uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Peter James - Uscisk nieboszczyka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Peter James - Uscisk nieboszczyka.pdf

uzavrano EBooki P Peter James
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 132 osób, 112 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 429 stron)

PETER JAMES UŚCISK NIEBOSZCZYKA Dead Man's Grip Przełożył: Zbigniew Kościuk Dżdżysty poranek w Brighton. Dzień jak co dzień. Prawniczka Carly Chase wyprawia syna do szkoły i rusza do biura. Kierowca chłodni Stuart Ferguson po kilkunastogodzinnej jeździe z towarem, cieszy się, że już niedługo będzie wracał do domu. Tony Revere, student ekonomii, wsiada na rower i pędzi na wykład. Osadzony Ewan Preece może pracować poza więzieniem, więc jak co dnia śpieszy się, by zdążyć na czas. Losy tych zwykłych ludzi splotą się w tragiczny węzeł na ruchliwej Portland Road, a wtedy życie całkowicie wymknie się im spod kontroli. Dostaną się w orbitę zbrodni oraz innego porządku - świata podziemnego, o którego istnieniu mieli tylko mgliste pojęcie. Sprawę okrutnych morderstw w okolicach Brighton prowadzi nadinspektor Roy Grace - glina, który zrobi wszystko, aby uratować najbardziej bezbronnych. 1 Rano, w dzień wypadku, Carly nie nastawiła budzika i zaspała. Obudziła się z paskudnym kacem, pies przygniótł ją swoim mokrym cielskiem, a z sypialni syna dochodziło obłąkane dudnienie perkusji. Jakby jej ponury nastrój nie wystarczył, na zewnątrz padał deszcz. Leżała chwilę bez ruchu, próbując zebrać myśli. Tego dnia umówiła się na wizytę u pedikiurzystki, żeby usunąć bolesny odcisk, a za dwie godziny w jej gabinecie miał się zjawić klient, którego nie znosiła. Zapowiadał się jeden z dni, które z każdą godziną stają się coraz gorsze. Jak nasilające się dudnienie.

− Tyler! − krzyknęła. − Przestań na Boga! Jesteś gotowy?! Otis zeskoczył z łóżka i zaczął szczekać na swoje odbicie w lustrze na ścianie. Dudnienie ustało. Powlekła się do łazienki, odnalazła opakowanie z paracetamolem i łyknęła dwie tabletki. Jaki przykład daję synowi, pomyślała. Nie mogę być wzorem nawet dla własnego psa. Otis wepchnął się do łazienki, jakby wiedział, że o nim pomyślała. W pysku trzymał smycz i spoglądał na nią ślepiami pełnymi nadziei. − Co jest na śniadanie, mamo?! − zawołał Tyler. Spojrzała na swoje odbicie w łazienkowym lustrze. Na szczęście większą część jej czterdziestojednoletniej twarzy − która tego ranka musiała wyglądać tak, jakby miała dwieście czterdzieści jeden lat − zasłaniały potargane jasne włosy przypominające sfilcowaną słomę. − Arszenik! − odkrzyknęła głosem ochrypłym od zbyt wielu papierosów wypalonych ostatniej nocy. − Z cyjankiem i trutką na szczury! Otis podrapał łapą płytkę. − Przepraszam, nie będzie spaceru. Nie dziś rano. Później. Zgoda? − Arszenik jedliśmy wczoraj! − zaprotestował Tyler. − Widać nie podziałało, co? Odkręciła prysznic, poczekała, aż zleci zimna woda, i weszła do kabiny. 2 Stuart Ferguson siedział wysoko w swojej kabinie, czekając na zmianę świateł. Miał na sobie dżinsy, buty Totectory i firmowy kombinezon, na który naciągnął firmową koszulkę polo.

Wycieraczki pracowały rytmicznie, zgarniając krople deszczu. Ferguson spojrzał w dół na zakorkowaną Old Shoreham Road. W Brighton była godzina szczytu. Potężny silnik jego szesnastokołowej, dwudziestoczterotonowej chłodni volvo cicho mruczał, a jednostajny strumień ciepłego powietrza owiewał mu nogi. Chociaż zaczął się kwiecień, zima nie odpuszczała, a jego podróż rozpoczęła się w śniegu. Nikt go nie przekona, że jest jakieś globalne ocieplenie. Ziewnął, spoglądając zaspanymi oczami na ohydny poranek, a następnie pociągnął tęgi łyk red bulla. Wstawił puszkę do uchwytu, przesunął spoconymi mięsistymi łapskami po ogolonej głowie i zabębnił w kierownicę w rytm piosenki Bat Out of Hell, która leciała tak głośno, że mogłaby obudzić mrożone ryby, które przewoził. Była to piąta albo szósta puszka, którą wyżłopał w ciągu kilku ostatnich godzin. Choć dygotał od nadmiaru kofeiny, tylko red bull i głośna muzyka trzymały go przy życiu. Rozpoczął podróż wczoraj po południu i jechał całą noc ze szkockiego Aberdeen. Na liczniku miał już sześćset trzy mile. Prowadził osiemnaście godzin, z krótką przerwą na jedzenie na stacji benzynowej Pagnel Services w Newport i małą drzemkę w zatoczce dla tirów kilka godzin wcześniej. Gdyby nie wypadek na rozjeździe przy M1 i M6, przyjechałby do Brighton godzinę temu. Zgodnie z planem, o ósmej rano. Wiedział, że takie gadanie nie ma sensu, bo wypadki były zawsze. Cały czas. Zbyt wielu ludzi korzystało z dróg, zbyt wiele jeździło samochodów i ciężarówek. Zbyt wielu idiotów, zbyt wiele rzeczy rozpraszających uwagę i spieszących się ludzi. Obserwował to od wielu lat, dumny ze swojego rekordu. Dziewiętnaście lat i ani jednej stłuczki − nawet marnego mandatu. Z przyzwyczajenia rzucił okiem na deskę rozdzielczą, sprawdzając ciśnienie oleju i temperaturę silnika. Kiedy światła się zmieniły, przesunął do przodu dźwignię ośmiobiegowej skrzyni

i zaczął stopniowo nabierać prędkości, mijając skrzyżowanie i wjeżdżając do Cartlon Terrace, a następnie zjeżdżając ze wzgórz w kierunku morza, które znajdowało się niecałą milę dalej. Po odwiedzeniu wędzarni łososia w Springs, kilka mil na północ od Sussex Downs, pozostała mu ostatnia dostawa do supermarketu sieci Tesco w Holmbush Centre na rubieżach miasta. Później miał pojechać do portu w Newhaven, wyładować mrożoną nowozelandzką jagnięcinę, przekimać kilka godzin na nabrzeżu i wrócić do Szkocji. Do Jessie. Tęsknił za nią cholernie. Spojrzał na jej zdjęcie umieszczone na desce rozdzielczej obok fotografii dwójki dzieciaków, Donal i Logana. Ich też mu brakowało. Ta zdzira Maddie, jego była, nie ułatwiała ojcu kontaktu z dziećmi. Na szczęście słodka Jessie pomogła mu poskładać życie do kupy. Od czterech miesięcy nosiła ich dziecko. W końcu, po trzech piekielnych latach, oprócz przeszłości pełnej oskarżeń i goryczy miał przed sobą przyszłość, o której mógł rozmyślać. Zwykle zrobiłby sobie kilka godzin przerwy, żeby się przespać i nie przekroczyć dozwolonego limitu godzin pracy za kółkiem, ale temperatura w chłodni zaczęła niebezpiecznie wzrastać, a on nie mógł ryzykować zniszczenia cennego ładunku przegrzebków, krewetek i łososi. Nie mógł, więc jechał dalej. Jeśli będzie uważał, nie stanie się nic złego. Wiedział, gdzie są punkty kontroli pojazdów, a przez radio CB był na bieżąco informowany o lotnych posterunkach. Właśnie dlatego zrobił objazd przez centrum miasta, zamiast jechać obwodnicą. Zaklął pod nosem. Czerwone światła zaczęły mrugać, a barierki powędrowały w dół. Przejście dla pieszych przed Protslade Station. Włączały się światła hamowania samochodów, które zwalniały, żeby się po chwili zatrzymać. Zahamował z piskiem. Z lewej dostrzegł jasnowłosego mężczyznę skulonego przed deszczem, z czupryną

rozwianą przez wiatr. Facet otwierał drzwi biura nieruchomości Rand & Co. Ciekawe, co to za robota? – pomyślał. Jakby to było, gdyby wstawał rano i jechał do biura, żeby wrócić wieczorem do rodziny, zamiast spędzać dnie i noce za kółkiem. Samotnie, jadając w kawiarniach na stacjach benzynowych lub przeżuwając kanapki przed gównianym telewizorem w tylnej części kabiny. Może gdyby miał taką robotę, nadal byłby żonaty. Nadal każdego wieczoru i w weekendy widywałby dzieci. Tylko że nie byłby szczęśliwy, gdyby tkwił w jednym miejscu. Lubił poczucie wolności towarzyszące życiu w drodze. Potrzebował go. Ciekawe, czy gość, który właśnie otwierał drzwi biura nieruchomości, kiedykolwiek spojrzał na taką ciężarówkę i pomyślał, że wolałby zamiast tego przekręcić kluczyk w stacyjce. Pastwisko sąsiada jest zwykle bardziej zielone. Nauczył się, że w życiu pewne jest tylko jedno: nieważne, kim jesteś i czym się zajmujesz, bo na pewno któregoś dnia wdepniesz w jakieś gówno. 3 Tony nazywał ją Santa, bo gdy kochali się pierwszy raz w śnieżne grudniowe popołudnie w domu jej rodziców w Hamptons, Suzy miała ciemnoczerwone atłasowe majteczki. Powiedział, że czuł się tak, jakby w jednej chwili nadeszły święta. Uśmiechnęła się i odparła, że to jedyna rzecz, która nadchodzi w jednej chwili. Od tego dnia byli w sobie zadurzeni. Zadurzeni tak bardzo, że Tony Revere, ku rozczarowaniu swojej apodyktycznej matki, zrezygnował ze studiów ekonomicznych na Harvardzie i pojechał za nią z Nowego Jorku do Anglii, żeby się zapisać na uniwersytet w Brighton. − Wstawaj, leniuchu! − zawołał. − Rusz się, wałkoniu! − O co ci chodzi? Nie mam dziś wykładów, zapomniałeś?

− Dochodzi ósma trzydzieści, nie zauważyłaś? − Co z tego? Słyszałam cię o ósmej. O ósmej piętnaście i ósmej dwadzieścia pięć. Muszę się wyspać, żeby być piękna. Spojrzał na nią. − Jesteś wystarczająco śliczna. Wiesz co? Nie kochaliśmy się od północy. − Przestałeś mnie lubić? − Chyba tak. − Będę musiała zajrzeć do starej, czarnej księgi. − Czyżby? Podniosła się i chwyciła go stanowczo, choć delikatnie poniżej sprzączki paska. − Wracaj do łóżka − rozkazała z uśmiechem, kiedy wstrzymał oddech. − Mam spotkanie z opiekunem grupy, a później wykład. − O czym? − O wyzwaniach, które współczesny rynek pracy stawia teorii Galbraighta. − Wow! Ty to masz szczęście. − Faktycznie. Zajęcia albo ranek w łóżku z tobą. Wybór jest oczywisty. − Znakomicie! Wskakuj do łóżka! − Nie zamierzam. Wiesz, co się stanie, jeśli nie będę miał dobrych ocen w tym semestrze? − Wrócisz do Stanów do mamusi? − Znasz moją mamę. − I to jak! Przerażająca kobieta! − Sama powiedziałaś. − Boisz się jej?

− Wszyscy się boją mojej mamy. Suzy usiadła na łóżku, odrzucając do tyłu długie, czarne włosy. − Boisz się jej bardziej ode mnie? Czy dlatego tu przyjechałeś? Czyżbym dostarczyła ci wymówki, żeby przed nią uciec? Pochylił się i pocałował ją w usta, smakując jej senny oddech, wdychając go głęboko i rozkoszując się jego aromatem. − Jesteś cudowna! Czy już o tym wspominałem? − Dziesięć tysięcy razy. Ty też. Czy już o tym wspominałam? − Dziesięć tysięcy razy. Jesteś jak zepsuta płyta − rzucił, zakładając lekki plecak. Spojrzała na niego. Był wysoki i szczupły, a jego krótkie czarne włosy sterczały na wszystkie strony. Policzki Tony'ego pokrywał kilkudniowy zarost, który tak lubiła. Miał na sobie watowany anorak narzucony na dwie warstwy T-shirtów, a prócz tego dżinsy i adidasy. Jakby tego było mało, pachniał wodą kolońską Abercrombie & Fitch, za którą przepadała. Promieniował pewnością siebie, która ujęła ją, kiedy rozmawiali pierwszy raz w mrocznym barze Pravda w Greenwich Village, gdy w ostatnie wakacje odwiedziła swoją najlepszą przyjaciółkę w Nowym Jorku. Biedna Katie musiała wracać do Anglii sama, podczas gdy ona została z Tonym. − Kiedy wrócisz? − zapytała. − Gdy tylko będzie to możliwe. − To za długo! Pocałował ją ponownie. − Kocham cię. Uwielbiam. Poruszyła dłonią. − Więcej! − Jesteś najcudowniejszą i najwspanialszą istotą pod słońcem! − Tylko tyle?

− Boli mnie każda sekunda naszego rozstania. Ponownie skinęła dłonią. − Więcej! − Ależ jesteś chciwa! − To twoja wina. − A ty mnie podniecasz. Muszę wyjść, zanim coś się stanie! − Naprawdę tak mnie zostawisz? − Taak. Pocałował ją ponownie i naciągnął baseballówkę na głowę. Wyprowadził z mieszkania górski rower, zszedł po schodach, otworzył frontowe drzwi i wyszedł na chłodny wietrzny kwietniowy ranek. Zamykając za sobą drzwi, poczuł w płucach cierpki słony smak morskiego powietrza Brighton, a później spojrzał na zegarek. Cholera. Za dwadzieścia minut miał spotkanie z opiekunem grupy. Zdąży na czas, jeśli porządnie naciśnie pedały. 4 K lik. Biiii… gliiip… uhuhuhurrr…. glip… grawwwwwp… biff, hahaha. Wrrr, haha… − Ten hałas doprowadza mnie do obłędu − wyjęczała Carly. Tyler, który siedział w fotelu pasażera kabrioletu audi, pochylił się nad swoim iPhone'em i grał w jakąś krwawą grę o nazwie Angry Birds. Czemu wszystko, co robił, wiązało się z hałasem? IPhone zaczął wydawać dźwięki przypominające odgłos pękającego szkła. − Jesteśmy spóźnieni − powiedział, nie podnosząc głowy i nie przestając grać. Twang-griip-hahaha… − Tyler, błagam! Boli mnie głowa! − Co?! − Spojrzał na nią z uśmiechem. − Nie powinnaś była tak

się schlać ostatniej nocy. Znowu. Skrzywiła się, słysząc, jakiego języka używa. Twang… hahaha, grawwwwwpppp… Pomyślała, że za chwilę złapie ten pieprzony telefon i wyrzuci przez okno. − Też być się upił, gdybyś się spotkał z palantem. − Randki w ciemno ci nie służą. − Dziękuję. − Bardzo proszę. Spóźnię się do szkoły. Dostanę pałę. − Nie przestawał się gapić w ekran przez owalne okulary w drucianej oprawie. Klik-klik-bip-bip-bip. − Zadzwonię i cię usprawiedliwię − zaproponowała. − Stale to robisz. Jesteś nieodpowiedzialna. Może powinni mnie zabrać do instytucji opiekuńczej. − Błagam ich o to od lat. Spojrzała na czerwone światło i strumień pojazdów sunących przed nimi, a później na zegarek. Ósma pięćdziesiąt sześć. Jeśli będzie miała szczęście, podrzuci go do szkoły i zdąży do pedikiurzystki. Pieprzony ranek! Podwójny ból! Najpierw usunięcie odcisku, a później ten klient. Pan Maruda. Nic dziwnego, że żona go rzuciła. Carly pomyślała, że pewnie wyszłaby z siebie, gdyby była jego żoną, ale nie płacono jej za to, żeby ich osądzała. Płacił jej, żeby powstrzymała Panią Marudę przed odejściem z dwoma jajami męża i wszystkim innym, co miał… przepraszam, co mieli. Bo taki był plan tej babki. − To naprawdę boli, mamo. Ciągle. − Co? Ach, twój aparat korekcyjny. Tyler dotknął siekaczy. − Jest za ciasny.

− Zadzwonię do ortodonty i umówię cię na wizytę. Chłopak skinął głową i ponownie skupił się na grze. Światła się zmieniły. Zdjęła prawą stopę z hamulca i ruszyła. Zbliżała się pora wiadomości, więc nastawiła głośniej radio. − Jadę do staruszków w ten weekend? − Wolałabym, żebyś tak ich nie nazywał, dobrze? Są twoimi dziadkami. Kilka razy w roku Tyler spędzał dzień z rodzicami jej zmarłego męża. Rozpieszczali go, ale chłopak uważał ich za nudziarzy. Wzruszył ramionami. − Muszę? − Tak, musisz. − Dlaczego? − Nazywają to obsługą spadku. Tyler zmarszczył brwi. − Czym? Uśmiechnęła się. − Żartowałam… nie powtarzaj tego. − Obsługą spadku? − powtórzył jak echo. − Zapomnij, co powiedziałam. Mam kiepskie poczucie humoru. Będzie mi ciebie brakowało. − Kiepsko kłamiesz. Powinnaś to powiedzieć z większym uczuciem. − Przesunął palcem po ekranie iPhone'a, udając obojętność, by po chwili wrócić do gry. Twang… iiiiiiikkkk… griiiip… hahaha… Zdążyła na następne światła i skręciła w prawo, w New Church Road, zajeżdżając drogę ciężarówce z kontenerem, która głośno zatrąbiła. − Chcesz nas zabić czy co? − spytał Tyler. − Nie nas, tylko ciebie − odpowiedziała z uśmiechem.

− Czy wiesz, że są organizacje, które chronią dzieci przed takimi rodzicami jak ty? − rzucił. Wyciągnęła lewą rękę i przesunęła mu palcami po zmierzwionych brązowych włosach. Odsunął raptownie głowę. − Uważaj! Zepsujesz mi fryzurę! Posłała mu czułe spojrzenie. Szybko dorastał i ładnie wyglądał w koszuli z krawatem, czerwonej marynarce, swetrze i szarych spodniach. Nie miał jeszcze trzynastu lat, a dziewczyny już się za nim uganiały. Z każdym dniem coraz bardziej przypominał swego zmarłego ojca, używał też pewnych wyrażeń, które zbyt mocno przypominały jej Kesa. W momentach słabości to wystarczało, żeby w jej oczach błysnęły łzy, choć od czasu jego śmierci minęło pięć lat. Chwilę później, zaledwie kilka minut po dziewiątej, zatrzymała się przed czerwoną bramą szkoły Świętego Krzysztofa. Tyler rozpiął pas i sięgnął do tyłu po plecak. − Włączyłeś Friend Mappera? Spojrzał na nią, jakby chciał powiedzieć: „oczywiście, idiotko”. − Nie jestem dzieckiem, wiesz? Friend Mapper był aplikacją GPS, którą można było uruchomić w iPhonie. Dzięki niej w każdej chwili wiedziała, gdzie chłopak się znajduje. − Dopóki płacę twoje rachunki, ma być włączony. Zawarliśmy umowę. − Jesteś nadopiekuńcza. Przez ciebie będę upośledzony emocjonalnie. Wysiadł z samochodu na deszcz, opierając dłoń na drzwiach. − Powinnaś się zabawić − powiedział z wahaniem.

− Bawiłam się, zanim przyszedłeś na świat. Uśmiechnął się i trzasnął drzwiami. Patrzyła, jak mija bramę i przechodzi przez puste boisko. Wszyscy uczniowie już dawno byli w środku. Bała się o niego zawsze, gdy znikał jej z oczu. Martwiła się. Jedynym zapewnieniem, że nic mu nie jest, była kropka pulsująca na ekranie jej iPhone'a, pokazująca, gdzie się znajduje. Tyler miał rację. Była nadmiernie opiekuńcza, ale nie mogła nic na to poradzić. Kochała go rozpaczliwie, mimo jego przyprawiającej o obłęd postawy i zachowania, bo wiedziała, że darzył ją podobną miłością. Skręciła w stronę Portland Road, jadąc szybciej, niż powinna. Nie mogła się spóźnić do pedikiurzystki. Odcisk bardzo jej dokuczał, więc nie chciała, żeby wizyta przeszła jej koło nosa. Musiała wrócić do biura przed Panem Marudą i, przy odrobinie szczęścia, przejrzeć ważne papiery przed nadchodzącym posiedzeniem. Jej telefon wydał dźwięk sygnalizujący nadejście wiadomości tekstowej. Spojrzała na ekran, gdy dojechała do skrzyżowania z główną drogą. Doskonale się bawiłem ostatniej nocy − chciałbym się spotkać ponownie XXX Możesz sobie pomarzyć, kochasiu. Zadrżała na myśl o nim. Dave z Preston w Lancashire. Preston Dave, jak go nazywała. Postąpiła uczciwie, zamieszczając aktualną fotografię na stronie serwisu randkowego. Stosunkowo uczciwie! Przecież nie szukała ideału. Wystarczyłby sympatyczny facet, który nie waży sto funtów więcej i nie wygląda dziesięć lat starzej niż na ostatniej fotografii. I nie chciała spędzić całego wieczoru na gadaniu o tym, jaki to on jest wspaniały i jaki z niego świetny kochanek. Czy oczekiwała zbyt wiele? Aby jej szczęście było pełne, drań zaprosił ją na obiad. Do znacznie droższej restauracji, niż wybrałaby na pierwsze spotkanie, by na koniec zaproponować podzielenie się rachunkiem.

Trzymając stopę na hamulcu i pochylając się do przodu, usunęła wiadomość zdecydowanym ruchem, z uczuciem satysfakcji umieszczając aparat w uchwycie. Skręciła w lewo, wyprzedziła białą furgonetkę i przyspieszyła. Samochód zatrąbił i gniewnie mrugnął światłami, skrócił dystans i zaczął jechać na jej zderzaku. Pokazała mu dwa palce. W ciągu kolejnych dni i tygodni wielokrotnie gorzko żałowała, że przeczytała i usunęła tę wiadomość. Gdyby nie zatrzymała się na skrzyżowaniu na kilka bezcennych sekund, manipulując telefonem, i skręciła w lewo pół minuty wcześniej, wszystko potoczyłoby się inaczej. 5 Czarny − powiedział Glenn Branson, trzymając duży golfowy parasol nad ich głowami. Nadinspektor Roy Grace podniósł głowę i spojrzał na niego. − To twój jedyny kolor! Mający pięć stóp dziesięć cali Roy Grace był znacznie lepszym golfistą od swojego młodszego stopniem kolegi i znacznie mniej elegancko ubrany od niego. Dobiegający czterdziestki Grace nie był przystojny w zwykłym znaczeniu tego słowa. Miał lekko zdeformowany nos, który nadawał mu nieco surowy wygląd. Złamał go trzy razy − raz podczas bójki i dwa razy na boisku rugby. Jasne włosy miał krótko przycięte, a jasne niebieskie oczy przypominały jego zaginionej dawno temu żonie oczy Paula Newmana. Czując się jak dziecko w sklepie z łakociami, nadinspektor wcisnął dłonie do kieszeni swojego anoraka i przesunął wzrokiem po rzędach samochodów stojących na placu komisu Frosta. Choć wszystkie lśniły od polerowania i deszczu, jego wzrok ciągle powracał do dwudrzwiowej alfy romeo. − Lubię srebrne, ciemnoczerwone i granatowe. − Jego głos niemal zagłuszył huk i ryk klaksonu ciężarówki przejeżdżającej

główną drogą za ich plecami. Skorzystał ze stosunkowo spokojnego tygodnia, żeby ukradkiem wymknąć się z biura. Wóz, który wypatrzył na stronie internetowej „Autotradera”, został wystawiony przez tego handlarza. Sierżant Branson w kremowym płaszczu przeciwdeszczowym Burberry i lśniących brązowych mokasynach pokręcił głową. − Czarny jest najlepszy. To najbardziej popularny kolor. Przekonasz się o tym, kiedy będziesz chciał go sprzedać… chyba że masz zamiar zrzucić go z urwiska, jak ostatni. − Bardzo zabawne. Poprzedni wóz Roya Grace'a, jego ukochany rdzawoczerwony sportowy sedan alfa romeo 147, został skasowany podczas policyjnego pościgu ostatniej jesieni, a on od tego czasu handryczył się z firmą ubezpieczeniową. W końcu uzgodnili jakąś nędzną sumkę. − Powinieneś pamiętać o takich rzeczach, weteranie. Emerytura coraz bliżej, trzeba myśleć o każdym pensie. − Mam trzydzieści dziewięć lat. − Wkrótce stuknie ci czterdziestka. − Dzięki, że przypomniałeś. − W twoim wieku mózg zaczyna obumierać. − Odchrzań się! Czarny jakoś nie pasuje do włoskich sportowych wozów. − To najlepszy kolor do wszystkiego. − Branson poklepał się po klatce piersiowej. − Spójrz na mnie. Roy Grace odwrócił głowę. − I co? − Co widzisz? − Wysokiego, łysego faceta z kiepskim krawatem.

− To Paul Smith − odrzekł urażonym tonem. − Jaki kolor ma moja skóra? − Ustawa o równości rasowej zakazuje mi o tym wspominać. Branson przewrócił oczami. − Czarny to kolor przyszłości. − Skoro jestem taki stary, jak powiadasz, pewnie tego nie dożyję. Szczególnie jeśli będę stał na dworze w tym cholernym deszczu. Zamarzam. Słuchaj, ten mi się podoba − powiedział, wskazując czerwony dwumiejscowy kabriolet. − Chyba śnisz! Zapomniałeś, że niedługo zostaniesz ojcem? Będziesz potrzebował czegoś takiego. − Glenn Branson wskazał na stojącego z drugiej strony renault espace. − Dziękuję, nie zajmuję się przewozem ludzi. − Ale możesz, jeśli będziesz miał kilkoro dzieci. − Na razie w drodze jest tylko jedno. Tak czy inaczej, nie wybiorę niczego bez zgody Cleo. − Wzięła cię pod pantofel, co? Grace się zaczerwienił. − Nie. Podszedł do smukłej srebrnej alfy brera i spojrzał na nią z pożądaniem. − Nie zbliżaj się do niej − ostrzegł go Branson, podążając za przyjacielem i osłaniając go parasolem. − Chyba że jesteś akrobatą! − Te wozy są wspaniałe! − Dwudrzwiowe auto! Jak zamierzasz włożyć niemowlę do środka, a później je wyciągnąć?! − Ponuro potrząsnął głową. − Musisz znaleźć coś bardziej praktycznego, skoro już jesteś głową rodziny. Grace spojrzał na brerę. Był to jeden z najpiękniejszych

samochodów, jakie widział. Na kartoniku wypisano cenę. Dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć funtów. W zasięgu jego możliwości, choć przebieg miała duży. Gdy zrobił kolejny krok, zadzwonił telefon. Kątem oka dostrzegł sprzedawcę w eleganckim garniturze, idącego ku nim szybkim krokiem. Spojrzał na zegarek, odbierając telefon, bo o dziesiątej rano był umówiony z szefem, zastępcą komendanta policji. − Roy Grace − powiedział. Dzwoniła Cleo, która od dwudziestu sześciu tygodni nosiła ich dziecko. Jej głos brzmiał potwornie, jakby ledwie mogła mówić. − Roy − wydusiła. − Jestem w szpitalu. 6 Stuart Ferguson miał już dość Meat Loafa. Kiedy barierka ruszyła w górę, nastawił album Elkie Brooks. Z głośników popłynęła melodia Pearl's a Singer. Grali tę piosenkę w pubie, kiedy pierwszy raz zaprosił Jessie na randkę. Niektóre babki podczas pierwszej randki starają się trzymać faceta na dystans, dopóki go lepiej nie poznają. Ale oni mieli sześć miesięcy na wzajemne poznanie przez telefon i Internet. Kiedy spotkali się pierwszy raz, Jessie sprzątała stoliki w barze na postoju tirów, na północ od Edynburga. Była późna noc i gadali ponad godzinę. Oboje mieli małżeńskie problemy. Nagryzmoliła mu numer telefonu na odwrocie rachunku, nie oczekując, że się odezwie. Kiedy podczas pierwszej randki usadowili się w cichym boksie z boku sali, przysunęła się do niego. Później, gdy popłynęła piosenka, objął ją ramieniem, oczekując, że się skrzywi albo odsunie. Ale ona przysunęła się bliżej i odwróciła twarzą do niego. Wtedy się pocałowali. Uśmiechnął się, ruszając dalej. Spojrzał uważnie na chyboczący się niepewnie motorower, gdy ciężarówka zaczęła podskakiwać na

szynach. Bardzo tęsknił za Jessie, a ta piosenka wydawała się piękna i zarazem bolesna. Dziś wieczorem będzie ją ponownie trzymał w ramionach. − Za sto jardów skręć w lewo − nakazał kobiecy głos z GPS-u. − Tak, szefowo − mruknął, spoglądając na strzałkę w lewo, która pojawiła się na ekranie, nakazując skręcić ze Station Road w Portland Road. Włączył kierunkowskaz i zmienił bieg, wykonując szeroki łuk. Prowadził ostrożnie, żeby obciążona chłodnia nabrała stabilności się przed wjazdem na mokrą drogę. W oddali dostrzegł migające światła. Biała furgonetka jechał na zderzaku jakiegoś samochodu osobowego. Palant, pomyślał. 7 Palant − powiedziała Carly, obserwując białą furgonetkę w lusterku wstecznym. Starała się nie przekroczyć ograniczenia prędkości, jadąc trzydzieści mil na godzinę szeroką ulicą w kierunku Station Road. Minęła kilkanaście małych sklepików, a następnie pocztę, sklep z curry, muzułmańską jatkę, duży kościół z czerwonej cegły i salon używanych samochodów. Nagle ujrzała przed sobą furgonetkę zaparkowaną przed sklepem z wyposażeniem kuchni. Dwaj mężczyźni wyjmowali skrzynię z bagażnika. Spojrzała na chłodnię nadjeżdżającą z drugiej strony. Ciężarówka znajdowała się w odległości kilkuset jardów, ale Carly miała dość miejsca. Gdy zaczęła zmieniać pas, zadzwonił telefon. Rzuciła okiem na monitor i stwierdziła z irytacją, że to Preston Dave. Przez chwilę miała ochotę odebrać i powiedzieć, że czuła się zaskoczona, iż nie zapłacił rachunku, ale nie była w nastroju do rozmowy. Kiedy podniosła głowę, na drogę nie wiedzieć skąd wyskoczył pędzący na złamanie karku rowerzysta. Facet zajechał jej drogę na przejściu dla pieszych, kiedy światło zamieniło się na czerwone.

Pomyślała z przerażeniem, że musi być po niewłaściwej stronie drogi. Szarpnęła kierownicę w lewo, naciskając pedał hamulca, wjeżdżając na krawężnik i mijając rowerzystę o cal. Zablokowane koła sunęły po wilgotnej nawierzchni. Puste stoły i krzesła ulicznej kawiarenki zaczęły pędzić ku niej, jakby uczestniczyła w przerażającej przejażdżce w wesołym miasteczku. Wytrzeszczyła oczy i zamarła z przerażenia. Z całej siły zacisnęła dłonie na kierownicy, bezradnie obserwując zbliżającą się ścianę kawiarni. Gdy jej wóz roztrzaskał jeden ze stolików, pomyślała, że umrze. − Kurwa mać! − krzyknęła, gdy maska wozu wbiła się w ścianę poniżej okna kawiarni. Usłyszała ogłuszający huk i poczuła bolesne szarpnięcie ramienia. Ujrzała jakąś rozmazaną białą plamę i poczuła zapach przypominający proch. Chwilę później pękła przednia szyba, a maska samochodu się wybrzuszyła. Usłyszała stłumione bum i nieco głośniejszy przeraźliwy klakson. − Jezu! − wyjęczała, dygocząc z szoku. − Boże! Jezu! Po chwili uszy się przetkały i dźwięki stały się wyraźniejsze. Na filmach widziała, że rozbite samochody często się zapalają. Musiała się jak najszybciej wydostać na zewnątrz. Jak oszalała rozpięła klamrę pasa bezpieczeństwa i zaczęła szarpać drzwi. Ani drgnęły. Spróbowała ponownie, z większą siłą. Na kolanach spostrzegła obwisłą białą poduszkę. Poduszka powietrzna, pomyślała. Zaczęła się szamotać z klamką, czując coraz większe przerażenie. Pchnęła drzwi z całej siły. Otworzyły się, a ona wypadła na zewnątrz. Nogi zaplątały się jej w pas bezpieczeństwa i rozciągnęła się jak długa na mokrym chodniku. Leżała chwilę nieruchomo, słysząc nad głową przeraźliwe wycie. Alarm samochodowy! Później doleciał ją kolejny

przeraźliwy dźwięk. Tym razem rozpoznała ludzki krzyk. Czy kogoś potrąciła? Czy zraniła człowieka? Kolano i prawa dłoń piekły ją jak cholera, ale ledwie czuła ból, dźwigając się na nogi. Spojrzała na spustoszoną kawiarenkę, a później na drogę. Zamarła z przerażenia. Chłodnia stała na przeciwnym pasie. Potężny ciągnik z naczepą zamarł wygięty pod dziwacznym kątem. Kierowca gramolił się z kabiny. Za nim na drogę wbiegali jacyś ludzie. Pędzili w kierunku górskiego roweru, którzy zastygł w potwornym kształcie, niczym abstrakcyjna rzeźba. Obok czapki baseballowej i kawałków plastiku leżało coś, co w pierwszej chwili wzięła za zwinięty dywan. Z końca dywanu na mokry od deszczu asfalt ciekło coś ciemnego. Nagle cały ruch zamarł, zatrzymali się też biegnący ludzie, jakby zamienili się w posągi. Carly pomyślała, że patrzy na żywy obraz. Kiedy weszła na drogę chwiejnym krokiem, przed stojący samochód, przenikliwe wycie klaksonów zagłuszyły krzyki młodej kobiety trzymającej parasol, która stała na przeciwległym krawężniku i wpatrywała się w zwinięty dywan. Carly chciała zmusić swój mózg do pracy, powiedzieć mu, że to coś innego, niż sądzi, gdy nagle ujrzała, że z drugiej strony dywanu sterczy zawiązany adidas. Zrozumiała, że nie patrzy na kawałek tkaniny, ale oderwaną ludzką nogę. Zwymiotowała, a świat wokół niej zawirował. 8 O dziewiątej rano Phil Davidson i Vicky Donoghue, ubrani w zielone kombinezony ratowników medycznych, siedzieli i gadali w najlepsze w kabinie ambulansu mercedes sprinter. Na polecenie dyspozytora wóz czekał w policyjnej zatoczce naprzeciw postoju taksówek przed Clock Tower w Brighton.

Wytyczne władz wymagały, aby karetki pogotowia dotarły do celu zaliczanego do kategorii A w ciągu ośmiu minut. Z tego miejsca przy odrobinie ostrej jazdy mogli w tym czasie dotrzeć do dowolnego punktu w Brighton i Hove. Ich zmiana trwała już półtorej godziny. Niedawno zaczęła się pora szczytu i sunął nieprzerwany strumień pojazdów, których obraz zamazała warstwa deszczu spływającego po przedniej szybie. Co kilka minut Vicky uruchamiał wycieraczki, żeby lepiej widzieć. Obserwowali przejeżdżające taksówki, autobusy i samochody ciężarowe. Spoglądali na rzesze ludzi drepczących do pracy, skulonych pod parasolami, często przemoczonych i ponurych. Ta część miasta nie prezentowała się najlepiej nawet w słoneczny dzień, a gdy padało, wydawała się strasznie przygnębiająca. Ich praca polegała głównie na udzielaniu pomocy ambulatoryjnej. Dzisiejszego dnia zdążyli już odpowiedzieć na wezwanie kategorii B. Pomogli starszej pani, która przewróciła się na ulicy przed swoim domem w Rottingdean. Pierwsza życiowa lekcja, której nauczył się Phil Davidson w ciągu ośmiu lat pracy ratownika medycznego, była bardzo prosta: Nie zestarzej się, a jeśli już musisz to zrobić, nie zestarzej się samotnie. Około dziewięćdziesięciu procent ratowniczej roboty polegało na udzielaniu pomocy osobom starszym. Ludziom, którzy się przewrócili, mieli kołatanie serca, udar lub zawał, albo byli zbyt słabi, żeby dojechać taksówką do szpitala. Prócz nich było też wiele przebiegłych starych ptaszydeł, które wiedziały, jak wykorzystać system. Ratowników irytowało to, że w połowie przypadków karetka pogotowia była niczym więcej niż dużą darmową taksówką dla leniwych, śmierdzących i często potwornie otyłych ludzi. Dzisiejszą panią, uroczą staruszkę, dostarczyli na oddział wypadków nagłych szpitala Royal Sussex County i teraz czekali na

kolejne wezwanie. Phil Davidson najbardziej lubił w swojej robocie to, że człowiek nigdy nie wiedział, co się wydarzy. Wewnątrz karetki rozlegał się ryk syreny i rozpoczynała się kolejna podróż pompująca adrenalinę do żył. Czy będzie to następna rutynowa robota, czy wydarzenie, które zapamięta do końca życia? Wezwania dzielono na kategorie od A do C. Komunikat wyświetlał się na konsoli razem z miejscem zdarzenia oraz innymi faktami, które na bieżąco aktualizowano. Spojrzał na ekran, jakby chciał przyciągnąć kolejną robotę. W deszczowe dni takie jak dzisiejszy często dochodziło do wypadków, które obecnie nazywano kolizjami drogowymi. Nie było już wypadków, bo wypadek był zwykle przez kogoś zawiniony. Obecnie zdarzały się jedynie kolizje w ruchu drogowym. Phil najbardziej lubił jeździć do ciężkich urazów. Ich ambulans był nafaszerowany nowoczesnym sprzętem. Mieli urządzenie do tamowania masywnego krwotoku zagrażającego życiu, izraelskie opatrunki wojskowe oraz wojskowe opaski uciskowe i opatrunek wentylowy Ashermana − będące standardowym wyposażeniem brytyjskiej i amerykańskiej armii. Korzyści wynikające z wojny, myślał często z cynizmem. Ofiary strasznych wypadków, które ocalały dzięki pracy ratowników, nie zdawały sobie sprawy, że zawdzięczają życie zdobyczom medycznym przetestowanym na polu walki. Vicky wyskoczyła na chwilę za potrzebą do pobliskiej kawiarni Starbucks. Nauczyła się zawsze korzystać z okazji, bo w tej robocie człowiek nigdy nie wiedział, kiedy będzie zajęty i czy w ciągu kolejnych godzin będzie mógł się załatwić. Kiedy ponownie usiadła za kółkiem, jej kolega ze zmiany gadał z żoną przez komórkę. Pracowała z Philem dopiero drugi raz, ale za pierwszym była naprawdę zadowolona. Chudy, żylasty mężczyzna przed czterdziestką, z krótkim jeżem i długim kilkudniowym zarostem przypominał filmowego złego faceta, lecz był obdarzony przez naturę wielkim, czułym sercem i

zbzikowany na punkcie rodziny. Oprócz życzliwości zawsze miał dobre słowo dla każdego, kim się zajmował i, podobnie jak Vicky, serce do tej roboty. Zakończył rozmowę i ponownie spojrzał na ekran. − Niespotykanie spokojny dzień, przynajmniej do tej pory. − Już niedługo. Zobaczysz. Siedzieli w milczeniu, słuchając kapania deszczu. Pracując w pogotowiu, odkryła, że każdy ratownik miał swoją ulubioną specjalność i za sprawą jakiegoś fatum przyciągał odpowiednie wezwania. Jeden z kolegów był bardzo często wzywany do pacjentów z chorobami psychicznymi. Ona sama w ciągu trzech lat odebrała piętnaście porodów, a Phil ani jednego, w ciągu całej swojej kariery. Mimo że od zdobycia kwalifikacji upłynęły już dwa lata, Vicky udzielała pomocy tylko przy jednym poważnym wypadku drogowym i to na pierwszej zmianie w życiu. Dwóch kilkunastoletnich chłopaków zabrało się stopem do Brighton z pijanym kierowcą. Gość uderzył w zaparkowany wóz, jadąc z prędkością osiemdziesięciu mil na godzinę w centrum miasta. Jeden z chłopaków zginął na miejscu, a drugi umarł na poboczu. Chociaż tamten wypadek był przerażający, uważała swoją pracę za niezwykle satysfakcjonującą. − Słuchaj, Phil − powiedziała. − To dziwne, ale od dwóch lat nie wezwano mnie do wypadku drogowego ze skutkiem śmiertelnym. Odkręcił butelkę z wodą. − Jeśli dłużej zagrzejesz miejsce w tej robocie, na pewno się doczekasz. Będziesz miała wszystko. − Ty nigdy nie odebrałeś porodu. Uśmiechnął się do sardonicznie. − Któregoś dnia… Przerwał mu wysoki sygnał wewnątrz

karetki. Taki dźwięk potrafił wpędzić człowieka w obłęd, szczególnie w cichą noc. Dźwięk wezwania. Spojrzał na monitor zamontowany między fotelami i przeczytał informację o wypadku. Kod wezwania: Kategoria B Portland Road, Hove Płeć nieznana Kolizja z udziałem trzech pojazdów i roweru Wcisnął guzik, potwierdzając odebranie wezwania. Urządzenie automatycznie załadowało adres do systemu nawigacji satelitarnej. Na dotarcie do miejsca zdarzenia kategorii B mieli osiemnaście minut – dwa razy więcej niż przy kategorii A, choć wezwanie nadal było pilne. Vicky uruchomiła silnik, a następnie niebieskie światła i syrenę, ostrożnie wjeżdżając na skrzyżowanie na czerwonym świetle. Skręciła w prawo i przyspieszyła, mijając wzgórze i kościół Świętego Mikołaja. Zmieniła pas na prawy, zmuszając do zatrzymania pojazdy nadjeżdżające z drugiej strony. Włączyła czterotonowy sygnał, żeby ostrzec inne samochody oraz pieszych. Chwilę później Phil odczytał najświeższe informacje z monitora. – Sytuacja się komplikuje. Są kolejne wezwania. Zmienili kategorię na A. Samochód osobowy wjechał w kawiarnię. Cholera! Rowerzysta wpadł pod ciężarówkę. Dyspozytor nie zna aktualnej sytuacji. Wezwał posiłki. Sięgnął za przegrodę po kamizelkę odblaskową, a Vicky poczuła ucisk w gardle. Przedzierając się przez zapchaną obwodnicę Seven Dials, skupiła uwagę na prowadzeniu samochodu i nie odzywała się ani słowem. Kierowca taksówki przytomnie zjechał na chodnik, robiąc im drogę. A niech mnie, pomyślał Phil, przytomny taksówkarz! Rozpiął pas bezpieczeństwa, mając nadzieję, że Vicky nie doprowadzi do wypadku, i zaczął się wciskać w kamizelkę.

Jednocześnie nie przestawał obserwować ekranu. – Wiek nieznany, płeć nieznana − przeczytał Vicky. – Nie wiadomo, czy oddycha. Nieznana liczba ofiar. Cholera… SIMAC w drodze. Kod SIMAC oznaczał, że na miejsce zdarzenia wezwano lekarza z oddziału wypadków nagłych, a to oznaczało, że sytuacja pogarsza się z każdą minutą. Jego podejrzenia potwierdziła następna informacja, która pojawiła się na ekranie. – Stracił nogę – przeczytał. – Jasny szlag! Ktoś ma zły dzień. – Później odwrócił się do niej i powiedział: – Twoje życzenie się spełniło. 9 Bał się szpitali, a szczególnie tego. W Royal Sussex County Hospital w odstępie zaledwie kilku lat jego rodzice spędzili ostatnie dni swojego życia. Pierwszy zmarł ojciec Grace'a na raka jelit, w wieku zaledwie pięćdziesięciu pięciu lat. Dwa lata później odeszła jego pięćdziesięciosześcioletnia matka na przerzuty raka piersi. Frontowa fasada okazałego wiktoriańskiego neoklasycznego gmachu z koszmarnym portykiem z poczerniałego metalu przypominała mu miejsce, z którego nie ma powrotu. Za bramą oraz w kierunku wzgórza ciągnął się chaotyczny kompleks budynków, nowych i starych, niskich i wysokich, połączonych pozornie nieskończonym labiryntem korytarzy. Żołądek mu się zacisnął, kiedy skręcił swoim srebrnym nieoznakowanym policyjnym fordem focusem kombi na wzgórze, do wschodniej części kompleksu, aby zajechać na mały parking, gdzie zawracały karetki. Choć miejsce to było przeznaczone wyłącznie dla karetek i taksówek, w tej chwili było mu wszystko jedno. Zaparkował wóz na poboczu, tak by nie tarasował drogi, i