzyku, by zadaæ nastêpne pytanie z ca³kiem innej beczki, podstêpne i nag³e. Byæ mo¿e chcia³ wiedzieæ, sk¹d Weiser bra³ materia³ wybuchowy do swoich eksplozji, a mo¿e zapyta³ o co zupe³nie b³ahego, na przyk³ad jak¹ sukienkê mia³a na sobie Elka, kiedy widzielimy j¹ ostatni raz, albo czy Weiser nie odgra¿a³ siê przed znikniêciem, ¿e dokona czego wielkie- go, ¿e jeszcze co poka¿e. Wszystko to kr¹¿y³o nieuchronnie wokó³ tych dwojga, ale wiedzielimy dobrze, ¿e nigdy nie do- tkn¹ prawdy, bo trop, który podejmowali, od samego pocz¹tku by³ fa³szywy. Nie wiem, po jakim czasie M-ski zaproponowa³ nowy sposób prowadzenia ledztwa, zanim jednak to nast¹pi³o, pomyla- ³em, ¿e Weiser i Elka musz¹ nas jakim sobie tylko znanym sposobem s³yszeæ teraz, stoj¹cych w gabinecie dyrektora i ze- znaj¹cych pod dyktando gronego cz³owieka w mundurze. I na pewno Weiser cmoka z uznaniem, kiedy s³yszy, jak ci trzej
11 mêcz¹ siê z nami, a Elka mieje siê g³ono, ukazuj¹c bia³e, wie- wiórcze zêby. Piotr i Szymek pomyleli pewnie to samo, bo ¿a- den nie pisn¹³, kiedy M-ski poleci³ nam wyjæ do sekretariatu i czekaæ tam na pojedyncze wezwania. Mieli nas teraz przes³u- chiwaæ osobno to by³ ten jego nowy pomys³, po którym spo- dziewali siê wiêkszego sukcesu. W sekretariacie pozwolono nam wreszcie usi¹æ i to by³o naj- wa¿niejsze, ponadto chwila wytchnienia od spojrzeñ M-skiego i krzyków tego w mundurze by³a czym wspania³ym i nieoczeki- wanym, czym, co przyjêlimy za widomy znak opatrznoci, ¿e najgorsze jest ju¿ za nami. Trzej w gabinecie dali nam trochê czasu, abymy przemyleli beznadziejnoæ naszej sytuacji i doszli do odpowiednich wniosków, ale my nie musielimy siê nawet naradzaæ w celu ustalenia dalszych zeznañ. Wiadomo by³o, ¿e ka¿dy bêdzie mówi³ tak, jak czuje, i to w³anie dawa³o nam naj- wiêksze szanse na przetrwanie opresji. Na pierwszy ogieñ poszed³ Szymek, nikn¹c w czeluci gabi- netu pokornie i cicho, zostalimy wiêc z Piotrem sami, nie na d³ugo jednak. Za chwilê przys³ano wonego, ¿eby nas pilnowa³. Odt¹d siedzielimy w zupe³nym milczeniu, wype³nionym ty- kaniem zegara ciennego i przerywanym gongiem wybijaj¹- cym pe³ne godziny. W³aciwie jak to siê sta³o, ¿e poznalimy Weisera? Widzieli- my go wczeniej nieraz, chodzi³ do tej samej szko³y co my, bie- ga³ po tym samym podwórku i kupowa³ w tym samym sklepie Cyrsona oblepione butelki z oran¿ad¹, które doroli nazywali krachlami. Nigdy jednak nie uczestniczy³ w naszych zabawach, stoj¹c z boku i najwyraniej nie maj¹c ochoty byæ jednym z nas. Kiedy gralimy w pi³kê na trawie obok pruskich koszar, zado- wala³ siê milcz¹cym kibicowaniem, a kiedy spotykalimy go na
12 pla¿y w Jelitkowie, mówi³, ¿e nie umie p³ywaæ, i prêdko znika³ w t³umie pla¿owiczów, jakby siê tego wstydzi³. Spotkania te by³y krótkie i beztreciwe, co odpowiada³o jego fizjonomii. By³ niewielkiego wzrostu, bardzo chudy i lekko przygarbiony, mia³ przy tym chorobliwie bia³¹ cerê, dla której jedynym godnym uwagi kontrastem by³y nienaturalnie du¿e, szeroko otwarte i bardzo ciemne oczy. Dlatego chyba wygl¹da³ tak, jakby siê czego zawsze ba³, jakby czeka³ na kogo lub co, co przyniesie mu z³¹ nowinê. Mieszka³ ze swoim dziadkiem pod jedenastk¹, a na drzwiach do ich mieszkania widnia³a ¿ó³ta tablica z napi- sem A. Weiser. Krawiec. I to by³o w³aciwie wszystko, co mo- glimy o nim powiedzieæ, zanim przysz³o lato ostatniego roku, zapowiadane majowymi chrab¹szczami i ciep³ym wiatrem z po³udnia. Wiêc jak to siê sta³o, ¿e poznalimy Weisera? Je¿eli cokolwiek ma swój pocz¹tek, to w tym wypadku mu- sia³ to byæ dzieñ Bo¿ego Cia³a, który przypada³ wyj¹tkowo pó- no. W kurzu i spiekocie czerwcowego przedpo³udnia szlimy w procesji oddzieleni od proboszcza Dudaka grup¹ ministran- tów i wie¿o komunikowanych trzeciaków, piewaj¹c jak wszy- scy: Witaj Jezu, Synu Mary-i, Ty jest Bóg prawdziwy wwiêtej Hosty-i i patrz¹c na ruchy kadzielnicy z nieukrywanym nabo- ¿eñstwem. Bo najwa¿niejsza by³a kadzielnica, nie Hostia, nie wiête wizerunki Matki Boskiej i Boga, Co Zosta³ Cz³owiekiem, nie drewniane figury niesione przez cz³onków Ko³a Ró¿añco- wego w specjalnych lektykach, nie sztandary i wstêgi trzymane w d³oniach obleczonych w bia³e rêkawiczki, ale w³anie ka- dzielnica, poruszaj¹ca siê w lewo i w prawo, w dó³ i do góry, dymi¹ca szarymi ob³okami, kadzielnica ze z³otej blachy na grubym ³añcuchu tego samego koloru i woñ kadzid³a, dra¿ni¹- ca nozdrza, ale te¿ dziwnie md³a i ³agodna. W nieruchomym powietrzu ob³oki te utrzymywa³y siê, d³ugo nie zmieniaj¹c
13 kszta³tu, a my przyspieszalimy kroku, nastêpuj¹c poprzedni- kom na piêty, by schwytaæ je, zanim rozp³yn¹ siê w nicoæ. I wtedy w³anie zobaczylimy Weisera po raz pierwszy w roli dla niego charakterystycznej, roli, któr¹ sam sobie wybra³, a nastêpnie narzuci³ nam wszystkim, o czym, rzecz jasna, nie moglimy nic wiedzieæ. Tu¿ przed o³tarzem, wznoszonym rok- rocznie obok naszego domu, proboszcz Dudak zamacha³ po- tê¿nie kadzielnic¹, wypuszczaj¹c wspania³y ob³ok, na który czekalimy z dr¿eniem i napiêciem. A kiedy szary dym opad³, zobaczylimy Weisera stoj¹cego na ma³ym wzgórku po lewej stronie o³tarza i przypatruj¹cego siê wszystkiemu z nieukrywa- n¹ dum¹. To by³a duma genera³a, który odbiera defiladê. Tak, Weiser sta³ na wzgórku i patrzy³, jakby wszystkie piewy, sztan- dary, obrazy, bractwa i wstêgi by³y przygotowane specjalnie dla niego, jakby nie by³o innego powodu, dla którego ludzie prze- mierzali ulice naszej dzielnicy z zawodz¹cym piewem na ustach. Dzisiaj wiem ponad wszelk¹ w¹tpliwoæ, ¿e Weiser musia³ byæ taki zawsze, a wtedy, gdy opad³ kadzidlany dym, wyszed³ jedynie z ukrycia, ukazuj¹c nam po raz pierwszy swo- je prawdziwe oblicze. Nie trwa³o to zreszt¹ d³ugo. Gdy rozwia- ³a siê ostatnia smuga kadzidlanego zapachu i umilk³y s³owa pieni intonowanej piskliwym g³osem proboszcza Dudaka, a t³um ruszy³ dalej do samego kocio³a, Weiser znikn¹³ z pagór- ka i nie towarzyszy³ nam ju¿. Jaki bowiem genera³ pod¹¿a za oddzia³ami po skoñczonym przegl¹dzie? Do koñca roku szkolnego pozosta³y dni liczone na palcach, czerwiec rozszala³ siê w upale i co dzieñ rano budzi³y nas przez otwarte okna g³osy ptaków obwieszczaj¹ce niepodzielne pano- wanie lata. Weiser znów sta³ siê niemia³ym Weiserem, który tylko z daleka patrzy³ na nasze pe³ne wrzasków zabawy. Ale co ju¿ siê zmieni³o, czulimy teraz w jego wzroku dystans,
14 przenikliwy i piek¹cy, niczym spojrzenie ukrytego oka, badaj¹- ce ka¿dy postêpek. Mo¿e podwiadomie nie moglimy znieæ tego spojrzenia, kto wie, doæ, ¿e w dzieñ rozdania wiadectw z religii ujrzelimy go znów tak samo jak w Bo¿e Cia³o, albo raczej w podobnej sytuacji. Plebania Ojców Zmartwychwstañ- ców po³o¿ona by³a, jak ca³a zreszt¹ nasza dzielnica, pod lasem i kiedy ju¿ proboszcz Dudak zakoñczy³ swoje modlitwy i ¿ycze- nia, rozda³ najgorliwszym obrazki i kiedy otrzymalimy wiadec- twa wydrukowane piêknie na kredowym papierze, rozpocz¹³ siê szaleñczy wycig do lasu po pierwsze chwile prawdziwych wakacji, bo szko³ê porzucilimy ju¿ poprzedniego dnia i teraz nie by³o przed nami nic oprócz dwóch miesiêcy cudownej swo- body. Bieglimy ca³¹ chmar¹, wrzeszcz¹c i poszturchuj¹c siê ³okciami. Nic, zdawa³o siê, nie mog³o powstrzymaæ tego ¿ywio- ³u, nic, oprócz zimnego spojrzenia Weisera, a w³anie on sta³ oparty o pieñ modrzewia, jakby tu czeka³ na nas specjalnie. Mo¿e od kilku minut, a mo¿e zawsze. Tego nie wiedzielimy ani wtedy, ani póniej w gabinecie dyrektora i przylegaj¹cym doñ sekretariacie, oczekuj¹c kolejnych przes³uchañ, a tak¿e teraz, kiedy piszê te s³owa i kiedy Szymek mieszka w zupe³nie innym miecie, Piotr zgin¹³ w siedemdziesi¹tym roku na ulicy, a Elka wyjecha³a do Niemiec i nie pisze stamt¹d ¿adnych li- stów. Bo Weiser móg³ na nas czekaæ od samego pocz¹tku i to chyba w³anie jest najistotniejsze w historii, któr¹ opowiadam bez upiêkszeñ. A zatem sta³ i patrzy³. Tak, tylko tyle, wydawa³oby siê tylko tyle. A jednak powstrzyma³ nadp³ywaj¹c¹ falê spoconych cia³ i krzycz¹cych garde³, zatrzyma³ na sobie i odepchn¹³ na mo- ment, na krótk¹ chwilê, w której ¿ywio³ cofa siê, by uderzyæ ze zdwojon¹ si³¹. Weiser Dawidek nie chodzi na religiê za- brzmia³o gdzie na ty³ach, a z przodu podchwycono to has³o
15 w nieco zmienionej formie Dawid, Dawidek, Weiser jest ¯y- dek!. I dopiero teraz, gdy zosta³o to powiedziane, poczulimy do niego zwyczajn¹ niechêæ, która ros³a w nienawiæ, za to, ¿e nigdy nie by³ z nami, nigdy nie nale¿a³ do nas, jak te¿ za spoj- rzenie lekko wy³upiastych oczu, które sugerowa³o w sposób oczywisty, i¿ to my ró¿nimy siê od niego, a nie on od nas. Szymek wysun¹³ siê na czo³o i stan¹³ naprzeciw niego twarz¹ w twarz. Ty, Weiser, a w³aciwie dlaczego nie chodzisz z nami na religiê? i pytanie zawis³o pomiêdzy nami w powietrzu, do- magaj¹c siê natychmiastowej odpowiedzi. On milcza³, umiechaj¹c siê tylko jak s¹dzilimy wówczas g³upawo i bezczelnie, wiêc z ty³u zaczêto szemraæ, ¿eby spuciæ mu bu³y. Bu³y polega³y na ugniataniu pleców rozci¹gniêtego na trawie delikwenta piêciami i kolanami, i ju¿ widzielimy jego bia³e, obna¿one plecy, ju¿ jego koszula frunê³a w powietrze po- dawana z r¹k do r¹k, kiedy nagle w kr¹g oprawców wskoczy³a Elka z roziskrzonymi oczami i rozdzielaj¹c na prawo i lewo kop- niaki, krzycza³a: Zostawcie go w spokoju, zostawcie go w spokoju! A gdy to nie poskutkowa³o, przywar³a do jednego z egzeku- torów paznokciami, znacz¹c na jego twarzy d³ugie nitki czer- wieniej¹cych gwa³townie bruzd. Odst¹pilimy od Weisera, kto poda³ mu nawet zmiêt¹ koszulê, a on, nie odzywaj¹c siê s³o- wem, wk³ada³ j¹, jakby siê nic nie sta³o. Dopiero po chwili zro- zumielimy, ¿e to nie on, a my wyszlimy z tego poni¿eni, on zosta³ sob¹, niezmiennie takim samym Weiserem i móg³ na nas patrzeæ jak w Bo¿e Cia³o, spokojnie, ch³odno, bez namiêt- noci i z dystansem. Trudno wytrzymaæ co takiego, tote¿ gdy tylko oddali³ siê, schodz¹c wzd³u¿ zaroniêtego p³otu kocio³a, Szymek rzuci³ pierwszy kamieñ, krzycz¹c g³ono: Dawid, Da-
16 widek, Weiser jest ¯ydek, a inni naladowali go, krzycz¹c to samo i rzucaj¹c nastêpne kamienie. Ale on nie odwróci³ siê ani nie przyspieszy³ kroku, unosz¹c w ten sposób swoj¹ dumê, a nam pozostawiaj¹c bezsilny wstyd. Elka pobieg³a za nim, wiêc przestalimy ciskaæ kamienie. To by³a nasza pierwsza bli¿sza znajomoæ z Weiserem, jego miertelnie bia³e plecy, zmiêta kraciasta koszula i jak ju¿ wspo- mnia³em nieznone spojrzenie, któremy po raz pierwszy poczuli na sobie w Bo¿e Cia³o, kiedy rozwia³ siê kadzidlany ob³ok, wypuszczony ze z³otej puszki przez proboszcza Dudaka. Czy by³ to zwyk³y przypadek? Czy Weiser znalaz³ siê przed budynkiem plebanii z w³asnej woli, podobnie jak w Bo¿e Cia- ³o na wzgórku obok o³tarza? Jeli nie, to jaka si³a kaza³a mu to uczyniæ, dlaczego postanowi³ ukazaæ siê nam w³anie tak? Te pytania d³ugo nie dawa³y mi zasn¹æ, d³ugo jeszcze po zakoñ- czeniu ledztwa i wiele lat póniej, kiedy sta³em siê kim zupe³nie innym. I je¿eli jest jaka odpowied, to tylko ta, ¿e w³anie z jej braku zape³niam linijki papieru, niczego nie bê- d¹c pewnym. Listy, które wysy³am rokrocznie do Mannheim w nadziei rozjanienia kilku innych jeszcze spraw, zwi¹zanych z tamtymi wydarzeniami i osob¹ Weisera, pozostaj¹ bez odpo- wiedzi. Pocz¹tkowo myla³em, ¿e Elka, odk¹d sta³a siê Niemk¹, nie pragnie ¿adnych st¹d wiadomoci, ¿adnych wspomnieñ, które mog³yby j¹ wytr¹caæ z jej nowej, niemieckiej równowagi. Ale teraz ju¿ tak nie s¹dzê, a przynajmniej nie by³bym tego taki pewien. Pomiêdzy ni¹ a Weiserem by³o co, czego nigdy nie moglimy poj¹æ, co, co ³¹czy³o ich w przedziwny sposób i czego ¿adn¹ miar¹ nie da siê okreliæ mianem dzieciêcej fa- scynacji p³ci¹ czy podobnymi terminami, jakich wspó³czesny psycholog mia³by pe³ne usta. Jej uparte milczenie to co wiê- cej ni¿ niechêæ do kraju dzieciñstwa.
17 A tamtego dnia, kiedy koszula Weisera frunê³a w powietrzu z r¹k do r¹k, pojechalimy rozklekotanym tramwajem linii numer cztery na pla¿ê do Jelitkowa. Mimo wczesnego popo- ³udnia na obu platformach wozu panowa³ spory t³ok, s³oñce operowa³o jeszcze silnie, a wewn¹trz pojazdu unosi³ siê cha- rakterystyczny zapach znêkanego upa³em lakieru. Ani nam w g³owie by³o pamiêtaæ o Weiserze i przedpo³udniowej scenie pod lasem. Skoro tylko tramwaj wtoczy³ siê z potwornym zgrzytem na pêtlê obok drewnianego krzy¿a, wybieglimy, machaj¹c rêcznikami, w kierunku pla¿y, nie zwa¿aj¹c na roz- wieszone pomiêdzy domami rybaków sieci ani na poustawia- ne w piramidki kosze, cuchn¹ce tranem i smo³¹. Dopiero tutaj rozpoczyna³y siê prawdziwe wakacje, a wraz z nimi nurkowa- nie po garæ piachu, wycigi do czerwonej boi i gonitwy a¿ do sopockiego mola, sk¹d najodwa¿niejsi popisywali siê straceñ- czymi skokami. Bo tak naprawdê Jelitkowo nie mog³o istnieæ bez nas, tak samo jak miasto nie mog³o istnieæ bez pla¿y i zato- ki. To by³y naczynia po³¹czone i chocia¿ dzisiaj jest zupe³nie inaczej, pamiêæ o tym wydaje siê niezniszczalna. Na przedzie rozhukanej czeredy bieg³ wiêc Piotr, pragn¹cy zademonstrowaæ swój numer pla¿owy, polegaj¹cy na ci¹gniê- ciu koszuli i spodenek jeszcze w biegu, bez zatrzymywania siê, i wskoczeniu do wody w bryzgach bia³ej piany. Jego bose stopy ju¿ skrzypia³y na piachu, pozostawiaj¹c w tyle piaskowe fon- tanny, kiedy nagle zatrzyma³ siê nad wod¹ i krzykn¹³, jakby mu wbito w nogê co ostrego: Kolki! Chodcie! Ile tego! To, co zobaczylimy, przekracza³o zdolnoæ rozumienia zbrod- niczych mo¿liwoci natury. Tysi¹ce kolek p³ywaj¹cych do góry brzuchami porusza³o siê w leniwym rytmie fali, tworz¹c kilku- metrowej szerokoci pas martwych tu³owi. Wystarczy³o wsadziæ
18 rêkê do wody, by przyczepione do skóry ³uski migota³y niczym pancerz, ale to nie by³o przyjemne uczucie. Zamiast k¹pieli mie- limy rybn¹ zupê, w któr¹ mo¿na by³o napluæ z obrzydzenia. Ale to by³ jak siê okaza³o dopiero pocz¹tek. Przez nastêpne dni zupa gêstnia³a, staj¹c siê cuchn¹c¹ i lepk¹ mazi¹. W po¿arze czerwca zew³oki gni³y, pêczniej¹c jak nadymane rybie pêche- rze, a smród rozk³adu czuæ by³o nawet w okolicach tramwajowej pêtli. Pla¿e pustosza³y gwa³townie, martwych kolek zdawa³o siê przybywaæ, a nasza rozpacz nie mia³a granic. Jelitkowo nie chcia- ³o naszej obecnoci. Nad przybrze¿n¹ zawiesin¹, która z godziny na godzinê zmienia³a kolor od jasnej zieleni do ciemnego br¹zu, pojawi³y siê roje much niespotykanej dot¹d wielkoci, ¿ywi¹- cych siê padlin¹ lub sk³adaj¹cych tam swoje jaja. Morze okaza- ³o siê nieprzystêpne mimo panuj¹cej spiekoty. Wszystko na nic bezwietrzna pogoda, upa³ i b³êkitne niebo, ³udz¹ce doskona³¹ czystoci¹. Wreszcie w³adze miasta postanowi³y zamkn¹æ wszystkiepla¿eodStogówa¿doGdyni,cow³aciwieby³oformal- nym potwierdzeniem istniej¹cego stanu rzeczy. Nic gorszego nie mog³o nas spotkaæ, ale kiedy myla³em o tym, czekaj¹c w sekretariacie naszej szko³y na swoj¹ kolejkê przes³uchania, i kiedy zastanawia³em siê, co te¿ opowiem M-skiemu tym razem, wtedy ju¿ przypuszcza³em, ¿e to nie by³ przypadek. A nawet jeli by³, to nie taki znów zwyk³y. Gdyby nie zupa rybna, nigdy nie przysz³oby nam do g³owy ledziæ Weisera, nigdy nie ruszylibymy za nim w trop przez Bukow¹ Górkê i star¹ strzelnicê, a on nigdy nie dopuci³by nas do swo- jego ¿ycia. Ale uprzedzam fakty, tymczasem historia ta, jak ka¿da prawdziwa opowieæ, musi mieæ swój ustalony porz¹dek. Drzwi gabinetu uchyli³y siê i zobaczy³em Szymka wypchniê- tego rêk¹ M-skiego. Zanim zabrzmia³o nazwisko Piotra i zanim
19 wony podniós³ siê ze swojego krzes³a, ¿eby go podprowadziæ bli¿ej, zobaczy³em wielkie, czerwone ucho Szymka, nabrzmia³e i nienaturalnie wyci¹gniête. Poczu³em skurcz w ¿o³¹dku i oko- licach serca, ale o nic nie mog³em pytaæ, bo w drzwiach ukaza³ siê M-ski i przepuszczaj¹c Piotra do wewn¹trz, nakaza³ wone- mu, ¿ebymy nie zamienili ani s³owa. Szymek usiad³ na sk³ada- nym krzele, spuci³ g³owê i nie podnosi³ wzroku znad swoich kolan. Przez chwilê zastanawia³em siê, czy mnie te¿ bêd¹ ci¹- gn¹æ za ucho, lecz prêdko da³em temu spokój, pamiêtaj¹c, ¿e arsena³ rodków M-skiego by³ nieograniczony. Tak, udzia³ M-skiego w ca³ej historii do dzisiaj nie zosta³ na- le¿ycie przemylany, ale jeli nie uczyni³em tego do tej pory, to czy wtedy, czekaj¹c na kolejne przes³uchanie, mog³em w pe³ni zdaæ sobie sprawê, kim M-ski by³ tak naprawdê albo kim naprawdê nie by³? Za bardzo siê go wówczas obawia³em, póniejsze wypadki natomiast odsunê³y mnie od rozmylañ na jego temat. Kiedy za drzwi gabinetu obite pikowan¹ derm¹ zamknê³y siê bezszelestnie za Piotrem, przypomnia³em sobie bardzo wa¿ne zdarzenie. Co roku nasza szko³a, jak wszystkie inne szko³y, maszerowa³a równo, w bia³ych koszulach i ciemnych spodenkach na pierw- szomajowej manifestacji. M-ski szed³ zawsze na czele, dwiga³ transparent i umiechaj¹c siê do panów na trybunie, zachêca³ nas do piewu swoim piskliwym g³osem: Na-przód m³o-dzie-¿y wia-ta, nasz bra-ter-ski roz-brzmie-wa dzi pi-ee-e-w!. A my maszerowalimy równo, równiuteñko, umiechalimy siê tak jak wszyscy dooko³a, i piewalimy jak wszyscy dooko³a i wie- dzielimy, ¿e ci, którzy nie przyszli na wiêto radoci, m³odoci i powszechnego entuzjazmu, ci w³anie uczniowie nazajutrz, albo najdalej za dwa dni, bêd¹ mieli wizytê M-skiego w domu i M-ski bêdzie pyta³ rodziców, co to siê sta³o, czy to powa¿na
20 choroba i w czym mo¿e pomóc, ¿eby za rok o tej samej porze uczeñ by³ zdrów jak ryba. Rok temu z naszej szko³y jeden jedy- ny uczeñ nie poszed³ na pochód pierwszomajowy. By³ to w³a- nie Weiser, ale co najdziwniejsze, M-ski nigdy nie z³o¿y³ wizy- ty w jego domu, ¿eby zapytaæ dziadka, dlaczego wnuk nie przyszed³ maszerowaæ razem z nami. Wtedy nie przywi¹zywa- limy do tego wagi, ale teraz, gdy nadchodzi³a moja kolej prze- s³uchania, pomyla³em, ¿e to bardzo wa¿ne. Tylko w jaki sposób mo¿na by³o po³¹czyæ M-skiego z Weise- rem? Do dzi twierdzê, ¿e absolutnie w ¿aden. Co zatem spo- wodowa³o, ¿e M-ski nie z³o¿y³ wizyty u nich w domu? Nie lubi³ krawców? A mo¿e zapomnia³? Nie, na pewno nie zapomnia³; jako nauczyciel przyrody i systematyk, by³ przecie¿ szczególne- go rodzaju pedantem i wszystko mia³ zapisane w ma³ym note- sie, z którym siê nigdy nie rozstawa³. A jeli M-ski wiedzia³ o Weiserze co, czego my nie wiedzielimy i czego ju¿ nie do- wiem siê nigdy? Jeli istnia³o co takiego, to czemu zdziwacza³y nauczyciel przyrody nie móg³ zrozumieæ, gdzie znikn¹³ nasz kolega? O tak, M-ski by³ prawdziwym dziwakiem, jakich dzi spotyka siê tylko w ksi¹¿kach i to nie byle jakich. Latem, podobnie jak my, nie wyje¿d¿a³ z miasta na wakacje i czêsto widywalimy go na ³¹ce pod brêtowskim lasem albo nad potokiem w Dolinie Radoci, gdy ugania³ siê za motylami z siatk¹ i atlasem owa- dów. A kiedy nie polowa³ na fruwaj¹ce stworzenia, szed³ zgar- biony ze wzrokiem utkwionym w ziemiê i co chwila zatrzymy- wa³ siê, zrywa³ jakie zielsko i szepta³ do siebie: Menyanthes trifoliata albo Viola tricolor, i wk³ada³ zielska do tekturowej teczki, któr¹ niós³ ze sob¹ zamiast pocerowanej siatki. M-ski przygotowywa³ dzie³o o florze i faunie lasów, które ci¹gnê³y siê wzd³u¿ po³udniowych granic miasta a¿ do Gdyni i w których
21 polowa³ niegdy sam Fryderyk Wielki. Pewnie dlatego chwyta³ i kolekcjonowa³ wszystko, co ros³o i rusza³o siê w zasiêgu jego wzroku. Na szczêcie jednak by³ krótkowidzem i dziêki temu sporo traw, lici, ¿uków, much i innego drobiazgu ocali³o swo- je istnienie. Tak, tego gor¹cego lata, kiedy Weiser dopuci³ nas do swoich tajemnic albo raczej dopuci³ nas do swojego ¿ycia, czêciowo zreszt¹ i na ile chcia³, tego lata M-ski spotyka³ nas wielokrotnie w okolicach strzelnicy, Bukowej Górki, brêtowskiego cmenta- rza i Doliny Radoci. Jego wy³upiaste, rybie oczy, oderwane od nieba albo od ziemi, ledzi³y nas ukradkiem i nigdy nie by³o wiadomo, czy nie wemie nas za okaz fauny niezbêdny do wie- kopomnego dzie³a. Poza szko³¹ i pierwszomajow¹ manifesta- cj¹ musielimy byæ dla niego bez w¹tpienia gatunkiem szcze- gólnie uci¹¿liwych owadów, co da³o siê wyczuæ w jego zimnym, pustym spojrzeniu. Ba³em siê tego spojrzenia, jego w³anie siê ba³em, a nie skubania gêsi, wyci¹gania s³onia, grzania ³apki lub innych, jeszcze bardziej bolesnych i wyszukanych kar ciele- snych, jakie stosowa³ na swoich lekcjach. W pewnym momen- cie pomyla³em te¿, spogl¹daj¹c na zaczerwienione ucho Szymka, ¿e M-ski mo¿e swoim spojrzeniem zamieniæ kogo ze- chce w owada, i ju¿ wyobrazi³em sobie, jak obrastam w stalowo- zielony, chitynowy pancerz i jak moje kurcz¹ce siê d³onie roz- cz³onkowuj¹ siê w ogromn¹ iloæ kosmatych odnó¿y. To by³o okropne, stokroæ gorsze ni¿ lêk przed bólem, zaczerwienione ucho Szymka i niewiadoma ledztwa. W pierwszych dniach lipca stê¿enie zupy rybnej w zatoce zda- wa³o siê osi¹gaæ apogeum. Nad morzem nie by³o czego szukaæ i musielimy nasz¹ uwagê skierowaæ gdzie indziej. I to jest pierwszy rozdzia³ ksi¹¿ki o Weiserze, której nigdy ¿aden z nas
22 nie napisa³ i nigdy nie napisze; bo to, co robiê teraz, to w ¿adnym wypadku nie jest pisanie ksi¹¿ki, tylko zape³nianie bia³ej pla- my, zatykanie dziury linijkami na znak ostatecznej kapitulacji. Tak, pierwszy rozdzia³ tej nienapisanej ksi¹¿ki rozpoczyna siê od zupy rybnej w zatoce i od naszych zabaw na brêtowskim cmentarzu, gdzie chodzilimy odt¹d zamiast na pla¿ê i gdzie w gêstwinie leszczyn i olch, w zaciszu opuszczonych nagrobków i pêkniêtych p³yt z niemieckimi napisami rozgrywalimy na- sze wojny. Szymek dowodzi³ oddzia³em SS, a jego odstaj¹ce uszy przykrywa³ znaleziony w rowie zardzewia³y he³m wehr- machtowski. Piotr mia³ pod sob¹ oddzia³ partyzancki, który stale cigany, dziesi¹tkowany, okr¹¿any i wybijany do nogi od- radza³ siê wci¹¿ na nowo, by przygotowywaæ nastêpne zasadz- ki. Kiedy Szymek ze swoimi bra³ nas do niewoli, tak samo jak w filmach podnosilimy rêce do góry, tak samo jak w filmach maszerowalimy z rêkami za³o¿onymi na karku i tak samo jak w filmach o prawdziwej wojnie, wywietlanych w naszym ki- nie Tramwajarz, padalimy, rozstrzeliwani seriami karabinów maszynowych, do prawdziwego rowu na skraju cmentarza, tam gdzie zaczyna³ siê las sosnowy. I jeli przypominam sobie z poczuciem pewnego zdumienia, z jak wielkim upodobaniem i znawstwem padalimy do tamtego rowu, z jak wielkim pod- nieceniem czekalimy na moment, kiedy rêka Szymka da znak do rozpoczêcia egzekucji, to wiem, ¿e wszystko to za- wdziêczalimy w³anie kinu Tramwajarz, po³o¿onemu nieda- leko szko³y, obok zajezdni, gdzie urz¹dzano seanse m³odzie¿o- we, maj¹ce zaznajomiæ nas z histori¹ ojczyst¹. Nie pamiêtam ju¿ którego dnia, po której potyczce, bitwie i wziêciu nas do niewoli, stalimy z rêkami podniesionymi do góry naprzeciwko luf esesmañskich karabinów, oczekuj¹c a¿ spod zardzewia³ego he³mu Szymka padnie komenda Feuer!,
23 kiedy ujrzelimy Weisera siedz¹cego na sonie, Weisera, który byæ mo¿e przez wszystkie te dni przygl¹da³ siê naszej zabawie. W³aciwie to najpierw us³yszelimy jego okrzyk okrzyk, który skierowa³ do Szymka, wstrzymuj¹c wydanie komendy, a do- piero póniej zobaczylimy go na tej sonie. Siedzia³, trzymaj¹c stary, zdezelowany schmeiser, którym mierzy³ gdzie daleko za wie¿ê ceglanego koció³ka, i patrzy³ na nas zupe³nie tak samo jak w Bo¿e Cia³o, kiedy wyp³yn¹³ nagle zza szarego ob³oku ka- dzidlanego dymu. Pod drzewem sta³a Elka, opieraj¹c siê o pieñ. Nie mówi³a nic, ale widaæ by³o, ¿e ona jest z nim, a nie z nami. Wiêc nie us³yszelimy tym razem przeci¹g³ego du-du- -du-du-du, po którym nale¿a³o paæ najpierw na kolana, a po- tem ju¿ jak popadnie: na wznak, bokiem albo na brzuch, twarz¹ w trawê bo Weiser zeskoczy³ z sosny i podszed³ do os³upia³e- go Szymka. Dzisiaj, podobnie jak wówczas, kiedy siedzia³em na sk³ada- nym krzele obok Szymka, a potem Piotra, a potem znowu Szymka w sekretariacie szko³y, oczekuj¹c na swoj¹ kolejkê przes³uchania, dzisiaj, tak samo jak i wtedy, da³bym du¿o, ¿eby przypomnieæ sobie s³owa Weisera na cmentarzu, bo to by³y w³aciwie jego pierwsze s³owa skierowane do nas bezporednio. Szymek, zapytany o to listownie, nie da³ mi ¿adnej odpowiedzi i zajêty swoimi sprawami w dalekim miecie, wyranie unika wspomnienia Weisera. Elka, która powinna pamiêtaæ to najle- piej, sta³a siê Niemk¹ i nie odpowiada z Mannheim na ¿adne pytania, a Piotr w siedemdziesi¹tym roku wyszed³ popatrzeæ na ulicê, co siê dzieje, i trafi³a go ca³kiem prawdziwa kula. Tak, jestem przekonany, ¿e od tamtych s³ów powinna siê zaczynaæ nienapisana ksi¹¿ka o Weiserze... A wiêc trzymaj¹c przerdzewia³y i zdezelowany schmeiser, zeskoczy³ z sosny i podszed³ do Szymka, mówi¹c: zostaw, ja
24 zrobiê to lepiej, albo zostaw to mnie, albo jeszcze krócej: ja to zrobiê. Tylko ¿e Weiser nic takiego nie powiedzia³, nie móg³ nic takiego powiedzieæ, poniewa¿ schmeiser powêdrowa³ do r¹k Szymka, a on sam z Elk¹ odszed³ cie¿k¹ w dó³ ku rozbi- tej bramie cmentarza, jakby przyszed³ tu tylko po to, ¿eby zo- stawiæ nam automat i odejæ do powa¿niejszych spraw. Egze- kucja nie odby³a siê. Otoczylimy Szymka ko³em i ka¿dy chcia³ choæ przez chwilê potrzymaæ bezu¿yteczny kawa³ ¿elastwa, który robi³ wra¿enie. Tak, w tym momencie Weiser nie by³ dla nas jeszcze najwa¿- niejszy, k³ócilimy siê o to, która strona powinna posiadaæ auto- mat. By³em w oddziale Piotra i oczywicie chcia³em, ¿ebymy mieli go my, skoro tamci posiadali he³m. Ostatecznie ustalilimy nowy, ciekawszy styl gry wojennej. Odt¹d po ka¿dej bitwie Piotr zamienia³ z Szymkiem automat na he³m i tak raz bylimy Niem- cami, gdy nasz dowódca wk³ada³ he³m, a raz przeistaczalimy siê w partyzantów, goni¹c miêdzy zaroniêtymi nagrobkami z kara- binem w rêku. Mylê, ¿e Weiser mia³ od pocz¹tku jaki plan opl¹tania nas swoimi pomys³ami, od samego pocz¹tku musia³ wyczekiwaæ odpowiedniej chwili, ¿eby jak w Bo¿e Cia³o albo na brêtow- skim cmentarzu zaskoczyæ nas zupe³nie. Bo w pierwszym okre- sie, kiedy nie wiedzielimy nic o piwnicy w starej cegielni ani o eksplozjach przygotowywanych w dolinie za strzelnic¹, ani o jego kolekcji znaczków z Generalnej Guberni w tym okre- sie, kiedy niewiadomi niczego uganialimy siê miêdzy na- grobkami brêtowskiego cmentarza, on pojawia³ siê i znika³, jak znika kto, kto przyni siê nam przypadkiem i kogo póniej nie mo¿emy zapomnieæ, choæ rysy jego twarzy, s³owa i sposób za- chowania ulecia³y nam z pamiêci zupe³nie. On ws¹czy³ pamiêæ o sobie ca³kiem niepostrze¿enie i którego z nastêpnych dni,