Seria Fabryczna zona:
Michał Gołkowski „Ołowiany świt”
Michał Gołkowski „Drugi Brzeg”
Michał Gołkowski „Droga donikąd”
Michał Gołkowski „Sztywny”
Wiktor Noczkin„Ślepa plama”
Wiktor Noczkin„Czerep mutanta”
Wiktor Noczkin„Wektor zagrożenia”
Andriej Lewicki „Łowca z Lasu”
Bartek Biedrzycki „Kompleks 7215”
Bartek Biedrzycki „Stacja Nowy Świat”
Paweł Kornew„Lodowa Cytadela”
Przygranicze to kilka miast
wyrwanychkilkadziesiąt lat temu
znaszego świata i przeniesionych
do krainy wiecznego mrozu.
Dziwne miejsce, wktórymprzez
większą część rokupanują
chłody i wieją lodowate wiatry,
a ludzie nabywają m agicznych
zdolności, co czyni ichbardziej
niebezpiecznymi od uzbrojonych
po zęby bojowników.
Leczczłowiek umie przystosować się
do każdychwarunków, więc Jewgienij
Apostoł jużdawno przestał żałować,
że trafił do Fortu– dawnego
prowincjonalnego miasteczka,
które stało się centrumcywilizacji
tej pokrytej śniegiemziemi. I nawet
teraz, kiedy przyszło brać nogi za pas,
aby ratować skórę przed najemnymi
zabójcami, przede wszystkimmyśli
o tym, jak nie zmarnować szansy
na interes życia…
M
iałemszczęście – przysłali do mnie zupełnychdyletantów.
Profesjonalista nigdy nie wywaliłby z hukiem drzwi i na pewno nie urządził bezsensownej
strzelaniny, godnej najgorszych tradycji bandyckich porachunków. Profesjonalista w ogóle
nie urządzałby strzelaniny.
Bo i po co?
Dzwonek do drzwi, standardowa odpowiedź na dyżurne pytanie, szczęk zamka, strzał z
przyłożenia, potem jeszcze jeden, już kontrolny. I koniec, żegnaj Jewgieniju Maksymowiczu.
Następny przystanek krematorium.
Ale przysłali takich, jakich przysłali, i to pozwoliło mi pokusić się o przechytrzenie losu. Chociaż,
uczciwie rzecz biorąc, to moje szczęście jakieś zbyt wielkie nie było. Bo każdego innego biznesmena
średniego szczebla nawet tacy durnie naszpikowaliby porządnie ołowiem. Ale co tam, po prostu
mieli pecha.
Dopadło mnie na chwilę przed wybuchem, który rozwalił drzwi mieszkania. Dopadło ostro, jak i
przedtem, ale jednak nie do końca.
Oto jeszcze przed chwilą oklepywałem kieszenie marynarki w poszukiwaniu portfela, a tu jedno
uderzenie serca i pokój wypełniła szara mgła. Zarysy sprzętów się rozmazały, przez niezasłonięte
okno wpadło oślepiające światło, za ścianą zapłonęły ogniki cudzychistnień: jeden, drugi…
A kiedy tylko atak zaczął odpuszczać porażone skurczem ciało, coś rąbnęło i wyleciały te
nieszczęsne drzwi.
Jako się rzekło, jakiemuś zwyczajnemu statystycznemu biznesmenowi w podobnej sytuacji nie
pomógłby nawet cud. Tylko że mnie, przy najlepszych chęciach, trudno nazwać zwyczajnym
człowiekiem.
Nie, nie jestem tajnym agentem ani też fanatykiem broni palnej, mającym w domu mały
arsenał. Co tu dużo gadać, nie posiadam nawet czarnego pasa karate. Wszystko jest o wiele
prostsze i bardziej skomplikowane zarazem.
Jestemjasnowidzem.
I chociaż ten niewielki talent rzadko daje mi coś więcej niż ból głowy, czasem jednakowoż jest z
niego jakiś pożytek.
Jak wtymprzypadku, na przykład…
Portfel znalazłem w wewnętrznej kieszeni. Ucieszyłem się, bo nie miałem najmniejszej ochoty
zostać zupełnie bez gotówki. Oczywiście wcześniej także zdarzało mi się biedować przed zawarciem
jakiejś umowy, ale stracić forsę przez własną nieuwagę to już przesada. Byłby numer, gdyby się
okazało, że zostawiłemgo wczoraj wklubie…
W tej chwili poczułem, jakby ktoś mnie trzasnął pałką włeb. Portfel wypadł z ręki, udało mi się
ustać na nogach, miękkich jak z waty, ale tylko dlatego, że przytrzymałem się szafy, a umysł
wypełniły zmieniające się błyskawicznie widzenia.
Wysadzone drzwi, wbiegający do mieszkania zamaskowaniu młodzi ludzie z pistoletami. Huk
wystrzałówi kałuża krwi rozlewająca się wokół leżącego na podłodze ciała…
Ciała? Mojego ciała?!
Z transu wyrwał mnie głośny wybuch. Rozsypujące się szkło zadźwięczało żałośnie, wnos uderzył
ostry zapach, a ja, pobudzony wizją, dałem susa pod ścianę. Ledwie zdążyłem się ukryć w kącie za
otwartymi drzwiami między pokojami, kiedy przez próg przeskoczył osiłek wnaciągniętej na twarz
kominiarce. Natychmiast wypalił kilka razy w stronę okna, a potem zaklął z rozczarowaniem i
opuścił pistolet. Wtedy oderwałemsię od ściany i kantemdłoni rąbnąłemgo wszyję.
Oklapł natychmiast, zwalił się na podłogę. Przeskoczyłem przedpokój i runąłem do kuchni, do
której wbiegł drugi zabójca. Zdążyłem w samą porę: chuderlawy facecik w lekkiej brezentowej
bluzie wypadł zza rogudokładnie wmomencie, kiedy całympędemrwałemmunaprzeciw.
Nie zdążył odskoczyć, oberwał piętą wsplot słoneczny i wleciał wotwarte drzwi łazienki. Rąbnął
głową o krawędźumywalki, upuścił pistolet, a potempowoli osunął się na podłogę.
A ja musiałem uciekać jak stałem, boso. Wyskoczyłem na klatkę, rzuciłem się w górę po
schodach. Płuca paliły ogniem, naciągnięte przy skoku mięśnie w pachwinie bolały paskudnie, ale
paść na chłodne stopnie pozwoliłemsobie dopiero, kiedy dotarłempod samdach.
Udało się?
Udało. Aury zabójców pode mną powoli bladły, gdy schodzili na niższe kondygnacje
ośmiopiętrowca. A razem z nimi, niby lód w gorącej herbacie, gasł mój dar wszechwiedzy. Jeszcze
chwilę wcześniej wiedziałem dokładnie, jak jednym ruchem załatwić człowieka i kiedy wyskoczyć,
żeby pędzący naprzeciwfacet samnadział się na cios. Ale to było minutę temu, teraz nie mogłemw
żadensposób zdecydować, czy warto zajść do mieszkania, czy teżlepiej niezwłocznie dać nogę.
Chociaż, z drugiej strony, kwestii tutaj nie było: bez ubrania i pieniędzy nie miałemczego szukać
na dworze.
Usłyszałemna dole podniesione głosy. Wstałemniechętnie i zszedłemna swoje piętro. Gdzie się
terazpodziać? Nie miałemdokąd pójść…
– Jewgieniju Maksymowiczu! – wrzasnął na mój widok Siemion Nikulin. Łączącego obowiązki
wartownika i palacza chłopa aż trzęsło z oburzenia. – Niech cię chudy byk popieści! Co ty
wyprawiasz?!
– A co się stało? – Kłaniając się z roztargnieniem sąsiadom, podszedłem do wywalonych drzwi i
pokręciłemgłową. – Ojojoj, to się chuligaństwo całkiemrozpuściło…
– Jakie chuligaństwo?! – Nikulin szarpnął się wściekle za zrudziały od palenia wąs. – Całkiemcię
porąbało?!
– To już ty powinieneś wiedzieć lepiej, jakie chuligaństwo. – Spojrzałem na niego ponuro i
zniżyłemgłos: – Kto ichwpuścił do budynku, co?
– Ten tego… – Do dozorcy dopiero dotarło, że sprawa pachnie dla niego paskudnie i od razu
zaczął się cofać rakiem. – Worki z opałem nosiliśmy do kotłowni, to wtedy mogli się przemknąć
jacyś…no, chuligani właśnie.
– Chodźmy. – ChwyciłemSiemiona za rękaw, wciągnąłemgo do mieszkania. – Ale nie bój się, już
uciekli, uciekli…
– Słyszę, ale jakby co tutaj jeszcze wybuchło… – Nikulin odwrócił się i wrzasnął na stłoczonych
przy otworze po drzwiachludzi: – Wystarczy, rozejść się wszyscy! Nie ma się na co gapić!
Ja tymczasemwszedłemdo pokoju, podniosłemportfel, wytrząsnąłemparę czerwońców.
– Trzymaj.
– A to co ma być? – zdziwił się stróż.
– Zorganizuj nowe drzwi i popilnuj mieszkania.
– A co ztobą?
– Jadę wdelegację. Na czas nieokreślony.
Zasznurowałem buty, zdjąłem z wieszaka ciepłą kurtkę, rozejrzałem się. Niczego chyba nie
zapomniałem. Jak ten żółw, cały dobytek musiałem nosić ze sobą. Za mieszkanie zapłaciłem za
miesiąc zgóry, powinienemwrócić, zanimterminminie. Wkażdymrazie taką miałemnadzieję.
– Jak chcesz – westchnął ciężko Siemion. – A może zawiadomić o napadzie, tego, no, Drużynę?
Mnie się wprawdzie oberwie, ale spokojniej na duszy będzie.
– To jużsamdecyduj.
Nie miałem ochoty na gadanie ze stróżami prawa. Nikogo nie znajdą, a nawet nie będą jakoś
szczególnie się starać. Do takich działań trzeba ich bardzo mocno zmotywować, a nie byłem teraz
przy forsie. Poza tym nie ma gwarancji, czy nawet po otrzymaniu łapówki w ogóle zrobią jakieś
normalne dochodzenie.
– To ichzawiadomię. Nigdy nic nie wiadomo…
– Dobra, to powodzenia.
Klepnąłem Siemiona Siemionycza w ramię, przeskoczyłem przez walające się na podłodze
szczątki drzwi i zbiegłem na parter. Trzeba spadać, bo jeszcze gady zdecydują się wrócić.
Najprościej przecież od razu wyśledzić ofiarę, siąść jej na ogon i w ustronnym miejscu dorobić w
organizmie parę dodatkowychdziurek.
Na moje szczęście na zewnątrz nie było nikogo i nie działo się nic podejrzanego. Miejscowi
wprawdzie jakby zapadli się pod ziemię, ale to też była rzecz zwyczajna, bo dzień pracy trwał w
najlepsze. Nazywana z niewiadomego powodu Teksasem dzielnica sypialna zaczynała ożywać
dopiero przed wieczorem, a i tak co zamożniejsi mieszkańcy woleli zażywać rozrywek w lokalach
BulwaruPołudniowego. Na szczęście znajdował się o rzut beretem.
A poza tym dzielnica wyglądała całkiem zwyczajnie: szare ośmiopiętrowce z płyty i zasypane
śniegiempodwórza, zamarznięte kupy śmieci i lód wokół jedynego wokolicy hydrantu. Jeśli coś się
wyróżniało na tym obrazku, to oczyszczony jako tako ze śniegu plac zabaw z małym, kiepsko
wylanymlodowiskiem.
Rozglądając się uważnie na boki, wybiegłem z podwórza i poszedłem wydeptaną wśród wysokich
zasp ścieżką. Po chwili minęły mnie wesoło dzwoniące janczarami sanie, ale nawet nie przeszło mi
przezgłowę, żeby prosić o podwózkę rozwalonego na ławce mężczyznę wbaranimkożuchu.
Po co? Do Bulwaru Południowego mogłem dojść nieśpiesznym krokiem w pięć minut.
Przynajmniej miałem czas zebrać myśli, chociaż trzeba powiedzieć, że w moim czerepie panowała
kompletna pustka. I żeby tylko ta pustka we łbie – w dodatku trzęsło mnie bardzo konkretnie.
Czyżby reakcja poszokowa? Na to wyglądało. A to znaczyło, że niebawembędzie jeszcze gorzej.
Chociaż, co znaczy gorzej? Już teraz wystarczyło tknąć mnie palcem, żeby poleciały iskry. I jak
się wtakimstanie ludziompokazać?
Zawsze ze mną było wszystko wporządku! A nawet znakomicie. Cokolwiek by się zdarzyło…
Wszystko wporządku, wszystko jak trzeba…
Zwolniłem kroku, wciągnąłem głęboko palące mrozem powietrze, wypuściłem je nieśpiesznie i
poszedłemdalej. Wprawdzie te ćwiczenia oddechowe wgłowie mi nie rozjaśniły, ale to akurat było
zrozumiałe. Wkońcunie co dzieńchcą człowieka wyprawić na tamtenświat.
Nie co dzień?! Wogóle zdarzyło mi się to po razpierwszy!
Próbowali mnie już wykurzać, ale to tylko wykurzać, a tutaj normalnie chcieli wykończyć. Do tej
pory czasami miewałem propozycje „dzielenia się”. Nawet mnie obrabowali parę razy. Ale żeby
zabijać?!
Za co? Co takiego zrobiłem? Komu nadepnąłem na odcisk? Kiedy? Niewiele przecież znaczyłem,
zasadzać się na mnie w taki sposób to jak strzelać z armaty do wróbli. Żadna zemsta to być nie
mogła, bo to by była dopiero bzdura. Za jakieś tam niezapłacone rachunki obiliby mi najwyżej
mordę w bramie, nic więcej. A tutaj normalnie urządzili „bal maskowy” z fajerwerkami. Nie
wymyśliwszy nic mądrego ani prawdopodobnego, wyszedłemna bulwar i przystanąłem, żeby złapać
oddech. A przy okazji się rozejrzeć, bo tutaj w odróżnieniu od Teksasu ludzi było aż za dużo. Ale
Bulwar Południowy to Bulwar Południowy – gdzie nie spluniesz, tam ekskluzywny butik albo
jeszcze bardziej ekskluzywna knajpa. Dlatego i ochroniarzy tu sporo, i świętujących wiecznie
nierobów nawet w biały dzień nie brakuje. Nie wszyscy muszą zarabiać na chleb w pocie czoła,
niektórzy mogą sobie całe życie bimbać. Jeśli o to chodzi, Przygranicze nie różni się zupełnie od
zwyczajnego świata.
Ja sam, prawdę mówiąc, nigdy specjalnie nie żałowałem, że tutaj trafiłem. Oczywiście nie
żałowałem do chwili zamachu. Lecz teraz, gdy już nastąpił, mróz zrobił się zbyt mroźny, a
drużynnicy jakoś podejrzliwie na mnie popatrywali.
Panika i paranoja? Witajcie, drogie towarzyszki…
Z żalem popatrzyłem na wykończony granatowymi szklanymi panelami budynek „Saint-Tropez”,
poczułem nieoczekiwanie nieodpartą potrzebę wchłonięcia dla kurażu stu gramów
czterdziestoprocentowego płynui poszedłemdalej.
Teraz, kiedy szok zaczął mijać, sytuacja wydawała mi się coraz bardziej absurdalna. Gdyby
jeszcze wczoraj ktoś mi powiedział o szykującymsię zamachu, roześmiałbymmusię wtwarz. A teraz
wcale nie było mi do śmiechu. Wdodatkugłowa mnie rozbolała…
Głowa?!
Omdlenie przyszło znienacka, jakbym oberwał kantem dłoni w szyję. Padłem na kolana.
Jęknąłemzaskoczony, z trudemprzemogłemrozlewające się po całymciele odrętwienie, wyjąłemz
kieszeni pudełko od tik taków, wysypałem parę pigułek na trzęsącą się dłoń. Wrzuciłem jedną pod
język i usta momentalnie wypełniły się kwaśną śliną, aż mnie zemdliło. Ale mdłości to bzdura, nie
są śmiertelne.
W tej chwili oberwałem z buta w splot słoneczny i całkiem mnie rozebrało. Na szczęście
lekarstwo szybko podziałało i niemoc powoli zaczęła odpuszczać. A po pięciu minutach o ataku
przypominała tylko okropna słabość, zawroty głowy i drżące ręce.
Uff…Wykaraskałemsię…
– Wszystko wporządku? – zadźwięczał gdzieś zgóry niezbyt współczujący głos.
Wstałem, spojrzałem na uśmiechniętego krzywo drużynnika z dwoma czerwonymi trójkątami na
patkach.
– To serce, towarzyszusierżancie.
– Trzeba pomóc? – Dowódca patrolu czujnie przyjrzał się pudełeczku, które ściskałem w dłoni,
wahał się jeszcze przez chwilę, ale zabrał rękę z kabury przy pasie. Trzech stojących opodal
podwładnych – dwóch z nowiutkimi kałachami, jeden ze śrutówką – też się uspokoiło i przestało we
mnie celować.
Niezła nawet pomoc!
– Dziękuję bardzo. – Schowałem tabletki do wewnętrznej kieszeni kurtki i pomasowałem lewą
stronę klatki piersiowej, tam, gdzie czułemtępy ból. – Niedaleko mam…
– Jak pansobie chce.
Drużynnicy zostawili mnie w spokoju, poszli w stronę stojącego na środku ulicy gazika z
niebieskim pasem na burtach. Odetchnąłem głęboko kilka razy, ostrożnie pokręciłem głową i od
razuskrzywiłemsię zbólu.
Kolejny raz przeklinając bezużyteczny dar, schowałem ręce do kieszeni i poszedłem. Kiedy
dotarłemdo salonu jubilerskiego „Złoto Wszechświata”, wgłowie prawie całkiemsię przejaśniło, za
to zaczęło łupać w potylicy. Musiałem wytrząsnąć jeszcze jedną czerwoną pigułkę i połknąć ją już
bezssania.
No, terazpowinno się zrobić lepiej.
W każdym razie na to liczyłem. A to dlatego, że przyjąłem maksymalną dawkę i nie miałem już
nic, co mogłoby mi pomóc. Jeśli atak się powtórzy, nie odratują mnie nawet w szpitalu. Nawet
dowieźć nie zdążą.
Zatrzymałem się przed błyszczącą świeżo wymytym szkłem wystawą salonu, na chwilę
zamknąłem oczy i spróbowałem skupić się na widzeniu. Świat dookoła rozmazał się, w skroniach
natychmiast zakłuło, ale wchłonięta przed chwilą zabójcza dawka środka znieczulającego pomogła
utrzymać kontrolę nad darem. Przewidując możliwe warianty rozwoju wypadków, namacałem w
kieszeni monetę dziesięciokopiejkową, doliczyłemdo sześciui otworzyłemdrzwi sklepu.
Konsultant, jak się spodziewałem, rozmawiał z ubraną bogato klientką i nie zwrócił najmniejszej
uwagi na dźwięk dzwonka.
Reakcja ochroniarza też była taka jak wwizji. Nudzący się wdrugimkońcu sali gość wwojskowej
kurtce wzdrygnął się, gdy do pomieszczenia wpadło świeże powietrze, ale jego uwagę natychmiast
odwróciła rzucona przeze mnie w szybę wystawową moneta. Rozejrzał się po podłodze, a zanim
podniósł wzrok, wskoczyłemjużdo korytarza wiodącego na zaplecze i przymknąłemza sobą drzwi.
Otarłem pot z czoła i siłą woli zdławiłem rozpoczynające się jasnowidzenie. Zdjąłem kurtkę,
przerzuciłem ją przez ramię, poprawiłem marynarkę i zastukałem do pokoju administracyjnego.
Poczekałemna nieartykułowany dźwięk i wszedłem.
– To ty?! – zdumiała się na mój widok kobieta w nienagannej służbowej garsonce, skrojonej
idealnie pod jej równie idealną figurę. – Kto cię tuwpuścił?!
– A kto mógłby mnie nie wpuścić? – zdziwiłem się beztrosko, rzucając kurtkę na kozetkę, i
usiadłemna krześle dla interesantów. – Wyglądaszbosko.
– Zabieraj się!
– Teżcię kocham, najdroższa.
– Czego chcesz? – Zarządzająca interesem otworzyła górną szufladę biurka i wyjęła paczkę
papierosów. – Znówchceszmnie wcoś wpakować?
– Mamdo ciebie poważny interes, Oleńko.
– Ile razy prosiłam, żebyś mnie tak nie nazywał!
– Wybaczcie, Olgo Aleksandrowna. – Uśmiechnąłem się i zaraz skrzywiłem od strumienia dymu
wypuszczonego prosto w moją twarz. – A ja między innymi prosiłem nieraz, żeby na mnie nie
dmuchać!
– Jeśli coś ci się nie podoba, nikt cię tutaj nie zatrzymuje.
– Owspólnej kolacji, jak rozumiem, nie mamnawet co marzyć?
– Nie. – Olga niby nieświadomie poprawiła wysmyknięty z fryzury pukiel, uśmiechnęła się. – I
bezciebie nie brakuje chętnych.
– Nie wątpię…
– Przyszedłeś pogadać o moimżyciuosobistym?
– Ależskąd, sprawę mam.
– Nie wątpię – przedrzeźniła mnie Olga. – Słuchamuważnie, jeśli winteresach.
– Czy ktoś cię wypytywał o moją skromną osobę? Wciąguostatnichdni, może tygodnia?
Nie mam zwyczaju rozdawać wizytówek z adresem domowym, więc w normalnych warunkach
zabójcy mogliby mnie szukać do upojenia. Nawet mało kto z dobrych znajomych wiedział o tej
mecie wTeksasie.
– A odkąd to jestem twoją sekretarką? – Olga zmarszczyła brwi. – Nie wydaje ci się, że co za
dużo, to niezdrowo?
– Zrozum, Oleńko – ledwie się opanowałem, żeby nie zakląć – nie dalej jak pół godziny temu
ktoś próbował wyprawić mnie do Krainy Wiecznych Łowów. Dlatego byłbym wdzięczny za
jakąkolwiek pomoc. Pomyśl, dobrze?
– Próbowali zabić? Ciebie? – Olga ażparsknęła zniedowierzania. – To jakaś bzdura.
Ztymnie mogłemsię spierać. Zgadza się – bzdura.
No bo jaki ktoś miałby interes, żeby się mnie pozbyć?
Jeśli trzeba sprzedać coś legalnego, ma się do usług wszelkie firmy, można wejść do Związku
Handlowego. Jeśli coś nielegalnego, nie ma problemu ze znalezieniem odpowiednich pośredników.
Ani w jednym, ani w drugim przypadku nikomu moje nazwisko nie mogło przyjść do głowy.
Pracowałem na samej granicy, na terytorium całkowicie poza zainteresowaniem wielkich graczy
handlowych. A na rzeczonym terenie nie było zwyczaju pozbywać się konkurentów za pomocą
płatnychcyngli. Wkażdymrazie nigdy dotąd o tymnie słyszałem.
– A jednak ledwie przed chwilą ktoś chciał nafaszerować mnie ołowiem.
– Przerażające. – Gospodyni ażsię wstrząsnęła. – Może to była pomyłka?
– Nie wydaje mi się. – Teraz to ja zadrżałem. „Pomyłka”. Niczego sobie pomyłeczka! – Bardzo
proszę, przypomnij sobie, czy nikt się mną nie interesował ostatnio.
– Alik Czemizowpytał wczoraj o ciebie. – Olga zasępiła się. – Mówił, że szykuje się jakaś sprawa.
– Co to za jeden?
– Dostarcza namzłoty złom. Może słyszałeś o salonie „Karmazynowy Kwiatek”?
– Należy do ZwiązkuHandlowego?
– Oczywiście.
– Co mupowiedziałaś?
– Posłałamgo do diabła, rzeczjasna. Nie najmowałamsię na twoją sekretarkę!
– Mówiłaś już– burknąłem. – I nikt więcej?
– Nie. Chceszherbaty?
– Dzięki, ale muszę lecieć.
Wstałem, znów poczułem zawroty głowy, chyba jednak powinienem połknąć jeszcze jedną
tabletkę.
– Jesteś pewien? Kiepsko wyglądasz.
– Lepiej umówmy się za parę dni na jakąś kolację wmieście. Jak za starychdobrychczasów.
– Uważasz, że to mnie interesuje?
– Jeśli ja płacę, dlaczego nie?
– Zobaczymy – roześmiała się Olga i zgasiła papierosa. – I nie przychodź tutaj więcej, następnym
razemwezwę ochronę.
– Jak sobie życzysz.
– Spadaj już.
Posłałem jej buziaka i wyszedłem do części sklepowej. Jak gdyby nigdy nic skinąłem głową
speszonemumoimpojawieniemsię ochroniarzowi i spokojnie opuściłem„Złoto Wszechświata”.
W twarz od razu uderzył mnie kańczug gnającego przy ziemi wiatru, skuliłem się i przebiegłem
na drugą stronę ulicy. Obszedłem półokrągłą przybudówkę sklepu z bronią „Toledo”, zatrzymałem
się i wzadumie popatrzyłemna wystawę.
Może kupić sobie coś w ramach samoobrony? „Dziurkacz” albo pałkę „ołowianych os” w wersji
skróconej? Byłbymspokojniejszy.
Spokojniejszy – tak. Ale czy to miało sens?
Jak by nie patrzeć, bronią trzeba umieć się posługiwać, a mnie oręż dawałby najwyżej iluzję
bezpieczeństwa, nic więcej. Nie, takie uspokajanie się jeszcze nikomu na zdrowie nie wyszło. Lepiej
jużzdać się na intuicję i szybkie nogi.
Znajdą się tacy, którzy umieją machać spluwami. Z nimi na pewno spotkam się w najbliższym
czasie. A najlepiej od razudo nichpójdę.
Wyjąłemz kieszeni zegarek ręczny z dawno temu oberwaną bransoletą i zakląłem. Przez tę całą
nerwówę zapomniałem o spotkaniu! A przecież kroił się dobry interesik, aż grzech taki przepuścić.
Trzeba najpierwzasuwać do klubu.
Trzask serii karabinowej wprawił mnie w popłoch. Aż przysiadłem z zaskoczenia, potem
pomyślałem, że strzelają nie do mnie, więc ostrożnie się wyprostowałem. Strzelanina zamilkła tylko
na chwilę, potem wybuchła z nową siłą, a z wnętrza znajdującej się w sąsiednim budynku speluny
wyleciał człowiek. Sądząc po zimowymkamuflażui bujającymsię na pasie automacie – drużynnik.
A to co znowu?!
Skuliłem się, skoczyłem za przybudówkę „Toledo”, przycisnąłem się do muru i zacząłem
obserwować knajpę, w której oknach widać było błyski wystrzałów. Drzwi znów się otworzyły i na
ulicę wyrwał potężnej budowy facet, cały zalany krwią. Skoczył do leżącego w zaspie drużynnika,
zachwiał się i padł na kolana.
Ranny? A jakże! Miał w plecach więcej dziur niż przeciętny durszlak. Wparł się rękami w śnieg,
spróbował wstać, ale nie zdążył, bo sierżant, który wyskoczył właśnie na schody, wypalił mu w tył
głowy. Potempodbiegł bliżej i prawie zprzyłożenia opróżnił magazynek wleżące na śnieguciało.
A potemnatychmiast przeładował pistolet.
Z knajpy przykuśtykał trzeci drużynnik. Sierżant zostawił go przy drgającym lekko trupie
przestępcy, a sampoleciał nieść pierwszą pomoc rannemużołnierzowi.
– Ocholera – rzuciłemtylko, przyglądając się rozwojowi wypadkówzbezpiecznej odległości.
– Czego tutaj?! – Z„Toledo” wybiegł ochroniarz z „dziurkaczem”, rozejrzał się, dostrzegł zajętych
swoimi sprawami stróżów prawa i uspokoił się momentalnie. – Całkiem się już żyć nie da, co dzień
strzelanina – poskarżył się.
– Czyżby? – spytałemzniedowierzaniem.
– Bez przerwy – potwierdził i wyjął papierosy. – To Bractwo wodzi się z Triadą, to Cech z
Siódemą dzielą terytorium. A Drużyna ściga ichwszystkichpo równo.
– Ściga? – prychnąłem, wskazując trupa. – Magazynek w plecy i kontrolnie w głowę? To
nazywaszściganiem?
– Możliwe, że się naćpał „wścieklizny” – odparł ochroniarz. – Jak po tym dostaną szmergla,
inaczej się ichnie zatrzyma.
– „Wścieklizna”? A to co, nowy narkotyk?
– No.
Ochroniarzwyrzucił niedopałek, rozejrzał się jeszcze razi wrócił do sklepu.
Wychodzi na to, że całkiemoderwałemsię od życia…
Spojrzałem na gromadzący się wokół miejsca zdarzenia tłum i poszedłem w boczne ulice. Swoich
problemówmiałemcały wagoni furmankę na dodatek.
Do klubu „Trzy Siódemki”, znajdującego się na skrzyżowaniu Sewastopolskiej i Woroszyłowa,
doszedłem w dziesięć minut. Mógłbym i szybciej, ale postanowiłem nigdzie się nie śpieszyć, a
zamiast tego uważnie rozglądać.
No bo jak inaczej?
Właśnie tutaj mogli mnie wyśledzić. Przychodziłem mniej więcej regularnie, bo poza tym
biegałem po całym Forcie. Nie miałem biura, nie było mi potrzebne. Niczym prawdziwego wilka,
jak powiadają, karmiły mnie własne nogi.
Nic się nie wydarzyło. Nikt nie drgnął przy moim pojawieniu, nikt nie udawał, że czeka na
nieistniejący tramwaj albo nagle zainteresował się wystawą sklepu spożywczego. Ale przyszedłem
przecież dobre czterdzieści minut przed terminem, co będzie dalej, Bóg tylko wie. No nic, jakoś
sobie poradzę.
Przegnałem niewczesne wątpliwości, ostatni raz obrzuciłem wzrokiem skrzyżowanie, po którego
przeciwnej stronie górował budynek klubu. Sam dom nie robił specjalnego wrażenia: zwyczajna
fasada, poczerniały szyld, na parterze okna zasłonięte na głucho okiennicami. A na ledwie
oczyszczonej ze śniegudróżce ztrudemmogło się minąć dwóchludzi.
Nie można powiedzieć, żeby właściciele zbytnio dbali o wygląd zewnętrzny lokalu, ale też i nie
musieli się nadwerężać: zwykły człowiek z ulicy nie miał szans wejść do środka, a bywalcy cenili
sobie bardziej wystrój wnętrza i jakość obsługi niżniepotrzebny nikomublichtr.
Mnie osobiście klub interesował ze względu na przychodzącą tam klientelę. W istocie rzeczy
„Trzy Siódemki” zajmowały pośrednie miejsce między niesłychanie drogim i napuszonym „Saint-
Tropez” a nazbyt demokratyczną i hałaśliwą „Srebrną Podkową”. Zachodzili tutaj głównie ludzie
majętni, ale nielubiący zbędnych luksusów, a panujący w lokalu spokój jak rzadko sprzyjał
rozmowomhandlowym.
I chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, że w moim przypadku podtrzymywanie korzystnych
znajomości było bardzo ważne.
Przygarbiłem się i uwolniłem dar – wiadomo to, czy ktoś zaraz nie strzeli w plecy? – przeciąłem
jezdnię i podszedłem do głównego wejścia. Zastukałem, a kiedy usłyszałem zgrzyt zasuwy, czym
prędzej okiełznałemjasnowidzenie. Wystarczy. I tak od dzisiaj miałemwpakiecie ciągły ból głowy.
– Wcześnie pan dzisiaj przyszedł, Jewgieniju Maksymowiczu – powiedział ochroniarz, otwierając
drzwi.
– Interesy – westchnąłemze zmęczeniem. – Ktoś o mnie pytał?
– Nie.
Przeszedłem przez mroczny korytarz, oddałem do szatni kurtkę i udałem się do głównej sali.
Rzeczywiście, zjawiłem się wcześnie, na miejscu krzątała się tylko obsługa, przygotowująca się do
pory obiadowej. Przyćmione światło lamp elektrycznych, rzeźbione drewno ścian, nienarzucające
się oczom obrazy, ciemny dywan. Może nie przypominało to wystroju klasycznych angielskich
klubów, ale przecieżnie zbierali się tutaj lordowie.
Najważniejsze, że było ciepło. Ależ przemarzłem! Aż opadłem z sił. Przydałaby się gorąca
herbata. Koniecznie zcukrem…
– Kogo ja widzę! PanApostoł, własnymoczomnie wierzę! Wreszcie postanowił nas panzaszczycić
swoją obecnością! – od zamiaruzłożenia zamówienia oderwał mnie chuderlawy mężczyzna wszarym
trzyczęściowymgarniturze.
– PanMiszulin! – Rozpłynąłemsię wuśmiechurównie fałszywymjak jego grymas. – Dzieńdobry!
– Jak tam sprawy, Jewgieniju? – kierownik klubu zadał dyżurne pytanie, lustrując mnie od stóp
do głów.
– Znakomicie! – Nie przestając się uśmiechać, uścisnąłemmu rękę. U mnie zawsze wszystko szło
znakomicie. Zawsze i wszystko! A w najgorszym razie przynajmniej dobrze. Ale dzisiaj z całą
pewnością znakomicie. – A co upana, Aleksandrze?
– Identycznie. – Uśmiechnął się znowu. – Ale byłoby lepiej uiścić klubową składkę członkowską.
Nie jesteśmy fundacją charytatywną, wie pan…
– Uiszczę. Tylko teraz nie mogę wyciągnąć z obrotu ani kopiejki. Zamknę najbliższą umowę i
wtedy od razusię rozliczę.
– To znaczy wrócisz, kiedy obrabujeszbank? – zażartował, ale bezuśmiechu.
– Ależpanie kierowniku. – Skrzywiłemsię. – Przecieżzawsze…
– Dobrze już, nie bierz tego do siebie. – Miszulin zamienił gniew na łaskawość. – Goriew cię
szukał.
– Kiedy?
Właśnie przez takich kontrahentówjak Timur Goriewnie daję nikomu domowego adresu. Po co
w ogóle się z nim zadawałem? Wiedziałem przecież, że tylko kłopoty z tego wynikną. Zawsze tak
jest z tymi spekulantami: albo imkieszenie puchną od forsy, albo są goli jak święty turecki. Ledwie
ich trochę przyciśnie, a już żądają zwrotu wierzytelności. A skąd mu teraz wezmę pieniądze?
Papierosy zSiewieroreczeńska przyjadą dopiero za tydzień.
– Rano zaszedł.
– I nikt więcej o mnie nie pytał?
– Ukrywaszsię przed wierzycielami?
– Gdzie tam. – Machnąłemręką. – Wręczprzeciwnie.
– Markówchciał ztobą gadać.
– Który? Piotr czy Georg?
– Piotr.
– Dobrze, zajdę do niego.
Uspokoiłem się. Piotr Marków, niewysoki i krzepki niczym zdrowy borowik wujaszek około
sześćdziesiątki, zarządzał miejscową salą gimnastyczną, przywracając do życia pozbawionych formy
biznesmenów. A chętnych wprowadzał w tajniki walki wręcz. Traktował to jako fakultet, można
powiedzieć.
Pewnie chciał mnie opieprzyć za opuszczanie zajęć.
– Co – Miszulinzmrużył oczy – Georg teżsię wciskał ze swoimprojektem?
– I to nie raz.
– I jak, nie zastanawiałeś się nad inwestycją wdrut kolczasty?
– Nie chcę się rozdrabniać.
Rzecz jasna, drut kolczasty niewątpliwie ma przed sobą przyszłość, ale zacząłbymkonkurować ze
Związkiem Handlowym, a oni tego nie lubią. Albo sami załatwią, albo jakiś trep z Drużyny całą
produkcję zgarnie pod siebie. Ryzykowna sprawa.
– Jeszcze jedno. – Aleksander przytrzymał moją rękę i ściszył głos. – Jest okazja zainwestować w
poważną partię nabojów. Bardzo poważną.
– A gdzie haczyk?
– Pieniądze potrzebne są zaraz, a naboje przyjdą dopiero na początku marca. Kaliber pięć
czterdzieści pięć i siedemsześćdziesiąt dwa. Możliwe, że coś jeszcze.
Skrzywiłemsię.
– Oczywiście, że trzeba się liczyć z ryzykiem. – Mówiąc to, Miszulin skinął głową, jakby sam ze
sobą walczył. – Ale dyskonto wynosi czterdzieści procent! A jeśli się uwiniemy, będzie więcej
dostaw. Właściwie zależy mi bardziej na twoim zdaniu niż udziale, ale jeśli chcesz, zapraszam do
interesu.
– Chceszstracić wszystko, wpakuj forsę wamunicję. Ta zasada jest prosta i jakoś zawsze działa.
– Coś się może stać znabojami?
– Zazwyczaj jest tak – westchnąłem– że ceny rosną, rosną, rosną, a potemnagle trach i pojawia
się właśnie taka wielka partia. I skąd się bierze? Wszystkie zakłady razemwzięte przez kwartał by
tego nie wyprodukowały. A ceny, oczywiście, natychmiast lecą na pysk.
– Ale potemznówrosną.
– Jesteś gotówczekać?
Jako zwykła inwestycja naboje nie były niczym złym, ale jako obiekt spekulacji stanowiły
najgorsze rozwiązanie. Jeśli się obraca cudzymi pieniędzmi, nie można sobie pozwolić na
zamrożenie ichi wycofanie zrynku.
– Dobrze, wtakimrazie pomyślę.
– Pomyśl.
Pożegnałem się i poszedłem do stołu w ciemnym kącie, przy którym zazwyczaj jadłem. Tak w
ogóle, ten kąt był ciemny tylko teraz, wieczorem, później, kiedy zapałano żyrandole, przy
odrobinie dobrej woli można było tam nawet czytać. Nie przypominam sobie jednak sytuacji, żeby
ktokolwiek wmojej przytomności wyraził taką wolę.
– Fiodor Jaminjeszcze się nie zjawił? – spytałemnakrywającego do stołuchłopaka.
– Nie. Co panzamawia?
– Coś na gorąco. Co tammacie. Nieważne. I herbatę. Ale herbatę zaraz.
Jakoś nie miałem apetytu. Chciałem się tylko rozgrzać, gdzie mi teraz było do jakichś
wyszukanychsmakołyków. I tak bymnie poczuł smaku, kiedy głowa czyminnymzajęta.
Dopóki szedłem, rozglądałemsię na wszystkie strony, ale gdy poczułemsię bezpieczniej, od razu
napłynęły czarne myśli.
Dlaczego próbowali mnie zabić?
Kto ichna mnie nasłał?
Dlaczego?! Kto?!
Co takiego mogłem – albo mogę – uczynić, że chcą mi za to uciąć łeb? I zapewne chodzi o to, że
coś właśnie „mogę”. Bo niemożliwe, żeby chodziło o zemstę. Nie… Albo chcą usunąć konkurencję,
albo zagrożenie.
Ale kto – ja? Ja miałbymbyć zagrożeniem? Albo konkurencją?
Jeśli zagrożeniem, to dla kogo? A jeśli konkurencją, to na jaką złotą żyłę udało mi się
nieświadomie trafić?
Szybko rozprawiłem się z barszczem, wyjadłem mięso z makaronu i odsunąłem talerz z drugim
daniemna krawędźstołu.
A terazherbata. Herbata – to świetnie, a jednak…
– Jewgieniju, można zająć chwilę? – Borys Szachraj nie czekał na odpowiedź, usiadł obok mnie. –
Jest sprawa.
– Mów– powiedziałembezszczególnego entuzjazmui upiłemłyk gorącego płynu.
Niewysoki, zażywny Borys Szachraj charakteryzował się pesymistycznym spojrzeniem na życie i
po prostu uwielbiał zadręczać nieostrożnych rozmówców opowieściami o swoich prawdziwych, a
często i wydumanychporażkach. Zazwyczaj nie zwracałemuwagi na jego jęki, ale dzisiaj szczególnie
nie miałemochoty go wysłuchiwać. Mnie samemunie brakowało problemów.
– Nawozy mogę dostarczyć. – Wbrew moim obawom Borys od razu przeszedł do rzeczy. Nie
zważając na moje ciężkie spojrzenie i ostentacyjny brak zainteresowania, dodał: – Tanio oddam.
– Jakie nawozy?
Tanio – to i dobrze. Na haczyk z przynętą „unikalny towar” łapią tylko frajerów. Dla spekulanta
o wiele bardziej interesujące jest słowo „tanio”. Unikalne propozycje można sobie wbuty wsadzić.
– Jakaś tamsaletra. Nie bardzo się orientuję wtymasortymencie.
– Uwierzysz, że ja też?
– Tak wogóle saletra amonowa. A tobie jaka różnica?
– Mnie akurat żadna.
Nie zajmowałem się nawozami. Zbyt specyficzny towar. Chociaż z tym i owym pogadać warto.
Tymbardziej że saletra amonowa to surowiec, że się tak wyrażę, podwójnego zastosowania.
– To jak będzie?
– Ile tego masz?
– Wagon.
– Nieźle. – Dopiłemherbatę i pokręciłemgłową. – Po jaką nagłą wpakowałeś wto pieniądze?
– Jakoś tak wyszło…
– Pewnie skusiła cię zniżka za hurt?
– No…
– Czy ci to wcisnęli?
– Nie miałempo prostu wyjścia! – padła odpowiedź, jakiej oczekiwałem. – Albo bierzesz, co dają,
albo zostanieszzgołymtyłkiem. Ztakimi ludźmi zdarzyło mi się związać, że nawet poskarżyć się nie
mogę! Za drogo by wyszło. A mnie się spłata kredytu kończy wprzyszłymtygodniu. I nie mogę się
spóźnić, bo wzastawie jest pawilon handlowy. – Szachraj odsapnął i rozłożył ręce. – I tyle. Dlatego
cena jest po prostuśmieszna.
– Nie mogę niczego obiecać, a na mnie szczególnie nie licz. Może coś się załatwi, ale na pewno
nie przed poniedziałkiem.
– Będziesztuwponiedziałek?
– Umówmy się lepiej na wtorek, jużna pewniaka. Otej samej porze.
– Jasne.
Sądząc z kwaśnej miny Borysa, nie byłem pierwszym, który poprosił o czas na znalezienie
ewentualnego kupca, a nadziei na szybkie załatwienie sprawy nie mógł mieć wcale. I na pewno
sporo było takich, którzy od razuposłali go do diabła.
– Nad czymtak rozmyślasz?
Fiodor Jamin zjawił się, kiedy układałem sobie spis tych, którzy by mogli być zainteresowani
tanimi nawozami.
Uścisnąłemjego dłońi postukałemwymownie wleżący na blacie zegarek.
– Dlaczego się spóźniłeś?
– Drużynnicy mnie dopadli. Nie puścili, póki nie sprawdzili całego listuprzewozowego.
– A odkąd to drużynnicy zajmują się listami przewozowymi? – zdziwiłemsię.
– Całą Strefę Przemysłową ogrodzili! Zostawili parę dróg, a na nich ustawili posterunki. – Jamin
się skrzywił. Pracę miał taką, że całymi dniami jeździł po Forcie w swoim dostawczym gaziku. – W
ogóle jużnie dadzą człowiekowi żyć!
Pokiwałem głową. Drużynnicy – to kiepsko. Jeśli będzie trzeba coś wywieźć ze Strefy
Przemysłowej, bez łapówek się nie obejdzie. Albo przyjdzie załatwiać legalnie dokumenty. Tylko
nie wiadomo na razie, co taniej by wyszło.
– Wolny jesteś? – Gość wysiorbał szybko talerz kapuśniaku, zamówił sto gramów wódki i z
błogimwyrazemtwarzy rozparł się na krześle. – Właściwie można by się jeszcze dzisiaj uwinąć.
– Dzisiaj nie da rady. Lepiej jutro zsamego rana – zaproponowałem.
– Jak jutro, to jutro. – Znówsię skrzywił.
Swoim nowym przedsięwzięciem zaintrygował mnie, prawdę mówiąc. Nie dało się nic
konkretnego od niego wyciągnąć. Jamin tylko na pierwszy rzut oka wyglądał jak wieśniak, a tak
naprawdę potrafił sobie doskonale radzić. Nie minął nawet rok, odkąd pojawił się wPrzygraniczu, a
jużstał mocno na nogach.
W ostatnim czasie często i nieźle mi się z nim współpracowało. A jak nie współpracować? Miał
mnóstwo pomysłów, gdzie i co można urwać, a ja doskonałe wiedziałem, co i komuzaoferować. I jak
załatwić, żeby nic próczpieniędzy namsię nie dostało.
– To jak?
– Osprawie gadaj – westchnąłem, czując, jak znówmnie zaczyna rwać wskroniach i z tyłu głowy.
Wytrząsnąłemna dłońjedną zostatnichpigułek. – Osprawie, Fiedia, o sprawie.
– Daj też. – Wyciągnął do mnie rękę. – Ostatnimrazembardzo pomogło.
– Ostatnimrazemumierałeś zprzepicia. A terazkwitnieszi pachniesz.
Schowałem do kieszeni pudełeczko z tabletkami. Nie wiem, czego domieszali do pigułek, ale
między innymi naprawdę znakomicie likwidowały kaca. Tyle że mnie to nie było potrzebne: dar
pomaga mieć nad wszystkimkontrolę. I dobrze.
– Ale na zapas…
– Ile wtedy ode mnie wycyganiłeś? Trzy, o ile pamiętam.
– Cierpię na migrenę – westchnął Fiedia. – Podziel się, nie bądźtaki.
– Zostało mi tylko na dzisiaj. Chcesz, mogę spróbować dla ciebie załatwić, ale kosztują po dwa
ruble wzlocie.
Fiodor znówwestchnął. Postukał palcami wblat i znówzaczął swoje jak katarynka:
– Słuchaj, spiknij mnie z dostawcą, co? Będę brał tylko dla siebie, przecież mnie znasz. Albo
lepiej zorganizujmy interes! Zarobimy sporo.
– Mnie samemu sprzedają po znajomości – uciąłem. Jeszcze się okaże, że tabletki zawierają
jakieś zakazane substancje, a nie mam ochoty trafić do karnego oddziału w Północnej Strefie
Przemysłowej za taki „interes”. – Koniec tematu. Zamówić dla ciebie czy nie?
– Zamów – mruknął Fiodor. – Ale zapytaj przy okazji, czy mogę też się u nich zaopatrywać.
Powiedz, że jestemczłowiek zaufany, zpojęciem.
– No to do rzeczy. – Połknąłem tabletkę i zatrzymałem stawiającego szklaneczkę z wódką
kelnera. – Nie prowadziszprzypadkiem?
– Myślisz, że mi zabiorą prawo jazdy? – Fiedia mrugnął, odetchnął głęboko i osuszył szklaneczkę.
– Uff!
– Do rzeczy, Fiedka, do rzeczy.
– Daszradę opchnąć techniczne srebro?
– Jaka próba?
– Mówię przecież, że techniczne. Trzy dziewiątki.
– A ty co, jubiler jesteś? – wnerwiłemsię. – Na pewno zdomieszką ołowiu.
– A co za różnica? Taki towar zrąk będą ci wyrywać!
– I dlatego postanowiłeś podzielić się ze mną zyskiem?
– No… – Fiodor zmieszał się. – Jest nieoznakowane i naprawdę go dużo. Będą dodatkowe
koszty…
– Ojakiej ilości rozmawiamy?
– Około dwadzieścia kilogramów.
– A niech to cholera! – Nie udało mi się ukryć zdumienia. Dwadzieścia kilo srebra to bardzo,
bardzo dużo. Tu nie z rąk by je wyrwali, ale urwali człowiekowi za nie łeb. Stop! Czy przypadkiem
nie przez ten biznes Fiedki ktoś chciał mnie kropnąć? Nie, na pewno nie… – Wychodzi za to
czterdzieści tysięcy wzłocie, zgadza się?
– Czterdzieści cztery.
– Ale trzeba się dzielić.
– Ile zostanie dla nas? – Wlepił we mnie wzrok.
– A to, mój przyjacielu, zależy od tego, komu planujesz sprzedać srebro. – Rozejrzałem się po
pustej jeszcze sali i uśmiechnąłemsię. – Rozumiesz, o co mi idzie?
Dwadzieścia kilo srebra nie leży sobie na drodze. Nawet technicznego. A srebro w Przygranićzu
jest droższe od złota. Tak już się historycznie złożyło. Czterdzieści tysięcy w złocie to bardzo,
bardzo duże pieniądze.
– Najlepsze jest to – Fiodor pochylił się w moją stronę – że nic tutaj nie trzeba kraść i
kombinować.
– Jeśli tak, to możemy liczyć na jakieś trzydzieści tysięcy zysku – odparłem. – Dziesięć dla mnie,
dwadzieścia dla ciebie. Może być?
– Musi być. – Jamin skrzywił się, doskonale rozumiejąc, że w tej sytuacji targowanie się nie ma
najmniejszego sensu.
– Opowiadaj. – Spojrzałemna zegarek. Pora się ruszyć.
– Przekaźnik jest wjednymzdziałówcnimppm-u1.
– Zaraz, zaraz! Jaki znowuprzekaźnik? – osłupiałem. – Jaki przekaźnik, pytam?!
– RSC52.
– Po cholerę namtenprzekaźnik?
– Nic nie kumasz czy co? – syknął Fiodor. – Według dokumentacji technicznej zawartość srebra
to siedemset gramówna tysiąc sztuk!
– A masz pojęcie, ile z nas zedrą, żeby to srebro pozyskać? Chyba że masz własne laboratorium.
Jeśli nie, od razudziel zysk na połowę.
– Niczego nie trzeba pozyskiwać – odparł Jamin. – Styki są ze srebra. Bierzesz obcążki i do
dzieła. Potrzebni będą ludzie do roboty, ale to chyba nie problem. I w sztaby potem łatwo
przetopić.
– Ile tychprzekaźnikówtrzeba rozgrzebać?
– Według dokumentacji wmagazynie mamy trzydzieści tysięcy sztuk.
– Na pewno ażtyle? – spytałemzpowątpiewaniem.
– Bo to był taki czas! Kraj wruinie. Cała produkcja padła. I ten, jak mutam…barter.
– No dobra, to jasne. Ale skąd wiesz, że towar wciążtamjest?
Sprawa nie wydawała mi się już taka pewna. Coś mi tu bardzo wyraźnie cuchnęło awanturą. Nie
spodziewałemsię po Jaminie takichpomysłów.
– Ten wydział został podtopiony, więc go całkiem nie mogli rozkraść. A poza tym komu
potrzebne te przekaźniki? Przecież nie jest na nich napisane, że mają srebrne styki. – Fiodor
uśmiechnął się z zadowoleniem. – A my z kumplami chcieliśmy na terenie instytutu zorganizować
magazyny, więc zacząłem grzebać w papierach. Potem znalazłem specyfikację, dodałem dwa do
dwóchi wyszło mi, że pieniążki spadają znieba!
– No nie wiem, nie wiem…
– A co tujeszcze niby chcesz wiedzieć? – Gość podniósł głos, ale zaraz urwał, rozejrzał się dookoła
i o wiele ciszej dokończył: – Niczymprzecieżnie ryzykujemy.
– My?
– Przecież samtamnie polezę. Do opuszczonej hali? Mowy nie ma! A poza tymtego dobra tyle,
że można się przy noszeniuzamordować.
– Dobrze. – Znówzerknąłem na zegarek i wstałem. – Jutro o dziewiątej wcentrum handlowym.
A terazpodrzuć mnie na Plac Poległych.
– Jadę akurat wprzeciwnymkierunku– ziewnął Fiodor.
– Oczywiście, że w przeciwnym – powiedziałem z przekąsem. – Ale trzeba było mnie nie
zatrzymywać. Muszę zdążyć na spotkanie.
– Ale…
– Od razuwypytamo srebro kogo trzeba.
– Czort ztobą – poddał się Fiodor. – Podwiozę cię.
– Nic ci nie ubędzie – mruknąłemi skierowałemsię wstronę szatni.
– Ale płaciszpołowę za benzynę.
– Niechci będzie.
Parking znajdował się na podwórku z tyłu klubu, ukryty przed wzrokiem ciekawskich wysokim
muremzpustaków. Bardzo dogodnie – trudno by było komukolwiek mnie tutaj zauważyć.
– Mógłbyś już sobie skombinować jakiś samochód – burknął Fiodor z niezadowoleniem, kiedy
gazik wytoczył się na aleję Topolową i żwawo pomknął po byle jak odśnieżonej ulicy. – Bo akurat
terazcię wozić jest mi ni wpic, ni wcyc.
– A po co mi auto? – Usadowiłem się wygodniej i spróbowałem wyciągnąć nogi. Nie bardzo mi
się udało. – To ty żyjeszztego, że maszsamochód, oncię karmi, umnie by było odwrotnie.
– Przecieżmożeszsobie pozwolić.
– Mogę, pewnie. Ale po co?
– No pewnie, lepiej mnie wykorzystać.
– Przestańjuż! Gadasz, jakbyś mnie ciągle gdzieś woził.
Fiodor zasępił się i nie odpowiedział. A ja odwróciłem głowę w stronę okna i spojrzałem na
widoczną za najbliższymi domami kopułę cerkwi. W krótkim czasie dotarliśmy na Czerwony
Prospekt, Fiodor przyhamował nieco, widząc na jezdni zamarzniętą strugę wody.
– Odmieńcy – wyburczał cicho pod nosem.
– Lepiej o nichnie wspominaj. – Ażsię skuliłem.
Mimo że wszystkich odmieńców po rzezi, którą urządzili bojownicy Czarnego Stycznia, zamknęli
wGetcie pod ścisłą strażą, to jednak pojedyncze niespokojne duchy potrafiły się stamtąd wymknąć.
Trafić na takiego to żadna radość. Fanatycy, tyle można o nichpowiedzieć.
– Wałkirie trzymają ich za mordę żelazną ręką. – Fiodor uśmiechnął się, pochylił lekko i wskazał
budynek po prawej stronie. – Słuchaj, a zachodziłeś do „Kogla-Mogla”? Nie wiesz, jak tamjest?
– Nie zaglądamtamjuż, ale tobie by się podobało.
– A dlaczego wogóle chodziłeś?
– To klub moich znajomych. – Skrzywiłem się. Znajomi? Cóż, można i tak powiedzieć. –
Sprzykrzyliśmy się sobie jak jasny gwint. Człowiek poszedł się odprężyć, a tu nic z tego, bo od razu
rozmowa schodziła na interesy.
– Jasne. – Mój kierowca skinął głową. – Słuchaj, wpadnę na sekundę do Gonza.
– A co, chcesz postawić na rozgrywki hokejowe? – Bukmacherskie biura Gonza nie cieszyły się
najlepszą reputacją i nie radziłbym Fiedce robić tam zakładów bez solidnego wsparcia siłowego. –
Kiedy finał? Pojutrze?
– Ehe, pierwszy meczna Stadionie Centralnym. Idziesz?
– Już się rozpędziłem. – Spojrzałem na zegarek i ciężko westchnąłem. – Fedia, zatrzymasz się w
drodze powrotnej, co? Jeśli się mocno spóźnię, nie będą na mnie czekać…
Jamin nadął się, miał ochotę odrzec coś ostro i nieuprzejmie, ale wziął się wgarść i tylko kiwnął
głową.
– Dobra. Później zajadę.
– I bardzo dobrze.
– I wachy też naleję sobie później – nie mógł się powstrzymać od komentarza, kiedy mijaliśmy
stację benzynową – skoro niektórzy są tacy nerwowi…
– Odpuść jużsobie – roześmiałemsię. – Patrz, zajechaliśmy.
KlepnąłemFiodora na pożegnanie wramię, wyskoczyłemz kabiny, okrążyłempomnik założycieli
Fortui zszedłemdo „Kiszki”.
Ciągnącą się wzdłuż prospektu sieć schronówi piwnic zamieniono wcałkiempopularny kompleks
handlowo-rozrywkowy. Zasadniczo nie lubiłem tego miejsca. Hałas, ludzi pełno, że szpilki nie
wetkniesz, a w dodatku wszechobecny, wieczny zapach gotowanego jedzenia, tytoniowego dymu,
swąd spalenizny i odór spoconychciał. Jakby tego harmidrubyło mało, na każdymkrokuspotykało
się szarpiących struny muzykantów, a chiromantów, wróżek i kieszonkowców kręciło się tutaj być
może nawet więcej niżzwykłychklientów.
Komuś nieprzywykłemu do podobnego bałaganu łatwo było pobłądzić i skręcić nie tam, gdzie
trzeba, co mogło wiązać się z poważnymi nieprzyjemnościami – nie wszyscy, którzy odwiedzali
„Kiszkę”, wychodzili zpowrotemna powierzchnię.
Nie zapominając o czujności i rozglądając się na boki, skręciłemwwąskie, ciemne przejście, gdzie
na ścianie widniał wyblakły napis: „Alchemia to styl życia”, minąłem przestronną salę, na środku
której jakiś cudak tańczył czeczotkę, i znalazłemsię przed wejściemdo „Zachodniego Bieguna”.
Ten lokal rozrywkowy nie był najbardziej popularny w Forcie, za to na pewno cieszył się
zasłużoną złą sławą. Wytłumaczenie było proste: zbierali się tu głównie unikalni, to znaczy ludzie o
najrozmaitszychzdolnościachparanormalnych. Zbierali się nie tylko po to, żeby się napić i odprężyć
we własnym towarzystwie, ale także wymieniali się nowinami i dzielili informacjami, czy nie ma
gdzieś pracy zgodnej zpredyspozycjami. Taki tamklub biznesowy.
Klub nie był zarezerwowany wyłącznie dla samych swoich, rzecz jasna. Do „Zachodniego
Bieguna” przyłaziło czasem także trochę typków o wątpliwej reputacji. I właśnie z takimi żulikami
miałemterazzamiar porozmawiać. Całkiemsię rozleniwili, darmozjady…
Garbaty karzeł w ozdobionej złoconymi galonami liberii na mój widok natychmiast rzucił się
otwierać masywne drzwi z judaszem przypominającym gigantyczne oko jakiegoś gada.
Przekraczając próg, jak zwykle odruchowo wstrzymałemoddech.
A wstrzymałem oddech nie bez powodu: jak zawsze widok wnętrza klubu poraził mnie tak, że
mrówki przebiegły po plecach. Gdybym nie był ostrzyżony na jeża, włosy stanęłyby mi dęba. Ale i
tak…
Obrócone pod różnymi kątami alchemiczne lampy i nierówna faktura sufitu oraz ścian sprawiały
wrażenie, jakby cała przestrzeń była powykrzywiana, a rozmieszczone na przemian ciemne oraz
perłowe chmury na powyginanych kolumnach dopełniały iluzji. I oczywiście wielkie zielone gwiazdy,
migoczące pod przezroczystą podłogą. Zupełnie jakby się szło mostemnad bezdenną przepaścią…
Ale nie to nawet robiło największe wrażenie. Wystarczyło tylko odrobinę wyzwolić dar
jasnowidzenia i zaraz zaczynało się zdawać, że człowiek unosi się nad bezdnią. Dziwne uczucie.
Zarazempociągające i przerażające.
Seria Fabryczna zona: Michał Gołkowski „Ołowiany świt” Michał Gołkowski „Drugi Brzeg” Michał Gołkowski „Droga donikąd” Michał Gołkowski „Sztywny” Wiktor Noczkin„Ślepa plama” Wiktor Noczkin„Czerep mutanta” Wiktor Noczkin„Wektor zagrożenia” Andriej Lewicki „Łowca z Lasu” Bartek Biedrzycki „Kompleks 7215” Bartek Biedrzycki „Stacja Nowy Świat” Paweł Kornew„Lodowa Cytadela”
Przygranicze to kilka miast wyrwanychkilkadziesiąt lat temu znaszego świata i przeniesionych do krainy wiecznego mrozu. Dziwne miejsce, wktórymprzez większą część rokupanują chłody i wieją lodowate wiatry, a ludzie nabywają m agicznych zdolności, co czyni ichbardziej niebezpiecznymi od uzbrojonych po zęby bojowników. Leczczłowiek umie przystosować się do każdychwarunków, więc Jewgienij Apostoł jużdawno przestał żałować, że trafił do Fortu– dawnego prowincjonalnego miasteczka, które stało się centrumcywilizacji tej pokrytej śniegiemziemi. I nawet teraz, kiedy przyszło brać nogi za pas, aby ratować skórę przed najemnymi zabójcami, przede wszystkimmyśli o tym, jak nie zmarnować szansy na interes życia…
M iałemszczęście – przysłali do mnie zupełnychdyletantów. Profesjonalista nigdy nie wywaliłby z hukiem drzwi i na pewno nie urządził bezsensownej strzelaniny, godnej najgorszych tradycji bandyckich porachunków. Profesjonalista w ogóle nie urządzałby strzelaniny. Bo i po co? Dzwonek do drzwi, standardowa odpowiedź na dyżurne pytanie, szczęk zamka, strzał z przyłożenia, potem jeszcze jeden, już kontrolny. I koniec, żegnaj Jewgieniju Maksymowiczu. Następny przystanek krematorium. Ale przysłali takich, jakich przysłali, i to pozwoliło mi pokusić się o przechytrzenie losu. Chociaż, uczciwie rzecz biorąc, to moje szczęście jakieś zbyt wielkie nie było. Bo każdego innego biznesmena średniego szczebla nawet tacy durnie naszpikowaliby porządnie ołowiem. Ale co tam, po prostu mieli pecha. Dopadło mnie na chwilę przed wybuchem, który rozwalił drzwi mieszkania. Dopadło ostro, jak i przedtem, ale jednak nie do końca. Oto jeszcze przed chwilą oklepywałem kieszenie marynarki w poszukiwaniu portfela, a tu jedno uderzenie serca i pokój wypełniła szara mgła. Zarysy sprzętów się rozmazały, przez niezasłonięte
okno wpadło oślepiające światło, za ścianą zapłonęły ogniki cudzychistnień: jeden, drugi… A kiedy tylko atak zaczął odpuszczać porażone skurczem ciało, coś rąbnęło i wyleciały te nieszczęsne drzwi. Jako się rzekło, jakiemuś zwyczajnemu statystycznemu biznesmenowi w podobnej sytuacji nie pomógłby nawet cud. Tylko że mnie, przy najlepszych chęciach, trudno nazwać zwyczajnym człowiekiem. Nie, nie jestem tajnym agentem ani też fanatykiem broni palnej, mającym w domu mały arsenał. Co tu dużo gadać, nie posiadam nawet czarnego pasa karate. Wszystko jest o wiele prostsze i bardziej skomplikowane zarazem. Jestemjasnowidzem. I chociaż ten niewielki talent rzadko daje mi coś więcej niż ból głowy, czasem jednakowoż jest z niego jakiś pożytek. Jak wtymprzypadku, na przykład… Portfel znalazłem w wewnętrznej kieszeni. Ucieszyłem się, bo nie miałem najmniejszej ochoty zostać zupełnie bez gotówki. Oczywiście wcześniej także zdarzało mi się biedować przed zawarciem jakiejś umowy, ale stracić forsę przez własną nieuwagę to już przesada. Byłby numer, gdyby się okazało, że zostawiłemgo wczoraj wklubie… W tej chwili poczułem, jakby ktoś mnie trzasnął pałką włeb. Portfel wypadł z ręki, udało mi się ustać na nogach, miękkich jak z waty, ale tylko dlatego, że przytrzymałem się szafy, a umysł wypełniły zmieniające się błyskawicznie widzenia. Wysadzone drzwi, wbiegający do mieszkania zamaskowaniu młodzi ludzie z pistoletami. Huk wystrzałówi kałuża krwi rozlewająca się wokół leżącego na podłodze ciała… Ciała? Mojego ciała?! Z transu wyrwał mnie głośny wybuch. Rozsypujące się szkło zadźwięczało żałośnie, wnos uderzył ostry zapach, a ja, pobudzony wizją, dałem susa pod ścianę. Ledwie zdążyłem się ukryć w kącie za otwartymi drzwiami między pokojami, kiedy przez próg przeskoczył osiłek wnaciągniętej na twarz kominiarce. Natychmiast wypalił kilka razy w stronę okna, a potem zaklął z rozczarowaniem i opuścił pistolet. Wtedy oderwałemsię od ściany i kantemdłoni rąbnąłemgo wszyję. Oklapł natychmiast, zwalił się na podłogę. Przeskoczyłem przedpokój i runąłem do kuchni, do której wbiegł drugi zabójca. Zdążyłem w samą porę: chuderlawy facecik w lekkiej brezentowej bluzie wypadł zza rogudokładnie wmomencie, kiedy całympędemrwałemmunaprzeciw. Nie zdążył odskoczyć, oberwał piętą wsplot słoneczny i wleciał wotwarte drzwi łazienki. Rąbnął
głową o krawędźumywalki, upuścił pistolet, a potempowoli osunął się na podłogę. A ja musiałem uciekać jak stałem, boso. Wyskoczyłem na klatkę, rzuciłem się w górę po schodach. Płuca paliły ogniem, naciągnięte przy skoku mięśnie w pachwinie bolały paskudnie, ale paść na chłodne stopnie pozwoliłemsobie dopiero, kiedy dotarłempod samdach. Udało się? Udało. Aury zabójców pode mną powoli bladły, gdy schodzili na niższe kondygnacje ośmiopiętrowca. A razem z nimi, niby lód w gorącej herbacie, gasł mój dar wszechwiedzy. Jeszcze chwilę wcześniej wiedziałem dokładnie, jak jednym ruchem załatwić człowieka i kiedy wyskoczyć, żeby pędzący naprzeciwfacet samnadział się na cios. Ale to było minutę temu, teraz nie mogłemw żadensposób zdecydować, czy warto zajść do mieszkania, czy teżlepiej niezwłocznie dać nogę. Chociaż, z drugiej strony, kwestii tutaj nie było: bez ubrania i pieniędzy nie miałemczego szukać na dworze. Usłyszałemna dole podniesione głosy. Wstałemniechętnie i zszedłemna swoje piętro. Gdzie się terazpodziać? Nie miałemdokąd pójść… – Jewgieniju Maksymowiczu! – wrzasnął na mój widok Siemion Nikulin. Łączącego obowiązki wartownika i palacza chłopa aż trzęsło z oburzenia. – Niech cię chudy byk popieści! Co ty wyprawiasz?! – A co się stało? – Kłaniając się z roztargnieniem sąsiadom, podszedłem do wywalonych drzwi i pokręciłemgłową. – Ojojoj, to się chuligaństwo całkiemrozpuściło… – Jakie chuligaństwo?! – Nikulin szarpnął się wściekle za zrudziały od palenia wąs. – Całkiemcię porąbało?! – To już ty powinieneś wiedzieć lepiej, jakie chuligaństwo. – Spojrzałem na niego ponuro i zniżyłemgłos: – Kto ichwpuścił do budynku, co? – Ten tego… – Do dozorcy dopiero dotarło, że sprawa pachnie dla niego paskudnie i od razu zaczął się cofać rakiem. – Worki z opałem nosiliśmy do kotłowni, to wtedy mogli się przemknąć jacyś…no, chuligani właśnie. – Chodźmy. – ChwyciłemSiemiona za rękaw, wciągnąłemgo do mieszkania. – Ale nie bój się, już uciekli, uciekli… – Słyszę, ale jakby co tutaj jeszcze wybuchło… – Nikulin odwrócił się i wrzasnął na stłoczonych przy otworze po drzwiachludzi: – Wystarczy, rozejść się wszyscy! Nie ma się na co gapić! Ja tymczasemwszedłemdo pokoju, podniosłemportfel, wytrząsnąłemparę czerwońców. – Trzymaj. – A to co ma być? – zdziwił się stróż. – Zorganizuj nowe drzwi i popilnuj mieszkania. – A co ztobą?
– Jadę wdelegację. Na czas nieokreślony. Zasznurowałem buty, zdjąłem z wieszaka ciepłą kurtkę, rozejrzałem się. Niczego chyba nie zapomniałem. Jak ten żółw, cały dobytek musiałem nosić ze sobą. Za mieszkanie zapłaciłem za miesiąc zgóry, powinienemwrócić, zanimterminminie. Wkażdymrazie taką miałemnadzieję. – Jak chcesz – westchnął ciężko Siemion. – A może zawiadomić o napadzie, tego, no, Drużynę? Mnie się wprawdzie oberwie, ale spokojniej na duszy będzie. – To jużsamdecyduj. Nie miałem ochoty na gadanie ze stróżami prawa. Nikogo nie znajdą, a nawet nie będą jakoś szczególnie się starać. Do takich działań trzeba ich bardzo mocno zmotywować, a nie byłem teraz przy forsie. Poza tym nie ma gwarancji, czy nawet po otrzymaniu łapówki w ogóle zrobią jakieś normalne dochodzenie. – To ichzawiadomię. Nigdy nic nie wiadomo… – Dobra, to powodzenia. Klepnąłem Siemiona Siemionycza w ramię, przeskoczyłem przez walające się na podłodze szczątki drzwi i zbiegłem na parter. Trzeba spadać, bo jeszcze gady zdecydują się wrócić. Najprościej przecież od razu wyśledzić ofiarę, siąść jej na ogon i w ustronnym miejscu dorobić w organizmie parę dodatkowychdziurek. Na moje szczęście na zewnątrz nie było nikogo i nie działo się nic podejrzanego. Miejscowi wprawdzie jakby zapadli się pod ziemię, ale to też była rzecz zwyczajna, bo dzień pracy trwał w najlepsze. Nazywana z niewiadomego powodu Teksasem dzielnica sypialna zaczynała ożywać dopiero przed wieczorem, a i tak co zamożniejsi mieszkańcy woleli zażywać rozrywek w lokalach BulwaruPołudniowego. Na szczęście znajdował się o rzut beretem. A poza tym dzielnica wyglądała całkiem zwyczajnie: szare ośmiopiętrowce z płyty i zasypane śniegiempodwórza, zamarznięte kupy śmieci i lód wokół jedynego wokolicy hydrantu. Jeśli coś się wyróżniało na tym obrazku, to oczyszczony jako tako ze śniegu plac zabaw z małym, kiepsko wylanymlodowiskiem. Rozglądając się uważnie na boki, wybiegłem z podwórza i poszedłem wydeptaną wśród wysokich zasp ścieżką. Po chwili minęły mnie wesoło dzwoniące janczarami sanie, ale nawet nie przeszło mi przezgłowę, żeby prosić o podwózkę rozwalonego na ławce mężczyznę wbaranimkożuchu. Po co? Do Bulwaru Południowego mogłem dojść nieśpiesznym krokiem w pięć minut. Przynajmniej miałem czas zebrać myśli, chociaż trzeba powiedzieć, że w moim czerepie panowała kompletna pustka. I żeby tylko ta pustka we łbie – w dodatku trzęsło mnie bardzo konkretnie.
Czyżby reakcja poszokowa? Na to wyglądało. A to znaczyło, że niebawembędzie jeszcze gorzej. Chociaż, co znaczy gorzej? Już teraz wystarczyło tknąć mnie palcem, żeby poleciały iskry. I jak się wtakimstanie ludziompokazać? Zawsze ze mną było wszystko wporządku! A nawet znakomicie. Cokolwiek by się zdarzyło… Wszystko wporządku, wszystko jak trzeba… Zwolniłem kroku, wciągnąłem głęboko palące mrozem powietrze, wypuściłem je nieśpiesznie i poszedłemdalej. Wprawdzie te ćwiczenia oddechowe wgłowie mi nie rozjaśniły, ale to akurat było zrozumiałe. Wkońcunie co dzieńchcą człowieka wyprawić na tamtenświat. Nie co dzień?! Wogóle zdarzyło mi się to po razpierwszy! Próbowali mnie już wykurzać, ale to tylko wykurzać, a tutaj normalnie chcieli wykończyć. Do tej pory czasami miewałem propozycje „dzielenia się”. Nawet mnie obrabowali parę razy. Ale żeby zabijać?! Za co? Co takiego zrobiłem? Komu nadepnąłem na odcisk? Kiedy? Niewiele przecież znaczyłem, zasadzać się na mnie w taki sposób to jak strzelać z armaty do wróbli. Żadna zemsta to być nie mogła, bo to by była dopiero bzdura. Za jakieś tam niezapłacone rachunki obiliby mi najwyżej mordę w bramie, nic więcej. A tutaj normalnie urządzili „bal maskowy” z fajerwerkami. Nie wymyśliwszy nic mądrego ani prawdopodobnego, wyszedłemna bulwar i przystanąłem, żeby złapać oddech. A przy okazji się rozejrzeć, bo tutaj w odróżnieniu od Teksasu ludzi było aż za dużo. Ale Bulwar Południowy to Bulwar Południowy – gdzie nie spluniesz, tam ekskluzywny butik albo jeszcze bardziej ekskluzywna knajpa. Dlatego i ochroniarzy tu sporo, i świętujących wiecznie nierobów nawet w biały dzień nie brakuje. Nie wszyscy muszą zarabiać na chleb w pocie czoła, niektórzy mogą sobie całe życie bimbać. Jeśli o to chodzi, Przygranicze nie różni się zupełnie od zwyczajnego świata. Ja sam, prawdę mówiąc, nigdy specjalnie nie żałowałem, że tutaj trafiłem. Oczywiście nie żałowałem do chwili zamachu. Lecz teraz, gdy już nastąpił, mróz zrobił się zbyt mroźny, a drużynnicy jakoś podejrzliwie na mnie popatrywali. Panika i paranoja? Witajcie, drogie towarzyszki… Z żalem popatrzyłem na wykończony granatowymi szklanymi panelami budynek „Saint-Tropez”, poczułem nieoczekiwanie nieodpartą potrzebę wchłonięcia dla kurażu stu gramów czterdziestoprocentowego płynui poszedłemdalej. Teraz, kiedy szok zaczął mijać, sytuacja wydawała mi się coraz bardziej absurdalna. Gdyby jeszcze wczoraj ktoś mi powiedział o szykującymsię zamachu, roześmiałbymmusię wtwarz. A teraz wcale nie było mi do śmiechu. Wdodatkugłowa mnie rozbolała… Głowa?! Omdlenie przyszło znienacka, jakbym oberwał kantem dłoni w szyję. Padłem na kolana.
Jęknąłemzaskoczony, z trudemprzemogłemrozlewające się po całymciele odrętwienie, wyjąłemz kieszeni pudełko od tik taków, wysypałem parę pigułek na trzęsącą się dłoń. Wrzuciłem jedną pod język i usta momentalnie wypełniły się kwaśną śliną, aż mnie zemdliło. Ale mdłości to bzdura, nie są śmiertelne. W tej chwili oberwałem z buta w splot słoneczny i całkiem mnie rozebrało. Na szczęście lekarstwo szybko podziałało i niemoc powoli zaczęła odpuszczać. A po pięciu minutach o ataku przypominała tylko okropna słabość, zawroty głowy i drżące ręce. Uff…Wykaraskałemsię… – Wszystko wporządku? – zadźwięczał gdzieś zgóry niezbyt współczujący głos. Wstałem, spojrzałem na uśmiechniętego krzywo drużynnika z dwoma czerwonymi trójkątami na patkach. – To serce, towarzyszusierżancie. – Trzeba pomóc? – Dowódca patrolu czujnie przyjrzał się pudełeczku, które ściskałem w dłoni, wahał się jeszcze przez chwilę, ale zabrał rękę z kabury przy pasie. Trzech stojących opodal podwładnych – dwóch z nowiutkimi kałachami, jeden ze śrutówką – też się uspokoiło i przestało we mnie celować. Niezła nawet pomoc! – Dziękuję bardzo. – Schowałem tabletki do wewnętrznej kieszeni kurtki i pomasowałem lewą stronę klatki piersiowej, tam, gdzie czułemtępy ból. – Niedaleko mam… – Jak pansobie chce. Drużynnicy zostawili mnie w spokoju, poszli w stronę stojącego na środku ulicy gazika z niebieskim pasem na burtach. Odetchnąłem głęboko kilka razy, ostrożnie pokręciłem głową i od razuskrzywiłemsię zbólu. Kolejny raz przeklinając bezużyteczny dar, schowałem ręce do kieszeni i poszedłem. Kiedy dotarłemdo salonu jubilerskiego „Złoto Wszechświata”, wgłowie prawie całkiemsię przejaśniło, za to zaczęło łupać w potylicy. Musiałem wytrząsnąć jeszcze jedną czerwoną pigułkę i połknąć ją już bezssania. No, terazpowinno się zrobić lepiej. W każdym razie na to liczyłem. A to dlatego, że przyjąłem maksymalną dawkę i nie miałem już nic, co mogłoby mi pomóc. Jeśli atak się powtórzy, nie odratują mnie nawet w szpitalu. Nawet dowieźć nie zdążą. Zatrzymałem się przed błyszczącą świeżo wymytym szkłem wystawą salonu, na chwilę zamknąłem oczy i spróbowałem skupić się na widzeniu. Świat dookoła rozmazał się, w skroniach natychmiast zakłuło, ale wchłonięta przed chwilą zabójcza dawka środka znieczulającego pomogła utrzymać kontrolę nad darem. Przewidując możliwe warianty rozwoju wypadków, namacałem w
kieszeni monetę dziesięciokopiejkową, doliczyłemdo sześciui otworzyłemdrzwi sklepu. Konsultant, jak się spodziewałem, rozmawiał z ubraną bogato klientką i nie zwrócił najmniejszej uwagi na dźwięk dzwonka. Reakcja ochroniarza też była taka jak wwizji. Nudzący się wdrugimkońcu sali gość wwojskowej kurtce wzdrygnął się, gdy do pomieszczenia wpadło świeże powietrze, ale jego uwagę natychmiast odwróciła rzucona przeze mnie w szybę wystawową moneta. Rozejrzał się po podłodze, a zanim podniósł wzrok, wskoczyłemjużdo korytarza wiodącego na zaplecze i przymknąłemza sobą drzwi. Otarłem pot z czoła i siłą woli zdławiłem rozpoczynające się jasnowidzenie. Zdjąłem kurtkę, przerzuciłem ją przez ramię, poprawiłem marynarkę i zastukałem do pokoju administracyjnego. Poczekałemna nieartykułowany dźwięk i wszedłem. – To ty?! – zdumiała się na mój widok kobieta w nienagannej służbowej garsonce, skrojonej idealnie pod jej równie idealną figurę. – Kto cię tuwpuścił?! – A kto mógłby mnie nie wpuścić? – zdziwiłem się beztrosko, rzucając kurtkę na kozetkę, i usiadłemna krześle dla interesantów. – Wyglądaszbosko. – Zabieraj się! – Teżcię kocham, najdroższa. – Czego chcesz? – Zarządzająca interesem otworzyła górną szufladę biurka i wyjęła paczkę papierosów. – Znówchceszmnie wcoś wpakować? – Mamdo ciebie poważny interes, Oleńko. – Ile razy prosiłam, żebyś mnie tak nie nazywał! – Wybaczcie, Olgo Aleksandrowna. – Uśmiechnąłem się i zaraz skrzywiłem od strumienia dymu wypuszczonego prosto w moją twarz. – A ja między innymi prosiłem nieraz, żeby na mnie nie dmuchać! – Jeśli coś ci się nie podoba, nikt cię tutaj nie zatrzymuje. – Owspólnej kolacji, jak rozumiem, nie mamnawet co marzyć? – Nie. – Olga niby nieświadomie poprawiła wysmyknięty z fryzury pukiel, uśmiechnęła się. – I bezciebie nie brakuje chętnych. – Nie wątpię… – Przyszedłeś pogadać o moimżyciuosobistym? – Ależskąd, sprawę mam. – Nie wątpię – przedrzeźniła mnie Olga. – Słuchamuważnie, jeśli winteresach. – Czy ktoś cię wypytywał o moją skromną osobę? Wciąguostatnichdni, może tygodnia? Nie mam zwyczaju rozdawać wizytówek z adresem domowym, więc w normalnych warunkach zabójcy mogliby mnie szukać do upojenia. Nawet mało kto z dobrych znajomych wiedział o tej mecie wTeksasie.
– A odkąd to jestem twoją sekretarką? – Olga zmarszczyła brwi. – Nie wydaje ci się, że co za dużo, to niezdrowo? – Zrozum, Oleńko – ledwie się opanowałem, żeby nie zakląć – nie dalej jak pół godziny temu ktoś próbował wyprawić mnie do Krainy Wiecznych Łowów. Dlatego byłbym wdzięczny za jakąkolwiek pomoc. Pomyśl, dobrze? – Próbowali zabić? Ciebie? – Olga ażparsknęła zniedowierzania. – To jakaś bzdura. Ztymnie mogłemsię spierać. Zgadza się – bzdura. No bo jaki ktoś miałby interes, żeby się mnie pozbyć? Jeśli trzeba sprzedać coś legalnego, ma się do usług wszelkie firmy, można wejść do Związku Handlowego. Jeśli coś nielegalnego, nie ma problemu ze znalezieniem odpowiednich pośredników. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nikomu moje nazwisko nie mogło przyjść do głowy. Pracowałem na samej granicy, na terytorium całkowicie poza zainteresowaniem wielkich graczy handlowych. A na rzeczonym terenie nie było zwyczaju pozbywać się konkurentów za pomocą płatnychcyngli. Wkażdymrazie nigdy dotąd o tymnie słyszałem. – A jednak ledwie przed chwilą ktoś chciał nafaszerować mnie ołowiem. – Przerażające. – Gospodyni ażsię wstrząsnęła. – Może to była pomyłka? – Nie wydaje mi się. – Teraz to ja zadrżałem. „Pomyłka”. Niczego sobie pomyłeczka! – Bardzo proszę, przypomnij sobie, czy nikt się mną nie interesował ostatnio. – Alik Czemizowpytał wczoraj o ciebie. – Olga zasępiła się. – Mówił, że szykuje się jakaś sprawa. – Co to za jeden? – Dostarcza namzłoty złom. Może słyszałeś o salonie „Karmazynowy Kwiatek”? – Należy do ZwiązkuHandlowego? – Oczywiście. – Co mupowiedziałaś? – Posłałamgo do diabła, rzeczjasna. Nie najmowałamsię na twoją sekretarkę! – Mówiłaś już– burknąłem. – I nikt więcej? – Nie. Chceszherbaty? – Dzięki, ale muszę lecieć. Wstałem, znów poczułem zawroty głowy, chyba jednak powinienem połknąć jeszcze jedną tabletkę. – Jesteś pewien? Kiepsko wyglądasz. – Lepiej umówmy się za parę dni na jakąś kolację wmieście. Jak za starychdobrychczasów. – Uważasz, że to mnie interesuje? – Jeśli ja płacę, dlaczego nie? – Zobaczymy – roześmiała się Olga i zgasiła papierosa. – I nie przychodź tutaj więcej, następnym
razemwezwę ochronę. – Jak sobie życzysz. – Spadaj już. Posłałem jej buziaka i wyszedłem do części sklepowej. Jak gdyby nigdy nic skinąłem głową speszonemumoimpojawieniemsię ochroniarzowi i spokojnie opuściłem„Złoto Wszechświata”. W twarz od razu uderzył mnie kańczug gnającego przy ziemi wiatru, skuliłem się i przebiegłem na drugą stronę ulicy. Obszedłem półokrągłą przybudówkę sklepu z bronią „Toledo”, zatrzymałem się i wzadumie popatrzyłemna wystawę. Może kupić sobie coś w ramach samoobrony? „Dziurkacz” albo pałkę „ołowianych os” w wersji skróconej? Byłbymspokojniejszy. Spokojniejszy – tak. Ale czy to miało sens? Jak by nie patrzeć, bronią trzeba umieć się posługiwać, a mnie oręż dawałby najwyżej iluzję bezpieczeństwa, nic więcej. Nie, takie uspokajanie się jeszcze nikomu na zdrowie nie wyszło. Lepiej jużzdać się na intuicję i szybkie nogi. Znajdą się tacy, którzy umieją machać spluwami. Z nimi na pewno spotkam się w najbliższym czasie. A najlepiej od razudo nichpójdę. Wyjąłemz kieszeni zegarek ręczny z dawno temu oberwaną bransoletą i zakląłem. Przez tę całą nerwówę zapomniałem o spotkaniu! A przecież kroił się dobry interesik, aż grzech taki przepuścić. Trzeba najpierwzasuwać do klubu. Trzask serii karabinowej wprawił mnie w popłoch. Aż przysiadłem z zaskoczenia, potem pomyślałem, że strzelają nie do mnie, więc ostrożnie się wyprostowałem. Strzelanina zamilkła tylko na chwilę, potem wybuchła z nową siłą, a z wnętrza znajdującej się w sąsiednim budynku speluny wyleciał człowiek. Sądząc po zimowymkamuflażui bujającymsię na pasie automacie – drużynnik. A to co znowu?! Skuliłem się, skoczyłem za przybudówkę „Toledo”, przycisnąłem się do muru i zacząłem obserwować knajpę, w której oknach widać było błyski wystrzałów. Drzwi znów się otworzyły i na ulicę wyrwał potężnej budowy facet, cały zalany krwią. Skoczył do leżącego w zaspie drużynnika, zachwiał się i padł na kolana. Ranny? A jakże! Miał w plecach więcej dziur niż przeciętny durszlak. Wparł się rękami w śnieg, spróbował wstać, ale nie zdążył, bo sierżant, który wyskoczył właśnie na schody, wypalił mu w tył głowy. Potempodbiegł bliżej i prawie zprzyłożenia opróżnił magazynek wleżące na śnieguciało. A potemnatychmiast przeładował pistolet.
Z knajpy przykuśtykał trzeci drużynnik. Sierżant zostawił go przy drgającym lekko trupie przestępcy, a sampoleciał nieść pierwszą pomoc rannemużołnierzowi. – Ocholera – rzuciłemtylko, przyglądając się rozwojowi wypadkówzbezpiecznej odległości. – Czego tutaj?! – Z„Toledo” wybiegł ochroniarz z „dziurkaczem”, rozejrzał się, dostrzegł zajętych swoimi sprawami stróżów prawa i uspokoił się momentalnie. – Całkiem się już żyć nie da, co dzień strzelanina – poskarżył się. – Czyżby? – spytałemzniedowierzaniem. – Bez przerwy – potwierdził i wyjął papierosy. – To Bractwo wodzi się z Triadą, to Cech z Siódemą dzielą terytorium. A Drużyna ściga ichwszystkichpo równo. – Ściga? – prychnąłem, wskazując trupa. – Magazynek w plecy i kontrolnie w głowę? To nazywaszściganiem? – Możliwe, że się naćpał „wścieklizny” – odparł ochroniarz. – Jak po tym dostaną szmergla, inaczej się ichnie zatrzyma. – „Wścieklizna”? A to co, nowy narkotyk? – No. Ochroniarzwyrzucił niedopałek, rozejrzał się jeszcze razi wrócił do sklepu. Wychodzi na to, że całkiemoderwałemsię od życia… Spojrzałem na gromadzący się wokół miejsca zdarzenia tłum i poszedłem w boczne ulice. Swoich problemówmiałemcały wagoni furmankę na dodatek. Do klubu „Trzy Siódemki”, znajdującego się na skrzyżowaniu Sewastopolskiej i Woroszyłowa, doszedłem w dziesięć minut. Mógłbym i szybciej, ale postanowiłem nigdzie się nie śpieszyć, a zamiast tego uważnie rozglądać. No bo jak inaczej? Właśnie tutaj mogli mnie wyśledzić. Przychodziłem mniej więcej regularnie, bo poza tym biegałem po całym Forcie. Nie miałem biura, nie było mi potrzebne. Niczym prawdziwego wilka, jak powiadają, karmiły mnie własne nogi. Nic się nie wydarzyło. Nikt nie drgnął przy moim pojawieniu, nikt nie udawał, że czeka na nieistniejący tramwaj albo nagle zainteresował się wystawą sklepu spożywczego. Ale przyszedłem przecież dobre czterdzieści minut przed terminem, co będzie dalej, Bóg tylko wie. No nic, jakoś sobie poradzę. Przegnałem niewczesne wątpliwości, ostatni raz obrzuciłem wzrokiem skrzyżowanie, po którego przeciwnej stronie górował budynek klubu. Sam dom nie robił specjalnego wrażenia: zwyczajna fasada, poczerniały szyld, na parterze okna zasłonięte na głucho okiennicami. A na ledwie oczyszczonej ze śniegudróżce ztrudemmogło się minąć dwóchludzi. Nie można powiedzieć, żeby właściciele zbytnio dbali o wygląd zewnętrzny lokalu, ale też i nie
musieli się nadwerężać: zwykły człowiek z ulicy nie miał szans wejść do środka, a bywalcy cenili sobie bardziej wystrój wnętrza i jakość obsługi niżniepotrzebny nikomublichtr. Mnie osobiście klub interesował ze względu na przychodzącą tam klientelę. W istocie rzeczy „Trzy Siódemki” zajmowały pośrednie miejsce między niesłychanie drogim i napuszonym „Saint- Tropez” a nazbyt demokratyczną i hałaśliwą „Srebrną Podkową”. Zachodzili tutaj głównie ludzie majętni, ale nielubiący zbędnych luksusów, a panujący w lokalu spokój jak rzadko sprzyjał rozmowomhandlowym. I chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, że w moim przypadku podtrzymywanie korzystnych znajomości było bardzo ważne. Przygarbiłem się i uwolniłem dar – wiadomo to, czy ktoś zaraz nie strzeli w plecy? – przeciąłem jezdnię i podszedłem do głównego wejścia. Zastukałem, a kiedy usłyszałem zgrzyt zasuwy, czym prędzej okiełznałemjasnowidzenie. Wystarczy. I tak od dzisiaj miałemwpakiecie ciągły ból głowy. – Wcześnie pan dzisiaj przyszedł, Jewgieniju Maksymowiczu – powiedział ochroniarz, otwierając drzwi. – Interesy – westchnąłemze zmęczeniem. – Ktoś o mnie pytał? – Nie. Przeszedłem przez mroczny korytarz, oddałem do szatni kurtkę i udałem się do głównej sali. Rzeczywiście, zjawiłem się wcześnie, na miejscu krzątała się tylko obsługa, przygotowująca się do pory obiadowej. Przyćmione światło lamp elektrycznych, rzeźbione drewno ścian, nienarzucające się oczom obrazy, ciemny dywan. Może nie przypominało to wystroju klasycznych angielskich klubów, ale przecieżnie zbierali się tutaj lordowie. Najważniejsze, że było ciepło. Ależ przemarzłem! Aż opadłem z sił. Przydałaby się gorąca herbata. Koniecznie zcukrem… – Kogo ja widzę! PanApostoł, własnymoczomnie wierzę! Wreszcie postanowił nas panzaszczycić swoją obecnością! – od zamiaruzłożenia zamówienia oderwał mnie chuderlawy mężczyzna wszarym trzyczęściowymgarniturze. – PanMiszulin! – Rozpłynąłemsię wuśmiechurównie fałszywymjak jego grymas. – Dzieńdobry! – Jak tam sprawy, Jewgieniju? – kierownik klubu zadał dyżurne pytanie, lustrując mnie od stóp do głów. – Znakomicie! – Nie przestając się uśmiechać, uścisnąłemmu rękę. U mnie zawsze wszystko szło znakomicie. Zawsze i wszystko! A w najgorszym razie przynajmniej dobrze. Ale dzisiaj z całą pewnością znakomicie. – A co upana, Aleksandrze? – Identycznie. – Uśmiechnął się znowu. – Ale byłoby lepiej uiścić klubową składkę członkowską. Nie jesteśmy fundacją charytatywną, wie pan… – Uiszczę. Tylko teraz nie mogę wyciągnąć z obrotu ani kopiejki. Zamknę najbliższą umowę i
wtedy od razusię rozliczę. – To znaczy wrócisz, kiedy obrabujeszbank? – zażartował, ale bezuśmiechu. – Ależpanie kierowniku. – Skrzywiłemsię. – Przecieżzawsze… – Dobrze już, nie bierz tego do siebie. – Miszulin zamienił gniew na łaskawość. – Goriew cię szukał. – Kiedy? Właśnie przez takich kontrahentówjak Timur Goriewnie daję nikomu domowego adresu. Po co w ogóle się z nim zadawałem? Wiedziałem przecież, że tylko kłopoty z tego wynikną. Zawsze tak jest z tymi spekulantami: albo imkieszenie puchną od forsy, albo są goli jak święty turecki. Ledwie ich trochę przyciśnie, a już żądają zwrotu wierzytelności. A skąd mu teraz wezmę pieniądze? Papierosy zSiewieroreczeńska przyjadą dopiero za tydzień. – Rano zaszedł. – I nikt więcej o mnie nie pytał? – Ukrywaszsię przed wierzycielami? – Gdzie tam. – Machnąłemręką. – Wręczprzeciwnie. – Markówchciał ztobą gadać. – Który? Piotr czy Georg? – Piotr. – Dobrze, zajdę do niego. Uspokoiłem się. Piotr Marków, niewysoki i krzepki niczym zdrowy borowik wujaszek około sześćdziesiątki, zarządzał miejscową salą gimnastyczną, przywracając do życia pozbawionych formy biznesmenów. A chętnych wprowadzał w tajniki walki wręcz. Traktował to jako fakultet, można powiedzieć. Pewnie chciał mnie opieprzyć za opuszczanie zajęć. – Co – Miszulinzmrużył oczy – Georg teżsię wciskał ze swoimprojektem? – I to nie raz. – I jak, nie zastanawiałeś się nad inwestycją wdrut kolczasty? – Nie chcę się rozdrabniać. Rzecz jasna, drut kolczasty niewątpliwie ma przed sobą przyszłość, ale zacząłbymkonkurować ze Związkiem Handlowym, a oni tego nie lubią. Albo sami załatwią, albo jakiś trep z Drużyny całą produkcję zgarnie pod siebie. Ryzykowna sprawa. – Jeszcze jedno. – Aleksander przytrzymał moją rękę i ściszył głos. – Jest okazja zainwestować w poważną partię nabojów. Bardzo poważną. – A gdzie haczyk? – Pieniądze potrzebne są zaraz, a naboje przyjdą dopiero na początku marca. Kaliber pięć
czterdzieści pięć i siedemsześćdziesiąt dwa. Możliwe, że coś jeszcze. Skrzywiłemsię. – Oczywiście, że trzeba się liczyć z ryzykiem. – Mówiąc to, Miszulin skinął głową, jakby sam ze sobą walczył. – Ale dyskonto wynosi czterdzieści procent! A jeśli się uwiniemy, będzie więcej dostaw. Właściwie zależy mi bardziej na twoim zdaniu niż udziale, ale jeśli chcesz, zapraszam do interesu. – Chceszstracić wszystko, wpakuj forsę wamunicję. Ta zasada jest prosta i jakoś zawsze działa. – Coś się może stać znabojami? – Zazwyczaj jest tak – westchnąłem– że ceny rosną, rosną, rosną, a potemnagle trach i pojawia się właśnie taka wielka partia. I skąd się bierze? Wszystkie zakłady razemwzięte przez kwartał by tego nie wyprodukowały. A ceny, oczywiście, natychmiast lecą na pysk. – Ale potemznówrosną. – Jesteś gotówczekać? Jako zwykła inwestycja naboje nie były niczym złym, ale jako obiekt spekulacji stanowiły najgorsze rozwiązanie. Jeśli się obraca cudzymi pieniędzmi, nie można sobie pozwolić na zamrożenie ichi wycofanie zrynku. – Dobrze, wtakimrazie pomyślę. – Pomyśl. Pożegnałem się i poszedłem do stołu w ciemnym kącie, przy którym zazwyczaj jadłem. Tak w ogóle, ten kąt był ciemny tylko teraz, wieczorem, później, kiedy zapałano żyrandole, przy odrobinie dobrej woli można było tam nawet czytać. Nie przypominam sobie jednak sytuacji, żeby ktokolwiek wmojej przytomności wyraził taką wolę. – Fiodor Jaminjeszcze się nie zjawił? – spytałemnakrywającego do stołuchłopaka. – Nie. Co panzamawia? – Coś na gorąco. Co tammacie. Nieważne. I herbatę. Ale herbatę zaraz. Jakoś nie miałem apetytu. Chciałem się tylko rozgrzać, gdzie mi teraz było do jakichś wyszukanychsmakołyków. I tak bymnie poczuł smaku, kiedy głowa czyminnymzajęta. Dopóki szedłem, rozglądałemsię na wszystkie strony, ale gdy poczułemsię bezpieczniej, od razu napłynęły czarne myśli. Dlaczego próbowali mnie zabić? Kto ichna mnie nasłał? Dlaczego?! Kto?! Co takiego mogłem – albo mogę – uczynić, że chcą mi za to uciąć łeb? I zapewne chodzi o to, że coś właśnie „mogę”. Bo niemożliwe, żeby chodziło o zemstę. Nie… Albo chcą usunąć konkurencję, albo zagrożenie.
Ale kto – ja? Ja miałbymbyć zagrożeniem? Albo konkurencją? Jeśli zagrożeniem, to dla kogo? A jeśli konkurencją, to na jaką złotą żyłę udało mi się nieświadomie trafić? Szybko rozprawiłem się z barszczem, wyjadłem mięso z makaronu i odsunąłem talerz z drugim daniemna krawędźstołu. A terazherbata. Herbata – to świetnie, a jednak… – Jewgieniju, można zająć chwilę? – Borys Szachraj nie czekał na odpowiedź, usiadł obok mnie. – Jest sprawa. – Mów– powiedziałembezszczególnego entuzjazmui upiłemłyk gorącego płynu. Niewysoki, zażywny Borys Szachraj charakteryzował się pesymistycznym spojrzeniem na życie i po prostu uwielbiał zadręczać nieostrożnych rozmówców opowieściami o swoich prawdziwych, a często i wydumanychporażkach. Zazwyczaj nie zwracałemuwagi na jego jęki, ale dzisiaj szczególnie nie miałemochoty go wysłuchiwać. Mnie samemunie brakowało problemów. – Nawozy mogę dostarczyć. – Wbrew moim obawom Borys od razu przeszedł do rzeczy. Nie zważając na moje ciężkie spojrzenie i ostentacyjny brak zainteresowania, dodał: – Tanio oddam. – Jakie nawozy? Tanio – to i dobrze. Na haczyk z przynętą „unikalny towar” łapią tylko frajerów. Dla spekulanta o wiele bardziej interesujące jest słowo „tanio”. Unikalne propozycje można sobie wbuty wsadzić. – Jakaś tamsaletra. Nie bardzo się orientuję wtymasortymencie. – Uwierzysz, że ja też? – Tak wogóle saletra amonowa. A tobie jaka różnica? – Mnie akurat żadna. Nie zajmowałem się nawozami. Zbyt specyficzny towar. Chociaż z tym i owym pogadać warto. Tymbardziej że saletra amonowa to surowiec, że się tak wyrażę, podwójnego zastosowania. – To jak będzie? – Ile tego masz? – Wagon. – Nieźle. – Dopiłemherbatę i pokręciłemgłową. – Po jaką nagłą wpakowałeś wto pieniądze? – Jakoś tak wyszło… – Pewnie skusiła cię zniżka za hurt? – No… – Czy ci to wcisnęli? – Nie miałempo prostu wyjścia! – padła odpowiedź, jakiej oczekiwałem. – Albo bierzesz, co dają, albo zostanieszzgołymtyłkiem. Ztakimi ludźmi zdarzyło mi się związać, że nawet poskarżyć się nie mogę! Za drogo by wyszło. A mnie się spłata kredytu kończy wprzyszłymtygodniu. I nie mogę się
spóźnić, bo wzastawie jest pawilon handlowy. – Szachraj odsapnął i rozłożył ręce. – I tyle. Dlatego cena jest po prostuśmieszna. – Nie mogę niczego obiecać, a na mnie szczególnie nie licz. Może coś się załatwi, ale na pewno nie przed poniedziałkiem. – Będziesztuwponiedziałek? – Umówmy się lepiej na wtorek, jużna pewniaka. Otej samej porze. – Jasne. Sądząc z kwaśnej miny Borysa, nie byłem pierwszym, który poprosił o czas na znalezienie ewentualnego kupca, a nadziei na szybkie załatwienie sprawy nie mógł mieć wcale. I na pewno sporo było takich, którzy od razuposłali go do diabła. – Nad czymtak rozmyślasz? Fiodor Jamin zjawił się, kiedy układałem sobie spis tych, którzy by mogli być zainteresowani tanimi nawozami. Uścisnąłemjego dłońi postukałemwymownie wleżący na blacie zegarek. – Dlaczego się spóźniłeś? – Drużynnicy mnie dopadli. Nie puścili, póki nie sprawdzili całego listuprzewozowego. – A odkąd to drużynnicy zajmują się listami przewozowymi? – zdziwiłemsię. – Całą Strefę Przemysłową ogrodzili! Zostawili parę dróg, a na nich ustawili posterunki. – Jamin się skrzywił. Pracę miał taką, że całymi dniami jeździł po Forcie w swoim dostawczym gaziku. – W ogóle jużnie dadzą człowiekowi żyć! Pokiwałem głową. Drużynnicy – to kiepsko. Jeśli będzie trzeba coś wywieźć ze Strefy Przemysłowej, bez łapówek się nie obejdzie. Albo przyjdzie załatwiać legalnie dokumenty. Tylko nie wiadomo na razie, co taniej by wyszło. – Wolny jesteś? – Gość wysiorbał szybko talerz kapuśniaku, zamówił sto gramów wódki i z błogimwyrazemtwarzy rozparł się na krześle. – Właściwie można by się jeszcze dzisiaj uwinąć. – Dzisiaj nie da rady. Lepiej jutro zsamego rana – zaproponowałem. – Jak jutro, to jutro. – Znówsię skrzywił. Swoim nowym przedsięwzięciem zaintrygował mnie, prawdę mówiąc. Nie dało się nic konkretnego od niego wyciągnąć. Jamin tylko na pierwszy rzut oka wyglądał jak wieśniak, a tak naprawdę potrafił sobie doskonale radzić. Nie minął nawet rok, odkąd pojawił się wPrzygraniczu, a jużstał mocno na nogach. W ostatnim czasie często i nieźle mi się z nim współpracowało. A jak nie współpracować? Miał mnóstwo pomysłów, gdzie i co można urwać, a ja doskonałe wiedziałem, co i komuzaoferować. I jak załatwić, żeby nic próczpieniędzy namsię nie dostało. – To jak?
– Osprawie gadaj – westchnąłem, czując, jak znówmnie zaczyna rwać wskroniach i z tyłu głowy. Wytrząsnąłemna dłońjedną zostatnichpigułek. – Osprawie, Fiedia, o sprawie. – Daj też. – Wyciągnął do mnie rękę. – Ostatnimrazembardzo pomogło. – Ostatnimrazemumierałeś zprzepicia. A terazkwitnieszi pachniesz. Schowałem do kieszeni pudełeczko z tabletkami. Nie wiem, czego domieszali do pigułek, ale między innymi naprawdę znakomicie likwidowały kaca. Tyle że mnie to nie było potrzebne: dar pomaga mieć nad wszystkimkontrolę. I dobrze. – Ale na zapas… – Ile wtedy ode mnie wycyganiłeś? Trzy, o ile pamiętam. – Cierpię na migrenę – westchnął Fiedia. – Podziel się, nie bądźtaki. – Zostało mi tylko na dzisiaj. Chcesz, mogę spróbować dla ciebie załatwić, ale kosztują po dwa ruble wzlocie. Fiodor znówwestchnął. Postukał palcami wblat i znówzaczął swoje jak katarynka: – Słuchaj, spiknij mnie z dostawcą, co? Będę brał tylko dla siebie, przecież mnie znasz. Albo lepiej zorganizujmy interes! Zarobimy sporo. – Mnie samemu sprzedają po znajomości – uciąłem. Jeszcze się okaże, że tabletki zawierają jakieś zakazane substancje, a nie mam ochoty trafić do karnego oddziału w Północnej Strefie Przemysłowej za taki „interes”. – Koniec tematu. Zamówić dla ciebie czy nie? – Zamów – mruknął Fiodor. – Ale zapytaj przy okazji, czy mogę też się u nich zaopatrywać. Powiedz, że jestemczłowiek zaufany, zpojęciem. – No to do rzeczy. – Połknąłem tabletkę i zatrzymałem stawiającego szklaneczkę z wódką kelnera. – Nie prowadziszprzypadkiem? – Myślisz, że mi zabiorą prawo jazdy? – Fiedia mrugnął, odetchnął głęboko i osuszył szklaneczkę. – Uff! – Do rzeczy, Fiedka, do rzeczy. – Daszradę opchnąć techniczne srebro? – Jaka próba? – Mówię przecież, że techniczne. Trzy dziewiątki. – A ty co, jubiler jesteś? – wnerwiłemsię. – Na pewno zdomieszką ołowiu. – A co za różnica? Taki towar zrąk będą ci wyrywać! – I dlatego postanowiłeś podzielić się ze mną zyskiem? – No… – Fiodor zmieszał się. – Jest nieoznakowane i naprawdę go dużo. Będą dodatkowe koszty… – Ojakiej ilości rozmawiamy? – Około dwadzieścia kilogramów.
– A niech to cholera! – Nie udało mi się ukryć zdumienia. Dwadzieścia kilo srebra to bardzo, bardzo dużo. Tu nie z rąk by je wyrwali, ale urwali człowiekowi za nie łeb. Stop! Czy przypadkiem nie przez ten biznes Fiedki ktoś chciał mnie kropnąć? Nie, na pewno nie… – Wychodzi za to czterdzieści tysięcy wzłocie, zgadza się? – Czterdzieści cztery. – Ale trzeba się dzielić. – Ile zostanie dla nas? – Wlepił we mnie wzrok. – A to, mój przyjacielu, zależy od tego, komu planujesz sprzedać srebro. – Rozejrzałem się po pustej jeszcze sali i uśmiechnąłemsię. – Rozumiesz, o co mi idzie? Dwadzieścia kilo srebra nie leży sobie na drodze. Nawet technicznego. A srebro w Przygranićzu jest droższe od złota. Tak już się historycznie złożyło. Czterdzieści tysięcy w złocie to bardzo, bardzo duże pieniądze. – Najlepsze jest to – Fiodor pochylił się w moją stronę – że nic tutaj nie trzeba kraść i kombinować. – Jeśli tak, to możemy liczyć na jakieś trzydzieści tysięcy zysku – odparłem. – Dziesięć dla mnie, dwadzieścia dla ciebie. Może być? – Musi być. – Jamin skrzywił się, doskonale rozumiejąc, że w tej sytuacji targowanie się nie ma najmniejszego sensu. – Opowiadaj. – Spojrzałemna zegarek. Pora się ruszyć. – Przekaźnik jest wjednymzdziałówcnimppm-u1. – Zaraz, zaraz! Jaki znowuprzekaźnik? – osłupiałem. – Jaki przekaźnik, pytam?! – RSC52. – Po cholerę namtenprzekaźnik? – Nic nie kumasz czy co? – syknął Fiodor. – Według dokumentacji technicznej zawartość srebra to siedemset gramówna tysiąc sztuk! – A masz pojęcie, ile z nas zedrą, żeby to srebro pozyskać? Chyba że masz własne laboratorium. Jeśli nie, od razudziel zysk na połowę. – Niczego nie trzeba pozyskiwać – odparł Jamin. – Styki są ze srebra. Bierzesz obcążki i do dzieła. Potrzebni będą ludzie do roboty, ale to chyba nie problem. I w sztaby potem łatwo przetopić. – Ile tychprzekaźnikówtrzeba rozgrzebać? – Według dokumentacji wmagazynie mamy trzydzieści tysięcy sztuk. – Na pewno ażtyle? – spytałemzpowątpiewaniem. – Bo to był taki czas! Kraj wruinie. Cała produkcja padła. I ten, jak mutam…barter. – No dobra, to jasne. Ale skąd wiesz, że towar wciążtamjest?
Sprawa nie wydawała mi się już taka pewna. Coś mi tu bardzo wyraźnie cuchnęło awanturą. Nie spodziewałemsię po Jaminie takichpomysłów. – Ten wydział został podtopiony, więc go całkiem nie mogli rozkraść. A poza tym komu potrzebne te przekaźniki? Przecież nie jest na nich napisane, że mają srebrne styki. – Fiodor uśmiechnął się z zadowoleniem. – A my z kumplami chcieliśmy na terenie instytutu zorganizować magazyny, więc zacząłem grzebać w papierach. Potem znalazłem specyfikację, dodałem dwa do dwóchi wyszło mi, że pieniążki spadają znieba! – No nie wiem, nie wiem… – A co tujeszcze niby chcesz wiedzieć? – Gość podniósł głos, ale zaraz urwał, rozejrzał się dookoła i o wiele ciszej dokończył: – Niczymprzecieżnie ryzykujemy. – My? – Przecież samtamnie polezę. Do opuszczonej hali? Mowy nie ma! A poza tymtego dobra tyle, że można się przy noszeniuzamordować. – Dobrze. – Znówzerknąłem na zegarek i wstałem. – Jutro o dziewiątej wcentrum handlowym. A terazpodrzuć mnie na Plac Poległych. – Jadę akurat wprzeciwnymkierunku– ziewnął Fiodor. – Oczywiście, że w przeciwnym – powiedziałem z przekąsem. – Ale trzeba było mnie nie zatrzymywać. Muszę zdążyć na spotkanie. – Ale… – Od razuwypytamo srebro kogo trzeba. – Czort ztobą – poddał się Fiodor. – Podwiozę cię. – Nic ci nie ubędzie – mruknąłemi skierowałemsię wstronę szatni. – Ale płaciszpołowę za benzynę. – Niechci będzie. Parking znajdował się na podwórku z tyłu klubu, ukryty przed wzrokiem ciekawskich wysokim muremzpustaków. Bardzo dogodnie – trudno by było komukolwiek mnie tutaj zauważyć. – Mógłbyś już sobie skombinować jakiś samochód – burknął Fiodor z niezadowoleniem, kiedy gazik wytoczył się na aleję Topolową i żwawo pomknął po byle jak odśnieżonej ulicy. – Bo akurat terazcię wozić jest mi ni wpic, ni wcyc. – A po co mi auto? – Usadowiłem się wygodniej i spróbowałem wyciągnąć nogi. Nie bardzo mi się udało. – To ty żyjeszztego, że maszsamochód, oncię karmi, umnie by było odwrotnie. – Przecieżmożeszsobie pozwolić.
– Mogę, pewnie. Ale po co? – No pewnie, lepiej mnie wykorzystać. – Przestańjuż! Gadasz, jakbyś mnie ciągle gdzieś woził. Fiodor zasępił się i nie odpowiedział. A ja odwróciłem głowę w stronę okna i spojrzałem na widoczną za najbliższymi domami kopułę cerkwi. W krótkim czasie dotarliśmy na Czerwony Prospekt, Fiodor przyhamował nieco, widząc na jezdni zamarzniętą strugę wody. – Odmieńcy – wyburczał cicho pod nosem. – Lepiej o nichnie wspominaj. – Ażsię skuliłem. Mimo że wszystkich odmieńców po rzezi, którą urządzili bojownicy Czarnego Stycznia, zamknęli wGetcie pod ścisłą strażą, to jednak pojedyncze niespokojne duchy potrafiły się stamtąd wymknąć. Trafić na takiego to żadna radość. Fanatycy, tyle można o nichpowiedzieć. – Wałkirie trzymają ich za mordę żelazną ręką. – Fiodor uśmiechnął się, pochylił lekko i wskazał budynek po prawej stronie. – Słuchaj, a zachodziłeś do „Kogla-Mogla”? Nie wiesz, jak tamjest? – Nie zaglądamtamjuż, ale tobie by się podobało. – A dlaczego wogóle chodziłeś? – To klub moich znajomych. – Skrzywiłem się. Znajomi? Cóż, można i tak powiedzieć. – Sprzykrzyliśmy się sobie jak jasny gwint. Człowiek poszedł się odprężyć, a tu nic z tego, bo od razu rozmowa schodziła na interesy. – Jasne. – Mój kierowca skinął głową. – Słuchaj, wpadnę na sekundę do Gonza. – A co, chcesz postawić na rozgrywki hokejowe? – Bukmacherskie biura Gonza nie cieszyły się najlepszą reputacją i nie radziłbym Fiedce robić tam zakładów bez solidnego wsparcia siłowego. – Kiedy finał? Pojutrze? – Ehe, pierwszy meczna Stadionie Centralnym. Idziesz? – Już się rozpędziłem. – Spojrzałem na zegarek i ciężko westchnąłem. – Fedia, zatrzymasz się w drodze powrotnej, co? Jeśli się mocno spóźnię, nie będą na mnie czekać… Jamin nadął się, miał ochotę odrzec coś ostro i nieuprzejmie, ale wziął się wgarść i tylko kiwnął głową. – Dobra. Później zajadę. – I bardzo dobrze. – I wachy też naleję sobie później – nie mógł się powstrzymać od komentarza, kiedy mijaliśmy stację benzynową – skoro niektórzy są tacy nerwowi… – Odpuść jużsobie – roześmiałemsię. – Patrz, zajechaliśmy. KlepnąłemFiodora na pożegnanie wramię, wyskoczyłemz kabiny, okrążyłempomnik założycieli Fortui zszedłemdo „Kiszki”. Ciągnącą się wzdłuż prospektu sieć schronówi piwnic zamieniono wcałkiempopularny kompleks
handlowo-rozrywkowy. Zasadniczo nie lubiłem tego miejsca. Hałas, ludzi pełno, że szpilki nie wetkniesz, a w dodatku wszechobecny, wieczny zapach gotowanego jedzenia, tytoniowego dymu, swąd spalenizny i odór spoconychciał. Jakby tego harmidrubyło mało, na każdymkrokuspotykało się szarpiących struny muzykantów, a chiromantów, wróżek i kieszonkowców kręciło się tutaj być może nawet więcej niżzwykłychklientów. Komuś nieprzywykłemu do podobnego bałaganu łatwo było pobłądzić i skręcić nie tam, gdzie trzeba, co mogło wiązać się z poważnymi nieprzyjemnościami – nie wszyscy, którzy odwiedzali „Kiszkę”, wychodzili zpowrotemna powierzchnię. Nie zapominając o czujności i rozglądając się na boki, skręciłemwwąskie, ciemne przejście, gdzie na ścianie widniał wyblakły napis: „Alchemia to styl życia”, minąłem przestronną salę, na środku której jakiś cudak tańczył czeczotkę, i znalazłemsię przed wejściemdo „Zachodniego Bieguna”. Ten lokal rozrywkowy nie był najbardziej popularny w Forcie, za to na pewno cieszył się zasłużoną złą sławą. Wytłumaczenie było proste: zbierali się tu głównie unikalni, to znaczy ludzie o najrozmaitszychzdolnościachparanormalnych. Zbierali się nie tylko po to, żeby się napić i odprężyć we własnym towarzystwie, ale także wymieniali się nowinami i dzielili informacjami, czy nie ma gdzieś pracy zgodnej zpredyspozycjami. Taki tamklub biznesowy. Klub nie był zarezerwowany wyłącznie dla samych swoich, rzecz jasna. Do „Zachodniego Bieguna” przyłaziło czasem także trochę typków o wątpliwej reputacji. I właśnie z takimi żulikami miałemterazzamiar porozmawiać. Całkiemsię rozleniwili, darmozjady… Garbaty karzeł w ozdobionej złoconymi galonami liberii na mój widok natychmiast rzucił się otwierać masywne drzwi z judaszem przypominającym gigantyczne oko jakiegoś gada. Przekraczając próg, jak zwykle odruchowo wstrzymałemoddech. A wstrzymałem oddech nie bez powodu: jak zawsze widok wnętrza klubu poraził mnie tak, że mrówki przebiegły po plecach. Gdybym nie był ostrzyżony na jeża, włosy stanęłyby mi dęba. Ale i tak… Obrócone pod różnymi kątami alchemiczne lampy i nierówna faktura sufitu oraz ścian sprawiały wrażenie, jakby cała przestrzeń była powykrzywiana, a rozmieszczone na przemian ciemne oraz perłowe chmury na powyginanych kolumnach dopełniały iluzji. I oczywiście wielkie zielone gwiazdy, migoczące pod przezroczystą podłogą. Zupełnie jakby się szło mostemnad bezdenną przepaścią… Ale nie to nawet robiło największe wrażenie. Wystarczyło tylko odrobinę wyzwolić dar jasnowidzenia i zaraz zaczynało się zdawać, że człowiek unosi się nad bezdnią. Dziwne uczucie. Zarazempociągające i przerażające.