uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Peter Lovesey - Peter Diamond 04 - Detektyw Diamond i zagadka zamkniętego pokoju

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Peter Lovesey - Peter Diamond 04 - Detektyw Diamond i zagadka zamkniętego pokoju.pdf

uzavrano EBooki P Peter Lovesey
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 277 stron)

KRYMINAŁZ KLASĄ Laureat 17 najważniejszych światowych nagród w kategorii literatury kryminalnej DETEKTYW DIAMOND I ZAGADKA ZAMKNIĘTEGO POKOJU PETER LOYESEY DETEKTYW DIAMOND I ZAGADKA ZAMKNIĘTEGO POKOJU KRYMINAŁY Z KLASĄ To elegancka proza ubrana w wyrafinowaną kryminalną intrygę. To prestiż i przyjemność czytania. To powieści uhonorowane wszystkimi najwyższymi światowymi nagrodami gatunku. To wyjątkowa seria książek, które łączą perfekcyjny kryminał ze znakomitą, a często wybitną literaturą. To seria, jakiej nie było. ANN CLEEVES CZERŃ KRUKA CHRIS EWAN DOBREGO ZŁODZIEJA PRZEWODNIK PO AMSTERDAMIE DOBREGO ZŁODZIEJA PRZEWODNIK PO PARYŻU FRANCES FYFIELD DRUGIE ŻYCIE MARIANNĘ SHEARER STEYE HAMILTON ZIMNY DZIEŃ W RAJU ZIMA PEŁNI KSIĘŻYCA W POGONI ZA WIATREM LAURA LIPPMAN TO, CO UKRYTE WZGÓRZE RZEŹNIKA OSTATNIE MIEJSCE PETER LOYESEY DETEKTYW DIAMOND I ŚMIERĆ W JEZIORZE POWRÓT DETEKTYWA DIAMONDA SAMOTNOŚĆ DETEKTYWA DIAMONDA BRIAN McGILLOWAY NA GRANICY DEON MEYER MARTWI ZA ŻYCIA RUTH NEWMAN BAL ABSOLWENTÓW MAJ SJÓWALL, PER WAHLÓÓ ROSEANNA MĘŻCZYZNA, KTÓRY ROZPŁYNĄŁ SIĘ W POWIETRZU MĘŻCZYZNA NA BALKONIE W PRZYGOTOWANIU ANN CLEEVES BIEL NOCY

DETEKTYW DIAMOND I ZAGADKA ZAMKNIĘTEGO POKOJU PETER LOYESEY Przekład RADOSŁAW JANUSZEWSKI AMBER Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk Korekta Halina Lisińska Katarzyna Pietruszka Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok Zdjęcie na okładce Wydawnictwo Amber Skład Wydawnictwo Amber Jacek Grzechulski Druk Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65

Tytuł oryginału Bloodhounds Copyright © 1996 by Peter Lovesey Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-3531-8 Warszawa 2009. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 teł. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Rozdział 1 NADKOMISARZ DETEKTYW PETER DIAMOND cierpiał na tylnym siedzeniu radiowozu pędzącego obwodnicą Keynsham w stronę Bath z włączo¬nymi długimi światłami, pulsującym niebieskim kogutem i zawodzącą syreną. - Uważaj na wariatów drogowych! - krzyknął do kierowcy. - Wszyscy słyszą, że jedziemy, proszę pana. - Tak, ale nie wszyscy robią to, czego się spodziewasz. - Gdyby to miało trwać dużo dłużej, wywierciłby obcasami dziury w dywa¬niku. Znalazł się tu tylko dlatego, że składał zeznania przed sądem w Bristolu i poprosił kierowcę, żeby go podwiózł z powrotem do Bath. Wkrótce po wyjeździe przez radio samochodu nadano pilne wezwa¬nie. Po prostu pech. - Mówiłeś, że to do jakiegoś banku. - Tak, proszę pana. - Masz konto w banku, synu? - Tak, proszę pana. - W tym oddziale? - Nie, proszę pana. - No więc? - To pilne wezwanie. - To się ciągle zdarza! - powiedział Diamond, nadal współzawod¬nicząc z syreną. - Jakiś nieszczęsny bałwan zrobi debet i kierownik odgryza mu nogę. To rekiny. Wysyłają człowiekowi list, że o dwa funty przekroczył stan konta, a potem przywalają dziesięć funtów opłaty za powiadomienie.

Rozmowa się nie rozwinęła. Każde słowo zagłuszała syrena. Dia¬mond próbował nie patrzeć na wywołującą zawroty głowy plamę zie¬leni, w którą zamieniały się przydrożne drzewa. Jeszcze tego ranka, gdy siedział w sądzie, na poważnie myślał, że praca w policji w Bath to łatwizna. Kiedy zbliżali się do ronda łączącego Bath Road i Broadmead Lane, zamknął oczy Zatrzymali się z piskiem opon przed oddziałem banku przy A4 w Saltford. - Wygląda na to, że jesteśmy pierwsi - powiedział Diamond bez cienia zadowolenia z tego osiągnięcia. - Kto to jest ten głupek w drzwiach, jak myślisz: jeden z naszych czy jeden z nich? Mężczyzna w szarym, prążkowanym, trzyczęściowym garniturze machał w stronę radiowozu, więc istniało pewne prawdopodobień¬stwo, że jest przyjaźnie nastawiony. Podszedł, kiedy Diamond nadal próbował wydźwignąć swoje cielsko z samochodu. - Routledge - przedstawił się prążkowany facet. W głosie miał coś owocowego, soczystego, z wyraźnym śliwkowym akcentem*. -Główny kasjer. - Podał rękę, jakby Diamond wpadł otworzyć rachu¬nek. - Szybko przyjechaliście. - Co się stało? - Hm, kierownik, pan Bellini, nie żyje. - Nie żyje? - Ma przestrzeloną głowę - poinformował główny kasjer rzeczo¬wym tonem, z akcentem wyższych sfer, jak brytyjski aktor tłumiący emocje w filmie wojennym. - Naprawdę? Zabójca nadal tu jest? - Hm, nie. - Jacyś świadkowie? - Świadkowie? Nie, to się stało w gabinecie pana Belliniego. - Ludzie musieli słyszeć strzał - powiedział Diamond. - Och, z pewnością. - I widzieć, jak ten człowiek wychodził. Routledge poważnie się nad tym zamyślił. * Gra słów; plummy (ang.) to zarówno „śliwkowy", jak i „afektowany" (przyp. red.). - Nie sądzę, żeby widzieli. Będzie pan musiał ich zapytać. Sądzę, że dali nura pod biurka. Mózg Diamonda przetwarzał otrzymane informacje.

- Skoro nikt nie widział, jak zabójca wychodzi, to skąd pan wie, że już go tutaj nie ma, z panem Bellinim? Routledge wzruszył ramionami i skromnie się uśmiechnął. - Hm, prawdę mówiąc, proszę pana, to ja go zastrzeliłem. Proszę wybaczyć prostackie słowa, ale pan Bellini był totalnym głupkiem. Rozdział 2 KOŚCIÓŁ ŚWIĘTEGO MICHAŁA I ŚWIĘTEGO PAWŁA, zbudowany tuż przed objęciem tronu przez królową Wiktorię, stoi w punkcie, w którym Broad Street łączy się z Walcot Street, niedaleko galerii handlowej Po¬dium i poczty. Pisarz John Haddon w Portrecie Bath mówi: „nie sposób go przeoczyć", i trudno o lepsze podsumowanie. Iglica kościoła jest jedną z najwyższych w mieście. Inspiracją do stworzenia południowego fron¬tonu - smukłego z konieczności, bo zajmuje zwężającą się stożkowo działkę - była ponoć katedra w Salisbury. Niestety, katedra z Salisbuty niezbyt pasuje do centrum Bath. Wąskie, lancetowate okna, przypory i pinakle nie komponują się z georgiańskimi albo pseudogeorgiańskimi naczółkami i kolumnami. Najlepsze, co przytrafiło się Świętemu Mi¬chałowi w ostatnich latach, to, że wezwano ekipę czyszczącą kamien¬ne elewacje. Usunięto półtorawieczną warstwę brudu i teraz kolorem upodabnia się do sąsiednich zabudowań, chociaż stylem nie. Za dziesięć ósma, w deszczowy październikowy wieczór kobieta w żółtym plastikowym płaszczu przeciwdeszczowym szła od strony Broad Street, starannie zasłaniając sobie parasolką widok na większość budynków. Ogrom Świętego Michała onieśmielał Shirley-Ann Miller. Nie chodziła do kościoła. Przez ostatnie dziesięć lat tylko raz odważy¬ła się wejść do świątyni. Było to kilka lat wcześniej podczas festiwalu, kiedy Nigel Kennedy dawał recital w Christchurch. Jej wczesnomło-dzieńcze uwielbienie do punkowego skrzypka przetrwało do czasu, kiedy miała dwadzieścia kilka lat. W ten wieczór przyciągnęła ją tutaj inna pasja i to musiało być mocne przyciąganie, bo spotkanie miało się odbyć w krypcie. Główne drzwi do kościoła były zamknięte. Shirley-Ann obeszła budowlę, szukając innego wejścia. Miała coraz większe wątpliwości, czy została dobrze poinformowana. Od strony Walcot Street, za ba¬lustradą, znalazła schodki

prowadzące w dół. Zdjęła okulary i wytar¬ła je do sucha, rozglądając się za jakąś kartką z informacją. U dołu schodów znajdowały się zwieńczone ostrym łukiem drzwi, które bez wątpienia prowadziły do pomieszczenia poniżej poziomu posadzki. Złożyła parasolkę, otrząsnęła ją, zaczerpnęła głęboko tchu i zaczęła schodzić. Spodziewała się zobaczyć kamienne płyty, pajęczyny, grobowce, tymczasem wejście do krypty okazało się czyste i dobrze oświetlone. To dodało jej odwagi. W krótkim korytarzyku były drzwi, z pomiesz¬czenia na końcu dobiegały ją głosy. Zawsze się denerwowała, kiedy miała po raz pierwszy spotkać się z jakimiś ludźmi, ale trzeba to pokonać. Pchnęła szklane drzwi po swojej prawej stronie i weszła do środka. Było tam jak w prywatnym ośrodku zdrowia - ciepło, jasno, dywany na podłodze, żadnych tru¬mien w zasięgu wzroku. Na kremowych ścianach wisiały plakaty biur podróży. Wszystko nieskazitelne, aż przestraszyła się, że zostawi ślady mokrych butów na dywanie koloru owsianki. Mężczyzna i kobieta, których słyszała, umilkli i zaczęli się jej przypatrywać. W oczach roztrzęsionej Shirley-Ann kobieta wygląda¬ła jak cesarzowa-smok. Około sześćdziesiątki, z szeroką, upudrowaną twarzą, ze szmaragdowozielonym cieniem do powiek pasującym do pawioniebieskiej orientalnej sukienki z płytkim dekoltem. Nefryto¬we kolczyki. Jaskrawo polakierowane paznokcie. Reszta była bardziej europejska; ondulowane blond włosy i mięsiste pomarańczowe usta, ściągnięte w grymasie pogardy. Mężczyzna też wzbudzał grozę. Jego czarna broda wyglądała jak sztuczna; nie pasowała do srebrnych włosów na głowie. Shirley-Ann zaczęła się zastanawiać, czy broda jest przymocowana do okularów w czerwonych oprawkach i czy stanowi z nimi jedną całość. Ponieważ żadne z nich się nie odezwało, przedstawiła się. Tylko patrzyli, więc poczuła, że musi powiedzieć coś więcej. - Mam nadzieję, że nie trafiłam pod niewłaściwy adres. Czy jeste¬ście Tropicielami Zbrodni z Bath? Ależ głupio to zabrzmiało. Mężczyzna nie odpowiedział wprost. - A więc chce pani do nas przystąpić? - spytał. - Powiedziano mi, że może się dla mnie znaleźć miejsce. Uwiel¬biam opowieści detektywistyczne. - Ja nie przyznawałbym się do tego. - Ostrzegał, jakby udzielał jej porady prawnej. - Niektórzy z nas nie byliby

zadowoleni z takiego wyznania. Powinniśmy definiować nasze gusta z najwyższą precyzją. Radzę, żeby pani mówiła, skoro pani już musi coś wyznać na tym eta¬pie, że studiuje pani powieści kryminalne. Prawda, panno Chilmark? Cesarzowa-smok wykrzywiła usta i nic nie powiedziała. Mężczyzna kontynuował. - Termin „powieść kryminalna" obejmuje znacznie więcej niż staromodne opowieści detektywistyczne. - Spojrzał w zamyśleniu na kamienne filary krypty. - Skupiamy tutaj wyznawców różnych koś¬ciołów. Shirley-Ann zrozumiała, że ta ostatnia uwaga miała być dowcipna. Zdobyła się na trochę udawany śmiech. - Nie chodziło mi tylko o opowieści detektywistyczne. - A o co pani chodziło? - zapytał. Zaczęła myśleć, że przychodząc tutaj, popełniła okropny błąd. - Powiedziałam pierwsze, co przyszło mi do głowy. - To nie zawsze jest mądre. Jak mamy się do pani zwracać? Panna, pani czy milady? - Wolałabym po imieniu, jeśli można. - Doskonale, jak dla mnie - powiedział mężczyzna znacznie przy-jaźniejszym tonem. - Wszyscy mówią do mnie Milo. Nie przywiązuję zbyt dużej wagi do nazwiska. Brzmi: Motion, w podstawówce strasz¬nie mnie przezywali. Z drugiej strony, do panny Chilmark zwracamy się zawsze... panno Chilmark. - Chilmarkowie mieszkają w West Country od siedmiuset lat -wyjaśniła głosem spikera z wczesnych lat telewizji. - Ja nie wstydzę się swojego nazwiska. - Ile osób należy do grupy? - spytała Shirley-Ann. Musiała. Jeśli innych nie było, ona nie zostanie. - Do Tropicieli Zbrodni? Liczba członków ogranicza się do sześ¬ciu. Siedmiu, jeśli dołączysz - poinformował Milo. - Bywało nas spo¬ro, ale nie wszyscy wytrwali. Niektórzy umarli, inni wyprowadzili się z dystryktu, a jeszcze inni okazali się ignorantami. Dobrze znasz ten gatunek? _ Gatunek czego? _ Gatunek powieści kryminalnej. Co czytujesz? _ Och, właściwie wszystko - powiedziała Shirley-Ann, nie chcąc wyjść na ignorantkę. Poczuła się odrobinę swobodniej, kiedy dowie¬działa się, że Tropicieli Zbrodni jest więcej niż tych dwoje. - Pochła¬niam książki. Przeczytałam wszystko, co jest w bibliotece i musiałam

przejść się po antykwariatach, żeby znaleźć więcej. Zawsze szukam nowych tytułów. - Tak, ale konkretnie co czytasz? Klasyczne kryminały? Krymina¬ły policyjne? Thrillery psychologiczne? - wszystko, cały czas. Plus thrillery prawnicze, powieści detekty¬wistyczne, szpiegowskie, historyczne. - I wszystkie ci się podobają? - zapytał Milo z powątpiewaniem. - Czytam wszystkie, nawet te beznadziejne. To chyba nałóg. Oczywiście bardziej mi się podobają te dobrze napisane. - Wygląda na to, że będziesz mogła coś wnieść do naszej grupy - powiedział. - Czemu nie? - odparła wspaniałomyślnie. - Mam ich setki. Milo dotknął brody, jakby sprawdzał, czy jeszcze się trzyma. - Mówiłem o opiniach, nie o książkach. Nie wszyscy jesteśmy tacy wszechstronni w lekturach. Mamy skłonność do specjalizacji. Panna Chilmark poczuła się zmuszona zabrać głos. - Osobiście wymagam pewnego wyzwania intelektualnego i nie chodzi mi o jakąś niewiarygodną intrygę osadzoną w wiejskim domu między wojnami. Czytałaś Imię róży Umberta Eco? Shirley-Ann skinęła głową. Nie dano jej czasu nic więcej powiedzieć. - Mistrzowska książka - zachwyciła się panna Chilmark. - Peł¬na wspaniałych rzeczy. Co za atmosfera. Co za wiedza. Co za genial¬ny pomysł, umiejscowić zagadkowe morderstwo w średniowiecznym klasztorze. A sama zagadka... tak intrygująca, aż żal kończyć lekturę! Mapa, labirynt, krzywe zwierciadło i genialna dedukcja. Oczywiście, °d tamtego czasu wszyscy zaczęli to już naśladować. Te opowieści, które wszędzie się widzi, o mnichu z Shrewsbury... - Brat Cadfael? - zapytała Shirley-Ann. - Właśnie ten. Ewidentna inspiracja wielkim dziełem Eco. ~ Myślę, że tu może się pani mylić - zwróciła jej uprzejmie uwagę •rley-Ann. - Pierwsza książka o Cadfaelu, Tajemnica świętych relikwii ukazała się kilka lat przed Imieniem róży. Wiem, bo czytałam ją, kiedy dochodziłam do siebie po operacji usunięcia wyrostka robaczkowego, w 1977 roku. Imię róży wyszło w 1983, w roku, kiedy dostałam zapale¬nia stawu

barkowego. - To musiało koszmarnie boleć - zauważył Milo. - Och, ale jestem pewna, że była już dostępna po włosku - stwier¬dziła panna Chilmark, uśmiechając się z wyższością. - Powinnaś sprawdzić fakty, zanim się na nią rzucisz - wyszeptał Milo. Shirley-Ann nie wracała już do brata Cadfaela, ale przysięgła sobie w duchu, że przy pierwszej okazji zobaczy, jak to było. Ktoś przerwał im w samą porę. Pojawiła się kolejna Tropicielka Zbrodni, zdjęła jedwabny szal z głowy - wyglądał na projekt Liberty - i potrząsnęła głową. Miała krótkie blond włosy, sprężyste, takie któ¬rych nie trzeba szczotkować, a i tak wyglądają na starannie wypielęg¬nowane. Shirley-Ann odruchowo uniosła rękę, żeby przygładzić swoje pta¬sie gniazdo. Ona nigdy nie mogła zapanować nad włosami. Milo przedstawił nowo przybyłą. - To jest Jessica, nasz ekspert od kobiet detektywów. Dać jej szan¬sę, a jednym tchem wymieni wszystkie ich nazwiska. - Cudownie! - Shirley-Ann ulżyło, że nie wszyscy Tropiciele Zbrodni są po sześćdziesiątce. - Chętnie sama spróbuję. V.I., War-shawski, Kinsey Milhone, Sharon McCone, Jenny Cain. - A teraz Brytyjki - odparła Jessica z szerokim uśmiechem. -Cordelia Gray, Jemima Shore, Anna Lee, Penny Wanawake, Kate... Kate... postać z Vala McDermida, hm... Och, co się dzieje z moją głową? - Kate Brannigan - powiedziała Shirley-Ann niemal przepra¬szająco. - Czytasz McDermida? - Najwyraźniej czyta wszystko - stwierdził Milo bez złośliwości. - Dzięki niej będziemy bardzo dobrze poinformowani. Jestem wy¬jątkowo ostrożny z ujawnianiem swoich specjalnych zainteresowań w takim towarzystwie. Ta uwaga wypowiedziana figlarnie, sprawiła, że Shirley- Ann za¬częła się zastanawiać, czy Milo jest gejem. Jessica zdjęła czarny płaszcz przeciwdeszczowy z gabardyny i rzu¬ciła go na stół pod ścianą krypty. Ubrana była jak postać dramatyczna, w czarną bluzkę i legginsy przepasane białą, satynową szarfą.

- Gdzie jest góra? Milo spojrzał zaskoczony do góry, potem w dół, na dziesięć wy¬ściełanych krzeseł ustawionych w kręgu pośrodku krypty. Nasza góra, szefowa - wyjaśniła Jessica. - Polly. _ Tym razem się spóźnia - odparł Milo. - Rupert też. - Rupert zawsze się spóźnia - wtrąciła panna Chilmark. - Chęt¬nie zajmę miejsce, gdybyście mieli ochotę zaczynać. - Dumnie prze¬szła przez środek sali i usiadła. - Z przyjemnością przejęłaby władzę - szepnął Milo do Shirley--Ann. - To jej ambicja. - Dajmy Polly jeszcze parę minut - zaproponowała Jessica. - Za¬łamie się, jeśli pomyśli, że nas wstrzymywała. - I właśnie dlatego uważam, że powinniśmy zaczynać - powie¬działa panna Chilmark ze środka sali. Nikt się nie ruszył, żeby do niej dołączyć, i to przesądziło sprawę. - Czy jest Sid? - zapytała Jessica, nie kierując tych słów bezpo¬średnio do nikogo. - Och, tak. Ku zaskoczeniu Shirley-Ann, mężczyzna w płowym płaszczu przeciwdeszczowym potwierdził swoją obecność, wychodząc zza fila¬ru. Uniósł rękę - w zamierzeniu to mogło być przyjazne machnięcie; tylko że z rozpostartymi palcami i wystraszonymi oczami Sid wyglądał tak, jakby się bronił przed atakiem kostuchy. Musiał być w krypcie, za¬nim tu przyszła. Nic nie mówił i nikt już nie zwracał na niego uwagi. Shirley-Ann poczuła się zażenowana w jego imieniu. - Jesteś pewnie miejscowa. Mam rację? - zagadnęła Jessica czaru¬jącym, pewnym siebie tonem. Takiego tonu używają kulturalne An¬gielki, kiedy chcą pokazać, że pewne rzeczy ignorują. - Mamy mieszkanie przy Russel Street - odparła Shirley- Ann. -To znaczy, mój partner Bert ma mieszkanie. Jesteśmy ze sobą prawie od poł roku. On jest stąd, urodził się i wychował w Bath. Ja, niestety nie. Przyjechałam do miasta zaledwie w ubiegłym roku. - Nie przepraszaj, kochana - powiedziała Jessica. - Hm, czuję się trochę zawstydzona między ludźmi, którzy mieszkają tutaj od lat. Pracuję w jednej ze spółek organizujących ob¬jazdy autobusowe. - Jesteś przewodnikiem, a przyjechałaś ledwie w ubiegłym roku! -Jessica zaśmiała się perliście. - Powodzenia. Skąd jesteś? Mówisz jak londyńczyk. - Pochodzę z Islington.

- A twój partner jest rodowitym mieszkańcem Bath. Cóż, rozu¬miem, że wszystkie miejskie plotki zbierasz od niego. Czym się zaj¬muje? - Wyciągała informacje w sposób, któremu nie można było się sprzeciwić. - Bert? Pracuje w ośrodku sportu i rekreacji. Wieczorami często go nie ma, więc Tropiciele Zbrodni bardzo by mi pasowali... jeśli mnie przyjmiecie. Kto to prowadzi? - Jesteśmy całkowicie nieformalną grupą - oznajmił Milo, cho¬ciaż, jak do tej pory, wszystko wskazywało na zupełnie co innego. -Dwoje albo troje z nas: to jest Polly Wycherley, Tom Parry-Morgan... nie żyje, biedaczyna, i ja, odkryło, że ma wspólne zainteresowanie kry¬minałami, podczas kolacji w Pump Room parę lat temu, kiedy jednym z mówców był pisarz P.D.James. Tak się złożyło, że siedzieliśmy przy jednym stole. Polly to urodzony organizator, zresztą sama się przeko¬nasz, więc dopilnowała, żebyśmy znowu się spotkali. Co jakiś czas tra¬fiają na nasz ślad inni Tropiciele Zbrodni. - Tak jak ty -dodała Jessica. - Teraz rozumiem nazwę - powiedziała Shirley-Ann. - Są jakieś opłaty? - Składamy się, żeby pokryć koszty wynajmu lokalu - odparł Milo. — Na początku spotykaliśmy się w pubach, ale niektóre z pań stwierdziły, że należałoby znaleźć bardziej cywilizowane miejsce. - Nieprawda! - zawołała panna Chilmark siedząca na krześle. -Poproszono nas, żebyśmy spotykali się gdzie indziej, kiedy Rupert źle się zachował w Roman Bar w hotelu Francis. - Mogliśmy się przenieść do innego pubu - zaprotestował Milo. - I historia by się powtórzyła. Zbieranie informacji okazało się nie tak zupełnie jednostronne. Shirley-Ann dodała sobie w myśli to i owo i stwierdziła, że teraz wie trochę o wszystkich Tropicielach Zbrodni. Było ich sześcioro, jak po¬wiedział Milo. Trzy kobiety: Polly, przewodnicząca, słynęła ze zdolno¬ści organizatorskich, ale się załamywała z powodu swoich spóźnień; wielbicielka Eco, panna Chilmark, z ambicjami, żeby zostać prze- wodniczącą; i Jessica, ekspertka od kobiet detektywów. Bogu dzięki za Tessicę. I mężczyźni: Milo, sądząc po pedantycznym zachowaniu, prawdopodobnie urzędnik i chyba

gej; Sid, który się ukrywał, i Ru¬pert który źle się zachowywał w pubach. Dobrze, że nie przyszła tutaj szukać męskiego towarzystwa. Rupert jest w porządku - powiedziała do niej Jessica. - Myślę, że tylko się zgrywa. Twierdzi, że spotkał mnóstwo różnych sławnych osób. Ale dzięki niemu nie jesteśmy tacy nudni i zaściankowi. Bardzo go interesuje to, co nazywa crime noir; autorzy tacy jak James Ellroy i Jonathan Kellerman. - Przyjdzie dziś wieczór? - Spodziewam się, że tak, ale dopiero jak zaczniemy. Lubi drama¬tyczne wejścia. Shirley-Ann nie była przekonana, czy okaże się wobec Ruperta tak radośnie tolerancyjna, jak Jessica. Od drzwi dobiegł czyjś głos. - Strasznie przepraszam wszystkich. Co sobie o mnie pomyśli¬cie? Kluczyki do wozu wpadły mi do ścieku i przez dwadzieścia mi¬nut próbowałam je wydostać. - To musiała być Polly Wycherley, bie¬daczka cała zaczerwieniona z powodu tej przygody albo z zakłopota¬nia. Oddychała jak astmatyczka. Podnosiła średnią wieku grupy bliżej sześćdziesiątki, ale miała w sobie krzepiącą łagodność i energię. Niska, przysadzista, siwowłosa, w jasnozielonym płaszczu od Dannimaca, w oczach Shirley-Ann była ideałem ulubionej cioci. - Udało ci sieje odzyskać? - zapytał Milo. - Tak, dzięki życzliwości jakiegoś taksówkarza, który zobaczył, że klęczę przyjezdni. To się często zdarza. To znaczy, nie mnie. - Na jej polikach pojawiły się dołeczki śmiechu. - Mogę wam powiedzieć, co zrobić, gdyby wam się to przytrafiło, ale zmarnowałam już dosyć cza¬su. Słuchajcie, muszę umyć ręce. Może zaczniecie beze mnie? - Dobry pomysł - powiedziała panna Chilmark. - Siadajcie, pa¬nie i panowie. - Możemy poczekać jeszcze parę minut - wtrąciła szybko Jessica. - Tak, poczekajmy - zgodził się Milo. Panna Chilmark zmrużyła oczy, ale się nie odezwała. Jaki mamy program na dziś wieczór? - zapytała Shirley-Ann 2-Detektyw Diamond. 17 - Nie bardzo pamiętam. Takie rzeczy zostawiamy Polly.

Nie mamy sztywno ustalonego porządku spotkań. Na jedno musisz być przygotowana: po kolei omawiamy książkę, którą ostatnio czytaliśmy. - Nie waż się wspomnieć o Imieniu róży — szepnęła Jessica. - Mam nadzieję, że nie będę musiała przechodzić jakichś rytua¬łów inicjacyjnych. Milowi zaświeciły oczy. - Tajna ceremonia. - Czarne świece i czaszka? - powiedziała Jessica. - Jak się nazywa ten klub, do którego należą pisarze? Klub detektywów? Wróciła Polly, wszyscy podeszli do krzeseł. Tropiciele Zbrodni nie wyglądali na miłośników tajnych ceremonii. Rozdział 3 WEJDŹ, PETER, CZEKAMY Z ZAPARTYM TCHEM - powiedział zastępca ko¬mendanta. - Na co, proszę pana? - Nie wiesz? Diamond nieufnie spojrzał na rozbawione twarze wokół owalnego stołu w sali konferencyjnej. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy u za¬stępcy komendanta, na piętrze, w „orlim gnieździe" komendy w Bath odbywały się comiesięczne spotkania wysokich rangą funkcjonariuszy. - Na opowieść o twoim ostatnim aresztowaniu. Jak przymknąłeś bankowca z Saltford. - Nabijacie się ze mnie po cichu? - Dobry Boże, nie. Chcemy cieszyć się razem z tobą. Jasno dawałeś do zrozumienia, że odkąd ponownie zostałeś szefem wydziału, nie przy¬darzyło ci się porządne morderstwo. Teraz wpadło ci prosto w ręce. - Nie nazwałbym tego porządnym morderstwem - stwierdził Diamond. - Dwóch małych ludzików w banku. Jeden działa drugie¬mu na nerwy, więc ten drugi strzela do niego. To nie jest warte papier¬kowej roboty. - Przyznał się? - Na siedemnastu stronach... jak do tej pory. - No, to już solidna papierkowa robota. I sprawa nie jest tak oczy-wjsta - skomentował zastępca komendanta. Przedstawił całą listę żalów za ostatnie sześć lat. Obecni spojrzeli po sobie z rozbawieniem. Nikt tego nie powie¬lał, ale Diamond znany był ze swoich narzekań,

ajednym z powodów do niezadowolenia, była jego niechęć do ogromnej liczby formularzy, które trzeba wypełniać w nowoczesnej pracy policyjnej. - A pistolet? - zapytał ktoś. - Wycelował prosto między oczy - odparł Diamond. - Chodziło mi o to, skąd... - Jeszcze do tego nie doszliśmy. Myślę, że to będzie na stronie dwudziestej piątej. - Nie rozpaczaj, Peter - powiedział zastępca komendanta. Przy¬był stosunkowo niedawno i naprawdę nie zasłużył sobie jeszcze na to, żeby zwracać się do kogokolwiek po imieniu. - Zbieraj zeznania. Może się okazać, że twój bankowiec to seryjny morderca. Wszyscy uprzejmie się uśmiechnęli. Diamond pokręcił głową. - Zadowoliłaby mnie zagadka kryminalna w dobrym starym sty¬lu. Nie proszę o trupy za każdym razem. Wystarczy jeden, jeśli to bę¬dzie wyzwanie. Czy to aż tak wiele, jak na Bath? - Zawsze możesz zrezygnować - wyszeptał John Wigfull, szef wydziału zabójstw do powrotu Diamonda. Był teraz szefem docho¬dzeniówki kryminalnej i nieszczególnie mu się to podobało. Zastępca komendanta wyczuł, że czas przejść do spraw służbo¬wych i przez następną godzinę to Wigfull, a nie Diamond, musiał nie¬źle się napocić. Głównym tematem na tapecie była prewencja krymi¬nalna, a Wigfull przejął operację „Trzmiel", szeroko nagłośnioną kam¬panię przeciwko włamaniom. Była to dla niego nowość, ale dobrze się przygotował i udało mu się przekonująco opowiedzieć o malejącej statystyce przestępstw. - To wspaniały sukces, jakkolwiek go mierzyć - podsumował. -I oczywiście, wszystkie zgłoszone włamania idą prosto do ula. - Do czego? - zapytał zastępca komendanta. - Do ula, proszę pana. Do systemu komputerowego obsługiwa¬nego przez zespół „Trzmiela". Analizujemy wyniki i decydujemy, jak użądlić drani. - Więc technika komputerowa odgrywa w tym główną rolę? -Zastępca komendanta próbował godnie zakończyć ten rój pszczelich porównań. Diamond stłumił ziewanie. Nie lubił komputerów na równi z pszczelimi kampaniami prewencyjnymi. Zdumiewające, ale

zaczął myśleć o poezji. To zupełnie nie wjego stylu. Przez całe lata nie prze- czytał ani jednej rymowanej zwrotki. Ale w pamięci krążyło mu zda¬nie zapamiętane jeszcze w szkole, kiedy miał zdawać egzamin. Co to, do diabła, było? Ilustracja jakiegoś brzmienia? Dyskusja na temat operacji „Trzmiel" trwała jeszcze dwadzieścia minut. Wszyscy zgromadzeni wokół stołu doszli chyba do wniosku, że mają szansę zaimponować nowemu szefowi, i współczynnik kręcenia się na krzesłach stopniowo wzrastał, a wraz z nim gadanie o wsadza¬niu włamywaczy do ula i o tym, że w całej komendzie słychać brzę¬czenie. I wtedy to nieuchwytne zdanie, jasne i dźwięczne, wypłynęło na wierzch umysłu Diamonda. - Szum niezliczonych pszczół - powiedział na głos. W sali zapanowała cisza. - Onomatopeja. Zastępca komendanta długo, ze zdumieniem, wpatrywał się w Diamonda. - Sądzę, że czas zakończyć zebranie - stwierdził wreszcie. Rozdział 4 W KRYPCIE TROPICIELE ZBRODNI KRZYCZELI NA CAŁEGO. - Zagadka jest podstawą! - huczał Milo Motion. - Chodzi o wy¬zwanie, które niesie zagadka! Nie innego się nie liczy! - Ty tak twierdzisz! - zaatakowała go Jessica. - W książkach nie widzisz niczego poza zagadkami, a jeśli zagadka okazuje się byle jaka, pod koniec czujesz się oszukany. Większość tak zwanych klasycznych powieści detektywistycznych ma tę wadę. Agatha Christie ucieka się do absurdów, żeby zmylić czytelnika, i uważana jest za najlepszą au¬torkę. Weź na przykład fabułę Pułapki na myszy. - Lepiej nie - ostrzegła łagodnie Polly Wycherley. - Może któreś z nas nie widziało tej sztuki. Rozdrażniona Jessica gwałtownie odwróciła głowę w stronę Polly, blond włosy zafalowały. Shirley-Ann zerknęła na nie z zazdrością. - Miej litość, Polly - powiedziała Jessica. - Jak mamy prowadzić poważną dyskusję, skoro nie wolno nam

analizować fabuły? Stało się jasne, dlaczego wszyscy wybrali Polly na przewodniczącą. Mówiła spokojnie, ale z wyraźną nutą autorytetu. - Jessiko, moja droga, wszyscy uwielbiamy rozmawiać o krymi¬nałach, inaczej by nas tutaj nie było; ale przychodzimy tu także dlate¬go, żeby wzajemnie polecać sobie wspaniałe książki, których jeszcze nie czytaliśmy. Nie pozbawiaj książek ich tajemniczości. - Specjalnie wspomniałam o Pułapce na myszy, bo to nie jest książ¬ka - stwierdziła Jessica. - Tak, i doceniamy twoją powściągliwość, ale na wypadek, gdyby któreś z nas nie oglądało tej sztuki... _ Czy to zarządzenie przewodniczącej? Nie, przecież nie uznajemy zarządzeń - odparła pogodnie Polly. ' li chcesz ogólnie skrytykować opowieści z zagadkami, moja dro-• stem Za tym. W ten sposób też przedstawiasz swoje racje. _ W porządku - zgodziła się Jessica. - Mniejsza o tytuły, chodzi mi o to... _ Dziękuję, kochana - szepnęła Polly. _ .że w celu zmylenia ludzi, to znaczy wyprowadzenia ich w pole, pisarze usilnie wymyślali głupie fabuły, jak w tym dobrze znanym kry¬minale, w którym narrator w ostatnim rozdziale zostaje zdemaskowa¬ny jako zabójca. - W przedostatnim rozdziale, jeśli mnie pamięć nie myli - wtrą¬ciła Shirley-Ann. Jessica szeroko otworzyła oczy. - Widzę, że w przyszłości będziemy musieli uważać na to, co mó¬wimy. Shirley-Ann poczuła, że się czerwieni, ulżyło jej, kiedy Jessica zła¬godziła uwagę uśmiechem. Milo się nie uśmiechał. - Co złego w tym, że zabił narrator? - Bo to trik - powiedziała Jessica. - Sztuczka literacka. Musiała posunąć się do absurdu, żeby to miało sens. Chodzi mi o autorkę. Pol¬ly, to jest takie trudne. - Dla mnie to nie problem - odparował Milo. - Podobnie jak dla milionów innych ludzi, sądząc po sukcesie, jaki odniosła książka. Na¬dal jest wznawiana, po siedemdziesięciu latach. - To tak dawno została napisana? - zdziwiła się Polly; była niebez¬piecznie blisko złamania zasady, którą parę sekund wcześniej zalecała. Ale ostatecznie skierowała

dyskusję na mniej burzliwe wody. Do akcji wkroczyła panna Chilmark, cesarzowa-smok, która do teJ pory milczała. - Naprawdę nie ma powodów, żeby opowieść z zagadką nie miała innych zalet. Mogę sobie wyobrazić dzieło ze wspaniałą, za- 1 4. zagadką, które zarazem jest zadowalające intelektualnie i po¬uczające teologicznie. Powieść z charakterem, z szacunkiem dla his¬torii... bm~ ^to^ S'C domyśla, o czym mowa? Nigdy nie udało mi się prze-rnąc dalej niż do strony pięćdziesiątej drugiej - mruknęła Jessica. Ale panna Chilmark nie usłyszała jej i nadal rozpływała się z za¬chwytu nad zaletami Imienia róży, aż przerwało jej szczekanie psa. - To Rupert - poinformowała Jessica Shirley-Ann. - Z psem? - Pies nie jest problemem - powiedział Milo. A jednak się mylił. To pies okazał się problemem. Wszyscy popa¬trzyli na drzwi. Wszedł wielki, brązowy kundel, chyba skrzyżowanie setera i owczarka niemieckiego. Zaczął wąchać powietrze. Miał gęstą, falowaną sierść, błyszczącą od wody. Pobiegł prosto do środka kręgu i energicznie się otrząsnął. Dostało się wszystkim. Rozległy się okrzyki oburzenia, zapanował chaos. Przewodnicząca odwróciła się, jej toreb¬ka spadła wierzchem na dół. Pies, podniecony zamieszaniem, potarzał się na grzbiecie, wstał i kilka razy szczeknął. - Niech go ktoś zabierze. Zniszczył mi sukienkę! - krzyknęła panna Chilmark. Pojawił się właściciel - wysoki, chudy, ekscentryczny facet w czar¬nej, skórzanej kurtce, ciemnoniebieskich sztruksach i czarnym berecie. - Marlowe, do nogi! - wydał komendę. Pies machnął ogonem, znów się otrząsnął i zrosił wszystkich wodą. - On w ogóle cię nie słucha - poskarżyła się panna Chilmark. -Powinieneś trzymać go na smyczy. A jeszcze lepiej zostawić w domu. - Musiałbym mieć serce z kamienia, jeśli wolno mi tak powie¬dzieć, madame - odparł Rupert z akcentem nabytym w którejś z lep¬szych prywatnych szkół. - Przychodzenie tutaj to dla Marlowe'a naj¬ważniejsze wydarzenie w tygodniu. On robi tylko to, co robią psy, żeby się osuszyć.

- A co z innymi sprawami, które robią psy? - zapytał Milo - Czy to też będziemy musieli znosić? Nie wytrzymam tego. - Co ty masz przeciwko zwierzętom? - zapytał Rupert. - Chciał¬byś tu siedzieć w ociekającym wodą, przemoczonym płaszczu? - A co byś powiedział, gdybym ci wysłała rachunek za pralnię chemiczną? - odcięła się panna Chilmark. - Nazywacie się Tropicielami, a wpadacie w panikę, kiedy pojawia się prawdziwy pies tropiciel. - Rupert uśmiechnął się, pokazując wię¬cej szczerb niż zębów. Polly Wycherley uznała, że to odpowiedni moment, żeby przy¬wrócić porządek. Może byśmy wszyscy usiedli? Wtedy Marlowe się uspokoi. Zwykle nie sprawia kłopotów. Krzesła są mokre - zaprotestowała panna Chilmark. - Odma¬wiam siadania na mokrym krześle. Ktoś przyniósł ścierkę, wytarto siedzenia i wznowiono porządek tkania Marlowe, który znalazł się w niełasce, musiał leżeć.poza kręgiem, przywiązany smyczą do nogi krzesła swojego pana. Shirley-Ann zaintrygowało, że Rupert zachował taką obojętność wobec chaosu, jaki wywołał ze swoim psem. Siedział między Polly a Milem, rozluźniony, z nogą założoną na nogę, opierając podbró¬dek na lewej dłoni. Miał szczupłą twarz z nosem wielkim jak dziób i ciemnymi, głęboko osadzonymi oczami, przysłoniętymi opadającym skrajem czarnego beretu. " - Prowadziliśmy całkiem owocną dyskusję na temat dominacji zagadki w klasycznej powieści detektywistycznej. - Nie do wytrzymania, prawda? - Rupert natychmiast podjął wy¬zwanie. - Całkowity brak związku z rzeczywistością. Wszyscy ci eks¬centryczni detektywi: snobistyczni lordowie, maleńkie stare damy i belgijscy uchodźcy szukający śladów przeoczonych dowodów. Ab¬solutny nonsens. W całej historii zbrodni w tym kraju, prawdziwej zbrodni, nie znajdziecie ani jednej sprawy dotyczącej morderstwa, którą rozwiązałby prywatny detektyw. Nie znajdziecie. - Przenikliwie patrzył sowimi oczami na siedzących w kręgu. - Nie znajdziecie. - To nie jest dla mnie argument - powiedział odważnie Milo. - Nie chcę, żeby moje lektury dokładnie pokazywały prawdziwe życie. - Albo prawdziwą śmierć - dorzuciła Jessica.

- Właśnie. - Milo nie zrozumiał aluzji. Rupert roześmiał się, odsłaniając jeszcze więcej szczerb. Przypo¬minał ruinę, ale niezwykle ciekawą dla oka. - Bajki dla dorosłych. - Dlaczego nie? - obruszył się Milo. - Lubię szczyptę magii, na¬wet jeśli się okazuje, że to sztuczki. - Ja też - włączyła się Shirley-Ann. Rupert spojrzał na nią z urazą. Kolejna, która cierpi na zahamowanie rozwoju. Do diabła, ma-Qe nade mną poważną przewagę. polly uderzyła w lżejszą nutę. - Ci z nas, którzy słyszeli P.D. Jamesa w Pump Room parę lat temu, pamiętają, jak mówił, że musiał mieć umysł pisarza kryminałów jeszcze jako dziecko, bo kiedy po raz pierwszy usłyszał rymowankę 0 Humptym Dumptym, pomyślał: „Spadł czy go zepchnęli?" Nawet Rupert się uśmiechnął, ale potem ponowił atak. - A potem żyli długo i szczęśliwie? - naciskał. - Tego oczekujecie po swoich lekturach? - Przynajmniej przywrócenia sensu - powiedziała Shirley-Ann. - Czy to jest to samo? - Lubię, jak luźne wątki zostają powiązane. - Zeby spokojnie zasnąć z myślą, że świat jest w porządku - pod¬sumował Rupert tonem ciężkim od ironii. - Ludzie, czy wy w ogóle czytacie statystyki kryminalne? Wiecie, co to jest wskaźnik wykrywal¬ności? Czy komuś z was włamano się kiedyś do domu? - Tak. Wszystkie głowy nagle się odwróciły. To powiedział Sid. Siedział tak cicho, że nawet jedno słowo było jak wybuch bomby. Potem spuś¬cił wzrok, jakby kaszkiet, który trzymał na kolanach, bardziej go inte¬resował niż cokolwiek innego. Shirley-Ann zastanawiało, co Sid robi w tej grupie dyskusyjnej, skoro tak niechętnie włącza się do rozmowy. Najwyraźniej nie chciał już nic więcej dodać. Unikał kontaktu wzrokowego. Zdawało się, że postawą, całym zachowaniem prosi innych, żeby go zignorowali, 1 właśnie to robiła aż do tej chwili. Szczyciła się spostrzegawczością, więc Sid musiał mieć szczególny talent do usuwania się z pola zainte¬resowania. Zeby nie czuć się pokonana, dokładnie mu się przyjrzała. Domyślała się, że Sid jest trochę po czterdziestce. Był mocniej zbu¬dowany, niż na to wyglądał ze skulonymi ramionami. Z rzadka tyl¬ko zerkał szaroniebieskimi oczami z lekko

opadającymi powiekami. Więc w końcu jej umiejętność obserwacji nie była taka zła. Małe, rów¬ne zęby. Nic w jego wyglądzie nie mówiło, skąd bierze się taka nie¬śmiałość. Może wyszedł poza swoją sferę towarzyską. Wjego ubraniu nie dostrzegła niczego szczególnego, nie licząc tego, że tak mógłby się ubierać mężczyzna dwadzieścia lat starszy. Biała koszula i czarny krawat pod płaszczem przeciwdeszczowym. Może to przedsiębiorca pogrzebowy? Na litość boską, żeby tylko nie policjant! Ciemnoniebie¬skie spodnie, prawdopodobnie od garnituru. Czarne, idealnie wypo¬lerowane, sznurowane półbuty. Płaszcz przeciwdeszczowy taki, jakie noszą robotnicy. Nie zdejmował go, mimo że w krypcie było ciepło. I cyklistówka na kolanach. Żałosny biedaku, podsumowała go Shirley--Ann. Skoro nie bawi cię nasze towarzystwo, to co tutaj robisz? Uwaga Sida trochę wytrąciła Ruperta z równowagi. - Właśnie chciałem powiedzieć... tak sądzę, że to, co się wam, lu¬dzie, podoba, nie zasługuje na miano powieści kryminalnej. Jedynymi twórcami kryminałów wartymi wzmianki są pisarze, o których praw¬dopodobnie nigdy nie słyszeliście. Ellroy, Vachss, Raymond... starczy¬ło im odwagi, żeby podnieść kamień i pokazać rojące się pod nim ro¬bactwo. Żadnych dworków na wsi, tylko getta, gdzie dzieciaki noszą spluwy i zabijają za crack, a gwałcone są jeszcze młodsze dzieciaki. Skorumpowani gliniarze, którzy biorą łapówki od alfonsów i biciem wymuszają zeznania z nieszczęsnych irlandzkich chłopców. Ofiary gwałtów zarażone AIDS. Nory zaśmiecone używanymi strzykawka¬mi, z zawszawionymi materacami, karaluchy zjadające zeschłe wy¬miociny. - Nie mam najmniejszej ochoty czytać o zeschłych wymiocinach - powiedziała panna Chilmark. - Wystarczająco dużo pokazują tego w telewizji. - Właśnie - podchwycił Rupert. - Przełącza się kanały i ogląda jakieś wysterylizowane historyjki o słodkiej starszej pani, która bawi się w detektywa i robi z policjantów durniów. To samo tydzień w ty¬dzień. - Prawda, w dzisiejszych czasach rzadko oglądam telewizję -oznajmiła wyniośle panna Chilmark. - Nie rozumiem, po co nadal trzymam telewizor w salonie. Na wzmiankę o salonie panny Chilmark Rupertowi zabłysły oczy. Polly chrząknęła.

- Czy ktoś chciałby jeszcze coś powiedzieć o klasycznym krymi¬nale? - spytała. - Czy o tym teraz rozmawiamy? - Milo pogardliwie spojrzał na Ruperta. - O mały włos nie dałem się nabrać. No tak, jak widać, jed¬no z nas zawsze musi zabierać głos na temat powieści, które stanowią wyzwanie dla czytelnika, i zazwyczaj tym kimś jestem ja. Tłumaczy¬łem wam, że pisarze złotej ery międzywojnia doprowadzili sztukę in¬trygi do perfekcji. Bez względu na to, co niektórzy z was teraz twier¬dzą, mogę wymienić kilkanaście powieści z tamtych czasów, a pewnie i więcej, które ze względu na genialny wątek wytrzymują porówna¬nie ze wszystkim, co napisano w ostatnim półwieczu. Możecie mówić o zawiłości powieści le Carre albo o powalającej sile waszych amery¬kańskich twardzieli. Ale jeśli chodzi o mnie i o wielu innych, próba ognia polega na tym, czy pisarz potrafi przedstawić zagadkę... dobrą szaradę z tropami, i powiedzieć czytelnikowi: „rozwiąż, jeśli potra¬fisz". A potem parę razy go zaskoczyć i zwieńczyć całość oszałamiają¬cym rozwiązaniem. - Ale to się dzieje kosztem wielu innych zalet, jakich szuka się w powieści - powiedziała Jessica tonem bardziej powściągliwym niż Rupert. - Takich jak...? - Postacie, tempo, ostre dialogi, a przede wszystkim: wiarygod¬ność. Milo, książki, o których wspominasz, były doskonałe w tamtych czasach, ale nie wychodziły poza poziom niewinnej rozrywki. - Dla zabicia czasu - wtrąciła Shirley-Ann, a Jessica skinęła głową. - Dziś rzadko słyszy się te słowa - zauważyła Polly bez związku z tematem. - Zabijanie czasu. Ładnie brzmi. Milo się nie poddawał. - Oczywiście, najbardziej podstawową i fascynującą formą zagad¬ki kryminalnej jest tajemnica zamkniętego pokoju. Rupert jęknął i zsunął się niżej na krześle, wyciągając nogi na całą długość. Milo go zignorował. - Mistrzem tajemnicy zamkniętego pokoju był John Dickson Carr. Temat „hermetycznie zapieczętowanej komnaty", jak to nazy¬wał, pojawiał się w wielu jego najlepszych powieściach. Nie wiem, czy któreś z was czytało Wydrążonego człowieka? Shirley-Ann niepewnie podniosła rękę. Poza nią, ku

zaskoczeniu wszystkich, zareagował tylko Sid. Skinął głową, nie odrywając wzroku od cyklistówki. - Skoro tak, w przyszłym tygodniu będę musiał przynieść swój egzemplarz - powiedział Milo. - Nie dość, że jest to najbardziej wcią¬gająca powieść kryminalna, jaką kiedykolwiek napisano, to zawiera jeszcze słynny rozdział poświęcony tajemnicom zamkniętego pokoju. Doktor Feli, detektyw Dicksona Carra, wstrzymuje akcję, żeby wygło¬sić wykład na temat, który od początku do końca jest ucztą dla czytel¬nika. Mam rację? - Popatrzył na Sida, a ten znów skinął głową. - Tak, dlaczego nie? - kontynuował Milo. - Przeczytam to wam i zaręczam, że doktor Feli nawróci niektórych z was, choć mi się nie udało. - Biedak wsiąknął w te bzdury. - Rupert zwierzył się na głos Shir¬ley-Ann. - Nigdy go z tego nie wyrwałem. Należy do Clue Klux Chri¬stie i Cór Dorothy L. oraz do Dostojnego Stowarzyszenia Holmesa. Idiotyzm. Oni myślą, że są uczonymi. Wierz mi, moja droga, jedynym fanklubem, do którego warto wstąpić, jest Towarzystwo Sherlocka Holmesa z Australii. Spotykają się raz do roku, schlewają się do nie¬przytomności, strzelają w powietrze i śpiewają: „Wszystkiego najlepsze¬go w dniu urodzin, Moriarty, ty draniu, wszystkiego najlepszego!" Shirley-Ann poczuła trochę sympatii do Mila. Był w mniejszości nawet przed przybyciem Ruperta. Polly znowu przejęła ster. Powiedziała, że najlepiej - aby uporząd¬kować dyskusję - przejść do omawiania poszczególnych książek, które członkowie ostatnio przeczytali. Panna Chilmark zaproponowała, że ona zacznie, ale zaradna Polly przypomniała, że Milo na poprzednim spotkaniu przepuścił swoją kolejność, więc on powinien być pierw¬szy. Na jego oświadczenie, że wybrał Psa Baskeruillów rozległo się głoś¬ne, żenujące ziewnięcie. Przez chwilę wszyscy byli podejrzani. Potem pies, Marlowe, leżący obok Mila, ziewnął ponownie. Rozległy się stłu¬mione chichoty. Niezrażony Milo wyraził pełen zachwytu sąd, że Pies Baskeruil¬lów zbija argumenty wysuwane przeciwko klasycznym kryminałom. Siła realiów przedstawionych przez Conan Doyle'a i dramatyzm akcji znacznie górują nad zagadką kryminalną, która zostaje rozwiązana na długo przed końcowymi rozdziałami. Następny zabrał głos Rupert. Najpierw przyznał, że on też podzi¬wia większość książek Conan Doyle'a, ale uważa, że Pies Baskervillów jest najmniej satysfakcjonująca. Mówił

o powieści Andrew Vachssa, Kwiecie, opartej na prawdziwym przypadku tropienia snajpera, który zabijał nastolatki na tle seksualnym. Vachss, oznajmił Rupert Tropi¬cielom, był nowojorskim prawnikiem specjalizującym się w sprawach o molestowanie dzieci, wyciągał prawdziwe historie, a jego książki bez zażenowania ukazują problem młodych ofiar. Pisane są pod wpływem gniewu, z misjonarskim zapałem. Wieczór się przeciągał, Marlowe przestał ziewać i ciągle skomlał, nie dało się dłużej powstrzymać panny Chilmark. Milo protestował, że już wielokrotnie robiono im wykłady o Imieniu róży, ale Rupert, promieniejąc z zadowolenia, chytrze zauważył, że to książka wielo¬warstwowa. Szturchnął Marlowe'a, pies przeturlał się na bok i uspo¬koił. Pannę Chilmark dopuszczono do głosu. Poproszono tylko, żeby mówiła o sprawach, których wcześniej nie wspominała. Trzeba przy¬znać, panna Chilmark miała do zaoferowania wnikliwe przemyślenia na temat biblioteki klasztornej, przedstawionej przez Eco jako sym¬bol i jednocześnie wykorzystanej jako element wzmagający tajem¬nicę. Wszystko to zajęło więcej czasu niż wypowiedzi pozostałych i w rezultacie Shirley-Ann już nie udzielono głosu. MASZ OCHOTĘ NA DRINKA? - zapytała ją Jessica po spotkaniu. -Moon and Sbcpence jest po drugiej stronie ulicy. Nie zwykła chodzić do pubów i tak powiedziała. O tym pubie wie¬działa tylko to, że stamtąd wysłano pierwszy w świecie znaczek pocz¬towy. Przynajmniej tak głosił napis na tablicy wmurowanej w ścianę. Ten szczegół historii filatelistyki był jednak dyskusyjny; inna tablica też o tym informowała, tyle że na korzyść Muzeum Poczty znajdują¬cego się nieopodal, przy tej samej ulicy. Właśnie wystawiano tam słyn¬ny znaczek, wypożyczony od właściciela. Shirley-Ann nie wiedziała prawie nic o filatelistyce, ale pewnego niedzielnego poranka nieźle się ubawiła, kiedy odkryła te sprzeczne oświadczenia. Fascynowały ją ta¬kie błahostki. Jessica zauważyła, że nadal pada, więc mogłyby posiedzieć w pu¬bie, aż deszcz ustanie. - O ile twój partner nie czeka na ciebie. Shirley-Ann pochlebiało to zaproszenie. Umieszczała Jessikę w wyższej lidze niż ta, do której sama należała. Oczywiście, ta szy¬kowna damulka nigdy nie widziała wnętrza sklepu z używaną odzieżą, źródła większości ubrań

Shirley-Ann. Jessica na pewno należała do tego elitarnego grona kobiet, które ubierają się w najdroższych buti¬kach - gdzie ekspedienci najpierw sadzają klientkę na fotelu i podają jej kawę w zabytkowej porcelanie. Podczas spotkania okazało się, że Jessica jest asertywna, pomysłowa i wie, jak postępować z mężczyzna¬mi. Shirley- Ann powiedziała jej, że Bert nie wróci z centrum rekreacji jeszcze przynajmniej przez godzinę. Więc okrążyły kościół, przecięły Broad Street i poszły brukowa¬nym pasażem do pubu. - Niektórzy bywalcy zbyt się spoufalają jak na mój gust - zwie¬rzyła się Jessica, kiedy tam wchodziły. - Wolę towarzystwo z drugiej strony ulicy, z Saracen's Head, ale tamten pub ma jedną wadę. - Jaką? - Saracen's to ulubiony wodopój Ruperta. Facet nurkuje tam za¬raz po spotkaniu Tropicieli. Bywa zabawny, ale w małych dawkach, co, jak sądzę, odkryły jego żony - Zony? Jessica wystawiła cztery palce i kciuk prawej ręki. Przy barze panował duży ruch. Minęło sporo czasu, zanim zostały obsłużone. - Nie wiadomo, kogo bardziej winić - powiedziała donośnym głosem Jessica. - Gości, którzy pchają się jak zawodnicy, czy barman¬ki, które unikają twojego wzroku. - Szybko podano im piwo. Jessi¬ca zauważyła stolik w kącie, zwalniany właśnie przez parę w średnim wieku. - Przyprowadziłam tu parę razy Sida - dodała. - Tego cichego? - Tak, milczącego Sida. Rozmowa sam na sam idzie mu trochę lepiej. Biedak jest nieprawdopodobnie wstydliwy. - Zauważyłam, że Polly zwraca się do niego bardzo łagodnie. - Matkuje nam wszystkim. Co za banda! - Dlaczego Sid przychodzi, skoro dla niego to taka męka? - Ktoś mu doradził, że powinien wyjść do ludzi, bo inaczej do¬stanie fioła. Czytuje kryminały i tak nas znalazł. Musiał się zdo¬być na niewiarygodną odwagę, kiedy po raz pierwszy schodził do krypty. - Jakie czyta kryminały? - Rozmaite, tak jak ty. Wszystko, od Wilkiego Collinsa do Kinky'ego Friedmana. I wie, co mu się podoba. Jest autorytetem, je¬śli chodzi o Johna Dicksona Carra, tego pisarza, o którym wspominał Milo.

- Powiedział kiedy coś o sobie? Jessica się roześmiała. Miała niesamowicie białe zęby. - A czy on w ogóle coś mówi? Myślę, że za trzydzieści lat roz-sznurowałby usta, gdybym go trochę pourabiała. Zdaje się, że pracuje w służbie bezpieczeństwa. Nie w MI6. Jest zwykłym stróżem noc¬nym. Chyba tam czyta książki. - Żonaty? - Wątpię. Nie pytałam. - Jessica upiła łyk piwa i spojrzała przeni¬kliwie. — Mówiłaś, że nie masz męża? - Męża? - Shirley-Ann pokręciła głową. - Mieszkamy z Bertem i na razie tyle wystarczy. - Jak się spotkaliście? - Zapisałam się na kurs samoobrony, który prowadził. - I przebił się przez twoją obronę? Uśmiechnęła się. - Bez problemu. A ty? Jessica westchnęła. - Ja jestem za gotówkę z małą marżą, jak to mówią. Już dziewięć lat. Barnaby pracuje w ceramice. Hm, tak to nazywa; brzmi dumnie. Właściwie robi miniaturowe domki. Wiesz? Mniej więcej takiej wy¬sokości. Całkiem nieźle idą. Ludzie zbierają byle co. Potem mają całą wioskę na telewizorze. Shirley-Ann zauważyła, że Jessica o mężu mówiła chłodno. A przecież ciepłe słowa przychodziły jej bez trudu, kiedy wspominała o czymkolwiek innym. - Gdzie pracujesz? - Zarządzam galerią sztuki przy Northumberland Place - odparła Jessica bez zarozumiałości. - Nazywa się Walsingham, ale naprawdę należy do mnie. - Wspaniale. Setki razy przechodziłam obok. - Następnym razem wpadnij. Niczego nie będę ci wpychać do kupienia, przysięgam na Boga. Mogę cię nawet poczęstować sherry. - Musisz mnóstwo wiedzieć o sztuce. - Znam się tylko na tym, w czym się specjalizuję. - Sztuka nowoczesna? - Współczesna. Uważaj na terminologię. Nie handluję abstrakcją, a większość ludzi myśli, że to jest właśnie sztuka nowoczesna. Jestem oknem wystawowym dla paru utalentowanych młodych artystów, któ¬rzy potrafią namalować krajobraz bez wstawiania zamka błyskawicz¬nego pośrodku albo przyklejania kawałków gazet. - Miejscowi artyści?