uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Peter Abrahams - Fan

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Peter Abrahams - Fan.pdf

uzavrano EBooki P Peter Abrahams
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 274 stron)

P E T E R ABRAHAMS FAN Przekład: VIOLETTA DOBOSZ AGNIESZKA ROLKA CAT TORUŃ

Tytuł oryginału: THE FAN Copyright © 1995 by Pas de Deux Corp. Copyright © for the Polish edition by „C&T”, Toruń 2003 Copyright © for the Polish translation by Violetta Dobosz, Agnieszka Rolka Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK Korekta: MAGDALENA MARSZAŁEK Skład i łamanie: KUP „BORGIS” Toruń, tel/fax (56) 654-82-04 ISBN 83-89064-20-0 Wydawnictwo „C&T ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (56) 652-90-17 Toruń 2003. Wydanie I. Ark, wyd. 16; ark, druk. 17,5. Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne sp, z o.o., ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.

Dla Di, Rosie, Bena i Setha

Bestia nigdy nie zaśnie. Leonard Cohen „I'm Your Man”

1. Kto następny? Gil z samochodu? Co u ciebie, Gil? Głucha cisza. — No, mów, Gil. — Czy to jest... — No, dalej. — Halo? — Jesteś na falach JOC. — Jestem na antenie? — Jak tak dalej pójdzie, to już nie za długo, Gil. My tu mamy zapewnić rozrywkę. Głucha cisza. — Masz do nas jakieś pytanie? A może jakieś uwagi, Gil? — Dzwonię pierwszy raz. — Fantastycznie. Co nam powiesz? — Jestem trochę zdenerwowany. — A czym tu się denerwować? Tylko trzy miliony par uszu nastawio- nych jest teraz na każde twoje słowo. O czym chciałbyś mówić? — O Soxach. — Podoba mi się sposób, w jaki to wymawiasz. — To znaczy? — Tak... jakbyś chciał powiedzieć: „A o czym innym mógłbym chcieć rozmawiać?” Głucha cisza. — No to co z tymi Soxami, Gil? — Tylko tyle, że jestem nakręcony, Bernie. — Bernie ma dzisiaj wolne. Tu Norm. Wszyscy na wiosnę wariują. To nieodłączny element tej gry, jak musztarda na hot dogu. — To co innego. — Jak to? Głucha cisza. — Gil? 7

— Długo na to czekałem. — Na co? — Na ten rok. — A co w nim szczególnego? — To ich rok. — Dlaczego tak niepewnie? — Niepewnie? — Podpuściłem cię. Mówisz z takim przekonaniem, jakby to było zapi- sane w gwiazdach. To oznaka wiernego kibica. Głucha cisza. — Gil? — Tak? — W Vegas stawiają zakłady... Jakie są stawki, Fred? Fred w reżyserce przygotowuje jakieś paskudztwo z wędzonej wołowiny i żyta... Dziesięć do jednego dla Soxów, że wygrają? Dwadzieścia? Co tam, daję dwadzieścia pięć do jednego. Powiedz mi, Gil, tak, żeby dać nam jakieś pojęcie o sobie, ile ty byś postawił na Soxów, gdybyś, rzecz jasna, parał się hazardem? — Wszystkie swoje długi. — Długi? Hejże, podoba mi się ten facet. Jednak ma poczucie humoru. Ale, Gil, mój przyjacielu... Obawiam się, że może to być dla ciebie sezon rozczarowania. — Rozczarowania? — Tak, to znaczy... — Wiem, co znaczy rozczarowanie. — Wiesz? W takim razie musisz... — W zeszłym roku doszli przecież do finału, może nie? — To zamierzchłe czasy, Gil. — A teraz na dodatek mają u siebie Rayburna. — Rayburn, Rayburn. Ech. Wszyscy teraz mówią o kontrakcie Raybur- na. On nie jest Mesjaszem, dobrzy ludzie. Nie zstąpił do nas z nieba z kijem baseballowym wzniesionym wysoko. W Dniu Otwarcia Sezonu przylatuje z Orlando samolotem czarterowym drużyny. Chodzi bez przerwy ze słuchaw- kami od walkmana na uszach i co dzień zakłada na tyłek portki, dokładnie tak jak ty i... — Na litość boską, on... — Uważaj teraz, co mówisz, Gil. Mogę cię rozłączyć za pomocą jednego małego guziczka. — Nie rób tego. Ten dzieciak... — Jaki dzieciak? W lipcu kończy trzydzieści dwa lata. To już średni wiek w tym... 8

— ...zaliczył sto dwadzieścia trzy asysty w ciągu ostatnich trzech lat, kiedy grał w tej kupie... — Uważaj, co... — ...łajna... Czy mogę mówić łajno na antenie? — Łajno może być. — ...jakie tam mieli. Teraz dopiero zobaczymy, jakich cudów może do- konać z tym swoim genialnym zamachem. — Racja, zobaczymy. Przyjrzyj się w międzyczasie dokonaniom takich wolnych strzelców jak on, przyjacielu, zwłaszcza tym szczęśliwcom grającym za równie wielką kupę szmalu. Trudno tam dopatrzyć się cudu, bez względu na geniusz, z jakim wymachują pałką. — Dlaczego z ciebie taki su... — Nie przeholuj, Gil. No już. Wyluzuj się. Czy szczerze, w głębi serca, wierzysz w to, że on jest wart tego, co wyłuskał? Odpowiedz mi. Głucha cisza. — Halo? Halo? Nie ma Gila. Połączmy się więc z Donniem ze śródmie- ścia. Jesteś na falach JOC, Donnie. Pięćdziesiąt tysięcy wat non stop, kanał czysto sportowych rozmów, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, pięćdziesiąt dwa tygodnie w roku. Co u ciebie? 2. Gil zaparkował swoje 325i jedną przecznicę od biura, myśląc ponie- wczasie o tym, co mógł powiedzieć Berniemu czy Normowi, czy z kim tam, u diabła, rozmawiał. Z książką zamówień i teczką z modelami pokazowymi w ręku wysiadł na oblodzony chodnik, podczas gdy pierwsze płatki śniegu, niewiele większe od drobinek kurzu, zawirowały dokoła. Nie wyglądało to na zapowiedź wielkiej śnieżycy. Nic nie wskazywało na początek fatalnego dnia. Minęło go dwóch przygarbionych nastolatków w czapkach nisko ścią- gniętych na oczy. Dostrzegli jego tablicę rejestracyjną — WNSOX — i Gil usłyszał, jak jeden z nich mówi: — Uważaj, bo wygrają. W kiosku na parterze kupił los na loterię i Wiadomości Sportowe i w windzie przejrzał szybko sprawozdanie ze zgrupowania. Była tam fotografia uśmiechniętego Rayburna, stojącego obok tunelu do pałkowania. Nagłówek głosił: „Asysta za miliony dolarów”. Gil złożył gazetę i wsunął ją do kieszeni płaszcza. 9

Dzyń. Piąte piętro. Gil szedł korytarzem, podłoga lepiła mu się pod bu- tami. Siedziba firmy mieściła się między pomieszczeniami Narodowego Towarzystwa Hipotecznego, które przez całą zimę stały puste, a kolejnym biurem bez wywieszki na drzwiach, które stało nieużywane znacznie dłużej. Wszedł do środka. Bridgid siedziała przy swoim biurku, odwijając z papieru bukiet róż. Ukuła się w palec, krzyknęła: „Au!” i possała go. — Cześć — rzucił Gil. — Są już bilety? Firma zawsze miała bilety na cały sezon rozgrywek, dwa miejsca w po- łowie linii pierwszobazowej, w osiemnastym rzędzie. Szefowie rozdzielali je według skomplikowanej procedury, która co roku ulegała zmianie, i tym razem na Otwarciu miał być obecny Gil. — Musisz zapytać Garrity'ego — odparła Bridgid. Czy gdy to mówiła, nie było w jej głosie czegoś szczególnego? Gilowi, który już ją mijał, w każdym razie tak się wydawało. Wszedł do sali konferencyjnej. Spotkania sprawozdawcze dotyczące sprzedaży zaczynały się punktualnie o ósmej w każdą drugą środę miesiąca. Wszyscy już tam byli, siedzieli wokół stołu, jedenastu pozostałych przed- stawicieli handlowych na Północny Wschód i Garrity, regionalny dyrektor sprzedaży. W pokoju unosił się zapach wody po goleniu. Garrity rzucił okiem na Gila i na zegar na ścianie, jak gdyby w ten sposób chciał go zmu- sić, aby i on tam spojrzał. Gil zerknął. 8:04. Usiadł. Figuerido, akwizytor z szóstej strefy, zaraz na zachód od jego ob- szaru działania, przeturlał po stole paczkę dropsów o różnych smakach. Gil wziął jednego, wiśniowego, i odturlał je do Figgy'ego. Śniadanie. — Jak twoje cacko? — zapytał Figgy głośnym szeptem; Figgy był napa- lony na wóz Gila. Gil wykonał rękami ruch naśladujący szybką jazdę w dół wzgórza krętą drogą i, ssąc dropsa, czekał, aż Garrity rozpocznie zebranie. Garrity zawsze zaczynał od przygnębiającego podsumowania tego, jak pracowali, po czym następowała podnosząca na duchu anegdota z jego przeszłości o tym, jak to dźwigał się zawsze z upadku, choć nie było już żadnej nadziei, i parł do zwy- cięstwa, rozprowadzając na Południu odkurzacze czy jakieś inne gówno. To miało stanowić dla nich bodziec przed wręczeniem nowych norm. Ale Garri- ty nie zajmował się teraz akwizycją, był w zarządzie, a zarząd nie miał poję- cia o tym, co działo się na zewnątrz. Taka była prawda. Zadzwonił telefon Garrity'ego. Odebrał go, posłuchał chwilę, po czym rzucił: — Proszę. Odwrócił się w stronę drzwi. Wszedł O’Meara, krajowy dyrektor do spraw sprzedaży. Raz w roku przylatywał tu z Cincinnati i zabierał ich 10

wszystkich na obiad. Ale od jego ostatniej wizyty nie upłynął rok; i nie była to pora obiadu. — Witam, Keith — rzekł Garrity, wstając. O’Meara zignorował go. Kiwnął lekko palcem na Waxmana, Larsena i Figuerido. Wyszli za nim z sali. Figgy zapomniał o swoich dropsach leżących na stole. — Już nadszedł czas premii? — rzucił ktoś, jednak nikt się nie zaśmiał. Premie dzielono w grudniu; poza tym najpierw trzeba było wyrobić normę, a kto tego dokona? Cisza trwała aż do powrotu O’Meary, prowadzącego trzech ludzi — bia- łych mężczyzn, takich jak Waxman, Larsen i Figuerido, ubranych w garnitu- ry za 150 $, takie jak Waxmana, Larsena i Figuerido, ale nie byli to Waxman, Larsen i Figuerido. O’Meara przedstawił ich. Zajęli miejsca na pustych krzesłach. Ten, który usiadł na miejscu Figgy'ego, popatrzył na dropsy, ale ich nie tknął. O’Meara stanął u szczytu stołu. Garrity wstał. O’Meara mógłby być pną- cym się po szczeblach kariery synem Garrity'ego, lepiej karmionym i lepiej wykształconym. Postawił stopę na krześle Garrity'ego i nachylił się nad sto- łem. — Panowie — zaczął. — Widziałem statystyki. — Zamilkł. Gil wyczuł czyjś pot. Nie swój: on był opanowany, suchy i w ogóle nie- przejęty. Tak naprawdę nie zważał zbytnio na to, co się działo. Wspominał właśnie swe wejście na pałkę, gdy grali przeciwko Jankesom, o czym nie myślał już od lat. Człowiek na drugiej bazie — to musiał być Claymore, Gil widział go jeszcze teraz: rude włosy, piegi — ostatnia zmiana, dwa strajki, dwukrotnie zaprzepaszczona szansa zdobycia mety, jeden aut między me- tami i kolejny rzut. Niemal poczuł ciepło słońca. Twarz O’Meary rozjaśniła się, jakby nagle przyszedł mu do głowy jakiś pomysł. — Chyba że to jakiś błąd w wydruku — rzekł. Odwrócił się do Garr- ity'ego. — Czy istnieje możliwość, że to błąd w wydruku? — Chciałbym, żeby tak było. — Ja też — odparł O’Meara. — Bo te wyniki są do dupy. Usiadł. Garrity przysunął do niego drugie krzesło. O’Meara znowu mil- czał przez chwilę, podczas której przyglądał się im wszystkim po kolei. Miał małe, zielone, osadzone głęboko oczy w różowych obwódkach, wskazują- cych na jaskrę. — Och, doskonale wiem, co sobie myślicie: „Co za dureń. Oczekuje od nas nie wiadomo jakich wyników w tej gospodarczej kupie gnoju, oczekuje, 11

że będziemy konkurować z tymi Japońcami pożerającymi łapczywie cały nasz pieprzony rynek”. Mam rację? Trzej nowo wprowadzeni przytaknęli, na innych twarzach odmalowały się różnorodne uczucia; Gil nawet nie drgnął. — Trafił pan w dziesiątkę — rzekł Garrity. O’Meara pominął to milczeniem. Podniósł do góry palec wskazujący. Miał małe i pulchne dłonie, za małe nawet do tego, by porządnie chwycić kij baseballowy, pomyślał Gil z pogardą. — Zacznijmy więc od gospodarki. Czy wyrażenie samospełniająca się przepowiednia mówi tu komuś cokolwiek? — Utkwił wzrok w Gilu. — Re- nard? — Nie — odparł Gil, dodając nieomal: „Może Figgy'emu coś to mówi”. — Co chciał pan przez to powiedzieć? — Nic. O’Meara nie spuszczał z niego wzroku. — Chodzi o to, Renard, że to całe pieprzenie i jęczenie o gospodarce ma stanowić tylko wielką śmierdzącą kupę wymówek. Samospełniająca się przepowiednia. Skoro cała gospodar- ka jest do dupy, to jak, do diabła, mam przekroczyć swoją normę albo cho- ciaż ją wyrobić, na miłość boską? To nie jest moja wina, tak? Więc nawet nie próbujecie się bardziej postarać, a wtedy nasza gospodarka rzeczywiście staje się gówno warta. Jesteście jak te lemingi, co? Skok, bum i trup. Wskazał na okno. Przydałoby się je umyć. Na dworze wirowały coraz szybciej szare płatki, teraz już grubsze, spadając z ciemnego nieba. — Na tym polega piękno naszego systemu ekonomicznego, przekleń- stwo i piękno zarazem. To my go kontrolujemy. My Faceci tacy jak ty i ja, jak ludzie w tym pokoju. Siedzimy w tej machinie po uszy. To właśnie my możemy zrobić z ekonomią, co tylko nam się spodoba. Gil obserwował płatki śniegu. To była prosta piłka, niska i długa, ale rzu- cona zbyt blisko, aby ją dobrze odebrać. Odbił ją na prawo, obok nurkujące- go obrońcy drugometowego, którego nazwiska nie mógł sobie przypomnieć. Za to pamiętał miotacza: Bouchard, as Jankesów. I pamiętał ryk tłumu, kiedy Claymore zaliczył wszystkie mety, a on sam zdołał dobiec do trzeciej, gdy obcinający nie złapał piłki z zapola. — Pozwólcie, że dam wam przykład — ciągnął O’Meara. — Możesz wstać, Verrucci? Mężczyzna, który siedział teraz przy dropsach Figgy'ego, wstał. — Verrucci przybył z Teksasu, aby chwilowo udzielić pomocy rejonowi szóstemu. Czy mógłbyś podać nam swoje wyniki z lutego? — W lutym ledwo wyszedłem na swoje, panie O’Meara. 12

— O to chodzi, Verrucci. Verrucci podał liczbę, do której Gil nigdy się nie zbliżył, nawet w reaga- nowskich latach, gdy interes szedł pełną parą. — Czy przywiązujesz wielką wagę do stanu gospodarki, Verrucci? — Nie mam na to czasu, panie O’Meara. O’Meara roześmiał się. — Błogosławiona ignorancja. — Przyjrzał się uważnie swej publiczności. — Jest pan z nami, Renard? Gil skinął głową, myśląc: Teksas — to wszystko tłumaczy. Verrucci wciąż stał. — Dziękuję, Verrucci. Usiądź. Verrucci usiadł, złapał dropsy, wyłuskał jednego i rozgryzł. — Dosyć filozofii — rzekł O’Meara. Uniósł drugi palec. — Przejdźmy te- raz do Japońców. — Uśmiechnął się. — Myślę, że mamy w końcu coś, co pomoże wam sobie z nimi poradzić. Sięgnął pod marynarkę i wyciągnął nóż. Był wielki: miał prawie trzydzie- ści centymetrów długości, z czego ponad połowę stanowiło ostrze, i polime- rową rączkę w czerwono-biało-niebieską szachownicę. Trzymał go wysoko, jak król wiodący swój lud na bitwę. Wreszcie skinął na Verrucciego. Verrucci opuścił pokój. O’Meara zdjął marynarkę, podwinął rękawy i prze- sunął lekko ostrzem po przedramieniu, goląc szerokie na trzy centymetry pasmo rdzawych kręconych włosów, które upadły na rozłożony terminarz spotkań Garrity'ego. Verrucci powrócił z drzwiami samochodu. Od japończyka? — zastana- wiał się Gil. Verrucci położył je na stole. O’Meara otworzył swą aktówkę, wyjął młotek, umieścił nóż kilkanaście centymetrów poniżej klamki i zaczął uderzać w rękojeść. Walił mocno; pod jego lewą pachą rozrastała się plama potu, a twarz zaróżowiła się z zadowolenia. Dziesięć ciosów — Gil liczył; to zbyt wiele — i dopiero ostrze zatonęło aż po uchwyt. Postękując, Verrucci postawił drzwi na krawędzi, pokazując czubek ostrza wystający z obudowy głośnika. O’Meara szarpnięciem uwolnił nóż i wyciągnął przed siebie rękę. Ogolił kolejny fragment skóry. Garrity patrzył, jak kręcone włosy opadają na jego terminarz. O’Meara posłał kolejno nóż wszystkim siedzącym wokół stołu. — Powi- tajcie Survivora — rzekł. — Produkt z naszej najnowszej kolekcji w najnow- szej technologii. — Co za nowa kolekcja? — zapytał ktoś. — Siekący Iwo Jima — odparł O’Meara. — Czy to nie mówi samo za siebie? Akwizytorzy obracali w rękach nowy produkt, kciukiem badali ostrość, ważąc go na palcach wskazujących. Wszyscy z wyjątkiem Gila: on po prostu 13

przekazał go następnemu człowiekowi. Ten moment wystarczył mu jednak, by stwierdzić, że to żadne dzieło sztuki, a w porównaniu z resztą ich produk- tów, plasował się nawet o dwie, trzy klasy niżej. Ostrze zbyt cienkie — miało najwyżej pół centymetra, podczas gdy wszystkie podobne japońskie modele były przynajmniej o milimetr grubsze. Uchwyt zbyt mały; prześwit w rączce, co oznaczało, że trzpień ostrza tkwił w niej tylko do połowy. Po chwili dotarł do niego arkusz danych: stal 440, do przyjęcia, choć gorsza od japońskich, wzmocniony do 61 w skali Rockwella — imponująca liczba, ale był zbyt cięż- ki jak na nóż umożliwiający przetrwanie w ekstremalnych warunkach. Choć do śmieci raczej by go nie zaliczył; no i może jakiś kupiec poleci na tę efek- towną rączkę. Survivor wrócił do O’Meary. — Kto uważa, że zdoła sprzedać to cacko? — Banzai* — krzyknął Verrucci. * Banzai — japoński okrzyk bitewny, „Do boju!” (wszystkie przypisy od redakcji). — O to chodzi — rzekł O’Meara. — Renard? — To zależy od ceny — odparł Gil, myśląc: Dlaczego uwziął się akurat na mnie? — Trzydzieści siedem, siedemdziesiąt pięć. W hurcie. W detalu cena podskoczy do 70.75, a nawet 80 $. Czy Survivor mógłby zostać sprzedany za taką cenę? Gil nie miał pojęcia. Nie miał też pojęcia, dlaczego którakolwiek z rzeczy, jakimi handlowali, sprzedawała się po określonej cenie. — Ile wynosi prowizja? — zapytał. O’Meara zrobił taką minę, jakby chciał pokazać, że nie lubi rozmawiać o pieniądzach. — Dwanaście i pół. — Za nową kolekcję?! — W Cincinnati uważają, że to i tak więcej, niż się należy. Jakieś uwa- gi? Żadnych. — Więc do roboty. O’Meara spakował swój młotek i udał się na lotnisko. Garrity rozdał no- we katalogi, przedstawiające kolekcję Iwo Jima, dał każdemu po jednym Survivorze w futerale, jako model do prezentacji, i życzył im szczęścia. Akwizytorzy wyszli gęsiego, wszyscy oprócz Gila. Garrity zdmuchnął włosy O’Meary z terminarza spotkań. — Są już te bilety?— zapytał Gil. — Bilety? — Na Soxów. 14

Garrity przyglądał się uważnie zniszczonym drzwiom samochodu leżą- cym na stole. — Co ja mam zrobić z tymi pieprzonymi drzwiami? — Bridgid powiedziała, żeby zapytać ciebie. Garrity spojrzał w górę. — Nie mam biletów w tym roku, chłopie. — Nie przyszły? — Ależ przyszły, przyszły. I odsprzedaliśmy je... Marriottowi, Gillette, paru innym firmom. — Odsprzedaliście?! — Po kosztach. — Dlaczego? — Takie zarządzenia. — Czyje zarządzenia? — Tych z Cincinnati. Któż inny wydaje tu rozkazy? — Ale ja już obiecałem je moim klientom. — Skłamał, choć rzeczywi- ście komuś je obiecał. — Przez ciebie wychodzimy na dupków. — Chłopie, uwierz mi, że masz teraz większe zmartwienia. — Jak to? — Zdradzę ci tajemnicę: byłeś tak blisko — Garrity podniósł dłoń, kciuk i palec wskazujący prawie się dotykały. — O mały włos. O mały włos nie znalazłeś się na bruku. O’Meara miał cię na liście razem z tamtymi, gdy przyleciał tu wczoraj wieczorem. Odwiodłem go od tego. Postaraj się, abym nie musiał tego żałować. — Dzięki, massa. — Odwal się. Spojrzeli na siebie ze złością. Gil podniósł Survivora leżącego przed nim na stole. Wrzucił go do teczki i wyszedł. Bridgid płakała przy swoim biurku. No tak. Romansowała przecież z Figgym. Oszczędzali razem na kupno do- mu na raty czy na leczenie jej bezpłodności, czy co tam jeszcze. — Daję ci miesiąc — zawołał za nim Garrity. Gil nie zatrzymał się. Garrity podniósł głos: — Razem z tamtymi przyleciał wczoraj twój na- stępca. Rano poleciał z powrotem. Na koszt firmy. Słuchasz, co do ciebie mówię? Gil nie odpowiedział. — Wyrób swoją normę, ty opierdalaczu! Gil jechał samotnie windą. Kiedy to ostatni raz wyrobił normę? Nie pa- miętał. Jednak inni wcale nie byli lepsi. Może na południu, w Teksasie, w raju sprzedawców noży, ale nie tutaj. Akwizytorzy co miesiąc porównywali swoje wyniki w Ostrzu Noża, firmowej gazecie. Ta jednak nigdy nie wspo- minała o dwóch sprawach: o produkcji w przemyśle i rynku pracy — i jedno, 15

i drugie stanowiło teraz jedno wielkie szambo. Gil uderzył w guziki windy tak, jakby walił O’Mearę w twarz, zaświeciły się wszystkie piętra. Rozłado- wał się i pozbył częściowo tego, co w nim wzrastało, lecz przyszło mu do głowy pytanie, czy rzeczywiście powinien być wdzięczny Garrity'emu. No cóż, Garrity uchronił go teraz przed bezrobociem, a przede wszystkim kie- dyś tam dał mu tę pracę. Ale to wszystko ze względu na jego staruszka i na to, co mu zrobili. Nie odczuwał więc wdzięczności. Na zewnątrz śnieg padał jeszcze mocniej, na tyle mocno, by jego gruba warstwa zaokrągliła wszelkie krawędzie i stłumiła odgłosy miasta. Gil gołą dłonią wytarł przednią szybę swojej 325-ki — lewą ręką, a nie tą, którą się rzuca. Stary nawyk. Wreszcie wsiadł i odjechał. Sporo czasu spędzał w sa- mochodzie. Czy to nie Figgy mawiał, że na najlepsze pomysły wpadał zawsze w trasie? Ciekawe, o czym Figgy teraz myśli? Gil wiedział, że też powinien pomyśleć, zwłaszcza o tym, jak znaleźć inną pracę. Ale gdzie tu teraz szukać roboty? Zadziwiające — jak magiczna sztuczka — było wtedy to, że zaraz przy na- stępnym rzucie ukradł domową. Żadnego sygnału z boksu dla zawodników, żadnego sygnału od pomocnika na trzeciej mecie i ani chwili zastanowienia. Po prostu olśnienie. O tak, po prostu. Teraz ledwie mógł w to uwierzyć... Ktoś zatrąbił. Gil zrobił to samo, sprawdził godzinę. 10:45. O jedenastej, po spotkaniu sprawozdawczym, wpadał zawsze do Everest & Co. Bo Everest & Co, był jego największym klientem: dwudziestu pięciu potężnych odbior- ców, osiemdziesiąt milionów obrotów, prawdziwy gospodarczy tygrys. „Ru- szajcie do klientów, gdy wciąż jeszcze jesteście pod wrażeniem naszego spo- tkania”, radził Garrity dawno temu. — Jestem pod wrażeniem — powiedział na głos Gil. Jeśli chciał wyrobić normę, miejscem, od którego należało zacząć, był Everest & Co. Ruch na drodze nie był duży i Gil miał dobry czas — uczył się prowadzić, jeżdżąc właśnie po śniegu — tak dobry, że postanowił po drodze zahaczyć o stadion baseballowy. Rzecz w tym, że obiecał Richiemu bilety na Otwarcie. Gil zatrzymał się przed budynkiem, gdzie sprzedawano bilety, wyskoczył z samochodu, zostawiając go na chodzie. Była czynna tylko jedna kasa. W środku siedział starszy mężczyzna ze łzawiącymi oczami i mokrym nosem: gapił się przed siebie. Gil zapukał w szybkę. — Dwa miejsca na krytych trybunach na Otwarcie — rzucił. — Najlep- sze, jakie są. Mężczyzna uśmiechnął się szyderczo. — Najlepsze, jakie są? Na Otwar- cie? 16

— No to cokolwiek na krytych trybunach. — Krytych trybunach? Nie mam nic na krytych trybunach. Nic na naj- tańszych dostawianych miejscach. Nic nawet w miejscach, gdzie prawie nic nie widać. Zero. — Nachylił się trochę bliżej. — Co więcej, nie mam nic na krytych trybunach aż do dwudziestego pierwszego. Sierpnia. A wtedy też tylko w ostatnim rzędzie. — A co z dostawianymi? Mężczyzna wyglądał na wkurzonego. — Na Otwarcie? Gil przytaknął. — Nie wytrzymam. Co ci właśnie powiedziałem, człowieku? Nie ma nic. Musisz mieć liche pojęcie o baseballu, skoro myślisz, że po prostu podje- dziesz tu i dostaniesz miejsca na Otwarcie Sezonu. — Znam się na baseballu — powiedział Gil, może głośniej, niż zamie- rzał. Mężczyzna gwałtownie usunął się w cień. Gil odwrócił się. Jakiś facet w czapeczce z dzianiny opierał się o mur z cegieł w pobliżu znaku „Brama B”. — Szuka pan biletów? — spytał. — Na Otwarcie. Facet podszedł bliżej. Jemu też ciekło z nosa; srebrzysta kapka wilgoci zwisała mu z koniuszka nosa. — Ile? — Dwa. Wyciągnął z kieszeni pełną garść biletów i przekartkował je. Płatki śnie- gu topiły mu się na palcach. — Mam parę zaraz za metą domową, w trzecim rzędzie. — Ile? — Sto pięćdziesiąt. Gil pomyślał o prawie zerowym stanie swojego konta bankowego, o kar- cie kredytowej, całkiem już nieważnej, o alimentach i racie za samochód; potem zdał sobie sprawę, że chyba nawet nie ma przy sobie tylu pieniędzy. Gdy się tak zastanawiał, mężczyzna dodał: — Za sztukę. Gil odszedł. — Dwieście siedemdziesiąt pięć za parę — zawołał za nim konik. Gil wsiadał wolno do samochodu, dając mężczyźnie czas na ponowne opuszczenie ceny. Facet nie odezwał się już; powrócił na swoje miejsce przy znaku „Brama B” i wytarł nos rękawem. Gil wyciągnął portfel i w aucie przeliczył pieniądze. Sto dwadzieścia trzy. Rzecz w tym, że obiecał Richiemu. Opuścił szybę. — Bierzesz czeki? 17

— Zwariowałeś?! Ruch na ulicach robił się coraz większy i Gil dotarł do Everest & Co, do- piero o 11:25. Wziął teczkę, książkę zamówień, katalog Iwo Jima, Survivora, wjechał windą na górę i rzucił: — Cześć, Angie — do sekretarki wiceprezesa (znajomość imion sekretarek to podstawa) i wręczył jej swoją wizytówkę. Angie oddała mu ją. — Szef wyszedł. — Kiedy wróci? — Jutro. — Jak to? Byliśmy umówieni. — O jedenastej. Nigdy nie kłóć się z klientem, powiedział sobie Gil. Ale i tak nie potrafił się powstrzymać: — A wyglądał może dzisiaj za okno? — Na przyszłość może dzwoń, żeby przełożyć spotkanie. Gil siedział w swoim 325i zaparkowanym przed Everest & Co. Lubił spędzać czas w samochodzie, lubił ten zapach, nie była to już woń nowości, ale przyjemny zapach skóry i wosku. Lubił też sprzęt stereo, telefon, światło, które wpadało przez okno w dachu, zakryte teraz śniegiem. Po prostu sie- dział tu przy włączonym silniku, w cieple, nie myśląc o tym, skąd weźmie pieniądze na następną ratę za wóz, choć wiedział już, jaka jest odpowiedź na to pytanie; nie myślał też o O’Mearze ani o Richiem, czy Otwarciu. Po chwili pojawił się za nim pług, więc musiał ruszyć. Następne spotkanie miał dopie- ro o trzeciej — „Królestwo sztućców” w śródmieściu. Tylko kilka ulic od Cleats*. A trochę już zgłodniał. * Cleats — tutaj: nazwa baru, w którym gromadzą się kibice baseballu, w rzeczywistości także buty zawodnika, tzw. kolce. Gil zjadł lunch w Cleats: ziemniaki w mundurkach i piwo z beczki. Za la- dą stał Leon, a na wielkim ekranie leciał sportowy kanał. Komentator oma- wiał kontrakt Rayburna: 2.5 miliona dolarów premii za podpisanie umowy, połowa w tym roku, połowa w następnym; 5.05 miliona dolarów w pierw- szym roku, 5.45 miliona w następnym, 5.85 miliona dolarów rok później, a w ewentualnym czwartym roku obecności w drużynie — 6.05 miliona dola- rów, jeśli dojdzie do pięciuset wejść na pałkę w roku go poprzedzającym. Była też mowa o premiach motywacyjnych, na przykład za zdobycie tytułu Najlepszego Gracza Roku czy za wygrane w poszczególnych etapach roz- grywek, i o oddzielnym funduszu 1 miliona dolarów na odroczone wypłaty, poczynając od roku 2007. Leon pokręcił głową. — O co ci chodzi? — powiedział Gil. — On ich zaprowadzi na szczyt. 18

Leon wciąż kręcił głową. — A właściwie to ile to jest to zero pięć miliona? — Pięćdziesiąt kawałków. Leon roześmiał się. — Nigdy tylu nie zarobiłem. Nawet nie byłem blisko. Co tam, nie mam wręcz co marzyć o tym jego „zero pięć” na doczepkę. A robię na trzech etatach, jeśli liczyć tę fuchę na zmywaku. Gil wypił jeszcze jedno piwo, potem następne. Punktualnie o trzeciej wszedł do „Królestwa sztućców”. W środku nie było nikogo poza właścicie- lem ćmiącym na zapleczu papierosa. Już miał zamiar go zgasić, ale rozpo- znając Gila, palił dalej. Była to jedna z wielu rzeczy, których Gil nienawidził w swojej pracy. Właściciel „Królestwa sztućców” nie był szczególnie ważnym klientem, zamawiał zazwyczaj za dwieście, trzysta dolarów. Gil wyciągnął walizkę, pokazał właścicielowi wszystko, łącznie z katalogiem Iwo Jima. Właściciel sprawdził Survivora. — Niezła rączka. — Zamówił jednego. — Co jeszcze mogę dla pana zrobić? — Nic. — To wszystko? — Tym razem tak. — A co ze wznowieniem zamówień z naszych poprzednich kolekcji? Scyzoryki — zawsze dobrze panu z nimi szło. — Nie ostatnio. — Właściciel machnął ręką w stronę gablotek. — Nic nie schodzi z wyjątkiem japońskich propozycji, a i tego nie za wiele. Gil odczytał zmówienie: jeden Survivor, cena hurtowa 37.75 $, prowizja 4.72 $. Cztery dolary i siedemdziesiąt dwa centy. Dzienny zarobek. Mniej niż wydał w Cleats, na parkingu, na bilety loterii, na Wiadomości Sportowe i na benzynę. Ale nie powinno się tak myśleć, żadnych negatywnych myśli, nie w jego zawodzie. Trzeba wsiąść do samochodu i działać dalej. Gil wsiadł do samochodu i pojechał do domu. Cały czas padał śnieg. Drogi się zakorkowały, więc zajęło mu to godzinę. Jego dom stanowił tani pokoik na pierwszym piętrze odrapanego dwu- piętrowego baraku na zachód od obwodnicy. Miał tam łóżko, stojącą lampę i komodę, na której postawił zdjęcie Richiego. Otworzył dolną szufladę, pomacał pod ubraniami i wyjął to, co zostało mu z jego dziedzictwa. Dwa noże, obydwa z kuźni jego ojca. Jeden długi, myśliwski, z dama- sceńskiej stali, z ostrzem długości trzydziestu centymetrów i rękojeścią z kości słoniowej, datowany prawdopodobnie na lata czterdzieste. Drugi, nie tak stary, to był ciężki sztylet z miękkiej stali, prawie tak duży jak pierwszy, 19

z obosiecznym ostrzem i skórzaną pochwą. Gil trzymał je w świetle lampy. Od dawna już ich nie oglądał, zapomniał, jakie są piękne, jak niezwykły był ten z damasceńskiej stali o wzorach jak fale wzburzonego morza. Dzieło sztuki. Niestety, jednak musiał to być właśnie ten nóż. Sztylet wart był naj- wyżej kilka setek; ledwie by wystarczyło na bilety. Gil wyłączył lampę i z nożem przy boku wyciągnął się na łóżku. Popatrzył za okno, na zaułek koń- czący się ścianą z cegieł. Światło dnia zaczynało gasnąć. Usłyszał, jak otwie- rają się drzwi wejściowe, usłyszał kroki na schodach. Lenore. Czy nadejdzie tu holem, zapuka do drzwi? Nie zrobiła tego. Kroki znów zabrzmiały na schodach, a potem nad jego głową. Jej buty stukały o podłogę, raz, dwa. Ukradł metę domową, ot tak, po prostu. Trudno w to uwierzyć, lecz wciąż potrafił przywołać te wspomnienia: łapacz rzucający się na niego po- śród kurzu unoszącego się przy jego upadku — za późno; sędzia, pochylony tak nisko nad ziemią, że musnął jego nogę, dając znak potwierdzający, że zdobył metę; pałkarz tylko stał z rozdziawioną gębą. Gra się skończyła. Wy- nieśli go z boiska na ramionach. Słońce świeciło na czystym, błękitnym nie- bie. Fakt, któremu nikt nie mógł zaprzeczyć. A może był to ten mecz, w którym musiał jeszcze powrócić i rzucić na ostatniej zmianie? Nie był pewny. Pamięć podsunęła mu obraz jego samego na wzgórku miotacza i piłki, zmierzającej nierównym torem w stronę czar- nego Rawlingsa, rękawicy Boucicauta. Mógł ją rzucić, gdzie tylko chciał, bo miał armatę w ręce, zwłaszcza wtedy, gdy go nie bolała. Jednak bolała pra- wie przez cały czas. Gil zapadał już w sen, gdy usłyszał jakiś dźwięk w kącie pokoju, blisko szafki nocnej, tak słaby, że omal nie wtopił się w jego wizje senne i nie zi- gnorował go. Usiadł jednak i dostrzegł coś poruszającego się w cieniu. Za- świecił stojącą za nim lampę. Mysz. Wystraszona światłem albo dźwiękiem przełącznika, rzuciła się ku szafce, ku ciemności pod spodem, gdzie byłaby bezpieczna. Odległość czte- rech i pół metra, pełen obrót nóż wykonywał przy dziewięciu. Sztylet znalazł się momentalnie w dłoni Gila. Od dawna już tego nie robił, ale wszystko powróciło — właściwe nachylenie nadgarstka, zamach, niespieszne uwol- nienie noża. Sztylet wykonał półobrót, śmignął przez pokój i wbił się głębo- ko w podłogę, przecinając mysz na pół. Koniuszek ogona drgał jeszcze przez chwilę, po czym znieruchomiał. Gilowi przyszła do głowy zabawna myśl: z ręką już wszystko w porządku. I zgasił światło. 20

3. ...Sponsoruje producent piwa Bud i Bud Lite. — Hej. To znowu my. I mamy wyniki, ale najpierw odbierzmy rozmo- wę od Manny'ego z... Bobby Rayburn przewrócił się na drugi bok, wyłączył radio i próbował znów zasnąć. Zazwyczaj tego nie robił; kiedy wstał, to już wstał na dobre, ale tego ranka obudził się zmęczony wczorajszą podróżą przez całe Stany i pewnie bez problemu zapadłby znowu w sen, gdyby nie chciało mu się tak bardzo sikać. Po chwili poddał się i wstał z łóżka. Zasłony w jego pokoju w zajeździe Flamingo Bay były zaciągnięte, ale nie całkowicie: snop światła penetrował ciemność, układając się na ramieniu i twarzy dziewczyny śpiącej w łóżku. Bobby usiłował przypomnieć sobie jej imię. Wyszedł do łazienki i załatwił się. Zrobiło mu się lepiej. Był nieco skaco- wany, ale czuł się dobrze. Z jego żebrami było już wszystko w porządku, no, prawie w porządku. Zobaczył w lustrze swoje odbicie: był w formie, we wspaniałej formie, zważywszy, że to dopiero marzec. Gdy wrócił do sypialni, zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę. — Tak? — Witaj, stary. — To był Wald. — Jak lot? — W porządku. — A twoje żebra? — Też w porządku. — Głodny? — Jak stado wilków. — Wpadnę po ciebie za piętnaście minut, pasuje? — Dobra. — Mam małą niespodziankę. — Jaką? — Zobaczysz. Dziewczyna otworzyła oczy i poszukawszy go wzrokiem, posłała mu po- włóczyste spojrzenie. O Chryste. — Witaj, Bobby — rzekła. — Cześć, malutka. Usiadła, eksponując piersi. Ładne piersi. — Ta noc była fantastyczna, Bobby. — No. A może dzięki; czy powinien jej podziękować? Czy należało powiedzieć, że jemu też było fantastycznie? Tak. To chyba było to. Za późno. Przypomniał 21

sobie, jak podeszła do niego w barze, gdy ludzie z recepcji wnosili jego tor- by; a może to było innym razem, z inną dziewczyną, a ta czekała przy base- nie, aż opuści bar i przejdzie wewnętrznym dziedzińcem do swojego poko- ju? Pod przykryciem dolne partie jej ciała poruszyły się nęcąco. — Chyba jest jeszcze wcześnie — zauważyła. — Wracasz do łóżka? Jej sutki stwardniały, tak ni stąd, ni zowąd. — Wybacz — odparł. — Muszę lecieć. — Kiedy wrócisz? — Późno. — Nie załapała aluzji. — Może będzie lepiej, jak ty też już pójdziesz? Przygryzła wargę. — A co z małym całuskiem na do widzenia? Bobby pochylił się, by ją pocałować. Pachniała seksem. Zastanowił się przez moment i zrezygnował z buziaka w czoło, a zamiast tego pocałował ją w usta, lecz szybko i bez rozchylania warg. Ona jednak miała inny pomysł; zmieniła jego niewinnego całusa w coś zgoła innego i znienacka chwyciła go za małego. — Mmm — zamruczała. Wyszli potem z pokoju razem. Wald siedział w swojej tardze z charakte- rystyczną tablicą rejestracyjną 6 PRCNT, oznaczającą absolwenta Prince- ton. — Pa, Bobby — rzuciła. — Do zobaczenia wkrótce. — Pa. Wsiadł do samochodu. Wald uśmiechał się. — Niezła — stwierdził, przy- glądając się odchodzącej pośpiesznie dziewczynie, która w słońcu odgarnia- ła włosy z twarzy. — Ma siostrę? — Nie wiem. — Mogłaby być nawet matka... Bobby miał dość rozmów na takie tematy. — Gdzie jedziemy? — Do Naleśnikowego Raju? — Dobra. — A potem podrzucę cię na stadion. Będą tam na ciebie czekać o dzie- siątej trzydzieści. Zdjęcia, uściski dłoni, cały ten kram, ale żadnych wywia- dów. Trening o jedenastej. Może być? — Jasne. — I rzecz nie mniej ważna... — Wald sięgnął do wewnętrznej kieszeni swej lnianej marynarki, wręczając Bobby'emu kopertę. Bobby otworzył ją. W środku był czek na jego nazwisko, wypisany w Chase Manhattan Bank na sumę 1 175 000 $. — To jest...? 22

— Pierwsza połowa premii za podpisanie kontraktu — wyjaśnił Wald. — Minus prowizja dla agenta. — Aha. Już wkładał go do kieszeni, gdy Wald spytał: — Chcesz, abym zdepono- wał to po południu w banku? Szkoda tracić odsetki. — Jakie odsetki? — Od tego? Sto pięćdziesiąt do dwustu dolców dziennie przy bieżącym oprocentowaniu. Coś koło tego. Może moglibyśmy zrobić jakiś interes. — Potrafisz zrobić interes na dziennych odsetkach? — To jak u Archimedesa, Bobby. Daj mi punkt oparcia, a poruszę zie- mię. Twoja robota polega na... — Daję ci punkt oparcia. — Bobby wręczył mu czek. Wald zaśmiał się. — Jesteś bardzo bystry. Przez otwarty dach targi wiał duszny, gorący, wilgotny wiatr. Siedzieli w boksie w głębi restauracji. Bobby zamówił naleśniki z jago- dami i syropem klonowym, sok pomarańczowy i kawę. — Przygotuj się — ostrzegł Wald. Jakiś ojciec przy pobliskim stoliku trącał łokciem syna. Dzieciak nie miał ochoty. — On nie gryzie — zachęcał ojciec teatralnym szeptem, być może w na- dziei, że Bobby podniesie wzrok, uśmiechnie się do chłopca i ukaże mu się jako ktoś bardzo przystępny i niegroźny. Bobby jadł nieprzerwanie ze spuszczoną głową. Mimo to chłopiec podszedł, wyciągając przed siebie piłkę baseballową i długopis. Nie odezwał się, tylko położył je obok naleśników. Bobby podpisał się na piłce. I też nie rzekł ani słowa. Po chwili podszedł ojciec, uśmiechając się szeroko i podciągając spodnie. Na wargach miał okruchy tostu. — Odbiłbyś dla nas chociaż raz w tym roku, Bobby? — Jem śniadanie — odparł zapytany. Ojciec, nadal z uśmiechem, położył przed nim jeszcze cztery czy pięć pi- łek: tu już w grę wchodziły pieniądze. Bobby miał powtórzyć to, co przed chwilą powiedział, lecz Wald, rozglądając się wkoło, rzekł: — Pismak z Globe nas obserwuje — i Bobby podpisał piłki. — To rozumiem — zawołał ojciec, jakby miał zamiar przybić mu piątkę. Nawet nie podziękował, tylko wrzucił piłki do plastikowej torby. Wald uregulował rachunek. Wsiedli do targi i pojechali na południe, mi- jając bary z jedzeniem na wynos, farmę aligatorów i stragan ze sztucznymi ogniami. Wald włączył radio. 23

— ...czy w takiej sytuacji, jak ta, gra powinna trwać. Nie potrafię jednak zrozumieć tego, że... Bobby wyłączył radio. — Kiedy przyjeżdża Valerie? — zapytał Wald. Żona Bobby'ego nie lubiła, gdy nazywano ją Val. Bobby wciąż o tym za- pominał, ale nie Wald. — Na wakacje — odparł Bobby. — To znaczy, kiedy? — Nie wiem. Pewnie zadzwoni. Bobby ujrzał mężczyznę w łachmanach, tańczącego na sztywnych nogach na skraju drogi. — A co z niespodzianką? — zapytał. — Z niespodzianką? — Wspominałeś coś przez telefon. — Już ci ją dałem. To czek, Bobby. Premia. — Aha. Wald wjechał na teren kompleksu treningowego, zaparkował pod palmą z tabliczką noszącą nazwisko Bobby'ego. Bobby założył słuchawki na uszy i wcisnął PLAY. Wysiedli z samochodu. Wald otworzył bagażnik i wyciągnął torbę ze sprzętem. Bobby rozejrzał się. Nie lubił Florydy, nie lubił tego cięż- kiego powietrza. Lubił klimat Arizony, gdzie trenował przez ostatnich dzie- sięć lat. Ruszyli w stronę klubu. — Ja to wezmę — powiedział Bobby i zabrał swoją torbę. Czekali na niego: pan Hakimora, nowy właściciel; Thorpe, menedżer drużyny; Burrows, selekcjoner. Bobby wcisnął STOP. Przywitał się z nimi i stanął twarzą do kamer, gdy jakieś głosy zawołały: — Tutaj, Bobby, tutaj. Powiedział: — Nie mogę się doczekać sezonu — kiedy zapytali go o sa- mopoczucie, i: — W stu procentach wyleczone — gdy padło pytanie o żebra, chociaż miało nie być żadnych wywiadów. Wreszcie wszedł do budynku klubu. — Nastąpiła niewielka zmiana, o której zapomniałem ci wspomnieć — szepnął Wald Bobby'emu do ucha, gdy ten stał przed swoją szafką. Poczta była już ułożona w stosik na półce. Tuzin kijów, wciąż związanych jak podczas transportu — dziewięćsetgramowe, osiemdziesięciosześciocentymetrowe Adirondacki 433B, niewykończone, gdyż Bobby wierzył, że lakier nie pozwala na dobre podkręcenie piłki — stało opartych w jednym z kątów. Jego strój do wiosennych treningów cze- kał na wieszaku: białe spodnie i koszulka z czerwonej siatki z biało-czarną lamówką. Na plecach koszulki do wiosennego treningu nie było nadruko- wane żadne nazwisko ze względu na 24

wszystkich dodatkowych graczy w drużynie, ale były numery. Dali mu nu- mer dwadzieścia osiem. — Żaden problem — stwierdził Bobby. Od pierwszej klasy szkoły pod- stawowej nosił jedenastkę, ale oni płacili mu ogromne pieniądze, więc nie chciał sprawiać kłopotów. — Założę dzisiaj bluzę, a oni niech to zmienią. Cisza. — Niestety — rzekł Wald. — To nie będzie takie proste. — Dlaczego? Spocony mężczyzna z opaloną łysiną zmierzał szybko w ich stronę; wy- tarł rękę o spodnie, po czym podał ją Bobby'emu. — Stook — przedstawił się. — Szef zaopatrzenia. Bobby pamiętał go z szatni All-Star w Chicago sprzed kilku lat. Uścisnęli sobie dłonie. — Jeśli mógłbym coś dla ciebie zrobić, to tylko daj znać — powiedział Stook. — Prawdę mówiąc... — zaczął Bobby, mierząc wzrokiem koszulkę. — Och, to taki zwyczaj. Twoje nazwisko będzie na koszulce do gry, dziesięciocentymetrowe litery. Rayburn. Na takich szerokich plecach można je ładnie rozciągnąć. — Nie chodzi o nazwisko — skorygował Bobby. — Chodzi o numer. — O numer? — Noszę jedenastkę. Stook popatrzył na Walda. Wald położył rękę na ramieniu Bobby'ego. — Posłuchaj, Bobby, coś nam nieznacznie nawaliło. Nie ma w tym niczyjej winy, naprawdę. To tylko jedna z wielu takich rzeczy — permutacji, jeśli wolisz — które mogą się zdarzyć w tak złożonych, długich negocjacjach. Pewnie trzeba było o tym porozmawiać w odpowiednim czasie, ale gdy wchodzą w grę takie sumy — mówię o pie- niądzach — to takie kwestie wydają się niei... schodzą na nieco dalszy plan... — Noszę jedenastkę. — Bobby strząsnął dłoń Walda ze swego ramienia. — Trzydzieści trzy jest jeszcze wolne, Bobby — wtrącił Stook. — To je- denaście pomnożone przez trzy. Jest także czterdzieści jeden. Tam też masz jedynkę. — Czy z jedenastką jest jakiś problem? — spytał Bobby. Stook znów spojrzał na Walda. — Prawdę mówiąc, jest — odrzekł Wald, zerkając na szczupłego mężczyznę siedzącego nago na stołku po drugiej stronie pomieszczenia i grającego w Nintendo. — Primo ją nosi. Primo był łącznikiem pomiędzy drugą a trzecią metą. Był od Bobby'ego o cztery czy pięć lat starszy, dość miernie machał kijem, za to genialnie łapał: 25