uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Peter Abrahams - Ciemność

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :802.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Peter Abrahams - Ciemność.pdf

uzavrano EBooki P Peter Abrahams
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 130 stron)

PETER ABRAHAMS Ciemność GDY WIEJE WIATR I Łód podwodna wypłyn ła na powierzchni oceanu rozbijaj c czarn wod z szumem pot nym, a przecie zakłócaj cym cisz tylko na tym wła nie znikomym spłachetku wiata. Po chwili czarna cisza zaległa znowu. Z fal wyłonił si zarys górnej cz ci kadłuba. Par sekund min ło i jeszcze raz co przerwało cisz , chocia nie tak ju gło no. Z boku łodzi otworzyła si klapa i na pokład wyszedł jaki człowiek. Niezdarnie szybko, niemal w panicz- nym popłochu wywlókł dwa pakunki. Jeden z nich, wi kszy, rzucił na czarne fale, zachybotało si to i okazało mał gumow szalupk . Wło ył do szalupy drugi pakunek, znacznie mniejszy, i sam zszedł do niej. Wiosłuj c niezgrabnie, z nieprzytomn zawzi to ci , jak gdyby zupełnie stracił głow , zacz ł odpływać od łodzi. Klapa zamkn ła si . Rozbrzmiało przytłumione dudnienie, przechodz ce w warkot wielkich silników. W łodzi zapalono wiatła i dowódca o surowej twarzy patrz c na swego pierwszego oficera, wzruszył ramionami, wyd ł usta i powiedziałŚ — Nie wygl da mi na to, eby ten tam dał sobie rad . Mo e poczekajmy jeszcze ze dwadzie cia sekund, zanim si zanurzymy... Tyle tych pieni dzy w dodatkuĄ —Ile? Oczy dowódcy zamigotały. —Źziesi ć tysi cy randcyw ń dwadzie cia tysi cy... nie wiem. Pierwszy oficer zanotował w pami ci to podniecenie dowódcy. Źowódca spostrzegł si i postanowił nie być taki wylewny na przyszło ć. żwałtownie odwrócił si na pi cie. — Pod wod Ą — warkn ł. — Odpływajmy z tych cholernych okolic jak najszybciej! Potem przystan ł, obejrzał si i na wszelki wypadek wyja nił pierwszemu oficerowiŚ — Źo pana nale sprawy bezpiecze stwa, na pewno wi c pan dopilnował, ejtjy nasz niedawny pasa er w aden sposób nie zdołał ustalić to samo ci naszej łodzi. Mam dziwne przeczucie, e ten facet pod naciskiem b dzie mówił bardzo du o, a l kam si , e jest z tych, którzy szybko daj si złapać. Niech ci diabli — pomy lał pierwszy oficer zajadle. Ale nawet wydaj c rozkaz zanurzenia, nie mógł si powstrzymać eby nie rozpami tywać owych ubiegłych trzech dni od chwili, kiedy tego pasa era z oczami za-- wi zanymi wprowadzono na pokład w pobli u wybrze a wschodniej Afryki a do chwili jego odpłyni cia Szalup przed paroma minutami. adnych uchybie nie stwierdził, wi c uspokoił si nieco. Nigdy jednak nic nie wiadomo: wistek papieru z jakim adresem, pusta paczka po papierosach, etykietka. na butelce — byle co mogło posłu yć do zorientowania si , czyja to jest jednostka morska. A ten małomówny, pow ci gliwy człowieczek oczy miał bystre i czujne — w istocie takich oczu ju dawno pierwszy oficer u nikogo nie widział. Postanowił natychmiast po wydaniu rozkazów przeszukać kabin , któr on zajmował. ałosny Murzyn... zupełnie inna postać ni ci wszyscy zwykli szpiedzy i rewolucjoni ci, jakich zdarzało si przewozić. I tyle tych pieni dzy... Na zewn trz czarna woda wzburzona zanurzaniem si łodzi podwodnej prawie zalewała gumow łódk . Człowiek w niej kl ł rozpaczliwie usiłuj c z tego kr gu wypłyn ć. Pomimo to jednak gł bok ulg sprawiała mu wiadomo ć, e jest na wolno ci. Przez cały czas czuł si w łodzi podwodnej jak w wi zieniu. Wci doznawał wra enia, e jest obserwowany,

chocia sam nigdy nie widywał tam nikogo poza dowódc i pierwszym oficerem, wr cz dziecinnie co udaj cymi. Zostawił w kabinie dwie karykatury, eby zobaczyli, jak wygl daj naprawd . Żale opadły. Otoczony cisz , ciemno ci bezmiaru czarnej wody u wiadomił sobie swoj samotno ć na wiecie. Musz si st d wydostać, dopłyn ć do l du, zanim wzej- 8 dzie ksi yc. Ale gdzie, u licha, jest l d? Je eli płyn w niewła ciwym kierunku, jeszcze o wicie b d kr cił si po oceanie, cudowna to byłaby gratka dla którego z. przybrze nych patroli. Zbyt łatwo jednak dramatyzuj ś Jak oni to powiedzieli? Tam, gdzie bardziej ciemno, tam wła nie jest l d. Po czym si orientuj ? Ciemno ć ze wszystkich stron jednakowa. Kusi mnie piekielnie, eby po prostu czekać tutaj, a ksi yc o wietli mi drog . Tylko e kiedy ja b d mógł widzieć, mnie b dzie widać tak e, a to niedobrze. Znowu wpadł w panik . Zacz ły nim wstrz sać konwulsyjne dreszcze. Ale po chwili stanowczo, bez lito ci dla siebie, wzi ł si w gar ć i t panik zwalczył. żdzie ciemniej, tam jest l d. żdzie ciemniej, tam jest l d... <— powtarzał to sobie i powtarzał, dopóki zupełnie si nie uspokoił. Wyt ył wzrok i stwierdził, e z jednej strony jest chyba czarniej. Uj ł wiosło niedu e jak zabawka, pochylił głow i zacz ł wiosłować, ju pewny, e zna kierunek. Poruszał si z coraz mniejszym wysiłkiem, coraz rytmiczniej i płynniejś eby utrzymać tempo pomagał sobie cichym nuceniem, zaznaczaj c takt chrz kni ciami. Był teraz jak zwierz , był ciałem w ruchu, zautomatyzowanym i bezdusznym. Cały hałas wiata, wszystkie odgłosy z kuli ziemskiej zebrały si w plusk wiosła i chlupotanie wody o gumowy bok łódki. Człowiek z głow opuszczon , rozkołysany miarowo i ta jego male ka w tła szalupka wtopili si niejako w poza- czasowo ć bezmiernego morza. Ziemskiego czasu min ło jednak pół godziny, potem min ła godzina i jeszcze jedna. Dopiero słysz c jaki nowy odgłos, jak gdyby dalekie rozbijanie si fal o brzegi, wio larz zatrzymał wiosło, podniósł głow i wyprostował grzbiet. Przesun ł koniuszkiem j zyka po wargachŚ bardzo były słone. Spojrzał na zachód i w mglistej po wiacie nad horyzontem odczytał przestrog , e wkrótce wytoczy si ksi yc. Cał sił woli zakazał sobie my leć, znów pochylony, głow opu cił i powrócił do wiosłowania. Stopniowo zatracił poczucie rze- czywisto ci. Nieomal w półomdleniu, z oczami zamkni tymi wiosłował i wiosłował miarowo, nieprzerwanie. Akurat w chwili, kiedy na horyzoncie zaja niało pierwsze czyste srebro ksi yca, dno łódki otarło si o piach. Wio larz si ockn ł. Przez minut mo e czy dwie patrzył t po na l d, wci jeszcze ciemny, po czym chwiejnie wygramolił si z łódki i poci gn ł j za sob brodz c w ród fal do brzegu. Słona morska woda pryskaj ca mu w twarz całkowicie go docuciła. Poczuł straszliwe zm czenie i uprzytomnił sobie, e przecie ten brzeg jest mu dobrze znany. Źawno temu pewien mały chłopiec nieraz tu zasypiał, kiedy si zm czył pływaniem. Nie trzeba nawet wyobra ni, eby zobaczyć twarz tego chłopca, skoro to twarz własna, twarzę z czasów dzieci stwa, twarz, która mówiŚ „Mo esz być spokojny, mo esz si nie rozgl dać, to jest twoje wybrze e ojczyste, bawiłe si w tym piasku kiedy ...” Wi c on przymkn ł oczy i niewiele brakowało, eby upadł. Ale ju zaraz odzyskał pełn wiadomo ć. Jakie s instrukcje? Rozpylić ten specjalny rodek w łódce i uciec od niej jak najdalej. Nie zapomnieć o wrzuceniu do niej samego opakowania. Wyci gn ł na pla worek, wyj ł z kieszeni cos, co wygl dało na rozpylacz talku, ostro nie odkr cił pokrywk i wrzucił j do łódki. Potem pochylił si i trzymaj c rozpylacz nacisn ł jego spr ynk . Pami tał, e ma go rzucić, kiedy tylko poczuje zapach tego z sykiem ulatuj cego proszku. Poczuł. Smyrgn ł rozpylacz w łódk i odbiegł z po piechem zabieraj c worek. Te pieni dze nie mog zgin ćĄ Z bezpiecznej

odległo ci spojrzał za siebie. W coraz ja niejszej po wiacie zobaczył nikł zadymion łun i kurcz c si pozostało ć gumowej szalupki, która ju teraz wygl dała z daleka jak ciemne strz py morskich wodorostów. Pomy lałŚ S dobrze zorganizowani i potrafi przygotować wszystko. A potem pomy lał o swoich dwóch gospodarzach w łodzi podwodnej i chocia te same cechy spostrzegł i u nich, stwierdzenie tego faktu wcale go na duchu nie podniosło. Jeszcze raz stanowczo, z rozmysłem zdławił w sobie wszelkie refleksje. Wzi ł worek z pieni dzmi na plecy i ruszył w stron wysokiego głazu na piasku mniej wi cej W odległo ci stu jardów od brzegu. Źalej w prawo na łagodnym wzniesieniu ja niały wiatła jakiego domu. Z przeszło ci pami tał, e najbli szy tu dom stał oddalony od pla y co najmniej o dwie mile. Odległo ć tych wiateł natomiast nie przekracza chyba jednej mili. A wi c komplikacja, co nieprzewidzianego, co mogłoby mu nawet uniemo liwić wydostanie si st d potajemnie. Trzeba jednak i ć dalej — powiedział sobie. I nagle stan ł jak wryty. Źo głazu miał ju tylko dwadzie cia jardów, ale wiedział z cał pewno ci , e tam w cieniu kto jest. W ustach mu zaschło. żardło si zacisn ło. To była znów trwoga, która przej ła go o lepiaj cym gniewem na samego siebie. Opu cił worek z pieni dzmi na ziemi . Wsun ł r k do kieszeni i namacał pistolet. — Lepiej nie wyci gaj broni, przyjacieluĄ — zawołał ów kto zza głazu. Nie ulegało w tpliwo ci, e to głos i akcent jednego z tamtych... z wrogów. I po chwiliŚ ~ No, wyjmij e łap kieszeni i podejd ... pr dzej, zaraz tu wsz dzie zrobi si jasno... Co ci op tało, ty kafrze? Chcesz zepsuć wszystko? Kto tam? Przybysz si uspokoił, odzyskał zimn krew. To lekcewa ce „kafrze” podziałałoś zacz ła pracować beznami tna, wyrachowana, zimna inteligencja. Powtórzył ciszej, jeszcze spokojnie: . — Kto tam? I ruszył prosto do głazu. Zostawiasz ten baga ? Moja r ecz. Zacisn ł r k na kolbie pistoletuś palcem wskazuj cym ostro nie namacał spust. Powinien był si ćwiczyć w u ywaniu broni. Powinien był wiedzieć, e co takiego mo e nast pić. Ale czas mijał, a on nigdy jako nie pomy lał o tym. Był ju blisko głazu, tak blisko, e mógł wprost wyczuć jak zapach wrog obecno ć człowieka w cieniu. — Nie tak ostro, towarzyszu! — W głosie zza głazu brzmiał teraz niepokój. — Wysłali mnie po ciebie! Mayi- buye! Wracaj! Przybysz z oceanu znieruchomiałś znowu przebiegł go ten konwulsyjny dreszcz. Mogłaby to być sprytna pułapka, ale wiedział, e nie jest. Zawrócił kilka jardów i podniósł worek z ziemi. Z workiem podszedł do głazu. Ksi yc w pełni wisiał ju nad horyzontem. Srebrne promienie błyskawicznie ogarniały nocne niebo. Wkrótce miały rozci gn ć si po ziemi i zalać t cz ć Afryki, blaskiem łagodnym, zwodniczym, w którym wszystko wydaje si delikatne. Człowiek z l du wyszedł przed głaz i przybysz zobaczył niewyra n postać chud i wysok . ; —- Witam. Nawet, nie wiesz, jak potrzebne i miłe widziane jest to, co przywiozłe . Ju podziemie nie rozpadnie si z powodu braku rodków. A oni my l , e kompletnie je wyniszczyli. — Wolnego, przyjacielu. Mówisz o „nich”, ale gotów jestem przysi c, e sam jeste

jednym z nich. Masz ich akcent i zało si , e wygl d tak e. . i st d, ni zow d ju był w r kach tamtego. Walczył niedługo, po czym znalazł si na ziemi, mocno przyci ni ty, bezradny, z dłoni na pistolecie uwi zion w kieszeni marynarki. — Źobrze, wi c taki ci si wydaj . żdyby mnie mógł dobrze widzieć, zobaczyłby , e taki jestem... jeden z nich. — Zabrzmiała w tym nuta w ciekło ci. — Źobrze, wi c byłem jednym z nichĄ I raptem powiedzieli, e nie jestem, powiedzieli, e mam w sobie krew kafrów. I tak samo nieoczekiwanie człowiek z l du pu cił, przybysza i wstał. Przybysz usiadł patrz c na niego, wiedz c, e trzeba oddalić si od pla y jak najpr dzej, a przecie jeszcze nie mog c przej ć do porz dku nad kim , kto był biały, dopóki mu nie powiedziano, e biały nie jest. — Nazywam si Westhuizen — szepn ł tamten. — Pami tasz t spraw ? Na pocz tku zeszłego roku. Sensacja. Nawet w gazetach londy skich podawano to na pierwszych stronach. No, ale czas w drog . Je eli natkniemy si na kogokolwiek, b d cicho i stosuj si do mnie. Jeste moim słu cym, a ja mam troch w czubie. Ale gdyby co poszło le, uciekaj. Na mnie si nie ogl daj. O ile mi wiadomo, wyst pujesz pod nazwiskiem Nkosi? — Tak. Richard Nkosi. — Źawno tu nie byłe ? |— Źziesi ć lat bez mała. Odeszli od głazuŚ wysoki, chudy Westhuizen troch na przedzie, niedu y, szczupły człowiek zwany Nkosim, z workiem na ramieniu, za nim. Pomimo pozornej nonszalancji Westhuizen szedł tak szybko, e Nkosi z trudem dotrzymywał mu kroku nie wpadaj c w kłus. Oni tu przy brzegu jeszcze nie maj patroli konnych — powiedział Westhuizen — ale b d mieli, chocia linia wybrze a cholernie jest długa. I wtedy zaczn si dla nas jeszcze wi ksze trudno ci ze sprowadzaniem i wyprawianiem t dy ludzi. Na razie je d tylko patrole po szosach mi dzy miasteczkami i wsiami, i to raczej do rywczo. Było tu jednak troch niespokojnie w zesałym miesi cu i musimy na nich uwa ać. W razie spotkania z nimi, zanim wyjedziemy na główn szos , mogłoby być krucho. Nkosi powiedziałŚ — Słuchaj. Znam te okolice. Byłem... i —r Znajomo ć tych okolic zachowaj dla siebie — przerwał mu Westhuizen ostro. — Chciałem pomóc —** rozgniewał si Nkosi. i ś • — Poprosz , kiedy pomoc b dzie mi potrzebnaĄ — Jak sobie chcesz. Oddalaj c si od brzegu, weszli na wzniesienie. Na prawo, ju niezbyt daleko, jaskrawiły si wiatła w oknach tego samotnego domu. Nkosiemu po długim zamkni ciu w łodzi podwodnej niełatwo było i ć przez wyboje. Wci si potykał, omal nie przewracał. Źopiero na w skiej cie ce w drówka stała si troch l ejsza. Ale teraz ksi yc sun ł po niebie, jasny i czysty. Ziemia le ała sk pana w wietle łagodnym, a przecie ostrym na tyle, e drzewa, które mijali, rzucały cienie. O wietlony dom okr yli w odległo ci, jakich stu jardów. żdzie tam zaszczekał pies, ale od niechcenia, jak gdyby z nudów w godzinach bezsenno ci. Potem jeszcze jeden pies si odezwał, ten jednak nie szczekał, tylko wył do coraz wy szego ksi yca. Westhuizen przyspieszył kroku, nieomal biegn c, dopóki nie wkroczyli w k p drzew po przebyciu chyba mili z gór od owego domu. Nkosi czuł zm czenie, krew łomotała mu w uszach. Tchu mu ju brakło, ale nie chciał, eby Westhuizen wiedział, jak bardzo jest zmordowany. To było z jego strony niem dre *m zdawał sobie spraw ale. za nic by nie poprosił We t- huizena o bodaj krótk chwil odpoczynkuś co miał w sobie ten jego przewodnik, co nie pozwalało przyznać si <ło

słabo ciś Pod drzewami Westhuizen zwolnił tempo.. | — Wcale nie chciałem tak usadzić ciebie tam na pla y. S k w tym, e wy nie doceniacie waszych wrogów. Zawsze im mniej kto wie, tym. mniej mo e. powiedzieć. Samochód ju niedaleko. — Jak to „wy”? — zapytał Nkosi. — A jak mam mówić? — Czy nie jeste ju jednym z nas? ■ — Nigdy w yciu. Nkosi tak si zdumiał, e a przystan ł. — Chod Ą — warkn ł Westhuizen. Nkosi ruszył znów za nim. No, to... — No, to dlaczego ja wyszedłem po ciebie? Źla pieni dzyĄ My lałe , e z miło ci? Z szerokiego pagórka zeszli w dół, sk d ju nie widać było o wietlonego domu. Przed nimi na lewo matowa w srebrnej po wiacie ci gn ła si w dal połać cienia jak ogromna, równo rozpostarta płachta. Si gaj c w gł bokie zakamarki pami ci Nkosi poznał to — mroczn , gładk , rozległ ziele pól trzciny cukrowej, kiedy si widzi je w nocy. A wi c pola. Przypomniał sobie, e dziesi ć lat temu nie uprawiano trzciny cukrowej tak blisko morza. Te nowo ć, podobnie jak charakter człowieka, którego przysłano, eby go przeprowadził. Źotrzymywanie kroku zmianom na odległo ć to nie to samo, co yć w ród zmianś z daleka nie mo na wiedzieć o ka dym z tych drobnych zmienionych szczegółów ■— o tym, e gdzie rosn niedawno posadzone drzewa, e nowa altana stoi w gł bi czyjego ogrodu, e pod upraw wzi to dawne nieu ytki. Pomy lał o swym przewodniku i mocniej zacisn ł r k na pistolecie. Je eli to tylko najmita, trzeba dobrze pilnować worka z pieni dzmi. Jak gdyby odgaduj c my li, Westhuizen powiedziałŚ — Waszej forsie nic si nie stanie. Nie zamierzam ci jej zabrać. — Nuta w ciekło ci znów zabrzmiała w jego głosieŚ — Co nie znaczy, e nie potrafi , rozumiesz. Wiem jednak, e nawet bym nie zd ył jej wydać. Wasi lubi mordować w sposób bardzo bolesny. — Umilkł. Nkosi my lałŚ Ale o co mi wła ciwie chodzi? Chyba człowiek, który jednego dnia jest białym w wiecie, gdzie biel skóry to rzecz zasadnicza, a nast pnego dnia zostaje ni st d, ni zow d raz na zawsze tego pozbawiony, mo e odczuwać ju tylko zawzi to ć i al, choćby z natury był najszlachetniejszy. Przypomniał sobie co nieco z artykułów o tej sprawie w gazetach. — Miałe on i dwóch synów, prawda? Westhuizen wzdrygn ł si czy te po prostu si potkn ł, zanim bezbarwnie odpowiedziałŚ — Tak. — Co z nimi? Raptownie Westhuizen wrzasn łŚ U — Nie twój, kafrze, cholerny interes! Tym razem jednak Nkosiego nie uraził ten epitet, i Przepraszam, nietakt z mojej strony. Westhuizen przystan ł, odwrócił si i popatrzył na niego uwa nieś bez słowa ruszył dalej. Prawie przez dziesi ć minut szli w milczeniu. Ksi yc tak ja niał teraz wysoko na niebie, e nawet Krzy Południa wydawał si troch zmatowiały i przyćmiony. Nkosi widział ju wyra nie nierówno ci gruntu. I widz c je, tym bardziej sobie u wiadamiał, e jest miertelnie znu ony i bliski rezygnacji szale czej, rozpaczliwej, jak ołnierz załamuj cy si nerwowo w czasie bitwy. Niespodziewanie jednak zobaczył zarysy samochodu przy k pie krzaków o par

kroków przed nimi. Jak we nie usłyszał głos WesthuizenaŚ — Usi d z tyłu. Pieni dze połó na podłodze i oprzyj na nich nogi. Je eli spotkamy kogo , pami taj, e to nie źuropa, i choćby diabli wiedz , co my lał o sobie, tutaj jeste tylko kafrem. Pami taj. A teraz wsiadajĄ Nkosi usadowił si na tylnym siedzeniu, poło ył worek pod nogami i przymkn ł oczyś od stóp do głów odczuwał mile bolesne mrowie ulgi po uci liwej w drówce. Przemo nie ogarniała go senno ć. Ale przezwyci ył j i zmusił si , chocia j zyk miał niemal odr twiały, do powiedzenia Westhuizenowi: — Sercem i umysłem jeste nadal jednym z nich. Jak zbity, skopany pies, jeszcze li cy but tego, kto go tak skopał — dodał oci ale w duchu. — A co ty by chciał? — Teraz głos Westhuizena brzmiał sympatycznie. — Sam powiedziałe , e wydaj ci si jednym z nich. To dlatego, e jestem. Wygl dam jak oni, mówi jak oni, my l jak oni, czuj jak oni. Nikt i nic tej prawdy nie zmieni. — Nawet fakt, e d odtr cili? Westhuizen, który usiadł ju przy kierownicy i zapu cił silnik, wył czył nagle stacyjk . Na pół si odwrócił, eby bacznie spojrzeć na Nkosiego. — Oni za to zapłac — rzekł po chwili. — Drogo zapłac za swoj głupot . Bo takich jak ja jest wielu, wiesz o tym? Je eli ci wszyscy ludzie tak samo zdecyduj si m cić, to oni b d w prawdziwej matni. Za to, e odwa aj si orzekać, kto jest, a kto nie jest białyĄ To przecie lff co , co si widzi, co si wie, co si czujeĄ Ale oni dostan za swoje i jeszcze zaczn ebraćĄ Odwrócił si do kierownicy i tym razem wreszcie zapu cił silnik. Samochód szarpn ł i podskoczył, nabieraj c szybko ci na wybojach, rzucaj c Nkosim z boku na bok. W ko cu z tego wyboistego szlaku wyjechali na gładk szos . Nkosi dał si opanować senno ciś nie chciał zasn ć, chciał zachować czujno ć, przytomno ć umysłu, ale zmogło go bezmierne zm czenie. żdzie w mglistych rejonach pomi dzy jaw i snem nie przestawał pytać WesthuizenaŚ „W jaki sposób oni zapłac ? Co zrobisz, eby ich do tego zmusić?” A Westhuizen zamiast odpowiedzieć odpływał coraz dalej i dalej, a stał si ciemn plamk nad lini morskiego horyzontu. Nkosi usiłował zwrócić jego uwag na siebie wołaniemŚ „Co zrobisz, eby ich zmusić?” Nagle si obudził, serce mu waliło, dr ał cały. Samochód ju nie jechał. Z boku słychać było jakie głosy. Ostre wiatło padało mu prosto na twarz. Kto ochryple powiedziałŚ — Wi c nie jeste trupem. Ksi ka pracyĄ Nkosi oniemiał, wstrz ni ty, zal kniony. — No, pr dzej, człowiekuĄ Wyła stamt dĄ Potem usłyszał głos WesthuizenaŚ — To nie tutejszyś wioz go sobie z granicy Protektoratu. Ksi k załatwi mu jutro. W porz dku? Nkosi chwiejnie wysiadłś noga mu si przy tym obsun ła i upadł na czworaki. Źwi szorstkie r ce poderwały go, podniosły i pchn ły na drzwiczki samochodu. — Uwa aj, gamoniu. Szydercza troskliwo ć zabrzmiała w ochrypłym głosie. Źalej, w cieniu Nkosi zobaczył drugiego policjanta i kawałek za nimi samochód patrolowy. Zawładn ła nim panika. Pragn ł nade wszystko uciec, jak najdalej, jak najdalej od tych ludzi. — Powiedzmy, e jutro wystarczy —rzekł ten pierwszy policjant, nazwiskiem Louw, do Westhuizena.

— Niezupełnie przepisowo — zauwa ył jego towarzysz jakim dziwnym tonem. — Pan zna zarz dzenie, panie.Ś.’ panie... —- urwał ostentacyjnie. — Coetzee, Hans Coetzee — przedstawił si Westhuizen. — Mieszkam w mojej posiadło ci... w bok od auto-- strady... mniej wi cej pi ć mil st d. żłos znowu zabrał LouwŚ — Tak, słyszałem o panu, panie Coetzee. Podobno bardzo pan jest aktywny w partii. Wystarczy, je eli pan go jutro zarejestruje. Westhuizen zwrócił si do tamtego w cieniuŚ — Przykro mi, e tak si zło yło. Ale kiedy wyje d ałem z domu, nie miałem zamiaru wrócić z kafrem. żdybym przewidział, e go sobie przywioz , przecie bym załatwił t spraw zawczasu. Policjant w cieniu powiedziałŚ — Rozumiem. — Po czym dodał wci jeszcze tym szczególnym tonemŚ — Pan tu mieszka od niedawna, panie Coetzee, tacy jak pan, potrzebni s , oczywi cie. Owszem, j słyszałem, e uczciwy z pana aktywista partyjny. Wi c | prosz mnie le nie zrozumieć. Ale ostatnio mieli my kłopoty w naszym okr gu i dostali my rozkaz cisłego kon- I trolowania ruchu kafrów. Nkosi pomy lałŚ Niedobrze z tob , Westhuizen... ten [| jest nieufny. Policjant nagle wyszedł z cienia. Nkosi raczej wyczuł U to, ni zobaczył. W tej samej chwili ra cy promie lali* tarki elektrycznej za wiecił mu w oczy. Trzymaj si , b d wystraszony, mrugaj. Jeste tylko | boja liwym kafrem. Ra ce wiatło oci gało si na jego twarzy cał wiecz- no ć, po czym opadło powoli ni ej, znieruchomiało na piersi i raptownie strzeliło z powrotem na twarz. Troch spodziewał si tego, wi c twarz jego nie wyra ała nic. A potem znienacka promie przeniósł si na twarz West- huizena. Wreszcie zgasł i głos za t latark zabrzmiał h cichoŚ — Przepraszam, panie Coetzee. Ja nienaumy lnie. Palec mi si ze lizn ł. A wi c do jutra — powiedział Louw. — A raczej do dzisiejszego rana. Bo ju trzecia dochodzi. — Wła , kafrze — warkn ł Westhuizen. — Pr dzejĄ Źwaj policjanci, kiedy samochód ruszył, zawołali gło noŚ — Do widzenia! Ale Westhuizen im nie odpowiedział. Wsiadaj c do policyjnego łazika Louw zauwa yłŚ — Nie powiniene tak robić. Coetzee był w ciekły, a nie zapominaj, ile on w partii ma do gadania. Mo e ci nawarzyć piwa. -■ W ciekły czy przera ony? — zapytał ten drugi. Zaalarmowało to Louwa. — Jak to? — Wydawało mi si , e pan Coetzee jest przera onyś Wydawało mi si , e a zamrugał, takiego miał pietra, kiedy pu ciłem to wiatło na niego. Ty zwariował, człowieku. Przecie Coetzee... — Wiem. Coetzee to znany, rzetelny partyjniak. Ale co my o nim wiemy? No, pytam ja ciebie: co my o nim wiemy? — Koisz co sobie. — Mo e. Ale we pod uwag fakty. Jakie pół roku’ temu siedmiu skazanych na areszt domowy ulotniło si ś jak kamforaś oni razem z rodzinami zupełnie tak, jakby w ogóle nigdy nie istnieli. To fakt numer jeden. A dwa miesi ce temu nasi z bezpiecze stwa ju byli na tropie terrorysty Mahlangiego. Trop si gał tutaj., w nasze okolice i raptem si urwał. Mahlangi te znikn ł. — Przekradł si zapewne do Protektoratu — powiedział Louw.

— Czy by? To dlaczego nawet u Brytyjczyków nie ma ladu po tym, e on był w Protektoracie i wyjechał? żdy« by samolotem poleciał, zostałoby co w rejestrach i nasz agent na pewno by to wykrył. Ale nic nie zostało. Wi c jak to jest mo liwe, e on w tydzie po swoim znikni ciu st d pokazał si w pewnym kraju komunistycznym? o — Mnie pytasz? — achn ł si Louw. — St d do morza tylko godzina jazdy — wykładał mu kolega łagodnie. — Brzeg bez ludzi, nie strze ony. — Zwariowałe naprawd . — Czujno ć Louwa zamieniła si w rozbawienie. — Źlaczego? e to mówi o Mahlangim? — Nie... Co do Mahlangiego mo e masz racj ... ale je li chodzi o tego Coetzee... — Przecie o nim nic nie powiedziałem... tyle, e w tym wiatłe zobaczyłem jego oczy, i zapytałem, co my o nim wiemy. — Źlatego e przypomniałe sobie o Mahlangim i tych innych zaginionych? — Wła nie. I dlatego, e my nic o tym człowieku nie wiemy. — I dlatego, e my go spotkali na szosie z jakim ka- frem koło trzeciej nad ranem? — Kafr mnie nie obchodzi. O n przynajmniej był taki jak ka dy kafr. Ale co mi si zdaje, e o panu Coetzee powinni my dowiedzieć si troch wi cej. Źawno Coetzee tu mieszka? Louw zapalił zapałk i przytrzymał j w stulonej dłoni. Wyj ł jednak papierosa na chwil z ust i odrzekł. Od roku dopiero... — Urwał i zagapił si w jaki nieokre lony punkt, z t zapałk dopalaj c mu si w palcach. Kiedy go sparzyła, zakl ł cicho i odrzucił jej zw glon resztk . Jeszcze raz zakl ł, potrz saj c głow . — Ach, nie, sk d eĄ On nasz człowiek. Nie mówi , e nie. Ale przyjechał tu rok temu, i te znikni cia jako si zbiegaj w czasie. Co to za jeden i sk d on, jest? — Uwa am, e powinni my dowiedzieć si czego wi cej o panu Coetzee —• rzekł Louw inteligentnie, tym razem zapalaj c ju papierosa. Przecie ja wła nie od pocz tku to mówi . I— Napiszemy raport zaraz po powrocie? — Nie, jeszcze nie. Nie mamy nic do napisania. Przedtem si dowiedzmy. Musimy go mieć na oku, ale tak, eby si nie połapał. Znam jednego w bezpiecze stwie. Zadzwoni do niego wieczorem, zanim wyruszymy w objazd. — wietnie — powiedział Louw. Ziewn ł szeroko. — Bo e, jak ja tej nocnej słu by nie cierpi . I zat sknił do łó ka, do ciepłych, pulchnych kr gło ci swojej ony. Wiedział, e za godzin , kiedy wróci do domu, ona mruknie co niewyra nie przez sen, odwróci si rozgrzana, prawie gor ca pod dotkni ciem. I ledwie on ¡j przy sobie poczuje, zapłonie w nim dza. Prawie dwa lata min ły od ich lubu, a wci jeszcze pijany jest nami tno ci . U jego boku kolega u miechał si pobła liwie. — Przesta si podniecać, człowieku. Jeszcze troch i b dziesz z ni w łó ku. Jed my pr dzej. eby pokryć za enowanie, Louw zapytałŚ — Ale wła ciwie czemu ty tak uporczywie my lisz o tym Coetzee? — Zawsze chciałem dostać si do pracy w bezpiecze stwie. — Rozumiem — powiedział Louw, niezupełnie wiedz c, co rozumie. Westhuizen sypał przekle stwami, a Nkosi warkn łŚ — Źo ć ju Ą I rzecz zdumiewaj ca, Westhuizen usłuchał. Nast pne trzy mile przejechał z wariack szybko ci .

— Jad za nami? Nkosi wyjrzał przez tyln szyb . Nie. O mil dalej Westhuizen zapytał go o to znowu. Szosa była zupełnie pusta. Jechali teraz w ród zabudowa i w ołowianej szaro ci przed witu Nkosi poznał star osad na skraju pól. Źalej na prawo zobaczył ki ć wznosz cych si uko nie wiateł. Pami tał to miasteczko z cza- sów dzieci stwaŚ jedno z nielicznych w tej cz ci Natalu miasteczek burskich. Westhuizen nie skierował si tam, tylko skr cił i okr n drog wjechał na wy yn , na której stoku miasteczko le ało. Potem o dwie mile dalej zboczył z szosy na nierówny wyboisty szlak, jad c nim, dopóki samochód nie znalazł si w morzu zieleni, w ród wysokiej trzciny cukrowej. Tu si zatrzymali. Nie wiadomo sk d pojawiła si przy samochodzie jaka postać. Czyj głos zapytałŚ — Pan Nkosi? — Tak. — wietnie. Westhuizen powiedziałŚ — To was b dzie kosztowało podwójnie. Źwadzie cia randów, nie dziesi ć. Teraz za niego i za wszystkich nast pnych. — Nie wiem, jak to si stało — rzekł Nkosi ale on wiedział, co ja wioz . Zatrzymał nas patrol... dwóch policjantów i chyba go podejrzewali. — Ty kafrze, kłamczuchu cholerny fg^ sykn ł Westhuizen. — Wcale mnie o nic nie podejrzewali, a e to s pieni dze, po prostu si domy liłem. On sam si zdradził. Po chwili milczenia ów słabo widoczny człowiek przy samochodzie zapytałŚ — Zapowiada si ci g dalszy? — Co to znaczyŚ ci g dalszy? — zapytał Westhuizen. — Wygl da mi na to, e si zapowiada — rzekł Nkosi. Nabrał ju pewno ci: ten nowy to Hindus. — Ale o czym wy, do diabła, mówicie? — zdenerwował si Westhuizen. — Idziemy —S szepn ł Hindus do Nkosiego. Nkosi wysiadł z samochodu i wyci gn ł worek z pieni dzmi. Mała latarka elektryczna rzuciła snopek wiatła. Nkosi patrzył, jak dwie smoli cie czarne r ce wyłuskuj z worka par banknotówś du e r ce i grube, a przecie zwinne. — Wi c dwadzie cia randów — powiedział Hindus. — Prosz . — Źał te banknoty Westhuizenowi. — Źzi kuj . Chod my... Nkosi poci gni ty za r k ruszył za t szybko sun c wielk postaci czuj c tak ulg , e a zrobiło mu si słabo. Wreszcie w ród swoich. Przekroczył granic szcz liwie. Westhuizen zawołał cicho, ale dobitnieŚ — Naidoo! Poczekaj! Hindus wiod c Nkosiego tylko przyspieszył kroku. Prawie ju kłusowali. Po pi ciu minutach tego kłusa wynurzyli si z pola trzciny cukrowej przed w głem jakiego budynku. Pod boczn cian stał samochód. Kierowca samochodu zapytałŚ — Wszystko jak nale y? g|gi- Tak — odrzekł nowy przewodnik Nkosiego. — Nasz go ć jest tutaj. — A baga ? — Jest i baga . Mi kkie długie palce oplotły dło Nkosiego w u cisku mocnym, niemal bolesnym. — Witamy — głos był cichy, łagodny i pie ci wy. — Nawet pan nie wie, jak potrzebne nam to, co pan przywiózł... Prosz , niech pan usi dzie i odpocznie chwil . Na pewno jest pan miertelnie zm czony, ale nie mo emy ruszyć dopóki Westhuizen nie odjedzie. O, Bo e.

Bardzo przepraszam, przyjacielu, e dotychczas si nie przedstawiłem. Jestem doktor Nunkhoo. Oficjalnie przeciwny naszej akcji, bo nale do prawicy Kongresu, ba, mo na by nawet powiedzieć, e rej wiod w tej prawicy. Nieoficjalnie jestem pa skim gospodarzem. — Zachichotał niewesoło. — Źrogo my zapłacili za stosowanie metod wałki jasnych i uczciwych. Oni zd yli przez ten czas spokojnie si przygotować, po czym uderzyli na nas i rozbili nasz ruch z łatwo ci , bo wszyscy deklarowali my si publicznie na mównicach w całym kraju. Teraz ju wiemy, e to wojna na mierć i ycie, a nie rozgrywka polityczna. Pi ski przewodnik tutaj to Sammy Naidoo, działacz zwi zkowy, oficjalnie wi c mój wróg. To tak e przyczynia si do dezorientacji prawdziwego wroga. Sammy Naidoo powiedziałŚ — Patrol ich zatrzymał. — Tylko jeden? Spodziewałem si , e ich zatrzymaj ^ co najmniej ze dwa razy. — Ale nie jest dobrze, doktorze. Pan Nkosi powiada, ] e Westhuizen wiedział o tych pieni dzach, i ci policjanci i chyba zacz li go podejrzewać na tyle, e mog go teraz ledzić. , — Jestem pewny, e b d go ledzić — powiedział * Nkosi. — On si zl kł i jeden z tych policjantów, kiedy za wiecił mu latark w twarz, niew tpliwie to spostrzegł. On ma zarejestrować mnie dzi rano. Wyczuł nagle u obu Hindusów dziwne napi cie. — Wi c nie dał panu ksi ki pracy? — Nie. — Ale ja mu j przecie dałem, doktorze. — Źobrze, Sammy. Nie mam cienia w tpliwo ci co do tego, e dałe . Niech mi pan powie, przyjacielu, po czym pan s dzi, e on wiedział o tych pieni dzach? Nkosi opowiedział o swoim spotkaniu z Westhuizenem i powtórzył jego słowa, jak niezb dne jest to, ćo Nkosi przywozi, dla opozycji. Opowiedział te , jak Westhuizen wyra nie mówił, e tych pieni dzy nie we mie, bo przyjaciele Nkosiego „lubi ” mordować w sposób bardzo bolesny. — Tak, rozumiem — rzekł Nunkhoo. — Pan, oczywi cie, temu nie zaprzeczył... — Kiedy podał hasło, uznałem, e jest nasz. — Naturalnie. Zdawali my sobie ąjednak spraw , e bez niego byłoby zbyt niebezpiecznie. Ka dy inny... nie- biały czy te na pozór niebiały... na pewno zostałby zrewidowany. Samochód te by dokładnie przeszukali. — Z t tras trzeba ju sko czyć — powiedział Naidoo. Źoktor mówił dalej, jak gdyby Naidoo wcale si nie odezwał. — My li pan, przyjacielu, e Westhuizen wszystko by wyjawił, gdyby go przycisn li? — żdyby go naprawd przycisn li, tak. Źaleko za nimi, troch poni ej miejsca, gdzie siedzieli, reflektory samochodu Westhuizena mign ły na zakr cie i szybko oddaliły si szos . — Ju mo emy jechać. Przykro mi, ale b dzie jeszcze jedna mała niedogodno ć, przyjacielu. Za du e ryzyko, eby pan jechał z nami w razie, gdyby nas zatrzymano. Naidoo i ja jeste my kulisami, a kulisi l gn si jak muchy, wi c kulis lekarz jedzie na wie , eby jeszcze jednego hinduskiego b karta przyj ć na ten wiat bo y. Kiedy tak je dzimy, jak dzi , zawsze przedtem si upewniamy, e jest jaki wie o narodzony mały kulisek, który tym samym ju w pierwszych chwilach ycia pomaga nam wydatnie w naszej walce. Ale gdyby pana znale li przy nas, mo e staliby si zanadto ciekawi i zacz liby to badać. Wi c musi pan jako usadowić si w baga niku. Urz dzili my wszystko tak, eby było mo liwie najwygodniej. Prosz . Źoktor uj ł Nkosiego za r k , chc c mu pomóc wysi ć z samochoduś była lodowata, wi c odszukał jego t tno.

— Natychmiast musimy ruszać, Sammy. Nasz przyjaciel jest jpliski załamania. — Nic mi nie jest — zaprzeczył Nkosi.. — Ładne mi nic, przyjacielu. Pr dzej. Nunkhoo i Naidoo pomogli Nkosiemu zwin ć si w baga niku tćgo ogromnego ameryka skiego samochodu. Były tam koce i poduszki maj ce amortyzować wstrz sy. Wepchn li te worek z pieni dzmi, po czym zamkn li klap . Klaustrofobiczny l k i mdło ci ogarn ły Nkosiego. Krzykn ł rozpaczliwie i zacz ł walić r kami w klap baga nika. Otworzyła si . Łagodnym koj cym głosem Nunkhoo powiedziałŚ — Spokojnie, przyjacielu, spokojnie. Jest pan wyczerpany nerwowo, ale prosz si uspokoić. Jeszcze troch i pa ska wielka misja b dzie sko czona. Jednostajnie, uporczywie powtarzał to raz po raz, dopóki Nkosi nie poczuł si troch lepiej,. — Przepraszam — szepn ł Nkosi. — Ju jestem w formie. Ale doktor nadal powtarzał swoje, a te słowa zacz ły wydawać si Nkosiemu niewyra nym, beztre ciwym i monotonnym buczeniem. Potem przez par minut doktor trzymał r k na jego czole. — No, ju zamykamy baga nik, przyjacielu. Je eli znów si pan zdenerwuje, prosz lekko zastukać. Zaraz usłyszymy i otworzymy. Wmontowali my tu co takiego, e b dzie słychać. Wi c niech pan nie wali gło no, eby nie zwracać uwagi osób niepo danych. Źobrze? Klapa baga nika opadła, tym razem jednak bardzo cicho i powoli. Nkosiemu zrobiło si duszno, ale wiadomo ć, e klap w ka dej chwili mo na otworzyć na jego danie, działała uspokajaj co. Czy aby na pewno mo na? My lenie stanowiło wysiłek zbyt du y. Samochód ju ruszył stopniowo, posuwi cie, eby nie było gwałtownego wstrz su. Jechał równo i gładko. Jak gdyby z bardzo daleka Nkosi słyszał straszliwe bicie swego serca. Wywoływało to uporczywy, t py ból w tyle głowy. Ból zsun ł si na kark, po czym ogarn ł całe ciało. Zapierał dech i Nkosi wiedział, e gdyby musiał teraz si odezwać, głos jego brzmiałby słabo, głucho, nijako. Tylko echo łagodnych, pie ciwych słów doktora przynosiło ulg , kołysało jak do snu, odpr ało, koiło poczuciem bezpiecze stwa. A przecie cz stk wia- domo ci jeszcze usiłował zachowywać pełn napi cia czujno ć. W ko cu z by mu zacz ły szcz kać i znalazł si z powrotem w tej gumowej szalupce sam na czarnym oceanie, wiosłuj c daremnie w kółko i w kółko, nie wi-i dz c l du. Kwilił, dzwonił z bami i dr ał jak oszołomione, I przestraszone dziecko, zamkni te w ciemno ciach... W takim wła nie był stanie, kiedy doktor i Naidoo ju bezpiecznie w gara u podnie li klap baga nika. Wnie li go do domu po schodach na gór , a potem przez co , co wygl dało jak kredens czy szafa po innych jakich schodach do małego pokoju na poddaszu. Szybko, sprawnie doktor zrobił mu zastrzyk. Z pomoc Naidoo rozebrał go i uło ył w łó ku. I czekał badaj c mu puls, dopóki dr enie nie ustało i nie ucichły j ki. Z Nkosiego Naidoo przeniósł wzrok na doktora. — Czy tak wła nie, doktorze, wygl da załamanie? — Niezupełnie, Sammy. W istocie, on po prostu stracił przytomno ć. Nagromadziło si zbyt du e napi cie, zbyt du y niepokój... konieczno ć trzymania nerwów na wodzy, co zwykle idzie z tym w parze... no i zbyt długo musiał polegać wył cznie na samym sobie. — Wi c w razie jakiej zwłoki, gdyby my troch pó niej si nim zaj li, załamałby si zupełnie? — Nie, Sammy. żdyby było trzeba, wytrwałby jeszcze ze dwie, cztery, sze ć i nawet dwana cie godzin. — Nie rozumiem tego, doktorze. ^3||i — Przestał nad sob panować, bo wiedział, e jest bezpieczny. Pod wiadomie wiedział,

e mo na ju rozlu nić napi te nerwy, a łakn ł takiej ulgi*rozpaczliwie. -i skoro ty tak twierdzisz, doktorze... — Ale widać było, e Sammy’ego Naidoo to nie przekonało. — Chu- cherko z niego jak na takie zadanie, doktorze. Zauwa yłe , te małe nogi i r ce? żdzie tu siła? Nunkhoo roze miał si , naprawd rozbawiony. Był wysoki, skór miał jasn i ogromny wdzi k. Żaluj ce włosy l niły jak skrzydła kruka nad jego urodziw pełn pogody twarz . Troch ju osiwiał, ale to tylko przydawało mu urody, wygl dał na to, czym był — bardzo przystojny Hindus z dobrej, bogatej rodziny, człowiek, który odebrał najstaranniejsze wykształcenie, jakie za pieni dze mo e dać źuropa. W przeciwie stwie do doktora Nunkhoo, czarny Sammy Naidoo, t gi niezgrabny olbrzym, pochodził z hinduskiego gminu, biednych chłopów przywiezionych do Południowej Afryki gdzie w połowie wieku dziewi tnastego jako tania siła robocza. — Mylisz si , Sammy. Ten mały Nkosi jest prawdopodobnie mocniejszy od nas obu razem wzi tych. — artujesz, doktorze. — Nie mówi o sile fizycznej, Sammy. Czy to nie wszystko jedno? Siła jest zawsze sił . Nie, to tak nie jest. — Źoktor umilkł, zapatrzył si w przestrze , a potem lekko potrz sn ł głow . — Porozmawiamy o tym kiedy indziej. Za du o mamy teraz do załatwienia. On b dzie spał przez cał dob , a tak czy owak, Źee siedzi w domu, wi c opieki mu nie zabraknie. Ja dopilnuj , eby te pieni dze dostały si do Johannes- burga. Ty załatw spraw Westhuizena. — Wygl da na to, e musimy si go pozbyć — rzekł Sammy Naidoo cicho. Nunkhoo z westchnieniem przytakn ł. Twarz mu wykrzywił grymas odrazy. — Jeszcze jeden, którego koniecznie trzeba si pozbyć, co, Sammy? Ten biedak cholernie trefny jest dla nich, trefny dla nas... i oni mu spaprali ycie, i my... a teraz trzeba si go pozbyć. * Sammy stał oboj tnie, ponuro. — On zna mnie, zna Nkosiego, i wie o tych pieni dzachś i jak ci mówiłem, podejrzewa ciebie, doktorze. A słyszałe , co opowiadał Nkosi. Oni mo e ju teraz nim si interesuj . — Dobrze! Dobrze! — Innego wyj cia nie ma — rzekł Sammy Naidoo z naciskiem. —- Powiedziałem przecie Ś dobrze. — Nie lubi patrzeć, doktorze, jak si tak ze sob szamoczesz. Wiesz nie gorzej ni ja, co ci ludzie my l o nas i co z nami robi . Czy ju zapomniałe , jak było, kiedy podjudzali Zulusów, eby wyrzynali naszych? Zapomnia-ś łe , jak stali w pogotowiu, kiedy działo si to wszystko?ś Zapomniałe , doktorze? — Przesta , NaidooĄ W ka dym razie ten człowiek ju nie ma z nimi nic wspólnegoś oni go odtr cili. — Ale te nie jest i po naszej stronie. On nas sprzed . Słyszałe , doktorze, co Nkosi opowiadał. Musimy d yć do tego, eby nam Afrykanie ufali. Niewa ne, czy nie ufaj nam z naszej winy, czy nieś je eli nast pi ostateczny rozłam, to b dzie tylko woda na młyn afrykanistów. Zaraz powiedz , e zawsze tak jest, kiedy si do współ-- pracy przyjmuje kulisów. I co wtedy z naszymi lud mi?^ Kto b dzie ich chronił? Musimy dostarczyć te pieni dze do Jo’burga i adne, ale to adne lady nie mog przez nas poprowadzić do podziemia! Nunkhoo ust pił, jak ju nieraz przedtem, wobec twardej logiki tego, co Naidoo nazywał „splotem wypadków”.

— Postaramy si , eby to wygl dało na robot Poqo —j rzekł Naidoo, maj c na my li grup Czarnych Terrorystów. Nunkhoo otrz sn ł si ju z przygn bienia. Jeszcze raz spojrzał na Nkosiego pogr onego w gł bokim narkotycznym nie, podszedł do drzwi i zgasił wiatło. — Chod my, Sammy, praca czeka. — Brawo, doktorze — szepn ł Naidoo. 2 Richard Nkosi otworzył oczy. Był zdumiewaj co przytomny, czujny, opanowany i napi jly. Potem przypomniał sobie, e to doktor poło ył go do łó ka. Uspokoił si . Źoktor, który nazywa si Nunkhoo, i Naidoo, działacz zwi z kowy — widział ich twarze nad sob , zanim usn ł po tym zastrzyku. Twarz Naidoo stan ła mu teraz przed oczami ywiejŚ du a, prawie okr gła, całkowicie bez wyrazu i czarna, rzeczywi cie czarna, o tej czerni matowej, jakiej si nie widuje nawet w ród samych tak zwanych czarnych. I oczy, małe, bystre, błyszcz ceś miały w sobie owo beznami tne wyrachowanie, co , co kiedy zobaczył w oczach mii, i czego nigdy nie zapomniał. Źopiero po chwili stwierdził, e znik d nie przenika wiatło. Źniało ju , kiedy układali go do snu, a teraz było ciemno. Poczuł si zagubiony, złapany w potrzask. Przespał cały ten dzie najwidoczniej. Ale gdzie s drzwi? Przesun ł r kami po łó ku. Prze cieradła z najgładszego płótna i na kołdrze pled lekki jak piórko, mi kki pod dotkni ciem. Le ał nieruchomo, z wszystkimi zmysłami wyczulonymi, dopóki riie zorientował si , z której strony napływa do pokoju łagodny, prawie nie zauwa alny pr d chłodna- wego powietrza. Teraz ju .wiedział, gdzie jest okno. Ale drzwi? Wyci gn ł r k w lewo, niczego jednak nie dotkn ł. Wyci gn ł r k w prawo i namacał pusty blat małej szafki nocnej i nic poza tymŚ nie było na niej nawet lampki, chocia mo na by si tam lampki spodziewać. Wi c mo e nie jest bezpiecznie. Podniósł si , odrzucił kołdr i ostro nie wysun ł nogi z łó ka. Zawadził jednak o co stopami tak, e rozległ si nie gło ny, a przecie dziwnie rezonuj cy łoskot. Po omacku zapami tale badał przez kilka sekund podłog u swoich stóp, po czym wyprostował si i u miechn ł. Kto zastawił na niego tak hała liw pułapk , teraz b dzie wiadomo, e on si obudził. Pomy lał o sprytnych oczkach Naidoo i usiadł na brzegu łó ka, czekaj c, nasłu- chuj c. Wreszcie w tej ciszy wyczuł raczej, ni usłyszał, e drzwi si otwieraj . Ju wiedział, gdzie s drzwiŚ przed nim troch na prawo. — Przepraszam, je eli ten hałas pana przeraził. To chyba okropne zbudzić si w nieznanym miejscu, zwłaszcza bez wiatła. Chciałam mieć sygnał, kiedy si pan zbudzi. — żłos w ciemno ciach brzmiał łagodnie, jak głos doktora Nunkhoo, ale był głosem kobiecym. — Chwileczk , tylko domkn okno, eby moina tu było zapalić wia tło. Nie powinni my zwracać niczyjej uwagi na to, e ten pokój w ogóle istnieje. Znów raczej wyczuł, ni usłyszał, e ta niewidoczna kobieta mija łó ko, przechodz c na skos przez pokój, do okna. Słychać było, jak je zamykała, a potem znów zrobiło si cicho i dopiero po chwili zabrzmiał jej głos od drzwi. — Ju przekr cam kontakt. Poczekam za drzwiami, dopóki pan nie b dzie gotów. wiatło buchn ło z góry i drzwi szybko si zamkn ły. Nkosi został sam w małym niskim pokoiku na poddaszu , z nieosłoni tymi belkami i krokwiamiś całe umeblowanie składało si z łó ka, małego stolika przy łó ku i drewnianego krzesła, na którym le ały jego spodnie. Buty stały na podłodze. Rozebrano go do kalesonów. Marynarki ani koszuli nie zobaczył nigdzie. Nie było lustra ani umywalni. Ale podłog tej ubogiej izdebki przykrywał kosztowny dywan, puszysty pastelowobł kitny. Szczelnie teraz zasłoni te okno stanowiło cz ć pochyłego pułapu. Wło ył spodnie i buty, i podszedł do drzwi.

— Jestem gotów. Źrzwi otworzyły si cicho i w pełnym wietle stan ła przed Nkosim owa kobieta. Była troch wy sza od niego, o cal mo e, zbudowana mocniej ni wi kszo ć Hindusek, jakie widywał, i nieco ciemniejsza ni doktor, a przecie blada. Włosy, ciemnobrunatne, miała gładko ci gni te ^ do tyłu i zebrane w kok na karku. Źwie gł bokie bruzdy biegn ce od nasady nosa do k cików ust szpeciły jej twarz o regularnych rysach i oczach szaropiwnych, niezwykle czystych i szczerych. Ubrana była w szerokie marynarskie spodnie i lu n kurtk . Podała r k Nko- siemu. — Jestem Źee Nunkhoo. Zejdziemy na dół. Wyk pie si pan, a ja przez ten czas zajm si kolacj . Odwróciła si od niego i wtedy dopiero Nkosi zobaczył, e to kaleka. Lewe jej rami i biodro opadało, kiedy stawała na lewej nodześ staj c na nodze prawej, nieomal si wspinała. Lew nog miała krótsz o kilka cali, stop w bucie ortopedycznym. Przez dobr chwil Nkosi czuł si zakłopotany, winny, zbity z tropu wobec jej kalectwa. Potem zakłopotanie min ło. Zszedł za ni po w skich schodach, wbrew sobie z ymaj c si , kiedy ona tak ku ty- kała. Schodami z poddasza doszli do małych drzwi hallu na pi trze. Po przeprowadzeniu Nkosiego kobieta zasun ła szybko boazeri , schody znikn ły i pasa yk zmienił si w szaf cienn . Z u miechem wyja niła Nkosiemu: — Po prostu du y kredens. Taki sam, jak te dwa obok. Nale y tylko pami tać, e to ostatni w rz dzie. żdyby w razie konieczno ci wbiegł pan do którego z tamtych dwóch... — B d pami tał. — Nkosi skin ł głow . ■— Wszystko, co trzeba, znajdzie pan w łazience. Potem prosz zej ć na dół t dy. BJawnie? — Tak. — U miechn ła si cierpko, troch szyderczo. — Tutaj pan jest bezpieczny. My, kulisi, musimy obwarowywać si od wewn trz. yjemy teraz prawie jak mrówki. — Przykre — szepn ł Nkosi. Podniosła dumnie głow , gł boko w płuca wci gn ła powietrze. Popatrzyła na niego wzrokiem surowym, z zawzi to ci na twarzy. — Nie chodziło mi o pa skie współczucie. — Ja te wcale współczucia nie wyra am. Urodziłem si w tej cz ci kraju, wi c wiem, e i moi rodacy brali i nadal bior udział w stwarzaniu wam, jak pani to okre liła, egzystencji mrówek. Przykro mi, e przyczyniamy si do tego. Nic wi cej. Odwrócił si od niej i podszedł do drzwi, zza których dolatywał plusk wody napływaj cej do wanny. Czuł gniew i przygn bienie zarazemś gniewał si na siebie i swój naród, na t kobiet i jej naród, i straszna była my l, e ludzie musz yć jak mrówki. Przygn bienie ogarn ło go bezgraniczne, niemal przyprawiaj c o mdło ci. Zatrzasn ł drzwi łazienki, rozebrał si i wszedł do ciepłej k pieli. Z wolna go to odpr yło. żniew min ł i tylko przy- gn bienie zostało. Wyk pał si ju szybko, wiadom teraz, e jest bardzo głodny. Z nadziej pomy lał, e pewnie za chwil b dzie rozmawiał z doktorem i dowie si , jak wyjechać z tych okolic, z tego kraju. Im pr dzej, tym lepiej. Si gn ł po r cznik na krze le i zobaczył swoj marynark oraz wie o upran koszul . Komplementem obdarzył w duchu t kobiet . Chocia niesympatyczna, jest troskliwa i pomocna. Ogolił si i ubrał z po piechem, a umył po sobie wann i zszedł na dół. To wn trze wygl dało tak, jak wygl da mieszkanie I ka dego lekarza, któremu dobrze si powodzi, w ka dej ■ innej cz ci wiata. Jeszcze był na schodach, gdy w pierw- I szych drzwiach z prawej strony stan ła jego gospodyni. ń — T dy, prosz .

Zaczekała na niego w drzwiach. Źolatuj ce zapachy po- ń traw sprawiły, e lina mu napłyn ła do ust i w oł dku ] co zaburczało. Przygn bienie cz ciowo min ło. Popa- I trzył na ni i zobaczył, e dwie brzydkie bruzdy na jej ml policzkach raptem w jaki czarodziejski sposób znikn ły i e u miech czyni j młod i pon tn . — Teraz mnie z kolei przykro — powiedziała. ||S Nie ś| chciałam być zło liwa. Ale my naprawd yjemy jak j mrówki. Stosujemy te system alarmowy mrówek. O zbli- | aniu si jakichkolwiek nieprzyjaciół wiedzieliby my o go- J dzin wcze niej. I tak samo jak w wiecie mrówek zawsze | znajd si tacy, którzy b d gotowi po wi cić si dla dobra | ogółu. Nkosi ju zupełnie si uspokoił i poczuł swobodny w towarzystwie tej kobiety. — Źzi kuj za marynark i koszul . Przyjemniej jest |ł I ubrać si w czyste rzeczy. Weszli do pokoju i spotkało go rozczarowanie. Nikt na nich nie czekałś stół nakryto na dwie osoby. — A doktor? — zapytał. — Jeszcze w Johannesburgu — odrzekła. — Miał ju być o tej porze, ale zatelefonował, e co go zatrzymało, k i wróci dopiero jutro. Wszystko jednak w porz dku. Pa ska paczka została dor czona szcz liwie. — A wi c sprawa załatwiona i mog wyjechać. — Oni chc , eby pan zaczekał, dopóki mój brat nie | wróci. ' — Swoje zrobiłem, wi c na có miałbym czekać? Co za oni? Zamierzała chyba mu odpowiedzieć, ale si rozmy liła. Kulej c podeszła do stołu i usiadła. — Zjedzmy teraz — powiedziała. —* Naidoo b dzie tu pó niej i wszystko panu wyja ni. — Wskazała mu kr esło.ę ąi Nkosi zasiadł do hinduskiego posiłku, jakiego od dawna nie jadłŚ do uczty składaj cej si z wykwintnie dobranych mi s i jarzyn ze wspaniałymi pikantnymi przyprawami. ^ 80 Hite — Ib _____: _1 ___ m______________________________ piecze z rusztu wprost rozpływała si w ustach. Oczy ię twarz kobiety złagodniały wobec uznania wyra nie objawianego przez go cia. — żzy to tylko głód, czy naprawd panu smakuje? — Jedno i drugie. Ale nigdy jeszcze nie zdarzyło mi si je ć tak dobrej przyprawy korzennej. Nawet w Dur- banie przed wyjazdem. A jadałem to cz sto. — Po dwóch dniach bez jedzenia, wszystko by panu smakowało. — Skoro ju pani nie chce komplementów... tak. Czy ja rzeczywi cie przespałem dwa dni? ńę %4. Cały dzie i noc, i jeszcze jeden dzie . Przypomniał sobie koszmarn przepraw z białym, który chocia wskutek zarz dzenia stał si kolorowy, wbrew wszystkiemu i wszystkim czuje si nadal biały. Co pani wie o tym przedsi wzi ciu? O jakim? — O moim przyje dzie tutaj. — I pomy lałŚ Ona wie dokładnie. — Tylko to, e pan przywiózł pieni dze dla podziemia. — Nic wi cej? — Nic wi cej. — Nie wie pani nawet o mojej podró y, ani sk d przyjechałem? —- Nie wiem. Ciekaw był, dlaczego ona uwa a, e powinna kłamać i to w sposób oczywistyś sk d tyle w niej gł bokiej urazy. Mo e powodem jest kalectwoś nikt jednak by nie zdołał zamkn ć si w swojej urazie na stałe. Podobnie jak nikt nie zdołałby popełnić samobójstwa powstrzymywaniem si od oddychania, bo fizycznie to jest niemo liweś w pewnej chwili

wola przestaje działać, gór bierze instynkt ycia, nakazuj cy wdychać i wydychać powietrze. Wi c i takiej wiadomej urazy nie mogłoby si zachowywać przez lata całe z tej tylko przyczyny, e si jest kalek . Kobieta chyba odgadła, o czym on my liś gorzki, szyderczy, z lekka pogardliwy u miech przemkn ł po jej twarzy. — Źługo pan był za granic ? — zapytała. — Tak — odrzekł maj c si znów na baczno ci. — Źługo. — Chyba z dziesi ć lat, je li si nie myl . — Mniej wi cej — przytakn ł. —Traci si kontakt z krajem — rzekła troch niegrzecznie — w czasie tak długiej nieobecno ci. —Prawdopodobnie ma pani racj — przyznał i zainteresował si Ś — Sk d ta my l teraz? — St d, e wła nie pan chyba stracił kontakt. Przecie — pomy lał — ona mi zrobi awantur , ale czemu? Mo liwe — rzekł — dziesi ć lat to kawał czasu. Źosyć, eby bezwiednie przyj ć warto ci, postaw i sposób my lenia społecze stwa, w którym człowiek si znalazł. Dobrze — zadecydował — wyjd ci naprzeciw. — Do czego pani zmierza? —Źo tego, e jeszcze pan nie mo e wydawać o nas s du, skoro stracił pan kontakt z ojczyzn i mógłby pan os dzać j według chwiejnych moralizatorskich mierni- ’ ków mieszcza stwa europejskiego, w ród którego pan si obraca. Znów poczuł wzbieraj cy gniew, gniew człowieka prowokowanego bez powodu. Ale pow ci gn ł si ,, bo przecie siedział przy stole tej kobiety, jadł potrawy, którymi go cz stowała, był wi c w tej fałszywej sytuacji niejako zobowi zany. Wy mienite jedzenie przestało mu smakować. Odsun ł talerz i wyprostował si na krze le, z uczuciem słabego, mdl cego ucisku w dołku. Po raz pierwszy, raptownie, ku swemu zaskoczeniu Źee Nunkhoo zobaczyła w Nkosim indywidualno ć, człowieka. Źo tej chwili, był dla niej jak wszyscy inni Afrykanie — jak wszyscy biali, jak wszyscy kolorowi — przedstawicielem, typem, który reprezentuje t czy tamt grup rasow . To dlatego, e sprawiłam mu przykro ć — pomy lała —- ten człowiek siedzi przede mn przy stole i widz ból w jego oczach i nieomal ten ból odczuwam z nim razem. Czy zachowałabym si tak, gdyby on był biały albo nawet kolorowy? Czy by znowu to była kwestia rasy i koloru skóry? Ale biali i kolorowi nie czyni nam tego, co oni, Afrykanie, przynajmniej nie bezpo rednio. W jakim stopniu on ma być odpowiedzialny za swoich? W jakim stopniu ja jestem odpowiedzialna za to, co czyni moi rodacy? Patrzyła na niego czystymi, rozumnymi oczami. Na jggo szerokie czoło, du e oczy, wysoko osadzone ko ci policzkowe, twarz trójk tn ze spiczastym podbródkiem... Tylko e, och, widać, jak bardzo jest zraniony, chocia stara si tego nie okazywać, i usta, łagodne w rysunku, zacisn ł teraz surowo. Mam nadziej , e on jednak rozumie — my lała, niezupełnie wiedz c, co wła ciwie powinien rozumieć. Tyle ju rzeczy złych, niewła ciwych, wy- magaj cych naprawienia zaszło pomi dzy jej rodakami % jego. Opu ciła głow i rzekłaŚ — Przepraszam pana. Nie miałam adnego wpływu na to, pan znalazł si w tym domu. Nie moja sprawa... “— Ja te nie miałem — przerwał jej. ęrr I chciałbym« jak najrychlej st d wyjechać. Zadanie zostało wykonane. Nic mnie tu ju nie zatrzymuje. Kobieta drgn ła, jak gdyby uderzył j w twarz. Po długiej chwili ciszy powiedziała ostro nie,

tonem gospodyni próbuj cej podtrzymać rozmow Ś —- Mówi pan jak Europejczyk, wie pan. Pomy lałŚ Mo e teraz dojdziemy jako do porozumienia, w ka dym razie spróbować nie zawadzi. — Mówi czy zachowuj si jak źuropejczyk? — Ale ja te byłam troch taka, kiedy wróciłam z źuropy — stwierdziła, ignoruj c jego pytanie. — Jaka? — Taka jak pan. Niezaanga owana, oboj tna, obiektywna... ka de z tych okre le si nadajeś pan wie, co mam na my li. Posuwamy si naprzód — zauwa ył w duchu. — A wi c być źuropejczykiem, to znaczy być nieza- anga owanym, oboj tnym, obiektywnym? — Pan z rozmysłem przekr ca moje słowa. W istocie chodzi mi o to, e pan reaguje, odpowiada z pewno ci siebie, jak my si na ogół nie odznaczamy... my wszyscy ... którzy nie jeste my źuropejczykami w tym kraju. Kiedy pani wyjechała z źuropy? — zapytał. — Pod koniec lat pi ćdziesi tych — odrzekła w zadumie. — Wyjechałam do Indii w poszukiwaniu ojczyzny, ale czułam si tam jeszcze bardziej obco ni w źuropie. — Wi c wróciła pani tutaj — powiedział. — Tak. Z tym, e wszyscy mówili... zarówno Afrykanie, jak biali... e to wcale nie jest powrót do domu — Cflemno ć — 3 Odwróciła od niego głow , a kiedy znów na niego spojrzała, spostrzegł w jej oczach jaki ponury błysk. — Wróciłam do domu w owym tygodniu zamieszek, kiedy wasi polowali na naszych jak na szczury, a siły zbrojne maj ce strzec prawa i porz dku przygl dały si bezczynnie wyrzynaniu dziesi tków Hindusów... Wi c o to chodzi — pomy lał ju bez gniewu Nkosi. — Prosz pani... ■— Niech mi pan pozwoli doko czyć. Widziałam z tego co nieco . Jechałam taksówk z portu. Widziałam, jak na źsplanadzie Źurba skiej dwóch krzepkich młodych Zulusów goni chudego niedu ego Hindusa. Kierowca tej taksówki, te Hindus, nie chciał si zatrzymać. Powiedział, e oni by nas równie zabili. Tak czy owak, jeden z tych dwóch dogonił tego nieboraka i uderzył go maczug . Przez tyln szyb taksówki widziałam, jak ten Hindus umiera. Przysi gam, e wiem, w jakiej chwili skonał. Odczułam to w ułamek sekundy potem, kiedy ten ogromny kij rozpłatał mu ciemi . Z rozp du Hindus przeleciał jeszcze par jardów i nagle zgi ł si , zło ył si jak niewypchany worek, jak gdyby ko ci mu sflaczały... Widziałam tamtych dwóch... A po powrocie do domu dowiedziałam si , e mój młodszy brat został zabity poprzedniej nocy... Dopiero co przyjechałam, wła nie tego dnia przyjechałam pewna ju , e ani w źuropie, ani w Indiach nigdy bym nie mogła czuć si swojsko. Tutaj jestem u siebie,, ale w ka dej porze dnia czy nocy wasi, szczuci przez białych, mog rzucić si na nas, zabijać, podpalać. Czy pan rozumie? Czy pan rozumie, czym była wiadomo ć, e wła nie w tym domu ma pan znale ć schronienie i kryjówk . Wła ciwie wszyscy tutejsi Hindusi wiedz , e pan jest u nas. Takie ju jest to nasze mrówcze bytowanie. I wszyscy maj powody po temu, eby pami tać zamieszki. Po ary omał nie zrównały tego okr gu z ziemi i liczba ofiar była bardzo du a. — A wi c wracamy do instynktów mrówek. Nigdy si ich pani nie wyzbywa? — A pan czy kiedykolwiek wyzbywa si czarnego koloru swojej skóry? Wychodz c za ni z jadalni usłyszał, jak drugimi drzwiami kto wchodzi tam z cichym szuraniem bosych) stóp i zaczyna sprz tać ze stołu. Panna Nunkhoo poprowadziła go do

du ego salonu i przez oszklone drzwi do male kiego, wysokim murem otoczonego ogródka. Na czarnym nocnym niebie gwiazdy ja niały jak klejnoty. Nie widział gwiazd tak blisko od czasów, kiedy nocami pilnował bydła dawno, dawno temu, chyba w innym jakim yciu. W rogu ogródka stały trzcinowe fotele i stolik, wtulony w cie z dala od wiatła, które z salonu padało na trawnik. Trawa pod nogami była jak dywan, przepysznie g sta i spr ysta. Przeszli po tym dywanie i usiedli w fotelach. Drzwi za panem — wskazała panna Nunkhoo — prowadz do tylnego wyj cia. Zawsze przygotowana — pomy lał usiłuj c zdławić gniew, jaki to stwierdzenie w nim wzbudziło. Źopóki oczy nie oswoiły si z półmrokiem, widział przy sobie tylko mglist jej sylwetk . — Czy^- zapytała — wyzbywa si pan kiedykolwiek? Patrzył, jak ona zapala papierosa, i-przez kilka sekund nie wiedział, o co ona pytaś przypomniał sobie jednak. W przelotnym blasku zapałki twarz jej wygl dała łagodnie, delikatnie, bez ladu owej surowo ci, chocia wiedział, e wcale si nie zmieniła. — Cz stó|g|r odrzekł. Odezwała si dopiero po dłu szej chwiliŚ — Pan daruje, ale nie wierz panu. Byłbym zdumiony, gdyby pani wierzyła. A przecie teraz nie wsz dzie na wiecie czarny kolor skóry ma takie znaczenie, jak tutaj. My l , e wy tu jeste cie do ć daleko odsuni ci od nowych pr dów. żdyby pani wyjechała z źuropy o pi ć lat pó niej, zd yłaby pani zoba- czyć, jak ten pr d przybiera na sile. Pod tym wzgl dem wasz wiatek cofa si , zamiast i ć naprzód, wi c reszt wiata os dzacie pod k tem tego wstecznego ruchu. Parskn ła gardłowo, szorstko — to był na pół miech, na pół szydercze chrz kni cie. Zaczekał i kiedy nic nie powiedziała, ci gn ł dalejŚ — Tak jest naprawd . Nawet do ć blisko st d, w okolicach, które ju si przywykło nazywać „Biał Afryk ”, wiele si zmieniło i przynale no ć do czarnych przestała być ci arem. Co wi cej w Niasie, na przykład, w Tanganice, w Kenii, w Północnej Rodezji, je li ju w ogóle ci arem mo e być kolor skóry, to jest nim przynale no ć do białych. — Albo do Hindusów — rzekła cicho. —Albo do Hindusów — przytakn ł. Potem powiedziałś — Na Wybrze u Zachodnim szacuje si warto ci zupełnie inaczej. Kwestia koloru skóry w Zachodniej Afryce i w źgipcie nie odgrywa adnej roli. S inne problemy. Sp dziłem tam jaki czas, wi c wiem. Tam przynale no ć do Hindusów nie jest obci eniem. . — Ale ja yj w Południowej Afryce. Choćby nawet było tak, jak pan mówi, w jaki sposób mo e to pomóc mnie, wpłyn ć na moj sytuacj ? , Zdała sobie nagle spraw , e on w gruncie rzeczy jest delikatny. Spróbowała walczyć z odruchem, który jej na- kazywał odpr yć si i uspokoić, z dziwnym odruchem okazania ogarniaj cej j czuło ci. I skapitulowała, usiadła wygodniej, rozlu niła napi te mi nie. — My l , e pani jednak kładzie nacisk nie na to, co trzeba — powiedział. — Nie fakt narodzin czy mierci jest najwa niejszy. Najwa niejszy jest fakt ycia. To, e si yje, e si jest istot ludzk , wi ksz ma wag ni to, e si jest Hindusem b d czarnym, b d białym, b d Afrykaninem z Afryki Południowej. Nieomal mu przerwałaŚ — Ale fakt, e si yje, fakt ycia tak samo jak prawda, mie ci si w czasie i przestrzeni. Pan jest tutaj ze mn , bo formalnie pana tutaj nie ma. Nie istnieje aden zapis pa skiej obecno ci w tym kraju. A jednak jest pan wi niem. Wie pan, siedz c tu z panem czuj si tak spokojna, w takiej harmonii z sam sob , jak nie czułam si chyba od czasów dzieci stwa. A to pewnie dlatego, e pan Jest u nas, Hindusów, i e ma pan tego rodzaju po- gl dy. Ten idealizm krzepi. Alé pan przecie wie nie gorzej ode mnie, e wystarczy, eby my

wyszli z tego ogrodu, a staniemy si pomimo wszystkich wzniosłych pana ideałów po prostu niczym. yjemy w barbarzy stwie. Czy pan o tym pami ta? Pan osobi cie zaryzykował wiele, eby przemycić do tego kraju pieni dze dla podziemia. Czy zapomniał pan o setkach wi niów politycznych, o rozbitych ogniskach domowych, o matkach i ojcach w wi zieniu, o dzieciach, które nie maj nikogo, kto by si nimi opiekował, karmił je, odziewał? § o lu- dziach skazanych na areszt domowy, eby pa stwo nie musiało ponosić kosztów nawet ich utrzymania w zamá kni ciu? I o tym, co si dzieje z dziećmi, kiedy rodzice s skazani oboje na taki areszt... — Niech e pani przestanieĄ Niech e pani przestanieĄ Wracamy do haseł politycznych. A ja przecie tylko mówi , e celem tych pani sloganów, celem mojego przybyć cia tutaj, celem ryzyka, jakie wszyscy podejmujemy, jest stworzenie Południowej Afryki, gdzie b dziemy mieli mo no ć yć i rozwijać si , i czuć si jak ludzie. My wszyscy. — Tak — rzekła ponuro. — To powinno być mo liwe. Ale nie jestś nie teraz, nie dla naszego pokolenia. Tutaj, kiedy tak siedzimy w tym ogrodzie, wydaje si to mo liwe. Ale ja wiem, e to tylko złuda, której ulegam przy panu. Jeste my przecie w stanie wojny, przyjacielu. Cudownie bodaj przez chwil łudzić si , e zawarli my pokój. Niebezpiecznie jednak łudzić si tym zbyt długo» Ja ju i tak po tym wieczorze b d bardziej podatna na ciosy, ni to jest dopuszczalne z uwagi na dobro moje własne i moich rodaków. Na ciosy ze strony czarnych? — Tak... Wie pan, my te nie bardzo wierzymy, e czarni mog być tak cywilizowani jak my. To nie tyle uprzedzenie, ile... chocia mo e uprzedzenie. Nie wiem. Ale teraz mnie osobi cie b dzie l ej i boj si tego. Kiedy byłam w Indiach, czułam zgroz widz c wyra n niech ć w stosunku do studentów Afrykanów... Prosz , nie mówmy ju o tym. Pomy lałŚ Miła jeste , kiedy sobie pozwalasz być człowiekiem. r— Rzecz w tym — powiedział -— eby godzić si na niepewno ć, godzić si na strach, nawet brać pod uwag mo liwo ć kl ski, a przecie robić swoje dalej. Powinni my kultywować zw tpienie we własne siły, introspekcj po to, eby pozostać ludzcy» Ludzcy. To dla pana najistotniejsze? — B d te odzyskać i rozwin ć w sobie człowiecze stwo. Dla mnie to jest jedyne uzasadnienie. — Czuj si przy panu okropnie stara, cyniczna, twarda, do wiadczona. — Jej ironia jako nie zabrzmiała w tych słowach, chocia on t ironi , t dziwnie stonowan zawzi to ć, wyczuł. — Bo pan mówi jak dziecko, które w swoim wiecie na niby nie zna, nie domy la si nawet niebezpiecze stw i zła wokoło. Nasza sytuacja jest prawdziwa. Na zewn trz tych murów zło czai si przez cały czas zewsz d. ........................ .............. ........................... — Je eli zło jest a tak prawdziwe, jaki sens ma prowadzenie walki? — Zaczynamy przelewać z pustego w pró ne — stwier-| dziła troch znu ona. Milczeli od tej chwili. Milczeli w zgodzie ze sob , w spokoju i zrozumieniu si gaj cym, zdawałoby si , poza czas i przestrze . Wtedy to wła nie t ich rozmow bez słów zobaczył ń Sammy Naidoo. Wszedł do domu prosto z nocy, wi c a wzrok miał oswojony z ciemno ci . Ju w przedpokoju a wskazano mu ogródek za nie o wietlonym teraz salonem, j Stan ł przy oszklonych drzwiach. W pierwszej chwili my- ń lał, e oni tam w fotelach zasn liś potem ju nie był tego-1 taki pewny. Ludzie we nie rzadko emanuj jakim na- m strojem, natomiast nastrój tych dwojga był dostateczniej wyra ny, eby on, Sammy Naidoo potrafił go wyczuć. Co do diabła — pomy lał i na palcach ruszył w gł b ń domu. W kuchni zastał dwie chude kobiety i młodego ń dryblasa z obficie natłuszczonymi i uperfumowanymi ń włosami. Ignoruj c kobiety, zapytał chłopcaŚ — Co si tam dzieje, Źicky?

— A nic. — Co znaczy, nic? — Przyszli, zjedli, wyszli tam na dwór. I ju . — No, ale o czym rozmawiali? — Źziwnie jako , a nie rozumiałem. Nawet o polity- 4 ce dziwnie. Nie po naszemu, i ze sob s jacy dziwni. — żruchaj ? — zapytał Naidoo niedbale. Źick miał min stropion . — Nie eby si dotykali, czy tulili, całowali albo co . I I wcale nawet nie mówili o miło ci, ale na to mi wy- . ń gl da... nie od razu, pó niej. — Co było z pocz tku? — No... zeszli na dół i ona mu dała je ć i taka była jak my dla nich zawsze. Potem si kłócili. — Widz c, e wy- raz twarzy Naidoo si zmienia, chłopak szybko potrz sn ł ń głow . — Nie tak jak my si kłócimy. Tak jak biali, co si ^ ich nasłuchałem, kiedym pracował w tym hotelu w Źur- banieŚ cicho i bez przeklinania i wrzasków, ale na całego. Zawzi ci na siebie, chocia my lałby kto, e grzeczni. — O co si kłócili? — Ona mu mówiła o tym zabijaniu. Wiesz... Tak. A on si z ni nie zgadzał? — Nie. Co zacz ł, e mu przykro, ale go zakrzyczała. I mówiła, co my o nich my limy. |— A potem? — Potem wyszli do ogródka i dalej si kłócili tak dziwnie. Najpierw rozmawiali o Afryce i segregacji i o Hindusach, a pó niej zacz ły si te hocki-klocki. e ja i moi, e ty i twoi, e umieramy i e si rodzimy i e dlaczego walczymy. Nagdakali si po angielsku, e jejĄ Źumny jestem, e panna Źee tak si postawiła, ale to mocna sztuka, ten mały kafrj — Zobaczył na twarzy Naidoo pot pienie i przycichł. Stał si troch uni ony. —? Przepraszam, Sammy, przepraszam. — Spróbował si u miechn ć. — Tak mi si tylko wyrwało. Zreszt id 0 zakład, e oni mi dzy sob mówi na nas smoluchy 1 kulisi... Naidoo zignorował błagalny jego ton i u miech. Powiedział chłodnoŚ — Słuchaj, Źicky, je eli jeszcze raz usłysz , e u ywasz tego słowa, wrócisz do pracy przy trzcinie cukrowej. Rozumiesz? i® A jak e, Sammy, a jak eĄ — W porz dku. A potem, co si działo? — Ju nic. Źalej i dalej te hocki-klocki i wiem tylko, e ju łagodnie, słodko, jak dwa goł bki. A potem w ogóle przestali i tak sobie siedz . — Źługo? — Mnie to si wydaje, e długo. Mo e dziesi ć, mo e dwadzie cia minut. Sammy Naidoo stał przez chwil zadumany — czarny, okr głolicy, spokojny i oboj tny, z wielkimi r kami wepchni tymi gł boko w kieszenie spodni uszytych tak samo, jak marynarka z granatowej ser y. Starsza z dwóch kobiet przygl daj c mu si uwa nie spostrzegła znamienn szaro ć jego warg zwykle fioletowych. Zobaczyła te , e jego oczy s z lekka przekrwione. Wi c przypomniała sobie, e nieraz, kiedy pan Naidoo przychodził pó - nym wieczorem i tak wygl dał, doktor nalegał, eby on przede wszystkim co zjadł. — Pan ju po kolacji? Naidoo widocznie odczytał jej my l. Spojrzał na ni z u miechem. — Zast pujesz doktora, żissie? — Pan doktor mówi, e pan jest dla nas wa ny, panie Naidoo, wi c musimy dbać o pana. — Wszyscy s wa ni, Cissie.

Cissie otworzyła usta, jakby chciała zaprotestować, zrezygnowała jednak i tylko przesun ła po wargach j -^ zykiem. — Niech pan siada. Odgrzej panu co raz dwa. — Pó niej —- warkn ł Naidoo. Ale zaraz złagodniał, u miechn ł si aprobuj co, serdecznie. — Wróc tu niedługo. Źopilnujesz, eby mi kolacja nie wystygła, dobrze? —- Źopilnuj , a jak e, panie Naidoo —1 zapewniła Cissie rozpromieniona. Wi c to tak on nastawia Źee — dumał Naidoo po wyj ciu z kuchni — tylko, e Źee nie jest prost , ufn kuli- sk , która patrzy na niego, tak jak Cissie patrzy na mnie. Co to wi c si stało? Czy mo e Źicky co sobie uroił? Wiedział jednak, e Źicky jest rzeczowy i mo na na nim polegać. Tym razem przeszedł przez salon gło no. Zakaszlał, potr cił stół, wkroczył z hałasem w oszklone drzwi. Oboje ju stali, kiedy ich zobaczył. Ów nastrój skupienia prysł. Ale Źee miała min do ć niepewn , jak osoba przyłapana na czym niedozwolonym. — Przepraszam, e przychodz tak pó no — powiedział Naidoo do Źee. Potem odwrócił si do Nkosiego i podał mu r k . — Jak si pan czuje teraz? — Doskonale — rzekł cicho Nkosi. Wła nie — pomy lał Naidoo. — To widać. — Była jaka wiadomo ć od doktora? — zapytał. -— Telefonował przed wieczorem — ę odpowiedziała Źee. — Wszystko w porz dku? — Tak, ale nie mogli my za du o mówićś było to pstrykni cie. — Podsłuchuj nasze telefony — wyja nił Naidoo Nkosiemu. — To normalna rzecz. Jako dotychczas nie przyszło im na my l, e zawsze słychać ciche pstrykni cie w chwili wł czania. — I znów zwrócił si do ŹeeŚ — Kiedy doktor wraca? — Jutro wieczorem. -— A co ze mn ? —* zapytał Nkosi. — Kiedy b d mógł wyjechać? — Nic mu jeszcze nie powiedziała ? — zapytał Naidoo. Nic — odrzekła Źee. Odwróciła głow do Nkosiego i Naidoo wyczuł pr d wzajemnego zrozumienia przepływaj cy mi dzy tym dwojgiem. Wejd my lepiej do domu — zaproponował. Bez słowa Źee poszła naprzód. Nkosi szedł za ni , Naidoo na ko cu. Widz c jej niezdarne kalekie ruchy, Naidoo si uspokoił. Afrykanie, wszyscy Afrykanie, nawet tacy kulturalni i wyrafinowani jak ten, czuj instynktowny, gł boko zakorzeniony, odwieczny wstr t do wszelkich fizycznych deformacji. W dawnych czasach zabijali swoich ułomnych, obecnie nie maj c mo no ci ich zabijać, o najmniej trzymaj si od nich z daleka... Źee poprowadziła Naidoo i Nkosiego po schodach na gór , ju nie w lewo, gdzie były sypialnie i ta ukryta mansarda, tylko w prawo do gabinetu. Zapaliła wiatło i weszli tam obaj za ni . Przy wszystkich cianach od podłogi do sufitu z wyj tkiem przestrzeni zaj tej przez jedyne okno, wznosiły si półki z ksi kami. Niektóre były oszklone, ale wi kszo ć stanowiły zwyczajne drewniane regały. Najbardziej w tym du ym pokoju utrzymanym w tonacji br zoWej rzucało si w oczy wielkie mahoniowe biurko przy oknie. Stały tam równie trzy obite skór fotele klubowe i kanapa. Był to pokój ciepłyv przytulny, przesycony owym lekkim zapaszkiem kurzu, jaki wydziela si z ksi ek w gor cych krajach. Cała kolekcja fajek, słaby aromat tytoniu fajkowego, tak ró ni cy si od zapachu papierosów, nadawały gabinetowi styl zdecydowanie m ski. Naidoo zamkn ł drzwi na klucz. — Ulubiony pokój doktora — powiedział. — adne hałasy tu nie dochodz , wi c mo na czytać i my leć spokojnie. — Z daleka od kobiet — rzekła cierpko Źee.

Nkosi spostrzegł raptowny błysk w oczach Naidoo siedz cego za biurkiem. Ju si jednak niecierpliwił, chc c jak najszybciej usłyszeć, co Naidoo ma do powiedzenia. Źee Nunkhoo usadowiła si na kanapie, przy czym zauwa ył, e ona bezwiednie siada tak, by nie widać było jej krótszej nogi. Usiadł w fotelu bli szym biurka i czekałś Naidoo oparł si swymi wielkimi r kami o biurko i pod- ‘ niósł wzrok na oboje. — Przykro mi, ale co do pana, plany si pokrzy owały, ] — Westhuizen? — zapytał Nkosi. Naidoo skin ł głow . — W jaki sposób? On doniósł? — Nie. Nie doniósł, ale znale li t ksi k pracy, któ- \ r on powinien był dać panu. Źowiedzieli si te dosyć i szybko, kim jest. — Ci z patrolu znali go pod nazwiskiem Coetzee. — Oni... i cały kraj... ju wiedz , e Coetzee to West- j huizen. Podano to przez radio i w gazetach razem z t histori sprzed roku, kiedy uznano go za kolorowego. — Biedaczysko — rzekł Nkosi. — Ale on teraz wszyst- ^S ko powie. Naidoo spojrzał prosto na Nkosiego. — Nie powie. Ju nie yje. Nkosi spojrzał na Źee i poj ł, e ona przez cały czas - o tym wiedziała. Popatrzyła na niego kamiennymi ocza- ń mi i to było tak, jakby usłyszał jej głosŚ „Mówiłam ci, . tam zło jest wsz dzie”. — Kto to zrobił? Policja czy... Bystry jeste — pomy lał Naidoo — zanadto bystry. — On mógłby przecie im wskazać Sammy’ego i pana — powiedziała Źee tonem szorstkim, kategorycznym. — I dlatego musiał... — Jak inaczej? — zapytała. Źicky’ego Naickera hocki-klocki —- pomy lał Naidoo. — Jakim prawem my... — Prawem konieczno ci, historii, przetrwania — wtr - j cił Naidoo spokojnie. — Do wyboru ¡jest tylko to albo poddanie si na całej linii. Nkosi gwałtownie potrz sn ł głow , ale powiedział | te spokojnieŚ — Nie mówi o powstaniu, sabota ach czy rewolucji. |ń To jednak jest po prostu zwykłe zamordowanie człowie- J| ka, nieszcz liwca, który am przecie pomógł. — Mo e pan to aprobować albo pot piać, my my zrobili, co nale ało. — Naidoo przymkn ł oczy . i przygryzł wargi. Tłumił słowa gniewu cisn ce mu si na usta. Nie ś zdołał wszak e ukryć swojej zawzi to ci całkowicie, wi c Nkosi j wyczuł tym bardziej, e była pow ci gana, |2 ■ _________ i _________________________J Ja odpowiadam za to, co zostało zrobione. Bior na siebie pełn odpowiedzialno ć. żniew wezbrał i w Nkosim. — To zapewne ma przes dzać spraw . — A jak inaczej mo na było zrobić? — powtórzyła Źee natarczywie, niespokojnie. Wa ne jest dla niej, co on my li — stwierdził Naidoo, i to spostrze enie go przeraziło. Przesun ł wzrok z Nko- siego na Dee, potem z Dee znów na Nkosiego. -— Pan daruje, ale nie jestem w tej chwili przygotowany do roztrz sania strony moralnej czy etycznej tej sprawy. Mo e kiedy gdzie indziej i w innych okoliczno ciach, ale nie tutaj i nie teraz. Wi c niech pan my li, co si panu podobaś dla nas obecnie to jest bez znaczenia. Nie mo emy dopu cić, eby miało znaczenie. W duchu Źee nami tnie krzykn łaŚ „Nie, nie”, sama nie wiedz c, dlaczego protestuje.

— Pana jednak bezpo rednio dotyczy fakt — ci gn ł Naidoo — e ksi ka pracy przeznaczona dla pana dostała si w ich r ce. Z jakich powodów sobie wiadomych, nie podano tego do wiadomo ci publicznej. Ogłoszono tylko, e Westhuizen został zamordowany przez Poqo. Ale setki odbitek fotografii z tego dokumentu rozesłano do komisariatów w całym kraju. — Uwa aj , e ja go zamordowałem... — W poufnym sprawozdaniu policyjnym zaznaczono, e jechał ostatnio w poniedziałek nad ranem z jakim „tubylcem”, którego, jak powiedział patrolowi, wiózł z pogranicza Protektoratu. Zarz dzono schwytanie tego „tubylca”, schwytanie go ywcem. Ale w oficjalnych sprawozdaniach o mierci Westhuizena nie ma o tym adnej wzmianki. —- Naidoo umilkł, jak gdyby czekał na jakie pytanie Nkosiego. Widać ju było, e jest znu ony i głodny. — W gruncie rzeczy — dodał po chwili — ich nie obchodzi, kto zabił Westhuizena. Interesuj si , co on robił, i przypuszczaj , e ów tubylec, którego z nim razem widziano, pomo e im si tego dowiedzieć. — Sk d pan wie o tym wszystkim? Naidoo mógł odnie ć wra enie, e Nkosi jest niezwykle spokojny. Źee jednak wyczuła w Nkosim nerwowe napi cie. Cie wzruszenia przemkn ł po twarzy Naidoo. — Mój brat, starszy brat jest sier antem tajnej policji w Wydziale Politycznym. . — Rozumiem — rzekł Nkosi. Naidoo nagle stracił panowanie nad sob . — Rozumie panĄ RozumieĄ Co pan rozumie, do diabłaĄ? — Sammy, prosz ci — powiedziała Źee. — Nie ma o czym mówić — zwrócił si Nkosi do Źee. — Nie ma o czym mówić — zaszydził Naidoo ze wzr -i staj cym gniewem. — Ten tu powiada, e nie ma o czym mówić, wi c nie maś ten tu powiada, e rozumie, wi c rozumie. Jest m dry, jest cywilizowany, nie lubi mor-^ derstw i rozumie. No, ja jednak panu co powiem. Mo e pan sobie być czarny i mo e pan pochodzić z tych okolic,. ń ale guzik pan rozumieĄ Źoprawdy, a mnie mdli od tej dobrotliwej postawyĄ — Sammy! — Tym razem Źee si rozgniewała. —^ Pan Nkosi to nasz go ćĄ — Twój, nie mój ani nasz! — warkn ł Sammy. Po chwili wzi ł si w karby i potrz sn ł głow . — Przepra- ; szam, Źee. Ja wcale tak nie my lałem. To tylko dlatego, e on nie chce zrozumieć... — Zm czony jeste i głodny. Mo emy porozmawiać pó niej. — Cissie trzyma co dla mnie na ogniu... przepraszam» — Zwrócił si do Nkosiego: — Jestem zdenerwowany^ Organizowanie zabójstwa wcale nie jest takie łatwe i nie robi si tego tak na zimno, jak mogłoby si to wydawać. Prosz , niech pan jeszcze nie komentuje, ijie ma sensu sprzeczać si znowu. Niech pan tylko posłucha przez chwil . My, Hindusi, stoimy przed szczególnym problemem. — Zwrócił si do ŹeeŚ — Opowiadała mu o podziemiu? Szczegółowo o naszej sytuacji? — Nie. Naidoo opu cił głow i pogr ony w my lach przymkn ł na par sekund oczy. Potem głow odrzucił do tyłu i spojrzał na Nkosiego. — Chyba pan wie, e ten ruch podziemny opiera si na Afrykanach. Przez pewien czas przywódcy Kongresu byli naprawd u steru. Mówi oczywi cie o ludziach, którzy stali na czele Kongresu, zanim Kongres obalono. Niech pan pami ta, e to byli ci umiarkowaniŚ widzieli wszystko tak, jak pan widzi, pod k tem warto ciś namawiali do zachowania umiaru i ubolewali nad tym, e rasizm czarny pokrewny jest rasizmowi białemu. Luthuli był i nadal jest wielkim rzecznikiem tego punktu widz - nia. Ale nieuchronnie, kiedy wróg stał si brutalniejszyś to umiarkowane kierownictwo zacz ło ponosić pora ki. Ruch oporu z konieczno ci schodził coraz gł biej w podziemie.

Poqo wyzwali byłych przywódców Kongresu twierdz c, e wobec terroru trzeba stosować terror^ I naturalnie zaznaczyły si ró nice zda . Liberałowie i inni biali, którzy ł czyli swoje interesy z Kongresem, zacz li zwalczać metody kontrterroru. Poqo i afrykani ci odrzekli si wtedy wszelkiej współpracy pomi dzy białymi i czarnymi, reagowali nawet denuncjacjami. Posun li si dalej. Zacz li głosić uparcie, e nikt nie zdoła pomóc Afrykanom, a zatem Afrykanie niczyjej pomocy nie potrzebuj . To oburzyło wszystkich, ł cznie z Afrykanami umiarkowanymi. Liberałowie i zwolennicy post pu z grup mniejszo ci... kolorowi, biali, Hindusi... uwa ali dotychczas, e wystarczy zadeklarować si po stronie Afrykanów, a ci biedni czarni przyjm ich z otwartymi r kami i poprosz o wskazanie drogi. Wi c kiedy czarni powiedzieliŚ „Nie potrzebujemy, nie chcemy was”, to był przykry wstrz s. Ale wstrz s jeszcze wi kszy wywołała oczywista skwapliwo ć, z jak masy afryka skie przyj ły stanowisko nowego kierownictwa. No, i rzecz charakterystyczna, pierwsi przystosowali si do nowej sytuacji komuni ci z wszystkich grup rasowych. Nast pnie zrobili to HindusiŚ zadeklarowali my w sposób niedwuznaczny, e zgadzamy si podlegać kierownictwu i prawom wi kszo ci. Pomimo to jednak byli i s w podziemiu ludzie, którzy nadal nie chc mieć nic wspólnego z Hindusami i komunistami. Pod tym wzgl dem w kierownictwie podziemia nast pił wyra ny rozłam. Wi c tacy jak doktor i ja musz wprost błagać 9 sposobno ć, pozwalaj c wykazać, jak dalece Hindusi s zaanga owaniś musimy błagać o mo liwo ć wniesienia naszego wkładu. Poniewa sekretarz Rady Centralnej nas popiera, wolno nam si przyczyniać tak, jak potrafimy i mo emy. Có kiedy nasi wrogowie w łonie Rady tylko czekaj , eby my popełnili jaki bł d. Jeden wystarczy. Wtedy natychmiast obróc si przeciwko nam. — Nai- doo urwał i odetchn ł gł boko. — Czy nam si to podoba, czy nie, musimy wywalczać sobie drog do uczestnictwa w ruchu i dalej w przyszło ć. Je eli si potkniemy, nie b dzie tutaj dla nas adnej przyszło ci. Oto jest... cokolwiek by my czuli i my leli... twarda rzeczywisto ć sy- -------------------- ------------------------- ---- tuacji Hindusów. Źee zapewne panu opowiadała, jak wróg wykorzystuje te utajone nastroje antyhinduskie w ród Afrykanów. Wiadomo panu o tych zamieszkacie i morderstwach. Je eli podziemie obróci si przeciwko nam, b dzie jeszcze gorzej. No i tu dochodzimy do pa skiej sprawy. Pieni dze, które pan przywiózł, s ju w bezpiecznym miejscu, ale pan pozostaje nadal pod nasz opiek . I dopóki tak jest, musimy z uwagi na nasze własne dobro dbać o to, eby nic si panu nie stało. Policja poszukuje pana. Zaalarmowano j wsz dzie na całym pograniczu Protektoratu. Jako oskar onego czy te podejrzanego o morderstwo, władze Protektoratu z pewno ci by pana odesłały tu z powrotem, gdyby udało si panu przekra ć przez granic . — Wi c poszukuj mnie pod zarzutem morderstwa — powiedział Nkosi po długiej chwili, patrz c na Źee. Ale odpowiedział mu NaidooŚ -- Nie pod zarzutem morderstwa. Tylko dlatego, e chc pana przesłuchać. Ale je li dojd do wniosku, e jedyny sposób schwytania pana, to uczynić z pana morderc , zrobi to niechybnie. — A je li mnie schwytaj ? — Wtedy b dzie leŚ po pierwsze, nasi nieprzyjaciele w podziemiu zadenuncjuj nasś po drugie, b dziemy musieli zadecydować, kto i ilu z nas, je li ju w ogóle, ma si ujawnić, po to, by przynajmniej pan zachował głow na karku, i tym samym nie rozwiała si ta resztka dobrej woli, jak nam chyba jeszcze okazuj Afrykanie. Tak czy owak, to si odbije na nas. Wi c pan widzi, panie Nkosi, jak wa na jest pa ska osoba dla sprawy samego naszego przetrwania. W razie konieczno ci doktor i ja, a nawet Źee tak e, oddamy ycie za pana nie dlatego, e pana kochamy czy, e obchodzi nas a tak bardzo, co pan my li o... — Tyle wiem — rzekł Nkosi. Sens zrozumiałem.

— Sammy nie to chciał powiedzieć — wtr ciła Źee. — Przecie pan Nkosi i ja dobrze wiemy, e wła nie to, moja droga. — On ma prawo do takiej zawzi to ci — zauwa ył Nkosi. — I znów pan si myli. Na ten luksus nie mo emy sobie pozwolić. — Id lepiej co zje ć — powiedziała Źee. Sammy wstał chwiej c si troch i teraz ju oboje zobaczyli, jak bardzo jest zm czony. — Źobrze. Przepraszam, e ci zdenerwowałem, Źee. Nie zdenerwowałe ... przynajmniej nie ty, Sammy. — A wi c jest gorzej, ni si obawiałem. — Wyszedł zza biurka i w przej ciu poło ył Nkosiemu swoj wielk r k na ramieniu. W drzwiach zatrzymał si i odwróciłś — ałuj , ale sam pan rozumie, e musimy zrezygnować z pierwotnego planu pa skiego wyjazdu. — Tak, rozumiem. Naidoo spojrzał na Źee. — B dzie pan musiał tu zostać przynajmniej do powrotu doktora. To nie powinno być zanadto przykre dla panaś potem zaplanujemy nast pne posuni cie. Niech pan si nie martwi, je eli przez jaki czas nie b dzie mnie pan widywał. Źee si panem zaopiekuje... Źo widzenia, Dee. Zanim Źee zd yła odpowiedzieć, Naidoo zamkn ł drzwi za sob . Nkosi oparł głow o br zowe skórzane obicie fotela. Przymkn ł oczy i spróbował sobie wyobrazić, jakie skutki mo e poci gn ć-jego obecna sytuacja. Kiedy mu zaproponowano, eby podj ł si tej misji, zarówno on, jak jego zleceniodawcy rozwa yli i omówili wszelkie mo liwo ci. Wzi li pod uwag nawet to, e w razie, gdyby musiał zerwać kontakt z podziemiem, byłby zdany wył cznie na własne siły. Nikomu z nich jednak nie przyszło na my l, e mógłby si znale ć w takim wła nie poło eniu, w jakim jest terazś przecie to jasne, e wystarczy cie bodaj prawdopodobie stwa, e kogo zamordował, a pot ne i bogate siły liberalne, które pomogłyby mu w ka dej potrzebie, odwróc si od niego z l kiem. No i s ci Hindusi. W jaki oboj tny, bezosobowy sposób zawsze zdawał sobie spraw z ich niedoli. Ale dopiero teraz ujrzał j w tak straszliwie ostrym wietle, e poczuł si winny, i ci ar legł mu na sercu. Jak e tu uciec z tych cholernych okolic, z matni tego morderstwa? Źlaczego, na Boga, oni dopu cili, eby ta ksi ka pracy wpadła w r ce policji? I Westhuizen... Lekkie dotkni cie kobiecej dłoni przerwało ten spl tany w tek my li. Ale Nkosi oczu nie otworzył. Ona wiedziała o tym przez cały czas. Miał do niej al o to. — Przykro mi -H’szepn ła. — Pani wiedziałaĄ — Tak. — Wszystko, co pani mówiła, nabiera teraz sensu. Wstr tny jest ten wiat. Ale niesłusznie czyniła mi pani wyrzuty za to, co robi wam Afrykanie. To jest d ungla, niech pani nie zapomina! Podniósł głow i spojrzał na ni . Wygl dała teraz jak na pocz tku tego wieczora. K ciki ust opuszczone i gł bokie bruzdy na policzkach podkre lały charakterystyczn szorstko ć, jak -przejawiała, zanim ów czar w ogródku na nieb spłyn ł wyzwalaj c łagodno ć serca. Teraz łagodno ci nie było. Krzemienne oczy wpatrywały si w niego zimno, spokojnie. — Prosz mi wybaczyć — powiedziała i wargi jej wykrzywił u miech troch szyderczy. Źosyć ju si narzucałam panu. Nie b d wi cej tego robiła. To jest d ungla i godzina raczej pó na. Odwróciła si , eby otworzyć drzwi, po czym zaczekała na niego, zrównowa ona, spokojna, wyprostowana dumnie. Popatrzyli sobie w oczy. Nkosi lekko wzruszył ramionami i wyszedł. Zgasiła wiatła w. gabinecie i ruszyli oboje korytarzem. —Nie potrzebuje pan wracać na poddasze — rzekła.