uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 765 863
  • Obserwuję771
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 031 594

Peter Temple - W dzien zla

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Peter Temple - W dzien zla.pdf

uzavrano EBooki P Peter Temple
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 16 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 294 stron)

PETER TEMPLE W DZIEŃ ZŁA

Przekład KRZYSZTOF BEREZA AMBER

Polecamy również Peter Temple PRZEKLĘTY BRZEG Druk Wydawnictwo Amber Ilustracja na okładce © Wydawnictwo Amber Skład Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o. Tytuł oryginału In the Evil Day Copyright © Peter Tempie 2002. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-3187-7 Warszawa 2008. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62

Horstowi i Dorle z wdzięcznością za ich przyjaźń, gościnność i życzliwość, za ich śmiech, wspólne szczęśliwe chwile i inspirujące rozmowy 1. JOHANNESBURG… Niemand wrócił o drugiej po południu, rozebrał się, włożył szorty, poszedł do pustego pokoju, zaliczył codzienną porcję ćwiczeń, przez godzinę biegał na ruchomej bieżni. Nie znosił ruchomej bieżni. Trudno, musiał się przemóc. Biegać powinno się na otwartej przestrzeni. Ale bieganie na otwartej przestrzeni stało się problemem, mogli cię na przykład

zaatakować trzej faceci, jeden kawałkiem drewna nabijanym gwoździami. Miało to i swoje plusy; kilku napastników szybko załatwił. Ale nie można wejść w ten rytm podobny do transu, kiedy musisz przerywać bieg, żeby walczyć i zabijać. Tak więc, choć z żalem, zrezygnował z joggingu. Zabijanie nie sprawiało Niemandowi przyjemności. A niektórym sprawiało. Najpierw w Dolinie Zambezi, a potem w Mozambiku, Angoli, Sierra Leone i w innych miejscach widywał ludzi owładniętych gorączką zabijania - strzelali do wszystkich: młodych i starych, kobiet i mężczyzn, celowali do kurcząt i psów, do krów, świń i kóz. Kiedy był dowódcą, rozprawiał się z podkomendnymi za coś takiego. Pierwszy był Barends, biały kapral znany z tego, że gdy się urżnął, lubił eksponować swoją erekcję. Niemand podszedł do niego od tyłu i zabił go dwoma strzałami w podstawę czaszki, kiedy Barends strzelał z lekkiego karabinu maszynowego do autobusu pełnego ludzi. Sąd wojskowy uznał działanie Niemanda za usprawiedliwione. Stwierdzono, że Barends dwukrotnie nie posłuchał zgodnego z prawem rozkazu i stworzył w ten sposób zagrożenie dla dyscypliny w warunkach bojowych. Drugi był czarny żołnierz, Zulus wyszkolony przez białych instruktorów, doświadczony zabójca stronników Afrykańskiego Kongresu Narodowego w Natalu. Kochał krew i śmiercionośny ogień z broni automatycznej. W Sierra Leone w czasie patrolu, późnym wieczorem Zulus zastrzelił dziewczynkę i starą kobietę, prawdopodobnie babcię dziecka, chociaż równie dobrze mogła to być matka, przedwcześnie postarzała. Niemand kazał go przywiązać do drzewa, żałosnego okazu drzewa, i zwołał mieszkańców wioski. Nakazał tłumaczowi przeprosić wieśniaków za to, co się stało, po czym wysłał Zulusa na tamten świat jednym strzałem z pistoletu z bliskiej odległości - jedyny sensowny sposób. Mężczyzna patrzył mu prosto w oczy, nie mrugnął, nie błagał o życie, nawet w momencie, kiedy wylot lufy prawie dotknął jego lewego oka. Tym razem Niemand nie stanął przed żadnym sądem wojskowym. Był już wtedy najemnikiem, a jego pracodawcy mieli w dupie to, że zabito jakiegoś żołnierza, jeśli tylko nie chciałeś, by go zastąpiono nowym - po prostu jedna koperta z wypłatą mniej. Trzeci raz był przy blokadzie drogowej. Inny najemnik, niejaki Powell, rudy Anglik z Yorkshire, dezerter z dwóch armii, bez żadnego powodu otworzył ogień do trzech mężczyzn w samochodzie, dwóch białych dziennikarzy i czarnego kierowcy. Kierowcę zabił na miejscu, jednego z białych zranił. Gdy Niemand podszedł do samochodu, Powell oświadczył, że zabije i pozostałych mężczyzn, bo to rebelianci. Niemand zaczął się z nim kłócić, w tym czasie dziennikarz, któremu nic się nie stało, próbował zatamować krew płynącą z rany kolegi.

Powell nie chciał niczego słuchać, był zalany w trupa, źrenice miał jak spodki, przyłożył pistolet do głowy mężczyzny. Niemand cofnął się, chwycił swój karabin za lufę, zamachnął się z całej siły i złamał Powellowi piegowaty kark. Potem odwiózł dziennikarzy do szpitala. Niemand wziął prysznic pod ogrodowym wężem - kiedyś przeciągnął go od zbiornika z deszczówką na dachu - gdy dopływ wody został przerwany. Położył się na twardym łóżku. Przez jakiś czas rozmyślał o tych wszystkich zabójstwach - środkach do celów. Celów innych ludzi. Nastawił budzik na siedemnastą trzydzieści, ale obudził się wcześniej, znów wziął prysznic i ubrał się w swój zwykły strój: dżinsy, T-shirt, szelki z kaburą, luźną bawełnianą marynarkę, i wyszedł schodami z budynku. Winda nie działała; zresztą i tak nikt jej nie używał, chyba że ktoś chciał się wysikać albo naszprycować. Szedł z prawą ręką wsuniętą pod marynarkę; colt kaliber 38 spoczywał w rozpiętej kaburze nad lewym biodrem. Trzymał się blisko wewnętrznej ściany. W ten sposób wpadało się prosto na nadchodzącego niebezpiecznego faceta. Tacy zawsze szli tuż przy wewnętrznej ścianie. A jeśli się któregoś z nich spotkało, zwyciężał szybszy. Niemand nie wątpił ani przez chwilę, że to on byłby szybszy. Samochód czekał przy krawężniku, stary mercedes z powgniataną karoserią, z rdzą na dole drzwi, bez dekli. Silnik pracował, kierowca palił papierosa i rozglądał się po zatłoczonej ulicy Trzeciego Świata, pełnej wrzeszczących domokrążców, próżniaków, uliczników, jaskrawo umalowanych prostytutek, nielegalnych czarnych emigrantów z całej Afryki nazywanych tutaj maKwerekwere, intruzów nieufnie przyglądających się otoczeniu. To były peryferie Hillbrow, starej dzielnicy handlowej Johannesburga, przedmieścia już dawno temu opuszczonego przez wszystkich białych, którzy mogli sobie pozwolić na przeprowadzkę do mniej niebezpiecznych dzielnic. Nie do bezpiecznych, ale właśnie mniej niebezpiecznych. Bo tutaj nigdzie nie było zupełnie bezpiecznie, nawet w budynkach okolonych drutem kolczastym, ze stróżującymi psami, czterema rodzajami urządzeń alarmowych i całodobową ochroną. Niemandowi nigdy nie przyszło do głowy, żeby się stąd wynieść. Nie miał nic, co uważałby za cenne, radził sobie w życiu sam. Odkąd skończył piętnaście lat, było mu wszystko jedno, gdzie mieszka. Nie mógł sypiać dłużej niż parę godzin, jeżeli nie był wyczerpany; co za różnica, gdzie śpi? Zeke wyciągnął rękę i otworzył drzwi. Niemand wsiadł do samochodu. - Rosebank - powiedział. - Zawsze wyglądasz tak cholernie świeżo - zauważył Zeke.

Samochód wytoczył się na ulicę. Nikt nie mógłby go wziąć za starego mercedesa. Bo i nie był to wcale mercedes, miał tylko jego nadwozie. Kierowca nazywał się Ezekiel Mikane. Jego ojciec, policjant, służył systemowi apartheidu. Zeke dorastał w bloku dla policji jako członek klasy satelickiej, do której biali odnosili się bez żadnego szacunku, a czarni z całkowitą odrazą i pogardą. Inteligentny chłopak, z wyraźnym talentem do języków, miłośnik książek, nie bardzo miał co ze sobą zrobić. Wstąpił więc do wojska, służył przez szesnaście lat, trafiły go trzy kule - dwie przeszły na wylot, jedną mu usunięto - i szrapnel, parę odłamków wciąż jeszcze tkwiło w jego ciele. - Bo jestem biały - odparł Niemand. Znał Zeke’a od dawna. - Nie jesteś całkiem biały. Masz odrobinę brązu po przodkach. - Moja grecka część. Część afrykanerska jest zupełnie biała. Wy, czarnuchy, z każdym dniem stajecie się coraz bardziej bezczelni. - Tak, szefuniu. Ale to my teraz rządzimy. - Wy? Daj spokój. Rządzą pieniądze. Potrzebowałem wiele czasu, żeby to zrozumieć. Zawsze rządzi forsa. Zadzwoniła komórka Niemanda. To była Christa, prowadziła biuro. - No więc, po pani Shawn - powiedziała - Jan Smuts, lot 701. przylatuje o dwudziestcj czterdzieści pięć, jakiś pan Delamotte i jego osobisty asystent, cokolwiek to cholera, znaczy. - To znaczy jego podróżna dupa - odparł Niemand. - Możliwe, będzie czekał w recepcji British Airways. Kurs do Plaza, Sandton. Ostatnio miał złe doświadczenie zjazdy taksówką. Niemand powtórzył szczegóły. - Zgadza się - potwierdziła Christa. - Następnie dwa odbiory z restauracji, oba późno. Mają twój numer. Zeke kończy o dwudziestej trzeciej. Czy mógłby zostać dłużej? Parę godzin. Znajdowali się teraz poza centrum, w wartkim potoku aut jadących w stronę północnych przedmieść. - Spieszysz się gdzieś dziś wieczorem? - zapytał Niemand Zeke’a. - Chodzi prawdopodobnie o parę godzin. - Niektórzy mają swoje plany, no wiesz. - A ty? - Podwójna stawka? - Podwójna stawka.

Zeke uniósł kciuk. Dostrzegł lukę między samochodami i wcisnął pedał gazu. Mercedes zareagował jak porsche. Pani Shawn czekała w towarzystwie ochroniarza centrum handlowego. Kobieta miała koło czterdziestki, ładna, trochę za mocno opalona, lekko podchmielona, z zarumienioną twarzą i wydatnymi kościami policzkowymi. Zrobiła sobie długą przerwę na lancz, poszła na zakupy. Prawdopodobnie popływała trochę przed lanczem i poleżała na słońcu, pomyślał Niemand. Ochroniarz wstawił cztery torby z jej zakupami do bagażnika, a ona wręczyła mu kilka banknotów. - Pachnie jak nowy samochód - powiedziała, kiedy dołączyli do kolejki. by się w łączyć do wczesnowieczornego ruchu na Corlett Drive. Pochodziła z Anglii, z Yorkshire. Niemand znał ten akcent z dawnych dni. W Rodezji. Tam było mnóstwo ludzi z Yorkshire. - Bo to jest nowy samochód - powiedział. - W starej obudowie. - Boże - westchnęła. - Tak właśnie się czuję. Niemand tylko się uśmiechnął. Wyczuł, że chciała poflirtować. Te bogate kobitki często miały na to ochotę, ale to nie był dobry pomysł. Przeleciał kilka na początku i nic dobrego z tego nie wynikło. Jedna dzwoniła do niego po sześć razy dziennie, potem, gdy przestał odbierać jej telefony, wyznała wszystko mężowi. Firma straciła klienta wartego co najmniej dwadzieścia tysięcy randów rocznie, a jemu tylko cudem udało się uniknąć zwolnienia. To była za wysoka cena za pieprzenie, którego nawet nie pamiętał. - Dwa tygodnie temu napadnięto ludzi z tej samej ulicy - powiedziała. - Samochód wjechał za nimi, brama nie zdążyła się zamknąć. Trzej mężczyźni. Na szczęście zadowolili się pieniędzmi. Facet trzymał kilka tysięcy w sejfie. - Fart - uznał Niemand. - Najczęściej traci się i pieniądze, i życie. Włączył płaski światłowodowy ekran na dachu samochodu i spojrzał w górę. Urządzenie umożliwiało obserwację jezdni z tyłu pod kątem stu dwudziestu stopni, ale mogło objąć nawet sto sześćdziesiąt stopni. - No, no! - wyraziła uznanie pani Shawn. - To dopiero technika. Mój mąż marzyłby o czymś takim. - Kiedy tam dojedziemy, powinniśmy szybko znaleźć się w środku - oznajmił Niemand. - Jak się to otwiera? - Pilotem. Wprowadza się kod. - Z jakiej odległości? - Trzeba być w bramie. - Niech pani wprowadzi kod już teraz.

Shawn poszukała w torebce, znalazła pilota. - Nie widzę zbyt dobrze - wyjaśniła. Była zbyt próżna, żeby włożyć okulary do czytania, zbliżyła pilota do samej twarzy i niepewnie naciskała klawisze. - Chyba się udało - oznajmiła. Zeke odwrócił głowę w stronę Niemanda, który nie spuszczał wzroku ze wstecznego ekranu. Dom stał przy pełnej zieleni ulicy w Saxonwold, bogatej części miasta. Był jednym z czterech dużych budynków w stylu georgiańskim, zbudowanych na terenie wykrojonym z obszaru jakiejś rezydencji. Otaczał go trzymetrowy mur zwieńczony drutem kolczastym. Kiedy Zeke podjechał przed stalową bramę, Niemand uchylił drzwi po swojej stronie. - Proszę otworzyć bramę, pani Shawn - powiedział. - I zamknąć, gdy tylko znajdzie się pani w środku. - To działa bardzo szybko - ostrzegła. - Ja też. Wysiadł przy krawężniku, rozejrzał się wokoło. Zmierzch wczesnego lata na wyżynie Highveld, świeże zapachy, odrobina woni kwitnącej jakarandy na szerokiej ulicy, miejsce, gdzie się wraca do swojego domu, pływa w basenie, nalewa dużą porcję szkockiej whisky i zrzuca balast codziennych trosk. Rozległ się ostry dźwięk, brama otwarła się automatycznie i Zeke wjechał na otoczony murem podjazd prowadzący do garażu na trzy samochody. Niemand tyłem wskoczył do środka na moment przed zatrzaśnięciem się bramy. Na ścianie od strony kierowcy pod małym daszkiem był zainstalowany czternastocalowy monitor systemu zabezpieczeń. Pani Shawn podała Zeke’owi inny pilot. Wraz z Niemandem, opartym o samochód, zrobili sobie wycieczkę wideo po domu, pokój za pokojem, mając podgląd z dwóch kamer. Dom urządzono w surowym stylu, metalowe żaluzje zamiast zasłon; niewiele miejsc, gdzie mógłby się ktoś ukryć. Obok monitora świeciła zielona lampka. To oznaczało, że od czasu gdy włączony został alarm, żadnego okna, żadnych drzwi nikt nie otwierał ani nie zamykał. - Wygląda na to, że wszystko jest okej - stwierdził Niemand. - Sprawdź garaż. W środku stał jeden samochód, czarny dżip z napędem na cztery koła. Kamera na poziomie podłogi pokazywała, że nikt się pod nim nie ukrywa. Niemand dał znak. Pani Shawn użyła pilota. Drzwi po lewej stronie się uniosły. Trzymając pistolet przed sobą na wysokości pasa, Niemand wszedł do środka, zajrzał do dżipa, machnął ręką w stronę Zeke’a. Ten zaparkował

za dżipem i drzwi garażu się opuściły. Zeke wyjął spod fotela kierowcy krótkolufową automatyczną strzelbę z kolbą pistoletową. Pani Shawn kartą i kluczem otwarła stalowe drzwi prowadzące do środka. Niemand wszedł pierwszy, za nim Zeke. Znaleźli się w przedpokoju pomalowanym na szaro, w paru odcieniach. Dywan w kolorze morwowym, reprodukcja Cezanne’a. Niemand lubił obrazy, nawet te, których nie rozumiał. Niekiedy kupował książki o sztuce, po jakimś czasie je wyrzucał. Shawn wyłączyła alarm. - Niech pani zaczeka. Pokręciła energicznie głową. - Nie, nie chcę tu zostać sama. Z korytarza wchodzili kolejno do wszystkich pokoi, Niemand szedł na przedzie. Otwierał każdą szafę, każdy kredens, Zeke osłaniał go cały czas. Łóżka miały spody z pełnych skrzyń, więc nie można było się pod nimi ukryć. - Proszę się już odprężyć, pani Shawn - powtórzył Niemand w salonie. Włożył pistolet do kabury. Sam nie czuł się wcale odprężony. Pani Shawn poszła do kuchni, wróciła z butelką szampana veuve clicquot i kryształowym, smukłym kieliszkiem. - Wypiję musującego drinka - postanowiła. - Jestem taka spięta przez to wszystko. Są tu też inne trunki. Piwo, szkocka, na co panowie mają ochotę? Mężczyźni pokręcili odmownie głowami. - Kiedy spodziewa się pani powrotu męża? - zapytał Niemand. Podniosła zegarek do oczu. - W każdej chwili. Mógłby pan wyjąć korek? Podała butelkę Niemandowi. Wziął ją i wręczył Zeke’owi, który odłożył strzelbę na krzesło. - On otwiera szampana - oznajmił Niemand. - Ja butelki z piwem. Zębami. Pani Shawn uśmiechnęła się ostrożnie, niepewna, o co mu chodziło. Czy popełniła błąd, gdy odruchowo poprosiła białego mężczyznę? Zeke zdarł folię, usunął siatkę, powoli wyciągnął korek. Nie było żadnego huku, rozległ się tylko cichy syk gazu. Nalał. - Dziękuję - powiedziała pani Shawn. - Prawdziwy z pana ekspert. Zeke uśmiechnął się i zaniósł butelkę do kuchni. Pani Shawn wypiła pół kieliszka. - Boże, teraz czuję się o wiele lepiej. Usiądźmy. - Wskazała krzesła obite skórą.

Zeke wrócił z kuchni. - Muszę podzwonić - rzekł. Opuścił pokój, zamknął drzwi. Pani Shawn opróżniła kieliszek, przeszła do kuchni. Niemand usłyszał, jak otworzyła, a zaraz potem zamknęła kredens. Cisza. Po chwili pojawiła się z pełnym kieliszkiem i butelką. - No dobrze - odezwała się, siadając. Uśmiechała się w charakterystyczny sposób, niedbale założyła nogę na nogę. Niemand znał te uśmiechy po zażyciu koki. Spojrzał na jej nogi, opalone, z krągłymi udami, stopy w butach wyglądających na miękkie. - Nareszcie w domu - westchnęła. - Jest pan bardzo profesjonalny. Jak mam się do pana zwracać? - Mike. - Wytrzymał jej wzrok, uśmiechnął się, spojrzał na zegarek. Wyczuwał coś niedobrego w tym domu. Czasami miewał takie wrażenia na patrolu, niepowodowane niczym konkretnym. - Zna pani ludzi z sąsiednich domów? Wypiła łyk. - No cóż, my przetrwaliśmy tu najdłużej. Ile? Dwa miesiące, trochę mniej. Możesz w to uwierzyć, Mike? - Przymknęła oczy, miała krótkie rzęsy. - Gdy tu przyjechaliśmy, ja naiwna myślałam, że będzie jak w Malezji. Mieszkałam tam ze swoim pierwszym mężem, mieliśmy uroczy dom w Kuala Lumpur. Biedni nikogo tam nie niepokoją. - Boże, jaki szok przeżyłam. Nienawidzę tego cholernego kraju, chciałabym wrócić do Anglii już jutro... Te wyznania zaczęły nużyć Niemanda. Codziennie musiał wysłuchiwać osób takich jak ona. Czasem określał swoją pracę jako ochronę pasożytów. - ...ten cholerny Brett obiecywał, że to potrwa dwa albo trzy tygodnie. Ale ludzie zaczęli mu robić trudności, nie mógł się z nimi dogadać, potem znowu... - Zna pani swoich sąsiadów? - zapytał. Zamrugała. Najwyraźniej potrzebowała chwili, żeby podjąć nowy temat. - No, widuję od czasu do czasu ludzi po tej stronie. - Skierowała kciuk w lewo. Machamy do siebie. To Amerykanie. Mają stałego ochroniarza. Jakiegoś Izraelczyka. Był kiedyś gorylem premiera. Bóg jeden wie, ile to kosztuje. - A druga strona? - Dom jest pusty. Ci ludzie wyprowadzili się parę tygodni temu. Przyjechali tu tylko na kilka miesięcy. Szczęściarze. Zadzwonił telefon, w dwóch miejscach domu. Wypiła z kieliszka do dna, poszła do kuchni. Coś złego czaiło się gdzieś tutaj.

Niemand wyjrzał na korytarz, spojrzał w prawo i w lewo; przeszedł do jadalni, z wielkim jasnym stołem i dziesięcioma krzesłami. Zeke przysiadł na blacie i rozmawiał przez telefon komórkowy. Spojrzał na Niemanda, uniósł brew. Niemand wzruszył ramionami, wrócił do salonu. Pani Shawn właśnie wychodziła z kuchni, znów z pełnym kieliszkiem. - Mój mąż - powiedziała. - Będzie za minutę. Wyjeżdża jutro do Londynu. Nie chce mnie zabrać. Czasami myślę, że chętnie zobaczyłby mnie w trumnie. Nieokreślone złe przeczucia Niemanda trochę osłabły; wyszedł, by wprowadzić pana Shawna. Na zewnątrz, na podjeździe i ulicy, rzęsiście oświetlonych, było jasno jak w dzień. Kiedy mężczyzna przejechał w audi obok niego, Niemand zobaczył jego pucułowatą twarz. Shawn wysiadł w garażu, z aktówką w lewej ręce, spojrzał na zegarek. Był niski i brzuchaty, nawet drogi garnitur nie mógł poprawić jego wyglądu. - Tylko pan? - zapytał. Niemand zaprzeczył ruchem głowy. - Mój partner jest w środku. Mężczyzna spojrzał na niego. - Jaki ma kolor skóry? - Czarny. - Żadnych czarnych w tym domu. Nie ufaj czarnuchom. - Shawn wskazał podłogę. - Następnym razem będzie czekał tutaj. Ten człowiek powinien umrzeć gwałtowną śmiercią, pomyślał Niemand. Nic nie powiedział, ruszył do drzwi prowadzących do domu. Shawn je otworzył. Niemand wszedł pierwszy. Skierowali się przez hol do salonu. Kobieta stała przy wejściu do kuchni, z kieliszkiem szampana w dłoni. Zeke siedział na skórzanym krześle, strzelbę trzymał na kolanach. Brett Shawn rzucił aktówkę na krzesło, zdjął marynarkę. Nawet nie spojrzał na żonę, oczy miał wlepione w Zeke’a. Cisnął drogą marynarkę byle gdzie. Wyszedł na środek pokoju, dał znak Zeke’owi, by wstał - unosząc dłoń, natarczywie pstrykał krótkimi palcami. - Zabieraj się stąd - rzucił. - Nie po to wydaję majątek na cholerne meble, żeby obcy ludzie sadzali na nich swoje tyłki. Wyraz twarzy Zeke’a nie zmienił się ani trochę. Wstał, luźno trzymając broń, spojrzał na Niemanda. Ten skinął głową pani Shawn. - Dziękuję panu - powiedziała. - Dziękuję wam obu.

Brett Shawn wyszedł pierwszy na korytarz, Zeke za nim. Shawn był już przy drzwiach do holu, położył dłoń na klamce, gdy Niemandowi zjeżyły się włosy na karku. Spojrzał w górę. Kątem oka dostrzegł na suficie ciemną linię, której przedtem nie było. Krzyknął: - Zeke! - Obrócił się, wyszarpnął pistolet z kabury przy pasie, rzucił się na podłogę, przetoczył i przyjął pozycję strzelecką. Mężczyzna nad sufitem rozsunął okienko włazu i wystrzelił serię z karabinu, trafił Shawna w momencie, gdy ten się odwracał. Prawie przeciął go na pół. Zeke wystrzelił w sufit - nawet się nie odwrócił, tylko odchylił do tyłu głowę. W korytarzu rozległ się ogłuszający huk, w następnej chwili głowa Zeke’a rozpadła się, eksplodował balon krwi, kości, różowej i szarej mazi. Niemand już przymierzył się do strzału swoją trzydziestkąósemką, w dach za łukiem kontrolnym, ale nie pociągnął za spust. Czekał. Cisza. Stuknięcie w górze. Odgłos uderzenia. Czekał. Na podłogę korytarza spadł karabin. Potem bezwładnie wysunęły się z włazu ręka i ramię w T-shircie. Do Niemanda dotarły wrzaski pani Shawn. Nie zwracał na nie uwagi. Chwycił strzelbę Zeke’a, przesunął rękę nad jego głową, wysmarował sobie gardło i klatkę piersiową krwią przyjaciela, położył się na wznak i spojrzał w stronę włazu. Pani Shawn przestała wrzeszczeć. Z tyłu otwarły się drzwi do salonu. Niemand przymknął oczy. Pani Shawn krzyknęła znowu i zatrzasnęła drzwi. Niemand leżał na morwowym dywanie ze strzelbą u boku, spoglądał na właz spod przymkniętych powiek. Nic. Tylko krew spływająca po nagim ramieniu wzdłuż palców, kapiąca w dół. Pani Shawn coś wykrzykiwała do telefonu. Niemand nie mógł rozróżnić poszczególnych słów. Byli nad sufitem przez cały czas. Mogli się tam dostać przez pusty sąsiedni dom, prawdopodobnie zrobili sobie z drabiny most nad dachami. Niemand czekał. Obraz przed oczami zaczął mu się rozmywać, mętnieć. Z góry nie dobiegał żaden dźwięk. Nie żyje albo uciekł, pomyślał.

Napiął mięśnie. Szuranie. Ciało uzbrojonego bandyty wypadło przez luk i wylądowało u stóp Niemanda. Krew rozlała się dookoła. Zostało przez kogoś zepchnięte. Niemand nie poruszał się, wstrzymywał oddech. Instynkt mu podpowiadał, że drugi bandyta nad sufitem nie ma broni palnej. I że musi się spieszyć - reszta napastników mogła być teraz blisko, czekali, żeby otwarł im bramę. Gdyby tego nie zrobił w miarę szybko, prawdopodobnie uciekliby i zostawili go tutaj. Niemand patrzył na właz - teraz wydawał mu się jedynie czarnym kwadratem. Nic się nie działo. Drzwi salonu znowu się otwarły. Pani Shawn tym razem nie krzyknęła, ale powiedziała cicho, głosem dziecka: - O mój Boże, wszyscy nie żyjecie? Niemand nie spuszczał oczu z włazu. Nic. Najpierw stopy. Czarnoskóry mężczyzna wyłonił się z otworu. Zrobił krok w powietrze i opadł z sufitu jak akrobata, trzymając przy piersiach długi nóż rzeźnicki. Pani Shawn pisnęła przeraźliwie. Dźwięk przypominał zgrzyt metalu drapniętego metalem. Wylądował okrakiem nad ciałem swojego partnera. Utrzymał równowagę tak doskonale, jakby zeskoczył z krzesła. Skierował ostrze noża w stronę pani Shawn. - Zamknij się, suko! - krzyknął. Spojrzał na leżącego na podłodze Niemanda. Zrobił krok do przodu, zgiął się w pasie, odchylił ramię do tyłu, by wbić ostrze w pachwinę Niemanda i przeciąć tętnicę udową. - Nie! Pani Shawn, znowu pisk metalu ocierającego się o metal. Niemand otworzył oczy, podniósł strzelbę, nacisnął spust. Głuche uderzenie kurka. Nic. Wadliwy pocisk, przypadek zdarzający się raz na pięć tysięcy strzałów. Napastnik zamachnął się. Niemand wyprostowaną prawą nogę, kopnął go tak mocno, jak zdołał; goleń tuż pod kolanem uderzyła w krocze przeciwnika. Krzyk bólu; ręka z nożem się cofnęła. Niemand

błyskawicznie oplótł lewym kolanem prawą łydkę mężczyzny, przetoczył się w lewo, prawym kolanem naciskając górną część uda napastnika. Poczuł, że staw ustępuje, ścięgna, chrząstki pękają. Mężczyzna uderzył w ścianę ramieniem, a jego głowa odwróciła się w bok. Otwarte usta, wykrzywione z bólu i zaskoczenia. Ręka z nożem zmieniła kierunek, wielkie błyszczące ostrze. Niemand próbował chwycić przegub napastnika lewą ręką, zdzielił go strzelbą w głowę, położył krótką lufę tuż przy jego uchu, szarpnął broń do tyłu... Strzelba wypaliła. Niemand bezwiednie nacisnął spust. Na moment zastygli w bezruchu, dwaj mężczyźni, jeden czarny, drugi biały. Nogi posplatały się ze sobą, twarze były blisko jedna przy drugiej, patrzyli sobie w oczy. Mocny jest - pomyślał Niemand. Mężczyzna chwycił prawą ręką za lufę strzelby i popychał Niemanda, zyskując przewagę. Niemand czuł, że jego lewe ramię słabnie, zaczynał przegrywać. Tym razem nie był szybszy, widział na ostrzu noża swoją krew. Nie. Nie mógł umrzeć tutaj, w domu takiego sukinsyna, w służbie tego angielskiego kutasa. Rozluźnił ramię, zaskoczył czarnego mężczyznę, skierował lufę strzelby w jego stronę, nacisnął spust. Udało się. Przymknął oczy, by nie oślepił go błysk z wylotu lufy. Przez zmrużone powieki dostrzegł płomień. Poczuł, że parzy mu twarz. Przeciwnik zwiotczał. Niemal wyczuł gorącą ciecz w jego ustach, oczach i nad nozdrzami. Po chwili - wciąż jeszcze dzwoniło mu w uszach - odepchnął ciało i uniósł ramiona z ciemniejącego morwowego dywanu. - Pani Shawn? Żadnej odpowiedzi. Podniósł się na kolana. Leżała na plecach, z jedną nogą podwiniętą pod siebie, jedną wyciągniętą. Spojrzał na nią i już wiedział - nie żyła. Nie musiał sprawdzać pulsu. Był tego pewien. On sam strzelił jej w pierś. Broniąc się przed nożownikiem, zabił panią Shawn. Może biegła mu z pomocą? Pamiętał jej krzyk. Wstał, poszedł do kuchni, wytarł strzelbę Zeke’a, wrócił i włożył ją w ręce przyjaciela. Musiał je wygiąć, przesunąć ciało. Chciał pocałować Zeke’a na pożegnanie, w to, co zostało z twarzy, ale się powstrzymał. Zeke z pewnością by sobie tego nie życzył. Potem szybko ucałował szyję kompana. Wciąż była ciepła.

Zadzwonił do Christy, rozejrzał się dookoła, znalazł ukryty zapas koki, otworzył wielką teczkę Bretta Shawna. Duża żółta koperta, w środku trzy pliki setek, w sumie może dwadzieścia tysięcy dolarów amerykańskich. Trzy żółte koperty, dokumenty, dwa spisy telefonów. Kaseta wideo z naklejką, na której ukośnym pismem zanotowano jakieś litery i cyfry. Niemand zabrał koperty, kasetę i wyszedł. Ruszył z coltem w dłoni do mercedesa. Żadnego śladu kumpli nieproszonych gości ani Izraelity z sąsiedniego domu. Włożył skradzione rzeczy do skrytki pod podłogą samochodu. Potem wrócił do domu i oczekując na przyjazd stróżów prawa, wziął działkę koki, dwie działki. Pomyślał, że to słabość zażywać narkotyki, ale nie mógł się pogodzić z myślą, że koka trafi w ręce policji. Spuszczał właśnie resztę kokainy z wodą w sedesie, gdy odezwał się telefon. Niemand spokojnie wycierał ręce, potem, nie mogąc już znieść ciągłego dzwonienia, podniósł słuchawkę. Rozmowa międzynarodowa. - Shawn? - Pan Shawn miał wypadek. Nie żyje. Chwila ciszy. - A pan kim jest? - Jakiś akcent. Niemiecki? Niemand zastanawiał się przez moment. - Pracownikiem - powiedział. - Shawn miał dokumenty. I kasetę. Wziął je pan? - Tak. - Zakładam, że pan je odda? Niemand znów pomyślał chwilę. - Ile to jest warte? - Za dostarczenie do Londynu uzgodniona suma. Dziesięć tysięcy funtów. I zwrot kosztów. Za bilety lotnicze i tak dalej. Powiedzmy, dodatkowe pięć tysięcy. - Dwadzieścia tysięcy - powiedział Niemand. - I zwrot kosztów. - Załatwione. W Londynie zrobi pan tak... Powinien zażądać więcej. 2.

...Hamburg... Tilders zadzwonił tuż przed czwartą. Anselm palił papierosa na balkonie i przyglądał się lekko wzburzonemu jezioru Aussen Alster. Masując zdrętwiałe palce lewej ręki, myślał o swoim bracie i pieniądzach; o tym, że z każdym rokiem lato stawało się coraz krótsze. Beate zastukała w szklane drzwi, podała mu telefon bezprzewodowy. Anselm pstryknął papierosem i wziął telefon. - Mam go - oznajmił Tilders. - Tak? - powiedział Anselm. Tilders mówił o mężczyźnie o nazwisku Serrano. - Gdzie? - Hauptbanhof, siódma dziesięć. W Schnellzug z Kolonii. - W pociągu? Ten gość? - Tak. Ale teraz jest ich troje. - Jak to? - Jedzie też jakaś kobieta. Otto mówi, że mięśniak wysiadł, kupił walizkę i ona ją teraz trzyma. Goryl Serrana, Węgier o nazwisku Zander, znany również jako Sanders, Sweetman, Kendall. Więcej jego nazwisk nie znali. - Zadzwoń znowu o piątej - powiedział Anselm. - Muszę się skonsultować z klientem. Podszedł do biurka i zadzwonił do O’Malleya, do Anglii. Nie zastał go, ale obiecano skontaktować się z nim i przekazać mu, by natychmiast oddzwonił. Anselm wrócił na balkon, zapalił następnego camela i patrzył, jak prom przybija do brzegu. Ściemniało się już, w powietrzu wisiał deszcz. Nad statkiem unosiła się chmara mew, czarnookich drapieżników; badawczo obserwowały pokład, wypatrywały jedzenia. Pamiętał mgliście jak zabrano go na jego pierwszą wycieczkę promem po Alster w dniu, kiedy schwanenvater wyprowadził łabędzie z ich zimowego schronienia. Mężczyzna powoli sunął kanałem w małej łodzi, holując pływającą zaporę. Za nią podążały setki łabędzi; na otwartej wodzie pary zaczęły się odłączać, by odszukać swoje siedliska. Przez całe lata Anselm myślał, że to się odbywa codziennie, że każdego dnia jakiś mężczyzna wyprowadza łabędzie jak grajek z Hamelin szczury. Otwarły się drzwi za jego plecami. - Herr Anselm? Ten blady księgowy. Czy można było zwracać się do kogoś bardziej służalczo? Co czyniło ludzi tak potulnymi? Historia, pomyślał Anselm, historia. Odwrócił się.

- Herr Brinkman. - Czy mogę poruszyć pewną sprawę, Herr Anselm? Brinkman przygryzł dolną wargę. Nabrała trochę koloru. - Dawaj pan. Brinkman rozejrzał się, czy nikt nie podsłuchuje, i powiedział jeszcze ciszej: - Nie lubię poruszać takich kwestii, Herr Anselm, ale jest pan tutaj ważną figurą. Wydaje mi się, że Herr Baader nie w pełni rozumie, że to rzecz niecierpiąca zwłoki. Właściciel budynku grozi poważnymi konsekwencjami za zaleganie z płatnością. Są także inne problemy. - On wkrótce wraca. Uświadomię mu, jak pilna jest ta sprawa - odparł Anselm. Baader był właścicielem ich firmy. Przebywał teraz na Antylach, spędzał tam miesiąc miodowy. Numer cztery, a może pięć? - Są też inne sprawy - powiedział Brinkman. - Tak? Brinkman poruszał głową to w tę, to w drugą stronę, znowu przygryzł dolną wargę. - O co chodzi? - Herr Baader chce, żebym zaksięgował pewne wydatki w koszty firmy, a tego mi nie wolno zrobić. Mogę trafić do więzienia. Anselm w ogóle nie był zaskoczony. - Powiedział mu pan o swoich obawach? Brinkman skinął głową. - On mnie nie słucha. - Porozmawiam z nim. - Herr Anselm, Herr Baader manipuluje przy wypłatach. - Jak? - Niektóre czeki podpisuje. Inne nie wracają do mnie. - Porozmawiam z nim. Spełniwszy swój obowiązek, przestraszony Brinkman skinął głową i wyszedł. Anselm odwrócił się do okna i zaczął rozmyślać o Baaderze, jego pragnieniach i żonglowaniu rachunkami. Stuknięcie w szybę. Znowu Beate z telefonem. Dzwonił O’Malley. Gwizdnął, kiedy Anselm powiedział mu o Serranie. - Jesteś pewien, że ona niesie jego walizkę, chłopcze? - Jestem pewien.

Tilders nie mówił „tak”, kiedy chciał powiedzieć „tak sądzę”. Wyszkolił Ottona, jego z kolei wyszkolił Baader, a sam był należycie wyszkolony pod każdym względem i nauczony wszystkiego z wyjątkiem uczciwości w rachunkach. - To nie są skarpety, koszule i brudne slipy? - zapytał O’Malley. - Równie dobrze mogą to być ręcznie wyrzeźbione sztuczne penisy i stare egzemplarze „Vatican News”, z tego co wiemy. - Jasna cholera - mruknął O’Malley. - John, ten sukinsyn doprowadza mnie do rozpaczy. Musimy się temu przyjrzeć, tylko rzucić okiem. Przez chwilę. - W porządku - powiedział Anselm. - Nie krępuj się. Znasz czas oraz miejsce. Myśmy swoje zrobili. - John, John... - To nie jest nasza zwykła robota. - Nonsens. Baader by to zrobił. On sam też by zrobił, pomyślał Anselm. - No nie wiem - mruknął. - Zadzwoń do niego na komórkę. - Posłuchaj, mógłbyś znaleźć kogoś do tej roboty, John? - Nawet jeśli mógłbym, ty musiałbyś za to zapłacić. - Dam dziesięć patyków. - Czego chcesz za dziesięć patyków? O’Malley wyjaśnił, czego chce. Anselm westchnął. - I to wszystko? Wdać się w walkę z gorylem za dziesięć patyków? Ten kutas może potraktować poważnie swoją robotę. Absolutnie nie. - Dwanaście. Anselm się zastanowił. Wiedział, że nie powinni się angażować w takie sprawy. Ale z czegoś trzeba zapłacić pensje, między innymi sobie samemu. Znał kogoś, kto by to załatwił za tysiąc pięćset. - Nie - powiedział. - Dwanaście, ostatnie słowo. - Piętnaście, bez względu na wynik. Jak nie, to nie. Teraz O’Malley westchnął. - Jezu, twardy jesteś. Anselm skrzywił się, niezadowolony z pertraktacji. Mógł pewnie uzyskać dwadzieścia, nawet więcej. Rozłączył się i zadzwonił do Tildersa. - Jest coś, co musimy zrobić.

- Tak - rzucił Tilders. - Co? - Jaką walizkę kupił Zander? - Aluminiową, taką jakich używają fotografowie. Anselm milczał tak długo, że Tilders pomyślał, że połączenie zostało przerwane. - John? - Powiedz Ottonowi, żeby kupił taką samą. Dokładnie taką samą. Musiał teraz zadzwonić do ślusarza i wykonać cztery następne telefony, poświęcił na to dwadzieścia minut. 3. ...Hamburg... Schnellzug wjechał na olbrzymi sklepiony dworzec punktualnie co do sekundy, według wielkiego zegara na Hauptbanhof. Zander, ochroniarz, pojawił się pierwszy, zatarasował wejście do wytwornego wagonu i jakby nigdy nic, rozglądał się wokoło. Był dość drobnej budowy, jak na kogoś w tym fachu, miał jasne włosy i wyglądał elegancko w ciemnym garniturze z rozpiętą marynarką. Gdy uznał, że wszystko jest w porządku, przesunął się w lewo i Serrano wysiadł na peron. On też miał na sobie ciemny garnitur, ale w jego wyglądzie nie było nic eleganckiego. Niski i pękaty, z tłustą cerą, włosy jak spryskane lakierem, a na kołnierzyku fałda tłuszczu. Przez ramię przewiesił torbę z laptopem. Za nim wysiadł jakiś biznesmen w średnim wieku, z niezadowoloną miną; uniósł głowę i wciągnął nosem stęchłe dworcowe powietrze. Następnie pojawiła się starsza kobieta z twarzą jakby zabalsamowaną, jej ubiór był doskonały w każdym szczególe; potem rodzina, cztery osoby, najpierw rodzice. Kiedyś gastarbeiterzy z Anatolii, pomyślał Anselm, teraz bogacze. Potem ich nastoletnie dzieci, chłopiec i dziewczynka, obywatele żadnego i każdego kraju. Mieli słuchawki na uszach, poruszali głowami, jakby cierpieli na jakąś egzotyczną dolegliwość.

W drzwiach stanęła kobieta. Miała około trzydziestki; ciemne włosy zebrane do tyłu, ciemna szminka, czarne ubranie: spodnie, buty na niewysokich obcasach. Miała surową twarz o ostrych rysach; niebrzydka. - To ona - stwierdził Tilders. Trzymał telefon komórkowy przy twarzy, poważnej, długiej; przypominał filozofa. Anselm wykonał pół obrotu, łyknął trochę Apfelkorn z małej buteleczki, rozlał płyn wewnątrz ust, poczuł łagodny płomień alkoholu. Zrobił to już po raz drugi. Bał się ataku paniki i wydawało mu się, że picie pomoże mu go uniknąć. Tak czy inaczej, pił za dużo; nie przejmował się tym, jeśli nie liczyć godzin przed świtem, dzikich obszarów nocy. Kobieta niosła aluminiową walizkę w lewej ręce, wyraźnie bez żadnego wysiłku. - Ze Wschodu - powiedział Tilders. - Na pewno jest ich tylko troje? - Nie możesz mieć do mnie pretensji - odparł Tilders. - To nie jest nasza robota. Mam rację? Anselm opróżnił buteleczkę. - Tak - potwierdził. - To wyłącznie moja wina. Tilders rozmawiał z kimś przez telefon. Ruszyli za kobietą, Serranem i jego ochroniarzem wzdłuż peronu do ruchomych schodów, które prowadziły do hali dworcowej. Kobieta zachowywała stały dystans w stosunku do mężczyzn na przodzie i ludzi pomiędzy nimi. Na zatłoczonych schodach ruchomych Zander spojrzał raz do tyłu, tylko rzucił okiem. Serrano miał spuszczoną głowę, człowiek ignorujący otoczenie, bezpieczny ze swoim ochroniarzem. W hali Zander przystanął, znów rozejrzał się wokoło, potem ruszył w prawo, w stronę wyjścia na Kirchenallee. Kobieta bez wahania skierowała się za nim szybkim krokiem. W hali było pełno ludzi: pracownicy i klienci dworcowych sklepów, podróżni, młodzież na wrotkach, uliczni artyści, żebracy, drobni przestępcy, dziwki, kanciarze. Przy wyjściu Zander rozejrzał się raz jeszcze. Kobietę zablokowała szkolna wycieczka. Znajdowała się z dziesięć metrów za Zanderem i Serranem. - Robi się późno - zauważył Anselm. To się nie mogło udać, był tego pewien. - Scheise - zaklął Tilders. Nie wiadomo skąd pojawił się nagle chłopiec, Cygan, szybko przepychał się przez tłum, chude dziecko w burym anoraku, ze zmierzwionymi czarnymi włosami. Podbiegł prosto do kobiety, uderzył ją ręką w klatkę piersiową, a kiedy się cofnęła, wymierzył drugi cios. Upadła ciężko na posadzkę, ale nie wypuściła walizki z rąk.

Bez chwili wahania, chłopiec nadepnął jej na rękę ciężkim martensem na grubej podeszwie. Krzyknęła z bólu, rozwarła palce. Mały Cygan chwycił aluminiową walizkę, ale kobieta złapała go za nogę. Chłopak kopnął ją w szyję, trzasnął ją w twarz, potem między piersi, raz, drugi prawą pięścią małą jak torebka szklanych kulek. Kobieta się cofnęła, zupełnie straciła chęć do walki. Łobuz pobiegł w stronę wyjścia. Nikt nie zareagował. Ludzie nie chcieli się mieszać do takich spraw. Podobne wypadki ciągle się zdarzały i było niebezpiecznie wchodzić złodziejom w drogę. Nawet dzieci czasami wyciągały noże, cięły na oślep. Nie tak dawno jakiś mężczyzna pchnięty dwukrotnie nożem w pachwinę zmarł w karetce pogotowia. Ojciec trojga dzieci. Ale Zander znalazł się nagle na miejscu zdarzenia, biegł płynnie, bez wysiłku; prześlizgiwał się między ludźmi niczym ryba. Przewaga chłopca na starcie nie była zbyt duża, kobieta znajdowała się blisko Zandera, a wydarcie jej walizki zabrało sprawcy zbyt wiele czasu. - Scheisse - powiedział znowu Tilders. Chwilę potem ktoś w tłumie niby się potknął i potrącił długowłosego mężczyznę, który akurat znalazł się na drodze Zandera. Mężczyzna upadł na jedno kolano. Zander nie zdążył go ominąć. Zaczepił stopą o przeszkodę, stracił równowagę, upadł na bok, ale odbił się od posadzki i skoczył na nogi jak marionetka pociągnięta sznurkami w górę. Za późno. Chłopiec uciekł, tłum się za nim zamknął. Zander przystanął, niepewny, spojrzał do tyłu. Serrano stał przy kobiecie, oburzony i zrozpaczony. Machnął rękami. Zander zrozumiał sygnał. Zrobił w tył zwrot, by znowu pognać za chłopcem, ale zdał sobie sprawę, że nie ma szans; zawrócił. Serrano był wściekły. Anselm widział, że ślina ciekła mu z ust. Zander wzdrygnął się na ten widok. Żaden z nich nawet nie spojrzał na kobietę, zawiodła ich. Zjawiło się dwóch policjantów, jeden mówił coś do mikrofonu zawieszonego na szyi. Kobieta wstała z ziemi, z nosa sączyła się jej strużka krwi, czarnej w sztucznym świetle hali, prawą ręką rozcierała sobie mostek. Potem zaczesała włosy, które się rozwiązały. Wyglądała teraz znacznie młodziej, jak nastolatka. Pojawił się trzeci policjant, kazał ludziom się rozejść, emocje opadły. Kobieta opowiadała funkcjonariuszom swoją wersję wydarzenia. Kręcili głowami. Anselm spojrzał na Tildersa, który patrzył na zegarek. Poczuł wewnętrzne drżenie, zły znak. Podszedł do kiosku z gazetami, kupił egzemplarz „Abendblatt”. Tempo rozwoju gospodarki malało, związek zawodowy metalowców groził, zaczął się nowy polityczny skandal korupcyjny. Anselm wrócił, stanął za Tildersem.

- Ile jeszcze? - Pięć minut. Serrano i Zander kłócili się, niski mężczyzna gestykulował gwałtownie. Zander odrzucał głowę do tyłu, ramiona zwisały mu po bokach. Serrano wykonał ostateczny, lekceważący gest. - Myślę, że zapewniliśmy sobie dostateczną ilość czasu - odezwał się Anselm. Przez tłum przedzierał się wysoki mężczyzna w czapce na głowie, sądząc po wyglądzie, robotnik. Ludzie rozstępowali się przed nim. Jedną ręką trzymał cygańskiego chłopca za kark, w drugiej miał srebrną walizkę. Niósł ją tak, jakby nic nie ważyła. Kobieta i policjanci ruszyli w ich stronę. Kiedy byli już tylko kilka metrów od nich, chłopiec zwinął się jak kot, odwrócił w stronę mężczyzny, który go schwytał, nadepnął mu na stopę i uderzył go w brzuch. Robotnik się skrzywił; chłopak wyślizgnął się i uciekł. - Co zrobić, szumowiny opanowują cały świat - powiedział mężczyzna do kobiety. - To pani? - Wskazał walizkę. Serrano znalazł się za kobietą. Promieniował radością, w dłoni trzymał zwitek banknotów; zapłata za przysługę. Mężczyzna w czapce wzruszył ramionami, nie wiedząc, jak się zachować. - Nie trzeba - zaprotestował. - Spełniłem tylko obywatelski obowiązek. - Wielkie dzięki. - Serrano wziął walizkę. - Proszę przyjąć te pieniądze. Zasługuje pan na nagrodę Mężczyzna wziął banknoty, spojrzał na nie i włożył do tylnej kieszeni spodni. - Kupię coś dzieciakom - oznajmił. Odwrócił się i odszedł, lekko utykając na przydeptaną nogę. Tilders ruszył swoją drogą. Anselm zmusił się, by wyjść z hali bez pośpiechu, znalazł samochód zaparkowany w niedozwolonym miejscu; silnik pracował. W Mittelweg Gruby Otto, mężczyzna, który popchnął Bogu ducha winnego człowieka pod nogi Zandera, powiedział: - Ten chłopak to niezły numer, prawda? Zasługuje na premię. - Zasługuje na to, żeby go wsadzić za kratki, zanim stanie się jeszcze bardziej niebezpieczny - odparł Anselm. Zadzwonił jego telefon komórkowy. - Zdobyli około pięćdziesięciu stron. Z dwustu, jak przypuszczają - odezwał się Tilders głosem pozbawionym emocji. - To dobrze. Zrób kopie.

- Powodem, dla którego aż troje ich przewoziło walizkę, są prawdopodobnie diamenty - stwierdził Tilders. - Aha. Anselm połączył się z Bowden International. Tym razem odebrał O’Malley. - Około pięćdziesięciu stron. Chyba z dwustu. - To wam się chwali. Tyle, ile można się było spodziewać. Przyślę kogoś. To jest ta chwila, pomyślał Anselm. - Cała wypłata przy odbiorze - zażądał. - Łącznie z premią. - Co to znaczy? Czy nie płacimy waszych rachunków? Anselm przymknął oczy. Nigdy nie chciał mieć nic wspólnego z finansowymi rozliczeniami. - Bez obrazy. Mamy trochę napiętych płatności. Wiesz, jak jest. Chwila milczenia. - Wystawcie naszemu człowiekowi fakturę. On da wam czek. - O’Malley znów umilkł na moment. - Przyjmiesz nasz czek, compadre? - Z głęboką i uniżoną wdzięcznością. Anselm z ulgą odłożył telefon. Utknęli w korku. - Są chętni na drinka? - zapytał. Gruby Otto spojrzał na niego, zamrugał szybko. - Mogę ci postawić mnóstwo drinków - powiedział Anselm. Wiedział, co Otto o tym myśli. - Chyba skorzystasz z propozycji? Pojechali do lokalu na Sierichstrasse. Anselm odwiedził to miejsce samotnie kilka razy, siadywał w ciemnym kącie, zmagając się z lękiem, jaki w nim budziło przebywanie w miejscach publicznych. Walczył ze swoją paranoją, gdy mu się wydawało, że nieznajomi patrzą na niego znacząco. 4. ...Hamburg... W gasnącym ciemnopurpurowym świetle Anselm skręcił za róg i zobaczył audi zaparkowane w pobliżu jego bramy, po przeciwnej stronie wąskiej uliczki. Zauważył, że ktoś siedzi na miejscu kierowcy. Ciało przeszył mu nagły skurcz - sygnał alarmowy; napiął mięśnie twarzy, skórę na głowie, ściągnął jądra.