uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 397
  • Obserwuję821
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 415

Peter Benchley - Głębia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :955.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Peter Benchley - Głębia.pdf

uzavrano EBooki P Peter Benchley
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 161 stron)

PETER BENCHLEY GŁĘBIA PRZEKŁAD: BARBARA BUDZIANOWSKA

“CRIME and THRILLER” Toruń 1991 Tytuł oryginału: THE DEEP © Copyright by Peter Benchley 1976 For Polish edition © copyright by „Crime ad Thriller”, Toruń 1991 For Polish translation © by Barbara Budzianowska Published by arrangement with „Prava i Prevodi” — Jovan Milenkowić Special thanks to Dragana Miković Redaktorzy wydania PAWEŁ MARSZAŁEK, ANDRZEJ ZASIECZNY Projekt okładki MAREK ZIELIŃSKI Redaktor techniczny MICHAŁ PALACZ Korekta MAGDALENA MARSZAŁEK ISBN 83-85318-07-0 Wydawnictwo „Crime and Thriller” Sp. c., ul. św. Józefa 79, 87-00 Toruń Toruń 1991. Wydanie I. Ark. wyd. 12; ark. druk. 13. Nakład: 20 000 egz.. Papier pism. kl. III, 70 g. format A-l Drukarnia Kujawska w Inowrocławiu, ul. Cegielna 10-12. Zam. nr 1760.

Dla Teddy’ego i Edny Tucker

1943 O dziesiątej rano kapitan zauważył, że wiatr zamiera. Z roztargnieniem przeglądał w swej kajucie czasopismo, które ktoś z załogi wniósł na pokład w Norfolk, gdy wyczuł zmianę w rytmie statku; szum wody uderzającej o kadłub jakby złagodniał, jednocześnie w oddali rozległ się trzepot wiotczejących żagli. Zsunął się z koi, przeciągnął i ruszył ku drzwiom. Na lewo od drzwi kajuty zamontowano na grodzi tablicę z mosiężnymi przyrządami do pomiarów meteorologicznych. Słupek rtęci barometru stał na wysokości 75,5 cm. Stuknął w szkiełko i strzałka natychmiast opadła do 74,9 cm. Wyszedł na pokład i ruszył w stronę rufy, chłonąc leniwą bryzę i wpatrując się w horyzont. Niebo było czyste, lecz w powietrzu gęstniała ciemna, żółta mgła. Zmrużył oczy. W oddali wysoko pełzały po niebie cienkie pasma cirrusów. Pierwszy oficer, młody brodaty Szkot, stał przy sterze, prowadząc statek pośród długich fal. Na widok kapitana rutynowo skinął głową. — Trymujesz grot? — spytał kapitan. — Tak jest. I bezan. Nie ma wiatru, nie pracują. — To chwilowe. Będzie wiało. — Mocno? — Nie wiem. To przeklęte radio milczy. Jeśli wojna potrwa dłużej, zapomnimy do czego służy. Sądzę, że mocno. Barometr leci na łeb. Oficer spojrzał na zegarek. — Jak daleko jeszcze? — Do Narrows mamy z pięćdziesiąt, sześćdziesiąt mil. Tam pomyślimy. Można by iść potem na Hamilton lub na St. George. — Nie ma obaw — oficer z uśmiechem pogładził koło sterowe — Da sobie radę. Kapitan splunął pogardliwie. — Ta krypa? Jedyne, co w niej dobre, to nazwa. Jest ciężka i niezdarna jak prawdziwy Goliat. — Spojrzał w niebo. — No, przynajmniej mamy już za sobą ten cholerny prąd. Około pierwszej w południe nadciągnęły grube, szare altostratusy. Wiatr wiał teraz z prędkością trzydziestu węzłów, pokrywając powierzchnię oceanu białymi grzywami i wzbijając ciężkie fale, które uderzały w dziób „Goliata” i wprawiały w drżenie cały drewniany kadłub. Nastąpiły dwie krótkie, oślepiające ulewy, a z południowego wschodu znów

napływały kłęby czarnych chmur. Kapitan w sztormiaku stał przy oficerze, który starał się utrzymać kurs. Mały, żylasty bosman, półnagi, zlany deszczem, dopadł dzioba i zatrzymał się przed kapitanem. — Zabezpieczone? — spytał kapitan. — Tak jest. Tylko czemu wpakowali te ampułki w pudełka na cygara? To przecież kupa forsy. Trzeba uważać jak z jajkiem. — Żadnych uszkodzeń? — Chyba nie. Są obłożone workami z mąką. Pierwsze ciężkie krople deszczu uderzyły kapitana w twarz. — Trzymaj sto dwadzieścia! — powiedział do sternika. — Idę wybrać żagle. Jeszcze się na dobre nie zaczęło. Nagle wiatr zmienił kierunek i skręcił na południowy wschód. Wzmagał się z każdą chwilą, wyjąc wśród takielunku i ostro tnąc deszczem. — Trzymaj zero-dwa-zero — kapitan usiłował przekrzyczeć wichurę. — Może zejdziemy z kursu i przeczekamy przy Bermudach! — zawołał oficer. „Goliat” walnął dziobem w fale. Z przodu odpadł kawałek drewna i niesiony wiatrem w stronę rufy łomotał o wanty. Kapitan nachylił się do oficera krzycząc: — Nikt nie zawija na Bermudy w taką pogodę. Rafy ciągną się tu po dwanaście mil! Jeszcze przez godzinę „Goliat” przedzierał się na północny zachód, usiłując wydostać się z rejonu sztormu. Przy każdym uderzeniu fal, kadłub jęczał i trzeszczał. O trzeciej wiatr nieco ucichł, a deszcz, który zacinał niemal poziomo, zaczął padać bardziej pionowo. Beznadziejnie szare niebo z wolna się przejaśniało. Kapitan ponownie zmienił kurs. Przez pół godziny sterował na południowy wschód, usiłując ominąć południowe wybrzeże w drodze do Narrows. Było to jedyne bezpieczne przejście w zacisze archipelagu Bermudów. — Jeszcze z tego wyjdziemy! — krzyknął do sternika, który uśmiechnął się i zlizał z warg sól. W godzinę później sztorm nadciągnął z północnego wschodu. Wiatr z rykiem zwalił się na statek, tak piętrząc fale, że czarne zwały wody sięgały powyżej masztów. Przetrwały tylko dwa żagle. Pierwszy poszedł fok; oderwał się od bomu, a jego strzępy łopotały w podmuchach wichury. Potężna fala uderzyła w dziób i wyrzuciła statek w górę. W tej samej chwili z wysokości grzbietu fali kapitan dostrzegł latarnię morską. Nie świeciła — obowiązywało przecież zaciemnienie — ale wąski, biały pasek odcinał się wyraźnie na ciemniejącym niebie.

Gdy „Goliat” ześlizgnął się z grzbietu w otchłań pośród fal, kapitan chciał coś krzyknąć, ale nad statkiem wyrosła kolejna ściana wody, przewaliła się przez pokład i rzuciła go na kolana. Gorączkowo szukając punktu zaczepienia trafił na kolumnę steru i przywarł do niej kurczowo. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk. Spojrzał w górę i ujrzał bezwolnie wirujące koło steru, podczas gdy sternik znikał w spienionej kipieli. Kapitan zdołał podnieść się i chwycić ster. Statek ponownie uniósł się na grzbiecie fali i znów zamajaczyła latarnia. Bezan był jeszcze cały — mieli szansę! Gdyby zdołali dotrzeć jakoś do latarni, mogliby potem dopłynąć do portu w St. George. Bezan wciąż jeszcze pracował. Statek w głębokim przechyle szedł kursem na północ. Gdy wznosił się na falach, kapitan wytężał wzrok w zacinającym deszczu i tumanach wodnego pyłu, sterując kilka stopni na prawo od latarni. Coś poruszyło się w ciemnościach śródokręcia. Początkowo kapitan sądził, że fala niesie jakiś przedmiot. Po chwili jednak dostrzegł, że to bosman — walcząc z zalewającymi pokład falami usiłował doczołgać się ku dziobowi. Gdy był już blisko, zaczął coś krzyczeć, lecz kapitan zrozumiał tylko słowa: — St. David’s! Kiwnął głową i wskazał przed siebie. Bosman z wykrzywioną spazmatycznie twarzą podczołgał się bliżej. — To nie St. David’s! — wrzasnął. — Ależ tak! — odkrzyknął kapitan. — Nie! To przeklęte Gibb’s Hill! — Nieprawda! — Gibb’s Hill! Patrz prosto! Kapitan wbił wzrok w ciemności. Za dziobem, w odległości niecałych pięćdziesięciu metrów, dostrzegł to, o czym mówił bosman — nierówną, poszarpaną linię fal przybrzeżnych. Oznaczały obecność raf. Zdezorientowany i oślepiony deszczem, nie zauważył, że statek zniosło z kursu na południowy zachód o dwanaście mil! Gwałtownie skręcił ster w lewo i statek zaczął odpadać od wiatru. Przez moment sądził, że zdoła ominąć rafę. Wtem rozległ się pierwszy, niemal bolesny chrzęst drewna trącego o skałę. Statek drgnął, zatrzymał się i szarpnął, po czym znów stanął i znów szarpnął w przód. Dziób uniósł się i gwałtownie opadł. Nadbudówka na śródokręciu oderwała się od pokładu, a rufa przechyliła w lewo. Kapitan potknął się, sięgnął po ster i nie trafił. Jego ręka ześlizgnęła się po wirującym kole, a przegub utkwił w prętach. Przez sekundę próbował zatrzymać koło łokciem, lecz daremnie — kość pękła. Wyrzucona z koła ręka nie znalazła oparcia. Kapitan pogrążył się w odmętach. Nad ranem sztorm ucichł. U stóp wysokich skał spacerował plażą oficer marynarki brytyjskiej. Obok niego biegł pies. Zawsze po sztormie brzeg pokrywały rozmaite szczątki. Tym razem jednak było ich wyjątkowo dużo. Pies z zainteresowaniem obwąchiwał resztki wraku. Właśnie unosił nogę nad kawałkiem drewna, gdy zwęszył coś niezwykłego.

Zaskomlał i, wyraźnie podniecony, ruszył w przód. Gdy dopadł dużej pokrywy luku, zaczął gwałtownie kopać. Jego właściciel, zaciekawiony, podszedł bliżej i, by ułatwić psu pracę, uniósł pokrywę. Pod spodem, na wpół zakopany w piasku, leżał człowiek. Miał na sobie jedynie strzępy szortów. Głowa opadła mu na bok, a z jego ust i uszu wypłynęła woda. Oficer schylił się i próbował go unieść. Człowiek wydał z siebie chrapliwy, bulgocący dźwięk i jęknął. Jego powieki drgnęły. Nazywał się Adam Coffin.

1 Na głębokości metra krew wydaje się w morzu zielona. Woda filtruje światło pochłaniając stopniowo barwy jego widma. Pierwsza poddaje się i znika czerwień. Zieleń jest trwalsza, ale poniżej trzydziestu metrów blednie i przechodzi w błękit. Na głębokości sześćdziesięciu metrów i niżej — krew staje się czarna. David Sanders siadł na piaszczystym dnie i patrzył, jak zielonkawy płyn sączy się z grzbietu rannej ryby. Był to wielki, co najmniej półmetrowy morlesz w błękitnoszare cętki, o zębach długich niczym kły. Zapewne jakaś drapieżna ryba rozorała mu grzbiet — krew falami wypływała z rany i natychmiast rozpraszała się w wodzie. Ryba błędnie krążyła w miejscu, wyraźnie oszołomiona bólem i wonią własnej krwi. Sanders odbił się od dna i ruszył w jej stronę sądząc, że zacznie uciekać. Tymczasem ryba w dalszym ciągu miotała się to w przód, to w tył. Zbliżył się do niej na odległość metra; skoro nie uciekała, zamierzał ją złapać. Nagą dłonią chwycił jej grzbiet u nasady ogona. Pod wpływem dotknięcia ryba wpadła w panikę — rzucała się i konwulsyjnie miotała, tak iż widział jedynie rozedrganą, mglistą plamę. Sanders zamknął oczy i zacisnął dłoń na grzbiecie ryby. Jednocześnie poczuł piekący ból. Zdumiony i przerażony otworzył oczy, zarazem zwalniając uchwyt. Teraz jednak nie puszczała ryba, która z całej siły zatopiła przednie zęby w jego dłoni. Jęknął z bólu i szarpnął ręką, uwalniając ją z pyska ryby. Z błękitnych śladów na dłoni sączył się faliście zielony płyn. Spojrzał w górę, walcząc z pragnieniem wypłynięcia na powierzchnię, gdzie w odległości kilku metrów kołysała się na kotwicy łódź. Głęboko wciągnął powietrze złorzecząc sam sobie. Próbował zachować spokój, powtarzał: — Nie wpadaj w panikę, nie spiesz się, nie wstrzymuj oddechu. Spokojnie, spokojnie! — nakazywał sobie w myślach. Odepchnął się od dna znacząc swój ślad krwią. Starał się płynąć nie prędzej niż pozwalało na to tempo przepływu tlenu z butli. Siedząca w łodzi Gail Sanders usłyszała męża nie widząc go jeszcze. Coraz liczniejsze pęcherzyki powietrza z szumem wyskakiwały na powierzchnię. Gdy wynurzył głowę, schwyciła przewód aparatu tlenowego, a gdy rozpiął pas i zsunął z ramienia przytrzymujący butlę rzemień, wciągnęła ją na pokład. — Znalazłeś coś? — Nic. Piasek i korale. Nie ma tam żadnego wraku. — Prawą ręką trzymał się burty. Gail spostrzegła ślady krwi. — Co się stało? Sanders speszył się. — Drobiazg.

Odepchnąwszy się płetwami, wszedł na pokład i spojrzał w kierunku odległego o dwieście, może trzysta metrów brzegu. Na szczycie skały, nad plażą, lśniły jaskrawo w słońcu pomarańczowe budynki klubu „Orange Grove”. Jedną rękę wyciągnął prosto przed siebie, a drugą w stronę odległej latarni morskiej. — Ratownik mówił, że o dziesiątej, tak? W miejscu gdzie światła klubu padają o dwunastej, a światło latarni o dziesiątej — znajduje się wrak. Powinniśmy być dokładnie pod nim. — Może go już nie ma? Trzydzieści lat pod wodą… — Ratownik twierdzi, że wciąż widać stępkę i część szkieletu. Gail zawahała się, — Podobno można zamówić przewodnika. — Do diabła z przewodnikiem! Sam potrafię go znaleźć, jeśli w ogóle istnieje. — Ale… — Gail dotknęła jego krwawiącej dłoni. — Byłoby rozsądniej wziąć przewodnika. — Nie trzeba — Sanders zignorował jej gest. — Woda jest wodą. Wszystko będzie dobrze, byle nie wpaść w panikę. Gail spojrzała ponad rufą w dal. Linia fal w odległości jakichś czterdziestu metrów zdradzała obecność rafy koralowej. Za nią rysowała się następna rafa, a za nią jeszcze jedna. — Skoro statek uderzył w rafę, to czy nie stało się to przy pierwszej z nich i czy nie tam właśnie zatonął? — zapytała. — Niekoniecznie. Wiatr mógł go pchać od jednej rafy do drugiej, statek mógł się od nich odbijać. — A więc wszystkie wchodzą w rachubę? — Tak. Ale ratownik twierdzi, że widział wrak za pierwszą linią fal. Może nie wypłynęliśmy dostatecznie daleko. Sanders poluzował linę kotwicy. Łódź zaczęła dryfować tyłem w kierunku drugiej linii raf. Kiedy znaleźli się przy nich, ponownie zaklinował linę i dopasował rzemienie aparatu tlenowego. — Czy jesteś w stanie nurkować? — spytała Gail. — Naturalnie. Ta ręka to naprawdę drobiazg. Owinę ją, żeby nie krwawiła i nie przyciągała drapieżników. Gail zaczęła przygotowywać swój sprzęt. Przykręciła regulator powietrza do zaworu u góry butli, po czym otworzyła zawór. Gdy powietrze z gwałtownym sykiem napłynęło do regulatora, nacisnęła odpowietrzacz, by usunąć pozostałości wody z ustnika. Potem założyła balast — pas z trzema kilogramowymi odważnikami, zanurzyła płetwy w wodzie i wsunęła w nie stopy. Wypłukała maskę, splunęła i pośliniła wewnętrzny brzeg okularów, by nie zachodziły mgłą. Ustawiła butlę pionowo i sprawdziła długość rzemieni. — Pomożesz? — obróciła się i spostrzegła, że Sanders nawet nie zaczął się ubierać. Patrzył na nią.

— Co się stało? — spojrzała pytająco. — Nic — uśmiechnął się. — Po prostu tracę głowę. Siedzę tu gapiąc się z zachwytem, jak plujesz w maskę. Roześmiała się. — Pewnie chcesz nurkować nago? Zrobimy eksperyment? Wstał, podniósł jej butlę i czekał, aż nałoży uprząż na ramiona. — W tych butlach nie ma rezerwy — powiedziała. — Nie będzie ci potrzebna. Jest tu zaledwie sześć, sześć i pół metra. Powietrza wystarczy na godzinę. Może nawet dłużej, jeśli będziesz ostrożna. Gail siadła na burcie tyłem do morza i zaczęła oddychać przez ustnik. — Dobre powietrze. — Mam nadzieję. W przeciwnym razie byłby to bardzo krótki miodowy miesiąc. — Kiedy będziesz gotów? — Za minutę. Ruszaj już. Tylko rozejrzyj się, nim zejdziesz w dół. Mogą tam czyhać różne niespodzianki. Gail przekoziołkowała w tył przez burtę i zniknęła w chmurze pęcherzyków. Sanders znalazł jakąś szmatkę i owinął nią rękę. Zebrał swój sprzęt, nałożył aparat z tlenem i zsunął się do wody. Minęło parę sekund, nim pęcherzyki powietrza rozproszyły się i uzyskał pełnię widzenia. Światło słońca sączyło się przez błękit, a na piasku i koralach tańczyły jasne plamy. Woda była zupełnie przezroczysta. Widział na odległość ponad trzystu metrów. Gdy znajdował się jakiś metr pod powierzchnią, wolno obrócił się wokół, sprawdzając czy w półmroku, na granicy widzenia, nie kryje się jakieś niebezpieczeństwo. Dostrzegł jedynie dwa szczupaki, które mignęły wśród skał. Spojrzał w dół i zobaczył Gail. Siedziała na dnie i grzebała palcami w piasku. Wokół niej kręcił się mały granik oczekując na jakiś kęs — robaka lub skorupiaka — którego mógłby znaleźć w chmurze rozgrzebanego przez Gail piasku. Sanders wolno odbił się i ruszył w jej stronę przełykając ślinę w miarę wzrostu ciśnienia, by odblokować nacisk na bębenki uszu. Gdy znalazł się na dnie, zauważył, że tworzy ono rodzaj amfiteatru, nieckę, której trzy koralowe ściany pną się stromo ku powierzchni. Z czwartej strony otwierało się morze. Tam właśnie kołysała się łagodnie ich łódź. Lina kotwiczna widniała na wprost Sandersa i biegła do skał, w których tkwiła kotwica. Słyszał jedynie cichy świst własnego oddechu i bulgotanie pęcherzyków zużytego powietrza. Rozejrzał się wokół, usiłując rozróżnić niewyraźne kontury w dali, gdzie przejrzysty błękit gęstniał i przechodził w mroczną mgłę. Jak zawsze, gdy nurkował po raz pierwszy od miesięcy, czuł dreszcz emocji, subtelne i podniecające połączenie agorafobii i klaustrofobii; samotny i bezbronny na szerokiej połaci piasku był pewien, że widzą go istoty, których sam dojrzeć nie mógł. Równocześnie jednak czuł się uwięziony wśród tysięcy ton wody, których delikatne, lecz uporczywe ciśnienie wyraźnie odczuwał. Odbił się od dna i ruszył w prawo, gdzie urywała się prosta linia skał. Płynąc wzdłuż raf wypatrywał choćby śladu wraka; kawałka metalu, szkła czy drewna. Przepłynął cały

basen, lecz nie znalazł niczego. Ruszył więc w środek niecki, ku Gail. Dotknął jej ramienia. Gdy podniosła głowę, uniósł brwi i w bezradnym geście rozpostarł ręce, jak gdyby pytając: — No i gdzie to jest? Wzruszyła w odpowiedzi ramionami i podniosła kawałek szkła — dno butelki. Machnął pogardliwie ręką: — Zostaw to. Wskazał, by płynęła za nim. Razem ruszyli w lewo. Brzeg basenu tworzyły skały i korale ciągnące się niemal w linii prostej. Obok nich przemknęła jaskrawa ławica błękitnozielonych cyrulików. Na musztardowym koralu o zachęcająco gładkiej powierzchni tańczył promień słońca. Sanders zrobił ostrzegawczy gest. Skinęła głową; był to koral ognisty, dobrze wiedziała, że dotknięcie jego śluzowatej powierzchni powoduje straszny ból. Płynęli wzdłuż raf, za nimi podążały ryby w nadziei na smaczny kąsek. Nagle Sanders poczuł, że Gail szarpie go za kostkę. Odwrócił się. Miała szeroko otwarte oczy, szybko i nerwowo oddychała. Wskazywała w lewo. Sanders obrócił głowę i dostrzegł olbrzymią, nieruchomą barakudę patrzącą na nich czarnym okiem w białej obwódce. Jej gładki tułów lśnił niczym ostrze, a wysunięta, półotwarta dolna szczęka ukazywała rząd nierównych, ostrych jak igły zębów. Sanders ujął lewą rękę Gail, przekręcił pierścionek z brylantem do wewnątrz dłoni i zacisnął ją w pięść. Jakby dla podkreślenia wagi tego gestu sam też zacisnął pięść. Gail kiwnęła głową ze zrozumieniem i wskazała ku górze. Kiwnął przecząco głową: — Nie. — Gail nalegała, marszcząc brwi. — Wypływam — zdawała się mówić. — Jeśli chcesz, to zostań. — Mocno odbiła się w górę. Sanders wciągnął z irytacją powietrze i ruszył za nią. — Chcesz zrezygnować? — spytał, gdy znaleźli się na pokładzie. — Nie, chciałabym tylko odpocząć. Dostaję gęsiej skórki na widok barakudy. — Po prostu przepływała obok nas. Ale zostaw pierścionek na łodzi. Ten kamień tak błyszczy, że w końcu przysporzy nam kłopotów. — Jakich? — To przynęta dla drapieżników. Gdy pierwszy raz nurkowałem w okolicach raf, miałem przy kostiumie mosiężną sprzączkę. Instruktor kazał mi ją obciąć. Nie chciałem się zgodzić, kostium kosztował piętnaście dolarów. Facet wziął wtedy nóż, przywiązał go do kija i ułożył na piasku do góry ostrzem. Staliśmy z półtora metra od noża — instruktor poruszał kijem, a ostrze lśniło w słońcu. Wykonał cztery, może pięć ruchów, gdy podpłynęła do nas ogromna barakuda wpatrując się w nóż. Instruktor znów poruszył kijem i wówczas ryba błyskawicznie rzuciła się na nóż. Atakowała raz po raz, coraz bardziej kalecząc sobie pysk, ale przy każdym ruchu kija ponownie rzucała się na ostrze. Cały czas wyobrażałem sobie, że atakuje sprzączkę na moim pasie lub jej okolice. Nigdy więcej nie założyłem tego kostiumu poza basenem. Gail zdjęła pierścionki i ukryła je w schowku przy sterze. — I jeszcze jedno — powiedział Sanders. — Kiedy nurkujemy tylko we dwoje, ktoś musi dowodzić. — Po co nam dowódca? — Gail sądziła, że to żart. — Czy jesteśmy na próbie sprawności?

— Psiakrew, nie! — głos Sandersa zabrzmiał zbyt ostro w stosunku do jego intencji. — Tyle że pod wodą należy wiedzieć, gdzie kto jest. Gdyby to był rekin, a nie barakuda, a ty, zamiast mnie słuchać, ruszyłabyś na powierzchnię, mielibyśmy niezłą zabawę. — Rekin? Tutaj? — Oczywiście. Nie muszą atakować, ale spotyka się je w tej okolicy. A jeśli się pojawi, nie wolno robić głupstw. — Jakich głupstw? — Na przykład w panice uciekać na powierzchnię. Jak długo wystarcza powietrza, trzeba trzymać się dna i szukać kryjówki w rafie. Gdy tylko ruszysz na powierzchnię, zwłaszcza gdy płyniesz, zbyt szybko, stajesz się łatwą zdobyczą. Zaś na powierzchni jesteś gotowym obiadkiem. — A jeśli wyczerpię powietrze? — Dzielimy się wtedy moim i czekamy na pierwszą możliwość, by razem wypłynąć. Jeśli nie trafimy na prawdziwą bestię, mamy szansę dotarcia do łodzi. Sanders spostrzegł, że rozmowa o rekinach wytrąca Gail z równowagi. — Nie przejmuj się — dokończył. — Tylko nie rób nic na własną rękę. — Zgoda — nabrała powietrza, włożyła maskę i zanurzyła twarz, w wodzie. — Sądzisz, że ta barakuda odpłynęła? — Prawdopodobnie tak. Jeszcze przez chwilę patrzyła w wodę, badając dno. Właśnie miała zdjąć maskę, gdy dostrzegła coś dużego i brązowego tuż za łodzią. — Co to jest? — spytała podając maskę Sandersowi. — Gdzie? — przechylił się przez burtę. — Za nami. Na granicy wzroku. — Niech mnie… to przecież wręga! Nareszcie! — Sanders poluzował cumę i łódź zaczęła dryfować, przesuwając się o kilka metrów w tył. — Czy kapitan przystani mówił, że ten statek nazywał się „Goliat”? — Tak, „Goliat”. Zanurzyli się niemal równocześnie. Gdy rozproszyły się pęcherzyki powietrza, zobaczyli leżące na dnie zbutwiałe szczątki wraka. Długa, gruba belka sterczała pod kątem prostym do skał. Biały piach pokrywały rozrzucone zbutwiałe deski. Sanders dotknął ramienia Gail. Podniosła głowę. Uśmiechnął się i połączył kciuk z palcem wskazującym, jakby mówił „w porządku”. Odpowiedziała mu tym samym gestem. Posuwali się wzdłuż stóp rafy, tuż nad dnem. Gail podniosła zardzewiałą, spękaną i wyszczerbioną puszkę. Sanders wyjął ze szczeliny w skale nietkniętą butelkę z coca-colą. Gail położyła się na dnie i zaczęła grzebać pod jednym z końców wielkiej belki. Znalazła widelec i kawałek talerza. Sanders dostrzegł, że przy drugim końcu wręgi coś wystaje z piasku. Grzebał tak długo, aż rozpoznał łapę potężnej kotwicy. W moment później Gail

pokazała na migi, że wypływa. Ruszył za nią. Gdy byli już na powierzchni, wypluła ustnik. — Opłyńmy teraz rafę — powiedziała. — Dlaczego? — Nic tu nie ma. Z drugiej strony możemy znaleźć więcej. — Dobra, tylko uważaj na wielkie fale, gdy będziesz płynąć na drugą stronę. A jeśli zabraknie ci powietrza, nie kręć się w kółko, tylko wracaj. Dno po zewnętrznej stronie rafy przypominało śmietnik. Wszędzie leżało połamane drewno i zardzewiałe żelastwo, wciąż natykali się na obrośnięte koralem kawałki metalu. Gail wygrzebała z piasku cynowy kubek. Poza lekkim wgnieceniem i pogiętym uchwytem był nienaruszony. U stóp rafy Sanders dostrzegł geometrycznie okrągły pierścień korali. Podniósł go na wysokość oczu i uśmiechnął się do Gail. Była to pozostałość mosiężnego obramowania luku. Gail grzebała w miejscu, gdzie znalazła kubek, i wkrótce ułożyła niewielką stertę sztućców — noże, widelce i łyżki. Wszystkie były pogięte i wyszczerbione. Podpłynęła do Sandersa, który szperał w szczelinie rafy. Nieco wyżej dna rafa tworzyła koralowy nawis, który urywał się z pół metra nad piaskiem, tworząc niewielką niszę. Gail dotknęła ramienia męża, wskazując wnękę. Potrząsnął przecząco głową. — Nie — ostrzegł ją gestem. — Nie wiadomo, co się w niej kryje, co czyha na wyciągniętą rękę. Rozdzielili się. Gail wróciła w miejsce, gdzie znalazła widelce i noże, Sanders w dalszym ciągu penetrował szczeliny rafy. Teraz zbliżył się do niszy nieco większej od tej, przed którą ostrzegał Gail. Schylił się i badał jej wnętrze. Było niebezpiecznie ciemne. Właśnie miał się odwrócić i szukać gdzie indziej, gdy dostrzegł ledwie zauważalny refleks świetlny. Trzymając się skały, by zachować równowagę, usiłował zgadnąć, co tak lśni w mroku. Spojrzał na swoją, obwiązaną szmatą dłoń i nagle przypomniał sobie fotografię czyjejś ręki pogryzionej przez murenę; spod strzępów ciała świeciły bielą kawałki kości. Jak zawsze, tak i tym razem poczuł, że mdli go na samo wspomnienie tej fotografii. Zawahał się. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Zdawał sobie sprawę, że oddycha zbyt szybko. Ogarnął go lęk. Nienawidził tego uczucia. Znów spojrzał na rękę i zmusił się do wepchnięcia jej w szczelinę. Głęboko wciągnął powietrze i błyskawicznym ruchem schwycił lśniący przedmiot. Jego palce zacisnęły się na czymś małym i delikatnym. Szybko wyjął dłoń z ciemności. Okazało się, że trzyma szklaną ampułkę długości ponad czterech centymetrów — zwężała się ku obu końcom i wypełniona była płynem żółtawej barwy. Gdy ją oglądał, poczuł, że wyczerpuje mu się zapas powietrza. Oddychał z coraz większą trudnością. Szybko zebrał rzeczy, które zostawił u podnóża rafy, podpłynął do Gail i dotknął jej ramienia. Gdy podniosła głowę, wskazał palcem gardło. Skinęła i powtórzyła jego gest. Odbili się od dna, wypłynęli na powierzchnię i dotarli do łodzi.

— To wspaniałe! — wykrzyknęła Gail, zdejmując płetwy i pas z balastem. — Naprawdę wspaniałe. Na dnie łodzi, obok sztućców i cynowego kubka, który znalazła, leżały łupy Sandersa: zardzewiała, pogięta rakietnica, brzytwa i coś, co przypominało chropawą bryłkę węgla. — Co to jest? — spytała. — Pewnie jakiś metal. Niektóre pokrywają się warstwą czarnej substancji, gdy leżą długo w morzu. Później rozbijemy to młotkiem i zobaczymy, co jest w środku. — Sanders otworzył prawą dłoń i wyjął spod opatrunku ampułkę. — Spójrz — podał ją Gail. — A to co? — Pewnie jakieś lekarstwo. Można ułamać końcówkę i wyciągnąć płyn strzykawką. — Ciekawe, czy zachował swoje właściwości. — Możliwe. Jest pozbawiony dopływu powietrza… kto wie… Spojrzał w dal ponad dziobem. — Jutro weźmiemy ze sobą torbę. Myślę, że na dnie można jeszcze sporo znaleźć. Gdy dobili do brzegu, ratownik, jasnowłosy, opalony, w białej trykotowej koszulce z czerwonym krzyżem na plecach, już czekał, stojąc po biodra w wodzie. Chwycił za dziób, wciągnął łódź na piasek i pomógł wyładować sprzęt. — Widzę, że coś macie — zwrócił się do Gail, która ułożyła swoje skarby na ręczniku i wiążąc jego końce sporządzała tobołek. — To i owo — odpowiedział Sanders. Ratownik zirytował go już przy pierwszym kontakcie rano, gdy Sanders wypożyczał od niego „Wielorybnika z Bostonu”. Był zbyt młody i pewny siebie, na pewno bliższy wiekiem dwudziestosześcioletniej Gail niż jemu, trzydziestosiedmioletniemu mężczyźnie. Sanders uważał, że chłopak interesuje się bardziej biustem Gail, która nachylała się nad ręcznikiem, niż pozostałościami z wraka. Wyczuwając niechęć Sandersa, ratownik zapytał uprzejmie: — Czy znalazł pan jakieś pociski? — Pociski? — Tak, pociski artyleryjskie. Ładunki głębinowe. No, wie pan, materiały wybuchowe. — Niewypały? — Podobno na pokładzie „Goliata” znajdowała się amunicja, ale może to tylko plotki… — Poszukamy jutro. Chcielibyśmy znów wypożyczyć łódź — odparł Sanders. — Proszę bardzo. Jeśli wiatr nie zmieni się na południowy i nie zacznie wiać. Wtedy lepiej nie zbliżać się do raf. „Goliat” też wyszedłby na tym inaczej…

Objuczeni sprzętem, Gail i David z trudem brnęli przez plażę. Miliony morskich żyjątek w twardych skorupkach pokrywały piasek, który przybrał barwę różową i pod stopami zdawał się delikatny niczym talk. Gdy dotarli do podnóża skał, Sanders ciężko dyszał. Z trudnością utrzymywał w spoconych dłoniach szyjki butli z tlenem. Spojrzał w górę, gdzie piętrzyła się trzystumetrowa ściana z korali i wapienia. Na prawo widniały wąskie, kręte schodki, prowadzące na szczyt. Z lewej strony znajdowała się winda — klatka o powierzchni metra kwadratowego, która poruszała się po stalowej prowadnicy, osadzonej w betonowej podstawie u stóp skał. Zainstalowano ją przed dziesiątkami lat w wykutym w skale szybie. Windę wprawiano w ruch za pomocą dwu przycisków oznaczonych: „góra”, „dół”. Nie było żadnej sygnalizacji alarmowej. W razie awarii pasażerowie (maksimum trzy osoby) musieliby czekać, aż ktoś ich dojrzy i wezwie pomoc. Przy śniadaniu opowiadano o jakimś starszym małżeństwie, które utknęło w windzie o zmroku. Zeszli z plaży ostatni, toteż nikt nie mógł dojrzeć ich z dołu. Tymczasem w nocy wiatr zmienił kierunek na południowo-zachodni i rozpętał się sztorm. Wichura trzęsła klatką niczym skarbonką. Gdy znaleziono ich nad ranem, kobieta nie żyła — szok był zbyt silny. Natomiast mężczyzna postradał zmysły — bredził coś o złych duchach wyjących w ciemnościach i ptakach, które chciały wydziobać mu oczy. W poprzednią stronę Gail nie chciała zjechać windą. — Boję się wind w biurze, a co dopiero tutaj — oświadczyła. Sanders nie sprzeciwiał się, ale nalegał, by zwieźć butle tlenowe. Jeśli schodząc, uszkodzimy którąś z nich, to wylecimy w powietrze. Tym razem jednak nie zamierzał piąć się w górę o własnych siłach. Ruszył w lewo do windy. Gail udała się w prawo. — Nie chcesz chyba wchodzić po tych schodach! — krzyknął. — Oczywiście, że chcę. A co z tobą? Sądziłam, że nie lubisz wysokości. — Tak jak i samolotów, ale nie zamierzam rujnować sobie życia z tego powodu. — Za nic nie wejdę do tej klatki. Chodź, to niezłe ćwiczenie nóg. Sanders potrząsnął głową. — Do zobaczenia na górze. — Wepchnął sprzęt do windy, zatrzasnął drzwi i włączył przycisk. Coś trzasnęło, silnik warknął, jęknął, i klatka oderwała się od ziemi. Sanders stał twarzą do skały, wpatrując się w jej szarą powierzchnię. Po chwili odwrócił się ku morzu i całą siłą woli spojrzał w dół; ratownik, który przewoził łódź do hangaru i jakaś symetrycznie ułożona para na kolorowym ręczniku coraz bardziej upodabniali się do znaczka nalepionego na różowy piasek. Po jakimś czasie wyczuł zmianę rytmu silnika, jego dźwięk stawał się coraz bardziej jękliwy. Gdy klatka szarpnęła i stanęła, Sanders nie przejął się zbytnio. Sądził, że ktoś zatrzymał ją celowo i że za chwilę ruszy. Czekał. Silnik wciąż warczał jak samochód na luzie przy gazie wciśniętym do dechy. Sanders nacisnął guzik. Rozległ się trzask, lecz dźwięk silnika nie uległ zmianie. Nacisnął drugi guzik. Znów usłyszał trzask, ale winda nawet nie drgnęła. Spojrzał w górę. Jakieś cztery metry nad jego głową widniała płaszczyzna szczytu. Gail dobrnęła na górę, ciężko dysząc. Czuła ból w udach i łydkach. Przeszła parę

kroków i stanęła zdziwiona brakiem windy. Uśmiechnęła się. Widać David stchórzył i poszedł w jej ślady. Zawróciła w stronę schodków i spojrzała w dół. Nie było tam jednak nikogo. Krople zimnego potu wystąpiły jej na czoło. Biegiem ruszyła do wylotu szybu windy i głęboko przechyliła się przez barierę. Doznała gwałtownej ulgi: klatka nie urwała się i nie roztrzaskała o skały. Sanders wyciągnął ręce przez pręty i trzymał się stalowego słupa prowadnicy. — Co się stało? — krzyknęła. — Stoi! Spojrzała na mechanizm widoczny u wylotu szybu windy. Z betonowego podłoża wystawały dwa stalowe uchwyty i obejmowały prowadnicę. Stała tam również wielka, metalowa skrzynia — wewnątrz mieścił się zapewne silnik. Nigdzie jednak nie mogła znaleźć przyrządów kontrolnych ani przełączników. — Nie ruszaj się! — krzyknęła. — Idę po pomoc! Wpadła do hallu klubu, lekceważąc surowo brzmiący napis: „Zabrania się wchodzić boso i w kostiumach kąpielowych”. — Winda stanęła! — krzyknęła, wpadając do recepcji. — Jest w niej mój mąż! Starszy recepcjonista w jaskółce wydawał się bardziej przejęty strojem Gail niż awarią windy. Powiedział tylko: — Tak. — Winda stanęła! Mój mąż… — Tak — powtórzył recepcjonista. Podniósł słuchawkę i wykręcił jedną cyfrę. — Proszę coś zrobić! — krzyknęła Gail. — Tak jest, proszę pani. Clarence? Znowu to samo — oświadczył do słuchawki lekko drwiącym tonem, jak gdyby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem”. — Pomoc niebawem nadejdzie — zakomunikował. — Co znaczy „niebawem”? — Gdyby pani zechciała poczekać na werandzie — zignorował pytanie, rzucając pełne dezaprobaty spojrzenie na jej strój. Gdy znalazła się na zewnątrz, zaczęła biec. Nagle dostrzegła uśmiechniętego Sandersa, który stał na płaskim szczycie skały?! Rzuciła się ku niemu i gwałtownie zaczęła go całować. — Tak się przeraziłam… — zaczęła. — Jak ją naprawiłeś? — Nie naprawiłem. Wciągnąłem się na rękach po prowadnicy. — Co takiego? — Wdrapałem się. Zwyczajnie. Nie dowierzając, Gail przechyliła się przez krawędź skały. Winda stała tam, gdzie poprzednio. — Dlaczego?

— Nigdy przedtem nie miałem okazji… Spojrzała na niego i poczuła, że ogarnia ją gniew. — Chcesz się zabić? — Głuptas jesteś. Skalkulowałem ryzyko i uznałem, że dam sobie radę. — A gdybyś się mylił? — No cóż, nic nie jest pewne — zauważył ogarniającą ją wściekłość. — Daj spokój, wszystko w porządku… — zrobił unik, widząc zbliżającą się pięść Gail. — Przestań — podniósł rękę, by osłonić się od następnego ciosu. Schwycił Gail, unieruchomił ją i przyciągnął do siebie. — Głuptasku, nic się nie stało. Walczyła z nim jeszcze przez chwilę, potem spokojnie stanęła i pozwoliła się objąć. — Komu chcesz imponować? — spytała. Właśnie miał odpowiedzieć, gdy usłyszał za sobą kroki. Obrócił się. Był to stary Murzyn z pękiem kluczy. — Niecierpliwa jak dziecko — burczał pod nosem, szukając klucza do metalowej skrzyni. — Czy to się często zdarza? — spytał Sanders. Nie otrzymał jednak odpowiedzi. Murzyn otworzył skrzynię, włożył rękę do środka i coś w niej gmerał. Dźwięk silnika wrócił do normy. Przez chwilę jeszcze majstrował, aż w końcu rozległ się trzask i tryby zaczęły się obracać. W parę sekund później winda ukazała się na górze. Stary zamknął drzwiczki, przekręcił klucz, odwrócił się i ruszył w stronę hotelu. — Halo! — zawołał Sanders. — Co to było? — Nigdy nie wiadomo. Może za zimno, może za ciepło… — Czy ta winda może się urwać? — Póki co nie spadła. Nawala przez te zapadki. Co jakiś czas się zakleszczają jak stara ośmiornica. Czasem stanie. Ludzie wychodzą z nerw i w tym cała bieda. Kiedy odszedł, Sanders wyładował sprzęt i butle. — Pomożesz mi? — zapytał Gail. Nie poruszyła się. Spojrzała tylko i powiedziała: — Żebyś mi nigdy nie robił takich rzeczy.

2 Sanders wyszedł spod prysznica, wytarł się i stanął przed lustrem. Z przyjemnością patrzył na swe napięte pod skórą mięśnie. Drzwi łazienki otworzyły się i wraz z falą chłodnego powietrza napłynął zapach perfum Gail. Uszczypnęła go delikatnie. — Nie trenuj za dużo, nie chcę, żebyś wysechł na szczapę. Obrócił się, żeby ją pocałować. Przeszli do sypialni, by przebrać się przed kolacją. Gdy wychodzili, Sanders zatrzasnął drzwi, przekręcił klucz i nacisnął klamkę, sprawdzając, czy dobrze zamknął. — Kto nas tu może okraść? — spytała Gail. — Każdy. Aparat filmowy, sprzęt — to są pieniądze. Po co stwarzać niepotrzebne okazje? — To nic nie da. Przecież pokojówka ma klucze. Trzymając się za ręce, wolno ruszyli w stronę głównego budynku klubu „Orange Grove”. Była to przechadzka po tropikalnej oranżerii. Po obu stronach ścieżki kłębił się różnobarwny gąszcz oleandrów, hibiskusów i bugenwilli, z drzew spadały pomarańcze i cytryny. Minęli rząd bungalowów, takich jak ich własny. Wszystkie dachy domów lśniły w zachodzącym słońcu nieskazitelną bielą. — Czy widziałeś kiedyś czystsze dachy? — spytała Gail. — Muszą być czyste. Przecież pijemy z nich wodę. — Co takiego? — Na Bermudach nie ma studni, wód gruntowych ani rzeki. Zbiera się deszczówkę, która spływa z dachów do cystern. — Mówiłeś, że tu nigdy nie pada. — Mówiłem tylko, że co najmniej trzysta czterdzieści dni w roku widuje się tu słońce. Ale pada często, nawet wiosną. Tyle, że burze są gwałtowne, sztormowe i krótkie. — Jak na kogoś, kto jest tu pierwszy raz, wprost pękasz od informacji. — Trening zdobyty w „National Geographic” — odparł. — Czemu właściwie stamtąd odszedłeś? Nie lubiłeś dla nich pisać? Sanders uśmiechnął się. — Bardzo lubiłem pisać, czy w ogóle robić cokolwiek. Ale nic nie pisałem i nic nie robiłem. Wymyślałem tylko nagłówki. Chciałem żyć wśród dzikich małp, polować na krokodyle i nurkować w poszukiwaniu zaginionych wraków. Tymczasem spędzałem całe dni produkując banalne zajawki. Nigdy samodzielnie nie napisałem niczego. Płacono mi,

bym streszczał to, co napisali inni. Gdy zbliżali się do głównego budynku klubu, na ścieżce pojawiła się inna, młodsza od nich para. Poruszała się dość niezgrabnie, spleciona w pasie wzajemnym uściskiem. Chłopak był dużo wyższy niż dziewczyna i chcąc się do niej dostosować, sunął drobnym truchtem. Na ich widok Sanders natychmiast puścił rękę Gail. Gdy przeszli, zapytała: — Czemu to zrobiłeś? — Co? — Czemu puściłeś moją rękę? Sanders speszył się. — Irytują mnie te pary zakochanych… Wzięła go za rękę i przytuliła głowę do jego ramienia. — My też do nich należymy, wiesz? — Tak, ale ja mam już za sobą jeden miodowy miesiąc. — A ja nie — powiedziała Gail. — Pozwól mi się nim cieszyć. Weszli do dużego, przestronnego hallu wyłożonego lśniącą boazerią z cedru, minęli pokój bilardowy, salon gier, bibliotekę, bar i wyszli na zewnętrzne patio, skąd rozciągał się widok na ocean. Wskazano im stolik z samego brzegu. Zachodzące słońce rozświetliło chmury na horyzoncie, nasycając je różowym blaskiem. Po chwili podszedł do nich młody, ciemnoskóry kelner, by przyjąć zamówienie na aperitif. Nad górną kieszonką marynarki miał plakietkę z napisem „Slake”. Mówił monosylabami i zwracał się do obojga — nie bez szacunku — per „człowieku”. Gdy się odwrócił i odszedł, Gail spojrzała w ślad za nim i powiedziała cicho: — Zauważyłeś? Nazywa się Slake. To nie brzmi po bermudzku. — Nie wiem, czy cokolwiek brzmi po bermudzku. Mieszkają tu czarni, którzy mówią najczystszą, literacką angielszczyzną i biali, którzy znają tylko język getta z Jamajki. Bermudy to etniczny galimatias. W milczeniu sączyli aperitif, słuchając szumu fal i przyglądając się fragmentom rafy widocznym ponad wodą w ten bezwietrzny wieczór. Sanders sięgnął do kieszeni i wyjął znalezioną ampułkę. — Musimy rano spytać, czy ktoś mógłby zbadać płyn. Założę się, że to penicylina z pokładowej apteki. Wszystkie apteki są wyposażone w takie rzeczy. — Pamiętaj, że penicylina stała się popularna dopiero po wojnie. Wygląda mi to raczej na jakąś szczepionkę. Ale przyjmuję zakład — odparła Gail. Właśnie podawał Gail ampułkę, by schowała ją w torebce, gdy tuż za nim rozległo się pytanie:

— Skąd to macie? Odwrócili się. Nad nimi stał kelner Slake. Trzymał w ręku jadłospisy. — Słucham? — spytała Gail. Slake sam wydawał się speszony gwałtownością zadanego pytania. — Przepraszam, zobaczyłem to szkiełko i byłem ciekaw, gdzie je państwo znaleźli. — Mówił z melodyjnym akcentem, typowym dla mieszkańców Jamajki. — Na wraku, niedaleko stąd — odpowiedział mu Sanders. — Na „Goliacie”? — Tak — Gail podniosła ampułkę, by mógł ją obejrzeć. — Czy wie pan, co to jest? Wziął ampułkę między dwa palce i długo obracał ją pod światło lampy gazowej. — Nie mam pojęcia —odparł w końcu, oddając ją Gail. — Więc co pana tak zainteresowało? — spytał Sanders. — Szkło. Wygląda na stare. Podoba mi się. Przepraszam. — Slake położył menu na stoliku i odszedł w stronę kuchni. Po kolacji Sandersowie trzymając się za ręce ruszyli spacerem do swego bungalowu. Rąbek księżyca oświetlał liście i kwiaty. Z krzewów dobiegał rechot żab. Sanders otworzył drzwi. — Wypijmy brandy na tarasie — zaproponował. — Jak chcesz, ale moskity pożrą nas żywcem — odparła Gail. Rozlał brandy w dwa kubki do mycia zębów i wyniósł je na taras. Gail siedziała już na jednym z dwu trzcinowych krzeseł, przy małym stoliku. — Miło tu — powiedziała wciągając powietrze. — Tysiące różnorodnych zapachów. Kilka minut siedzieli patrząc na niebo i słuchając łagodnego szumu drzew. — Czy jesteś przygotowana na kolejną ekscytującą informację z kartotek „Geographic”? — spytał Sanders. — Jasne. — W siedemnastym wieku miejsce to zwane było Wyspą Diabłów. — Dlaczego? — Skąd mam wiedzieć? Do moich obowiązków należały tylko odpowiedzi na pytanie „co”, kto inny zajmował się „dlaczego”. — Zaraz zacznę ziewać — oświadczyła. — Nie krępuj się. — Będzie to najbardziej zmysłowe i sugestywne ziewnięcie, jakie kiedykolwiek słyszałeś. Zapowiedź dzikich i niewyobrażalnych rozkoszy, które pozwolą mi zapomnieć o twojej manii samobójczej.

— Zamieniam się w słuch… — Sanders zamknął oczy. Zaczęła nisko i przeciągle niczym drapieżny kot. Nagle urwała, jak gdyby ktoś wtłoczył jej do gardła korek. — Co się stało? — spytał. — Połknęłaś język? — Otworzył oczy i ujrzał, że Gail wpatruje się w ciemności. — Co takiego? — Tam ktoś jest! — To wiatr. — Nie! Sanders podszedł na skraj tarasu. Ścieżka była pusta. Odwrócił się do Gail i powiedział: — Nikogo tu nie ma. — Patrz! — wskazywała na coś za jego plecami. Gdy Sanders odwrócił się ponownie, ujrzał mężczyznę wychodzącego z zarośli na ścieżkę. Zmierzał w ich kierunku i zatrzymał się kilka metrów od ganku mówiąc: — Bardzo przepraszam. Był to czarnoskóry mężczyzna w ciemnym garniturze. Sanders widział tylko jego oczy i skrawek białej koszuli. — Jak długo tu jesteś? — spytał. — Właśnie nadszedłem, proszę pana. — Z zarośli? Mężczyzna uśmiechnął się. — Tak jest najkrócej. Ścieżka prowadzi naokoło. — Cechowała go szorstka wymowa właściwa wykształconym Brytyjczykom. — O co chodzi? — Chciałbym zamienić parę słów, jeśli można. — Dobrze, ale proszę podejść do światła. Mógł mieć około pięćdziesiątki. Jego czarna, wręcz niebieskawa twarz, poryta była zmarszczkami, a we włosach lśniła siwizna. — Nazywam się Tupper, Basil Tupper. Prowadzę sklep jubilerski w Hamilton. Może pan słyszał o ,,Drake’s”? To zresztą nieważne. Kolekcjonuję stare szkło. Sanders spojrzał na Gail. — Sami amatorzy szkła na tych Bermudach. Tupper ciągnął dalej: — Podobno państwo znaleźli jakieś szkiełko przy wraku „Goliata”. Czy mógłbym je zobaczyć? — Po co? Nie rozumiem tej ciekawości — odezwała się Gail, sięgając do torebki. —

Zwykła ampułka z lekarstwem. — Dla znawców szkła to rzeczy bardzo interesujące — odpowiedział Tupper. W latach czterdziestych żył w Norfolk niejaki Reinhardt. Jego szklane wyroby są rzadkością. Nie mają wprawdzie dużej wartości rynkowej, ale w naszym wąskim kręgu zdobycie Reinhardta to sukces. Gail wyjęła ampułkę i wręczyła ją Tupperowi. Przyjrzał się jej pod światło. — Ładna rzecz. Nic nadzwyczajnego, ale ładna. — To przecież zwykła ampułka. Taka sama jak inne. — Tak, tyle że w jeden z jej końców wtopiono pęcherzyk powietrza. To znak Reinhardta. — A co jest wewnątrz? — zapytała Gail. — Nie mam pojęcia. To mnie już nie interesuje. Gail uśmiechnęła się. — Jak na kogoś, kogo nie obchodzi zawartość ampułki, bardzo dokładnie pan ją ogląda. — Przyglądam się ampułce, nie jej zawartości. Płyn sprawia wrażenie żółtego, ale może być bezbarwny. Szkła Reinhardta często nadają płynom swój odcień. — Tupper oddał ampułkę Gail. — Bardzo ładna. Jestem gotów za nią dać dwadzieścia dolarów. — Dwadzieścia dolarów? — zdumiał się Sanders. — Przecież… — Wiem, to bardzo dużo. Ale, jak mówiłem, w naszym kręgu istnieje rywalizacja. Bardzo chciałbym pierwszy zdobyć tego Reinhardta. Szczerze mówiąc szkiełko nie jest warte więcej niż dziesięć dolarów, ale oferuję dwadzieścia, więcej niż inni. Wasz znajomy, Slake, dałby najwyżej dziesięć… — Chcielibyśmy zbadać płyn wewnątrz ampułki, mimo że to pana nie interesuje. — Wykluczone — powiedział Tupper. — Żeby zbadać płyn, trzeba odłamać końcówkę ampułki. Straciłaby całą wartość. — W takim razie nie możemy jej sprzedać — skwitował Sanders. — Trzydzieści dolarów — Tupper zrezygnował ze swej pozornej obojętności. — Nie —uciął Sanders — nawet za pięćdziesiąt. — Robi pan błąd. Nikt inny nie da więcej niż ja. — A więc zatrzymamy ją dla siebie — odparł Sanders. — Sam pan mówi, że szkło Reinhardta to nie byle co. Tupper rzucił mu wściekłe spojrzenie, kiwnął głową w stroną Gail, powiedział: — Dobranoc — i wycofał się z werandy. Przeszedł kilka metrów po ścieżce, po czym rozsunął krzaki i zniknął w zaroślach. Sanders spojrzał na Gail: — Do diabła! Co to wszystko ma znaczyć?

Gail wstała. — Chodźmy do środka. Bóg wie, kto jeszcze czai się w tych zaroślach. Weszli do domu. Sanders zamknął drzwi na klucz. — Wierzysz mu? — Nie. A ty? — Jeśli ci znawcy szkła tak z sobą rywalizują, to czemu Slake powiedział mu o ampułce, zamiast kupić ją sam? Nie, założę się, że nie chodzi tu o ampułkę, lecz o jej zawartość. — Czemu więc nie mówi prawdy? — Nie wiem. Sądzę, że dość trudno byłoby udawać kolekcjonera płynów. — Czy masz resztę znalezionych dziś rzeczy? — Oczywiście — odpowiedziała Gail. — Czemu pytasz? — Jutro musimy znaleźć kogoś, kto wie coś na temat tego wraka. Może zachował się manifest okrętowy. Dowiedzielibyśmy się przynajmniej, co takiego przewoził „Goliat”…

3 — Więc nikt nie ocalał? — spytała Gail. — Tylko jeden — odpowiedział Bellman, korpulentny Brytyjczyk w średnim wieku. — Ale od jakiegoś czasu trudno się z nim dogadać — dotknął czoła. — Zbzikował. Opowiada nie kończące się historie, z czego dwie trzecie to czyste wymysły. Jest jednak ktoś, kto mógłby wam pomóc. Romer Treece. Zna każdy wrak na Bermudach. Sam odszukał co najmniej połowę z nich. Nikt nie zna tych wód lepiej niż on. — Czy numer jego telefonu jest w książce telefonicznej? — spytał Sanders. — On nie ma telefonu. Jeśli chcecie z nim pomówić, wybierzcie się na wyspę St. David’s, gdzie mieszka. — Dobrze. Widziałem przed budynkiem kilka motocykli. Czy można je wypożyczać? — Tak, ale tylko te małe, motorowery. — Bellman zawahał się- — Panie Sanders… czy słyszał pan kiedyś o St. David’s? — A co miałem słyszeć? Widziałem ją na mapie. — To nie jest gościnna wyspa. Jej mieszkańcy nie uważają się za obywateli Bermudów. Mówią, że są wyspiarzami z St. David’s. Wyspę łączy z Bermudami most Severn. Byliby zadowoleni, gdyby runął i nigdy nie został odbudowany. Sanders zaśmiał się. — Czy są pustelnikami? — Nie, ale to ludzie hardzi i nieco zgorzkniali. Ustalają własne prawa, choć tutejsze władze nie są z tego zadowolone. Respektują Wszakże pewien wzajemny układ. Sądzę, że jest to rekompensata za okres niewolnictwa. — Niewolnictwa? — Tak. Przodkowie mieszkańców St. David’s byli niewolnikami. Połowę z nich stanowili Indianie — zbuntowani Mohikanie zesłani przez amerykańskich kolonistów. Reszta to nieulegli Irlandczycy, których przywieźli tu Brytyjczycy. Zesłańcy żenili się między sobą i spłodzili najtrudniejszą do zniesienia nację pod słońcem. — To bardzo interesujące — włączyła się Gail. — Tylko w dzień, proszę pani. Nie zatrzymujcie się na St. David’s po zapadnięciu zmroku. — Dziękujemy za przestrogę. Zostawiłem nasze butle w przechowalni. Czy można by je napełnić? Bellman nie odpowiedział. Wyglądał na zakłopotanego.