uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 575
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 406

Peter Abrahams - Czas powrotu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Peter Abrahams - Czas powrotu.pdf

uzavrano EBooki P Peter Abrahams
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 47 osób, 56 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 380 stron)

PETER ABRAHAMS CZAS POWROTU PRZEKŁAD: WOJCIECHKALLAS TYTUŁ ORYGINAŁU: REVOLUTION #9 PRZEKŁAD: LEON ULRICH

Dla Setha, Bena, Lily i Rosie

Jasna dziewica, kominiarz czarny, Wszystko się w popiół obróci marny. Cymbelin Chłopiec miał na imię Ronnie. Jedyna istniejąca fotografia pokazuje go, jak przygotowuje się do uderzenia piłki. Co możemy z niej wywnioskować? Że uderzał z lewej strony. Że miał długie włosy, jakie wtedy były w modzie. Że wyglądał na dobrze zbudowanego, a jego twarz wzbudzała zaufanie. Że zupełnie nie był intrygujący - Norman Rockwell nigdy by nie ustawił go w pierwszym rzędzie do zdjęcia. Jednak Ronnie mógłby pojawić się w tle, bawiąc się w najlepsze. I mógł z niego wyrosnąć przystojny mężczyzna. Dalsze rozważania byłyby już tylko czystą spekulacją. Ile można wyczytać z twarzy jedenastoletniego chłopca? * * * Ronnie obudził się przed świtem w ciepłą, majową noc. Spojrzał na zegar na szafce nocnej. Musiało być między wpół do piątej a piątą. Autobus jadący na turniej baseballa odjeżdżał o szóstej. Ronnie był zbyt podniecony, żeby jeszcze spać. Włączył światło i włożył strój: białe spodnie sięgające do pół łydki, którą to długość bardzo lubił, majtki, skarpety, zużyte korki i granatową koszulę z napisem „Ali Stars” z przodu, a jego nazwiskiem „Pleasance” i numerem „9” z tyłu. Włożył czapkę, chwycił kij opierający się o ścianę i kilka razy zamachnął się nim przed lustrem dla wprawy. Bum. Bach. Ta piłka leci, leci... już jej tu nie ma, drodzy państwo! Ronnie Pleasance znowu tego dokonał! Wtedy uświadomił sobie, że nie ma rękawicy. Rękawicę Ronniego po wewnętrznej stronie zdobił autograf Williego „Stretcha” McCoveya.

Ronnie smarował ją specjalną pastą i łapał nią piłki już tyle razy, że czuł, jakby ta rękawica była jego częścią, naturalnym przedłużeniem jego ręki, która jak lep na muchy ściągała do siebie każdą przelatującą w pobliżu piłkę baseballową. Szukał jej w stosie wczorajszych ubrań leżących na podłodze, w szafie, pod łóżkiem. Potem cicho ruszył korytarzem, minął sypialnię rodziców i zszedł na dół, żeby przeszukać resztę domu. Rękawicy nigdzie nie było. Ronnie zaczął już się trochę denerwować, ale nie panikował. Był rozsądnym chłopcem, niezbyt efektownym, ale potrafiącym dopiąć swego: byłby urodzonym łapaczem, gdyby nie był leworęczny. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział swoją rękawicę. Na pewno miał ją przy sobie na popołudniowym treningu dzień wcześniej. A po treningu, co robił? Poszedł do biura ojca na kampusie. Czasami grali chwilę razem po pracy, ale wczoraj jego ojciec był na zebraniu. Jak zwykle. Przed oczyma Ronniego nagle stanął obraz rękawicy leżącej na fotelu dla gości stojącym naprzeciw biurka ojca. Ronnie, ubrany w swój strój, wyszedł z domu, przymknął cicho drzwi i ruszył przed siebie w ciemność. Miasto było ciche, a powietrze ciepłe. Ciemność nie przeszkadzała Ronniemu. Znał okolicę jak własną kieszeń. Poza tym trzeba było przejść tylko kilkaset metrów po ulicy i skręcić na wysypaną tłuczniem ścieżkę. Być może dlatego, że była jeszcze noc i że był chłopcem, gwizdał. Tak minął laboratoria, uśpione akademiki, kaplicę i wszedł do starego, drewnianego budynku, w którym mieściło się biuro jego ojca. Biuro było na drugim piętrze. Ronnie wszedł po schodach i otworzył drzwi. Włączył światło. Rękawica tam była, dokładnie tak, jak myślał. Włożył ją i uderzył w nią kilka razy pięścią. Być może spojrzał na zdjęcie swoich rodziców, kroczących pod łukiem skrzyżowanych mieczy w dniu ich ślubu. Potem się odwrócił, zgasił światło, zamknął drzwi i zaczął schodzić po schodach. Dzwon w kaplicy zaczął wybijać piątą. Czwarte uderzenie było ostatnim dźwiękiem, który Ronnie słyszał.

Jest to logiczne przypuszczenie, ponieważ drgania spowodowały wypadnięcie serca dzwonu z kampanili osiemnastowiecznej kaplicy, uniemożliwiając wybicie piątego uderzenia. Wkrótce potem znaleziono Ronniego u stóp tego, co pozostało ze schodów. Być może był to tylko przypadek spowodowany tym, że tak właśnie upadł, ale do piersi przyciskał rękawicę z autografem Williego „Stretcha” McCoveya. Właśnie dlatego pojawił się pomysł, żeby go z nią pochować. Drzwi się otworzyły i zajrzał Svenson. - Wracają - powiedział. „Tak szybko?”, pomyślał Goodnow; od razu wiedział, jaki będzie werdykt. Wstał z typowego w państwowych instytucjach krzesła obrotowego, na którym zwykle zasiadał jakiś biurokrata średniego szczebla, a którego biuro zajmował na czas procesu - podniósł się powoli, ale nie wystarczająco wolno, żeby ból się nie pojawił. Ostatnio, jak u dziecka z kolką, jego ból rzadko spał, a kiedy nawet spał, budził się przy najmniejszej nawet zmianie pozycji. Był to namacalny ból, nie metaforyczny czy duchowy, chociaż niektórzy radzili mu, żeby z nim walczył przy pomocy duchów i metafor - a konkretnie, techniką wyobrażeń. Przez kilka tygodni Goodnow chodził do kliniki specjalizującej się w tego rodzaju terapii, ale potrafił wyobrazić sobie tylko zmutowane komórki - żarłoczne, owłosione, nienasycone, pożerające jego wnętrzności. - Dobrze się pan czuje, panie Goodnow? - Svenson przyglądał mu się tak, że nie było wiadomo, czy to wyraz troski, czy nie. Ze Svensonem nigdy nie wiadomo: te oczy, zimne jak ścięte lodem jezioro, osadzone głęboko w surowym, białym krajobrazie jego twarzy. Goodnow przestał kurczowo ściskać oparcie krzesła. - Dobrze, dziękuję. - Ściągnął mocniej krawat pod szyją. Ostatnio już zawsze wydawał mu się związany za luźno, a kołnierzyki koszuli stawały się stopniowo coraz większe. „Schudłeś” - mówili

znajomi, których rzadko spotykał; nigdy nie dodawali: „Świetnie wyglądasz”. Goodnow wyszedł z biura za potężnie zbudowanym mężczyzną, przeszli przez korytarz i znaleźli się w sali rozpraw. Obaj usiedli z tyłu. W sądzie panował harmider, jak w teatrze przed rozpoczęciem spektaklu. Wszyscy oprócz przysięgłych byli na swoich miejscach: sędzia, miernota, którego nominacja była kartą przetargową w czasie negocjacji nad budżetem za czasów administracji Cartera; dwóch oskarżycieli, którzy nie popełnili żadnego błędu, którego Goodnow byłby świadomy, w każdym razie nie po wyborze ławy przysięgłych; obrońcy, Piątka z Santa Clara, jak siebie nazywali, których życie i tak nie mogło się już zmienić; ich zwolennicy, surowi jak purytanie, gotowi wybuchnąć świętym oburzeniem. Wszyscy oni nie interesowali Goodnowa. On wpatrywał się w miejsce zajmowane przez obrońców, gdzie siedział główny obrońca, z głową przechyloną nieznacznie w stronę swej asystentki, szepczącej mu właśnie coś do ucha. Rodin z ogromną przyjemnością wyrzeźbiłby taką głowę: duża, pociągła, z wyrazistymi rysami i długimi, siwymi włosami spływającymi na ramiona w dwóch kosmykach. Victor Hugo Klein wyglądał jak bohater ery romantyzmu i rzeczywiście dla wielu ludzi przez blisko czterdzieści lat był właśnie bohaterem, walczącym z autorytarnym barbarzyńcą, którego inni nazywali poczciwymi Stanami Zjednoczonymi. Hugo Klein bronił szarych ludzi, ofiar McCarthy’ego, radykałów z lat sześćdziesiątych, wojowniczych feministek, zagorzałych ekologów kochających drzewa. Goodnow pomyślał, że język oporu się zmieniał, ale Klein niezmiennie trwał na stanowisku. To, że jego najgłośniejsze sprawy kończyły się wieloletnimi wyrokami więzienia dla jego klientów, zupełnie nie szkodziło jego reputacji. Wszyscy wiedzieli, że to system jest do luftu. Klein niezmiennie umacniał swoją pozycję męczennika świętej sprawy.

Klein uśmiechnął się, usłyszawszy coś od swojej asystentki, i obrócił się, żeby się rozejrzeć po sali. Jego wzrok na chwilę spoczął na Goodnowie, ale najwyraźniej go nie nie poznał. Nic dziwnego; Klein był redaktorem Przeglądu Prawniczego, kiedy Goodnow był na pierwszym roku. Goodnow, pomimo ciężkiej pracy, nie zdołał wybić się na tyle, żeby publikować w Przeglądzie Prawniczym - skończył studia ze średnimi wynikami. A potem nie został adwokatem, tylko zajął się pracą na swoim własnym poletku. Nie było nic dziwnego w tym, że ich drogi nigdy się nie przecięły, że Klein go nie znał. Ale Goodnow znał Kleina, być może wiedział o nim więcej, niż ktokolwiek inny na świecie. Niezliczone megabajty pamięci w jego komputerze były poświęcone Hugo Kleinowi. Przysięgli weszli gęsiego na salę; z ich twarzy nie można było nic wyczytać. - Na jaki wynik pan stawia? - wyszeptał Svenson. - Nigdy na nic nie stawiam - odparł Goodnow. - Poza tym to oczywiste. - Ale przecież zabili tego gliniarza. Goodnow nie zamierzał z nim dyskutować. Właśnie podejmował decyzję, żeby nie wysuwać kandydatury Svensona do awansu, kiedy nagle zrobiło mu się gorąco i w głowie zaczęły mu pulsować żyły. Potarł skronie. Kępki włosów zostały mu na ręce. Sędzia założył okulary. - Czy ława przysięgłych podjęła decyzję? Jedna z ławniczek wstała. Była drobnokoścista i żywa, miała krótkie, modnie ostrzyżone siwe włosy; kiedyś była profesorem sztuk pięknych na Uniwersytecie Stanforda. Goodnow nie mógł pojąć, jak prokuratura mogła zgodzić się na to, żeby znalazła się wśród przysięgłych. Cichym, lecz wyraźnym głosem, w którym słychać było nutkę pełnej przeświadczenia o własnej nieomylności

przekory, wypowiedziała słowa, których Goodnow się spodziewał. - Niewinni, Wysoki Sądzie. Publiczność zaczęła wiwatować, poza przyjaciółmi i krewnymi zmarłego policjanta. Wszyscy z Piątki z Santa Clara unieśli w górę pięści. Sędzia uderzył młoteczkiem w stół. Hugo Klein splótł ręce, jakby do modlitwy, zamknął oczy i głęboko westchnął, po czym wstał i zaczął przyjmować gratulacje, niczym jakiś maestro, który właśnie wszystkim dostarczył niezapomnianych przeżyć artystycznych. Goodnow miał ochotę go zabić. Sala sądowa zaczęła pustoszeć. Najpierw wyprowadzono Piątkę z Santa Clara, żeby odwieźć ich do różnych więzień. Wszyscy odsiadywali wyroki za napad z użyciem broni i inne przestępstwa, ale morderstwo nie miało dołączyć do tej listy. Zastrzelili policjanta, to prawda, ale panią profesor przekonał argument, że zrobili to w samoobronie. Klein włożył czarną pelerynę o przedwojennym kroju i wyszedł. Goodnow i Svenson zostali sami. Goodnowowi stanęła przed oczyma wizja Kleina żyjącego jeszcze długie lata po tym, jak jego już nie będzie, Kleina wielokrotnie wstającego, żeby przyjąć gratulacje, jego jeszcze dłuższych i jeszcze bardziej siwych włosów, jego imponującej głowy wyglądającej coraz dostojniej. Nekrolog Kleina będzie długi i fascynujący; jego - krótki i niejasny. - Chyba nie ma to większego znaczenia - powiedział Svenson. Goodnow odwrócił się do niego. Svenson poczuł się nieswojo pod jego spojrzeniem. - Skoro i tak już są w więzieniu i w ogóle - dodał. Swego czasu, nawet kilka miesięcy wcześniej, Goodnow ostro by zareagował. Teraz jednak milczał. Musiał bardzo oszczędnie gospodarować swoją energią. Nie mógł jej marnować na Svensona. Jego czas był policzony, chociaż lekarze byli ostrożni z podawaniem dokładnych

terminów. - Miesiące czy lata, doktorze? - Przykro o tym mówić. Svenson spojrzał na zegarek. - To chyba złapiemy lot o wpół do trzeciej? - powiedział, prawdopodobnie myśląc o swojej dziewczynie. Goodnow wstał, powoli, bardzo powoli. Ale nie wystarczająco powoli. „Przykro o tym mówić, panie doktorze? Ja nawet nie bardzo mogę o tym myśleć”. Złapali lot o wpół do trzeciej. Samolot wystartował za piętnaście czwarta i poleciał w stronę zbliżającej się nocy, pogrążył się w niej na zachód od Missisipi i wylądował w kompletnych ciemnościach. - Może panu pomóc z bagażami, panie Goodnow? - zaproponował Svenson. - Poradzę sobie. - W takim razie do zobaczenia jutro. - Svenson odszedł szybkim krokiem. Goodnow wsiadł do taksówki, podał taksówkarzowi adres, ale kiedy byli już w połowie drogi, kazał mu zawrócić i zawieźć się do biura. Wkrótce siedział już przy swoim biurku i przeglądał dane dotyczące życia Hugo Kleina na komputerze. Zainteresował się kartoteką Kleina prawie natychmiast po rozpoczęciu pracy w agencji. Sam o nią poprosił. Nie chodziło o animozje: po prostu pamiętał Kleina z czasów studenckich, kiedy był ważną personą na kampusie. Na pewno animozje się tu nie liczyły. Sprawy osobiste nie miały nic do rzeczy. Klein, niesłychanie inteligentny i przebiegły człowiek, stanowił zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego, a dbanie o bezpieczeństwo narodowe było obowiązkiem Goodnowa. W sprawie Kleina nie zdołał wypełnić swojego zadania. Goodnow puścił kursor, kiedy dotarł do momentu inwazji na Kambodżę. Goodnowa nie

interesowała inwazja na Kambodżę; dla niego była tylko echem tego zamachu bombowego, który go interesował - wydarzenia, które odbiło się echem także w życiu Hugo Kleina. Od początku było słabym echem, które z upływem czasu jeszcze bardziej przycichało, ale Goodnow był przekonany, że czaiło się w nim poczucie winy i współudział: był to jedyny słaby punkt w kartotece obejmującej niemalże czterdzieści lat z życiorysu Kleina. Każdy ma jakiś słaby punkt. Jak mogłoby być inaczej? Każdy, kto ma dziecko, jak Klein, ma słaby punkt. Każdy, kto ma komórki, ma słaby punkt. Goodnow pochylał się w stronę monitora, przyglądał się podkreślonym akapitom, wybierał interesujące go fragmenty, analizował je szczegółowo i wymyślał nowe interpretacje. Czas mijał. Zegar odmierzający czas ilością przerzutów chorych komórek tykał nieubłaganie, aż odezwał się ból. Goodnow połknął tabletkę, a niedługo potem jeszcze jedną. Położył głowę na biurku, tylko na chwilę, pokłonił się monitorowi. Bunting, który pojawił się w biurze jako pierwszy, zastał Goodnowa śpiącego przy biurku. Bunting, który był młodszy od Goodnowa, choć nie tak młody, jak Svenson, był szefem Goodnowa. Pochylił się nad Goodnowem i spojrzał na monitor. Zrobił kilka kroków do tyłu i odchrząknął. Goodnow, właśnie czytający we śnie - jakże często mu się to teraz zdarzało; tym razem była to Wyspa Skarbów - przebudził się gwałtownie. Zauważył różową, świeżo ogoloną twarz Buntinga, wyczuł zapach wody kolońskiej i poczuł mdłości. Oczy Buntinga przyglądały mu się uważnie zza cienkich oprawek okularów. Wargi Goodnowa były popękane i suche. Oblizał je i powiedział: - Właśnie coś sprawdzałem. - Stare śmieci? - odparł Bunting, kiwając w stronę monitora. Co miał znaczyć ten komentarz? Że Bunting już go traktował jak przeszłość? Jeśli nie, to

znaczyło, że Klein już Buntinga nie interesuje. To niemożliwe. Goodnow wcisnął klawisz. Monitor zgasł. - W zeszłym tygodniu mówiłem poważnie - powiedział Bunting. - A o co chodziło? - Że możesz wziąć tyle urlopu, ile chcesz. Pełnopłatnego. Zasłużyłeś sobie. - Podniósł swoją różową rękę. - Nie, żebyśmy ciebie nie potrzebowali. Oczywiście, że potrzebujemy. - Nie chcę wolnego. Bunting przygryzł wargę. - Przemyśl to sobie, proszę. W takiej sytuacji... - Zamilkł. - W takiej sytuacji... To znaczy jakiej? - Powinieneś o siebie dbać. To wszystko. - Robię to - odparł Goodnow. Bunting odszedł. Teraz Goodnow miał ochotę iść do domu, rozluźnić pasek, położyć się. na boku. Ale nie wstał od biurka i patrzył niewidzącym wzrokiem na wygaszony ekran. Wiedział, że nie zdoła wstać na tyle wolno, żeby nie sprowokować bólu. Wziął oddech, niezbyt głęboki, i spróbował wyobrażeń: owłosione, kolczaste, żarłoczne. Sięgnął po tabletki. Hugo Klein odpoczywał w swoim gabinecie - wykończonym drewnem, zastawionym półkami z książkami pokoju na rufie swego jachtu Liberie. Klein mieszkał na Liberie - z zapachem morza, miarowym szumem fal i widokiem na most Golden Gate, który bardzo mu się podobał - mieszkał od ostatniego rozwodu. Wychodziło dużo taniej niż dom nad oceanem, a było znacznie bardziej przyjemne. Przyjechała jedna z jego asystentek z butelką szampana. Wypili go. Nie mogła przestać mówić o werdykcie, co mu odpowiadało.

- Boże - powiedziała - co za młyn. - Po chwili dodała: - Musisz być wyczerpany, Hugo. Masz ochotę na masaż? Tak naprawdę w ogóle nie był zmęczony. Miał krzepę flisaka na Renie. Jego przeciwnicy często nie brali tego pod uwagę. Całą energię poświęcali próbom sprostania jego wiedzy i pomysłowości i zapominali o jego wytrzymałości. Pomyślał o zwycięzcach z czasów, kiedy walczono gołymi pięściami, bez określonej liczby rund, bez decyzji sędziowskich, kiedy zwycięzcą zostawał ten, który utrzymał się na nogach. Mimo to, propozycja brzmiała atrakcyjnie. - Brzmi to atrakcyjnie - rzucił głośno. Wyszła dużo później i został na łodzi sam. Podszedł do półek i zaczął kartkować księgę pamiątkową ze szkoły prawniczej. Szybko znalazł twarz, którą widział w sądzie, a pod nią nazwisko. Wtedy podniósł słuchawkę i zadzwonił do znajomego ze studiów, który zbierał pieniądze i często bywał na imprezach absolwentów. Klein spytał go, jak mu ostatnio idzie ze zbieraniem funduszy, jak zwykle obiecał, że się dołoży, i potem rzekł: - Swoją drogą, kilka dni temu spotkałem faceta, który chyba razem z nami studiował. - Kto to był? Klein mu powiedział. - Byłeś w Waszyngtonie? - Nie, tutaj. Dlaczego miałbym być w Waszyngtonie? - Bo tam pracuje Goody. - Jego znajomy zachichotał. - Jakby po przeciwnej stronie barykady niż ty. - Nie rozumiem - przyznał Klein. - Przepraszam - rzekł znajomy. - Źle się wyraziłem. Pracuje dla jakiejś agencji rządowej, tylko tyle chciałem powiedzieć. Bez urazy.

- Bez przesady - odparł Klein. Później ponownie obejrzał fotografię w księdze. Pomyślał, że ma naprawdę rewelacyjną pamięć, żeby skojarzyć faceta po tylu latach. Goody. Sięgnął po butelkę szampana, ale była pusta. 3 Nuncio spojrzał zza starego biurka z wyprzedaży na siedzącego przed nim klienta na równie starym krześle z wyprzedaży. Tylko krzesło Nuncia było tu kupione nowe w sklepie, ale tak dawno temu, że teraz już idealnie pasowało do reszty wystroju. - Oj Brucie, Brucie - westchnął Nuncio, potrząsając głową. - No? - odparł Brucie Wine. Brucie nie był typem klienta potrafiącym czytać podteksty. A właściwie jakiekolwiek teksty. Brucie był klientem Nuncia od wielu lat. Chyba przybrał nieco na wadze od ich ostatniego spotkania i miał mniej więcej tygodniowy zarost. Nie był to obiecująco wyglądający klient, ale wierny. Znali się już trochę czasu. - Po pierwsze ta wizyta będzie cię kosztowała sto dolarów, niezależnie od tego, co z niej wyniknie - zaczął Nuncio. - Płatne gotówką. Brucie wyjął z kieszeni dżinsów zwitek banknotów, wysupłał stówę i podał ją. Nuncio wziął banknot w swe przyozdobione pierścieniami palce i rozprostował go energicznie. Dźwięk niczego nie dowodził. - Czy to oryginalny wyrób? - spytał. - Hm? - odparł Brucie. - Pytam się, czy to produkt Wuja Sama, czy domowej roboty. - Panie Nuncio! Za kogo mnie pan ma?! Niezły dowcip. Brucie Winę wychowywał się na południe od Market cośtam. Nuncio dokładnie

nie wiedział i zupełnie go to nie obchodziło. Jego ojciec był uczciwym, ciężko pracującym drukarzem, który na boku zajmował się też trochę grawerowaniem. Brucie nauczył się fachu już jako młody chłopak. Po tym, jak staruszek miał atak serca i zostawił wszystko swemu jedynemu synowi, Brucie zajął się działalnością, której jego ojciec nie brał pod uwagę, czyli fałszerstwem. Zaczynał skromnie, ale teraz interes już rozkręcił się na całego, jako że wszędzie wokół kręcili się nielegalni imigranci, którym potrzebne były dokumenty - wizy, karty ubezpieczeniowe, prawa jazdy, paszporty. Brucie był w tym dobry. Umiał zrobić idealne paszporty, które najtrudniej było podrobić, chociaż ostatnio posunął się nawet dalej i czasami mógł załatwić prawdziwe. To właśnie dlatego udało mu się znowu uniknąć odsiadki - Brucie zdradził swoją wtyczkę w biurze paszportowym. W zamian za to Nuncio przekonał prokuratora okręgowego, żeby wycofał oskarżenie. Kosztowało to piętnaście patyków. Brucie zapłacił gotówką. To była taktyka Nuncia w przypadkach, kiedy trzeba było zorganizować obronę prawną dla Bruciego Wine’a. Gdy trochę wcześniej postawiono mu zarzut fałszerstwa, Nuncio zasugerował prokuratorowi okręgowemu, że Brucie wydrukował fałszywe pieniądze, bo zlecił mu to jakiś w miarę ważny gość z mafii. Prokurator okręgowy, który był właśnie w trakcie kampanii wyborczej, doszedł do wniosku, że będzie miał lepszą prasę, kiedy posadzi gangstera, nawet niezbyt ważnego, a nie jakiegoś tam Bruciego Wine’a z klasy robotniczej. Dwadzieścia patyków. Gotówką. Przez te lata zdarzyły się jeszcze dwa czy trzy podobne aresztowania i sprawy były rozgrywane podobnie. Brucie miał prawdziwy talent - jego dwudziestki, pięćdziesiątki, setki, jego paszporty i karty ubezpieczeniowe były prawdziwymi dziełami sztuki. To nie tu tkwił problem. Problemem było to, że robił głupie rzeczy i dawał się złapać.

- Oj Brucie, Brucie... - powtórzył Nuncio, znowu potrząsając głową. - No? Brucie miarowo stukał nogą w wytarty dywan. Nie rozumiał, dlaczego to wszystko trwa tak długo. Zupełnie do niego nie docierało. Jak by mu to wytłumaczyć. Nie było już nikogo do zakapowania. - Brucie? - No? - Nie ma już nikogo do zakapowania. - Hm? Nuncio zapalił cygaro. Było to tanie cygaro, takie z paczki po pięć za dolara dwadzieścia pięć, ale zachowywał się tak, jakby to było wyśmienite Monte Christo, a on był Churchillem. Nie zaproponował cygara Bruciemu. Ten wytrząsnął więc pogiętego papierosa z paczki cameli i zapalił. Po chwili biuro Nuncia wypełniło się dymem, ale nie posunęli się w rozmowie. - Możesz mi coś powiedzieć, Brucie? - Zależy co - odparł Brucie, chcąc być chyba przebiegłym, co mu się zdarzało rzadko i zawsze w niewłaściwym momencie. - Dlaczego jechałeś sto czterdzieści na godzinę po Golden Gate, mając w schowku w samochodzie fałszywych dokumentów za dwieście patyków? - spytał Nuncio. - Przez Laverne - odparł Brucie. - Byłem spóźniony. Miałem ją zabrać na randkę, rozumie pan? Nie ma pan pojęcia, jak ją to wkurza. Rozumie pan chyba? Nuncio nie rozumiał. Nie chciał wiedzieć nic o Laverne. - Poza tym miałem antyradar.

- Antyradar. - Do wykrywania radaru gliniarzy. - Kiedy mają go włączonego - powiedział Nuncio. - Hm? A. No jasne. - To pewnie kiedy śmignąłeś obok nich, musieli zacząć coś podejrzewać? - Podejrzewać? - Że być może przekraczasz dozwoloną prędkość. - A. Tak. Od razu włączyli sygnał, panie Nuncio. Ale jakim prawem przeszukali mój samochód? Niech mi pan powie. - Brucie agresywnie wysunął swoją brodę. W żadnym wypadku nie mógł trafić do sądu. - Sprowokowała ich otwarta puszka Budweisera na tablicy rozdzielczej, Brucie. To ich upoważnia do szczegółowej kontroli. - Tak? - Tak. Mogli się domyślać, dlaczego tak pędzisz - powiedział Nuncio. Brucie nie łapał. - Brucie, chcę, żebyś bardzo dokładnie przemyślał coś, o co cię zaraz zapytam. Nie śpiesz się z odpowiedzią. - No dobra. - Czy ktoś mógł mieć dostęp do twojego samochodu? - Dostęp? - Czy ktoś mógł dostać się do twojego samochodu bez twojej wiedzy? - Żartuje pan, Nuncio? To nowiuteńki wózek. Podrasowany. Nie ma jeszcze przejechanego tysiąca i był strzeżony przez cały czas. Co noc zamykam go w garażu pod domem. Samochód też zamykam, i włączam alarm. I w garażu i w samochodzie. No i jest jeszcze Flipper.

- Flipper? - Mój pit bull, na łańcuchu przed garażem. Powinien go pan zobaczyć, panie Nuncio. Nuncio nie chciał oglądać Flippera. Pomijając to, że często był w tarapatach i że zawsze płacił, Brucie był kiepskim klientem. Nie można bezpośrednio namawiać klienta do kłamstw, do zmyślania historii. Byłoby to nieetyczne. Co gorsza, mogłoby to prowadzić do postawienia w stan oskarżenia, a nawet do pozbawienia uprawnień adwokackich. Z drugiej strony nie było prawa zakazującego delikatne sugerowanie klientowi interpretacji faktów, kiedy mogły w danym przypadku wzbudzić uzasadnione wątpliwości co do tego, kto jest winny. Na tym opierała się linia obrony wszystkich niemalże adwokatów. Na wzbudzaniu uzasadnionych wątpliwości. A wzbudzanie uzasadnionych wątpliwości polegało na skleceniu kiepskiej, mało prawdopodobnej teorii i przekonaniu do niej podobnie kiepskiego i ekscentrycznego ławnika. Znalezienie odpowiedniego przysięgłego na proces było działką Nuncia. Zero problemu. Robił to setki razy. Jednak do sklecenia owej teorii potrzebował współpracy Bruciego. Ale Brucie był ponownie zajęty miarowym stukaniem nogą i strzepywaniem popiołu na dywan. - Brucie? Brucie wyglądał, jakby zaraz miał... Tak, ziewnął. - No? - Pomyśl jeszcze raz. - O czym? - O tym, że nawet jeśli to bardzo mało prawdopodobne, może ktoś jednak mógł dostać się do twojego samochodu, nim pojechałeś do Laverne... - Może nie wyraził się wystarczająco jasno. Może powinien powiedzieć „i włożyć do skrytki te fałszywki”. Byłoby to jednak niebezpiecznie bliskie

popadnięcia w nieetyczność. Poza tym, czy nie było oczywiste, o co mu chodzi? Jakiż człowiek mógłby teraz nie zajarzyć i powiedzieć: „Dobry Boże, panie Nuncio! Ktoś to musiał podłożyć w moim schowku!”. Wtedy można by popuścić wodze fantazji, opowiedzieć bajeczkę o swych rozlicznych wrogach, ich zasadzkach i niemoralnym postępowaniu. - Ale jak to możliwe, panie Nuncio? - odpowiedział Brucie Winę. - Już mówiłem. Zamykam samochód. Zamykam garaż. Zamykam nawet ten cholerny schowek. No i jeszcze te alarmy. - Zapomniałeś o Flipperze. - No właśnie. I Flipper. Obaj wydmuchnęli kłęby dymu. Nuncio spojrzał na zegar. Pod purpurową kamizelką miał ładny, krągły brzuch, który lubił być karmiony dokładnie o dwunastej. - Brucie? - No? - Tym razem się nie wywiniesz, chłopie. - Co? - Czeka cię więzienie, Brucie. - Więzienie? - odparł Brucie z odrazą. Nie był typem faceta, który dobrze by się czuł w więzieniu - może nawet by nie przeżył. - Mają cię w garści, Brucie, i nie masz już im nic do zaoferowania. Nie masz już kogo zakapować. - Czy to Churchill powiedział coś o tym, żeby dać mu narzędzia, a on wykona robotę? Nuncio zaciągnął się swoim dwudziestopięciocentowym cygarem. - Musisz dać mi jakieś narzędzia, Brucie. Brucie zmarszczył czoło.

- Narzędzia? Ma pan na myśli moją prasę i resztę? Boże. - Chodzi o faceta. Jakiegoś oszusta, którego mógłbyś zakapować prokuratorowi. Oczy Bruciego pojaśniały. - W zeszłym miesiącu robiłem prawa jazdy dla jakichś Latynosów. - Chryste. Na co by się prokuratorowi zdali ci Latynosi? Pewnie dołożyłby ci od razu rok więcej, gdybym tylko o nich wspomniał. Pomyśl, Brucie. Pomyśl. - Przez chwilę Nuncio rozważał wynajęcie hipnotyzera, na koszt Bruciego. - Pomyśl o przeszłości. Czy jest ktoś, z kim pracowałeś albo dla kogo coś robiłeś, kto interesowałby gliniarzy? Brucie wykrzywił twarz, jakby był pięciolatkiem, którego poproszono o przełiterowanie słowa pies. Był to odrażający widok. Brucie myślał i myślał. Nunciowi burczało w brzuchu. Dwunasta. Zaczął wstawać. Wtedy Brucie go zaskoczył. Otworzył oczy i powiedział: - Mam pomysł. - Tak? - rzekł Nuncio, siadając z powrotem. L/ostarczenie odpowiedzi na dwadzieścia sześć poziomo do krzyżówki w niedzielnym wydaniu Sunday Timesa było pierwszym poważnym błędem Charliego Ochsa od dwudziestu dwóch lat. Granie muzyki Bena Webstera drugim. W międzyczasie były jeszcze inne błędy, ale nieistotne - na przykład wtedy, kiedy to pies porwał piłkę baseballową i uciekł z nią, a Charlie, który właśnie przechodził koło boiska, wyjął ją z ust zwierzęcia i nie zastanawiając się wprawnym ruchem rzucił ją do łapacza, który stał ponad sto metrów od niego. To było głupie posunięcie, ale bez konsekwencji. Grającymi były dzieci, które szybko o tym zapomniały. Charlie nie zapomniał - i potem nigdy więcej nie dotknął piłki baseballowej, chociaż czasem przypominał sobie wrażenia, jakich doznawał, kiedy trzymał w ręku tę

jedną, dobrze mu znaną, zużytą i lekko wilgotną. Błąd z krzyżówką miał swoje konsekwencje. Nigdy by się to wszystko nie zdarzyło, gdyby został w łóżku albo gdyby potwór nie znalazł się w jednej z jego pułapek. Ale... Charlie miał mały, drewniany dom przy Cosset Pond, który kupił w czasach, kiedy nie trzeba było mieć dobrze płatnej pracy w mieście, żeby można sobie na niego pozwolić. Kuchnia i duży pokój na parterze, sypialnia i łazienka na górze. Miał rozpadający się garaż, gdzie trzymał swój samochód, żółtego garbusa z prawie trzystoma tysiącami na liczniku i silnikiem, który dwukrotnie już remontował. Miał kawałek ziemi, wystarczająco duży, żeby składować na nim swoje więcierze do łowienia homarów, i dok pływający z przywiązaną do niego Prostą Strzałą. Nie miał żony, dzieci ani bliskich przyjaciół. Miał za to srebrny saksofon, na którym grywał w nocy. Tego dnia, kiedy zdarzyło się dwadzieścia sześć poziomo i Ben Webster, Charlie obudził się o brzasku, tak jak zawsze. Przewrócił się na drugi bok i uniósł głowę, żeby wyjrzeć przez okno. Szyba była oszroniona. Charlie zdrapał szron paznokciami. Zobaczył, jak Prosta Strzała napina trzymającą ją linę. Sztorm wściekle miotał białymi płatkami nad Cosset Pond, a za przesmykiem Cosset Pond widać było wzburzone morze. Flaga na dachu Centrum Studiów Oceanicznych po drugiej stronie zbiornika wisiała prosto, a u góry pędziły ołowiane, poszarpane chmury. Póki co łóżko było ciepłe od jego ciała. Łatwo byłoby po prostu położyć się, naciągnąć kołdrę na głowę i posłuchać pogody, udając, że to New Agę’owe nagranie pod tytułem Szkwał. Ale nie sprawdzał swoich pułapek od trzech dni, a jeśli on by tego nie zrobił, ktoś inny, ktoś, kogo nie zniechęcała niesprzyjająca aura, kiedy można było nieuczciwie zarobić, mógłby go wyręczyć. Charlie odrzucił kołdrę, mocniej niż było trzeba, i wstał.

Kilka minut później, z termosem podgrzanej kawy z poprzedniego dnia, ubrany w kalesony, wełniane spodnie, flanelową koszulę, sweter, sztormiak i kalosze, Charlie szedł w stronę łodzi. Wiatr był silniejszy, niż myślał, smagał gołe drzewa, kable, i osprzęt łodzi na zbiorniku, jakby był dyrygentem naprędce skompletowanej orkiestry. Lodowaty wiatr owiewał mu twarz. Wchodząc na Prostą Strzałę, Charlie gwizdał; melodię własnej kompozycji, zainspirowaną jazzem i zupełnie nie New Age’ową. Prosta Strzała była szeroką, dwudziestosześciostopową łodzią z silnikiem diesla Palmersa o mocy stu sześćdziesięciu pięciu koni. Charlie kupił ją na aukcji dóbr zarekwirowanych przemytnikom zorganizowanej przez Agencję do Walki z Narkotykami. Zdrapał z niej czerwoną farbę, pomalował na biało, zmienił nazwę z Zakręcona i dobudował małą pokładówkę na właśnie takie dni, jak dzisiejszy. Włączył silnik, poczuł wibracje pod stopami i wypłynął. Charlie przepłynął przez zbiornik na małej prędkości. Pióropusz jasnych płatków śniegu zleciał z chmur, a chwilę potem kolejny. Były jeszcze nie wystarczająco duże, żeby ograniczyć widoczność, pomyślał, wypływając przez przesmyk, pod mostem, na morze. Prawie natychmiast fala rozbiła się na dziobie, wściekle uderzając w pleksiglasową szybę kabiny. Nagle powietrze wypełniło się wirującym śniegiem i Charliemu zrobiło się tak zimno, jakby nic na sobie nie miał. Rozważał zawrócenie, gdy kolejna fala przelała się przez dziób, chlustając prosto w twarz. Lodowata woda spływała mu po szyi, wsiąkała w wełniany sweter i kalesony. Aż Charlie zaśmiał się; zaśmiał się z jałowości wszelkich przygotowań. I nagle był w pełni rozbudzony, kontakt z lodowatą wodą wyostrzył mu zmysły, dzięki czemu słyszał każdą najdrobniejszą zmianę tonu w wyjącym wietrze, widział tor każdego płatka śniegu przed oczyma, czuł czasem zimne, czasem mokre, a czasem suche powiewy ze wszystkich stron. Był

w pełni rozbudzony, po raz pierwszy od jak dawna? I w pełni świadomy potęgi morza, które mogło z nim uczynić, co chciało. Cóż, albo się ma szczęście, albo nie. Charlie ponownie się zaśmiał, głośno i naturalnie, nie słyszany przez nikogo, i skierował Prostą Strzałę w sztorm. Boje Charliego były czerwone z trzema białymi paskami. Były rozmieszczone na jednej linii z charakterystycznymi budowlami na lądzie - latarnią morską, wieżą ciśnień i masztem stacji radiowej - ale Charlie nie widział teraz żadnych budowli, tylko wzburzone morze, wyglądające niczym scena morska z obrazu impresjonistów. Płynął dalej, chociaż wiedział, że będzie musiał wpaść na jedną ze swoich boi, żeby ją zobaczyć. Kilka minut później właśnie to zrobił. Po prawej, wśród fal błysnęła czerwień i biel. Charlie zwolnił, zatoczył koło i za pierwszym podejściem wyłowił boję. Mam dobry dzień, pomyślał. Dał silnik na luz i Prosta Strzała zaczęła unosić się i opadać razem z falami. Charlie odczepił linę, przymocował ją do wyciągarki na rufie i włączył przycisk. Lina ani drgnęła. Spojrzał na motor. Był szczelnie pokryty lodem. Kopnął go, nie za mocno, i spróbował włączyć jeszcze kilka razy. Bez rezultatu - a nie był to odpowiedni moment na rozbieranie silnika. Zaczął ciągnąć rękoma. Charlie miał pięć więcierzy na linie ułożonej na dnie, na głębokości około pięćdziesięciu stóp. Były stare, pełne wody, ciężkie. Charlie ciągnął. To nie na takie gabaryty mediolańscy projektanci szyli garnitury, ale właśnie jego ciało nadawało się idealnie do pracy, jaką wykonywał. Pierwszy więcierz był pokryty wodorostami i pusty w środku. Drugi też był pusty. Trzeci i czwarty też. Pomimo mrozu, Charlie był spocony, kiedy wyciągnął ostatni. Wydawał się znacznie cięższy niż pozostałe - z trudem udało mu się go przeciągnąć przez burtę. Przez chwilę myślał, że chyba się starzeje. Potem zajrzał za kratki. W piątym pojemniku był największy homar, jakiego w życiu widział. Wydawał się na niego patrzyć. Po dwudziestu czy trzydziestu sekundach machnął w

jego stronę ogromnymi kleszczami. Kleszcze napotkały na drewnianą klatkę, przekręciły się na bok, otworzyły i zamknęły. Deska pękła z trzaskiem. Kleszcze wydostały się przez otwór. - Chryste - powiedział Charlie, wycofując się. Ostrożnie zdjął piąty więcierz z liny i opuścił resztę za burtę. Nie miało sensu płynąć dalej z zepsutą wyciągarką. Charlie spojrzał na kompas i skierował łódź w stronę domu. Przez całą drogę słyszał groźne dźwięki dobiegające z więcierza leżącego za nim na pokładzie. Charlie zacumował przy pomoście za Skupem Ryb De Mello. Był tam tylko De Mello. Siedział w swoim zimnym biurze, gdzie na podłodze stała waga, a z magnetofonu sączył się głos Amalii Rodrigues. Kiedy Charlie wszedł, schował butelkę do szuflady. - Wypłynąłeś w taki gnój? - rzucił De Mello. - Chcę ci coś pokazać. De Mello poszedł za Charliem na pomost. Zajrzał do więcierza i nic nie powiedział. Charlie zawsze wiedział, że na De Mello trudno było zrobić wrażenie. Teraz wiedział, że na nim po prostu nie można było zrobić wrażenia. To musiała być wrodzona wada charakteru. Zważyli go na wadze De Mello, którą wszyscy rybacy podejrzewali o to, że trochę oszukuje. Ważył czterdzieści funtów i jedną uncję. - Czy to rekord? - spytał Charlie. - Dużo jeszcze brakuje - odparł De Mello. - Dam ci sto dwadzieścia. - Dzięki. A ile za homara? - Taka jest dzisiaj cena. Dwa dziewięćdziesiąt za funt, razy czterdzieści i jeszcze zaokrąglone na twoją korzyść. W zeszłym tygodniu płaciłem dwa siedemdziesiąt pięć. - Tak - powiedział Charlie - ale to za homary. To nie jest homar - to jest atrakcja turystyczna.

Nikt tego nie będzie jadł, De Mello. Resztę życia spędzi w dobrze wyeksponowanym akwarium w knajpie Jimmyego na nabrzeżu albo jakimś podobnym miejscu. A Jimmy zapłaci ci pięć stów. - Przyjrzał się uważnie De Mello, żeby zorientować się, czy dobrze ocenił. Twarz De Mello była bez wyrazu. - Przynajmniej pięć. A dla mnie trzy. Zgodzili się na dwieście pięćdziesiąt. De Mello wyjął z kieszeni przesiąknięty zapachem ryb zwitek banknotów i uważnie je odliczył. Musiał uważać przy liczeniu pieniędzy, nawet gdyby się nie lepiły - ceną za trzydzieści lat na trawlerze był brak trzech palców i kciuka. Charlie poszedł do domu, wziął gorący prysznic. Kiedy spod niego wyszedł, czuł mrowienie na skórze i nadal miał wyostrzone zmysły. Czas na lunch - miska sałatki z jajek już czekała w lodówce. Zobaczył siebie siedzącego przy kuchennym stole, jedzącego kanapki i popijającego kawą, samego. Założył kurtkę i wyszedł. Teraz padał już gęsty śnieg, ziemia była pokryta białym puchem. Kobieta w czarnych getrach sunęła w jego kierunku na nartach; miała płatki śniegu na rzęsach. Nawet go nie zauważyła, kiedy go mijała. Charlie ruszył w przeciwną stronę, drogą prowadzącą wzdłuż brzegu do Centrum Studiów Oceanicznych i Baru Pod Niebieską Płetwą, znajdującego się przy moście, po drugiej stronie przesmyku. Charlie od drzwi poczuł na twarzy powiew ciepłego, przesyconego dymem powietrza. Pachniało sosną, czosnkiem i pomarańczami. Wszedł. Niedzielne popołudnie w Barze Pod Niebieską Płetwą. Drewno paliło się w kamiennym kominku, a z głośników Dinah Washington śpiewała „Nie zapomnij mnie”. Wszystkie siedem czy osiem małych stolików było zajętych. Charlie usiadł na jednym z dwóch wolnych miejsc przy barze. - Cześć, Charlie - powiedział barman. - Co podać?