Philip Athans
Wrota Baldura
Baldur's Gate
Przełożył Rafał Gałecki
Wydanie oryginalne: 1999
Wydanie polskie: 1999
Moim dwóm córkom dedykuję
(wciąż jestem normalny)
Podziękowania
Adela stworzyłem sam, ale każda inna postać w tej książce, czy to
pojawiająca się na początku, w środku, czy na jej końcu, powstała na
podstawie wspaniałej komputerowej gry Baldur’s Gate, dzieła twórców z
BioWare: Jamesa Ohlena, Lukasa Kristjansona, Roba Bartela, Raya
Muzyki, Johna Galaghera, Scotta Creiga i całej reszty ekipy BioWare, która
opracowała grę. Dzięki wam, chłopaki, grało się naprawdę świetnie!
Na koniec muszę też podziękować mojemu wydawcy, Jessowi
Lebowowi. (Tak jak chciałeś, umieściłem cię w tej książce. No i gdzie jest
obiecane mi pięć dolców?)
Rozdział pierwszy
Ostrza starły się ze sobą aż iskry poszły. Abdel natarł z taką siłą, że jego ramię wpiło się
w ciężkie ostrze własnego pałasza. Zignorował ból i pchnął jeszcze mocniej. Był na tyle
wysoki i silny, by zdecydowanie wytrącić swego przeciwnika z równowagi. Wróg zatoczył
się dwa kroki w tył i wyrzucił lewą rękę w bok, by powstrzymać upadek. Abdel natychmiast
wykorzystał przewagę i ciął w odsłonięty brzuch napastnika, rozdzierając na strzępy jego
kolczugę, ciało i kręgosłup.
Abdel rozpoznał dwóch z czterech mężczyzn próbujących go zabić. To byli najemnicy,
twardziele tacy jak on sam. Na pewno ktoś im zapłacił, ale kto i dlaczego – tego Abdel nie
wiedział.
Minęło jakieś dziesięć czy nawet dwadzieścia sekund, zanim mężczyzna, którego Abdel
zabił, pojął, że jest już martwy. Patrzył się w dół, na głęboką ranę w swoim brzuchu,
przecinającą go prawie na pół. Krew była wszędzie, czerwień mieszała się z żółto-szarą
tkanką rozprutych wnętrzności. Twarz umierającego przybrała niemal komiczny wyraz: była
biada, zaskoczona i jakby zniesmaczona. Ten widok sprawił, że serce Abdela zabiło żywiej;
on sam nie wiedział, czy z powodu szoku czy raczej przyjemności. Tę chwilę zastanowienia
Abdel niemal przypłacił życiem, kiedy jeden z pozostałych bandytów niespodziewanie zbliżył
się, wywijając trzymanymi w obu dłoniach małymi, ostrymi toporkami.
– Kamon – zawołał go po imieniu Abdel, jednocześnie cofając się pół kroku w tył, aby
uchylić się przed drugim toporkiem. – Dawno się nie widzieliśmy.
Pracował z Kamonem jakiś rok temu, strzegąc pewnego magazynu w Athkatli, gdzie jakiś
tajemniczy towar leżał na tyle długo, by przyciągać uwagę złodziei. Tylko Kamon walczył
dwoma bliźniaczymi toporkami. Niski i przysadzisty, był wojownikiem, którego wielu mniej
doświadczonych przeciwników nie doceniało. Każdy, kto siedział w tym fachu tak długo jak
Abdel, mógł zobaczyć w jego błękitnych oczach, rzucających szybkie i bystre spojrzenia, jak
groźnym rywalem był Kamon.
– Abdel – zaczął Kamon – przykro mi z powodu twojego ojca.
To był stary trik z odwróceniem uwagi, starszy nawet niż sam Gorion, który kiedyś
wydawał się Abdelowi najstarszym człowiekiem przemierzającym ulice i trakty Faerunu.
Abdel zerknął kątem oka na swego ojca. Gorion trzymał się dzielnie, jak zwykle starając się
tak walczyć, by nie zabić bandytów, którzy oczywiście nie byli tak łaskawi jak ów starzec.
Atakował go szablą bandzior o ciemnej karnacji skóry, z wyszywaną opaską na głowie.
Bardzo szybko, ale i trochę niezdarnie. Gorion mógł go przez jakiś czas trzymać na dystans
swoją solidną, dębową lagą, ale jak długo?
Abdel zaczekał, aż Kamon wysunie w jego stronę prawe ramię i niespodziewanie
wyprowadził mieczem cios od dołu, podbijając ostrze toporka z taką siłą i szybkością, iż
wytrącona broń zdarła styliskiem skórę wnętrza dłoni rywala. Kamon zaklął i cofnął się trzy
kroki w tył. Utrata broni zaskoczyła go, nie na tyle jednak, by się nierozważnie odsłonił. Był
doświadczonym wojownikiem i zawsze miał oczy szeroko otwarte. Jego toporek tkwił teraz
zaklinowany na ostrzu miecza Abdela.
Abdel powinien teraz jak najszybciej pozbyć się nadzianego na miecz toporka, jednak
zamarł, kiedy usłyszał za sobą skrzypienie żwiru. Miał nadzieję, że Kamon wykorzysta
sytuację i zareaguje właściwie, i Kamon wyświadczył mu tę przysługę. Bandyta rzucił się nań
szybko, celując drugim toporkiem w jego pierś. Abdel błyskawicznie podkurczył kolana,
zasłaniając się jednocześnie mieczem. Jego stopy straciły oparcie i Abdel runął na plecy w
tym samym momencie, kiedy olbrzymia halabarda zachodzącego go od tyłu przeciwnika
miała go przeciąć na pół.
Żwir zazgrzytał pod ciężkim krokiem Eagusa, pierwszego z bandytów, którego Abdel
rozpoznał, gdy spotkali się na drodze. Eagus wciąż złościł się z powodu tej blizny, którą miał
na twarzy, od kiedy jakieś osiem miesięcy temu przegrał z Abdelem zakład w Julkoun. Na
wspomnienie tego wydarzenia Abdel mimowolnie się uśmiechnął, nie bacząc na deszcz
ciepłej krwi, która szeroką strugą chlusnęła na niego z góry.
Cios Eagusa, który mierzył w Abdela, roztrzaskał czaszkę Kamona, od czubka aż po
podbródek. Abdel żałował tylko, że nie zdążył wcześniej zapytać Kamona, co takiego strzegli
w magazynie w Athkatli.
Zwinięty na ziemi Abdel rozprostował nagle nogi i ciął mieczem w tył, wciąż mając
nadziany na ostrzu toporek. Liczył, że trafi Eagusa, podczas gdy broń halabardnika wciąż
tkwiła w głowie jego przyjaciela. Nagle palący ból w boku zaparł mu dech, a on sam
instynktownie rzucił się w lewo.
Piąty bandyta, ten który dotąd trzymał się z dala, strzelił z kuszy i jego bełt utkwił w
prawym boku Abdela. Abdel chwycił za drzewce i wyrwał je z rany, rozszarpując przy tym
kolczugę i wyjąc z bólu. Na chwilę ich wzrok spotkał się i Abdel posłał mu tak złowrogie
spojrzenie, że kusznik cofnął się w popłochu. Miał nadzieję, że bandyta przeraził się na tyle,
by więcej już nie strzelać. Zresztą Abdel miał bardziej palący problem.
Eagus miotał się wściekle, usiłując wyrwać ostrze halabardy z głowy Kamona. Abdel był
niebezpiecznie blisko, ale wykorzystał tę chwilę, by sprawdzić, jak radzi sobie ojciec. Szło
mu dobrze, jego przeciwnik męczył się coraz bardziej, wyprowadzając coraz bardziej
chaotyczne ciosy.
– Możemy się tak bawić bez końca, Calishito – rzekł Gorion, odgadując pochodzenie
mężczyzny po jego dziwacznym ubiorze i rodzaju oręża, którym się posługiwał. – Albo
przynajmniej do czasu, aż mi powiesz, kto i dlaczego was wynajął.
Abdel wreszcie uwolnił ostrze swego miecza od toporka, jednym okiem wciąż
obserwując ojca, drugim zezując na Eagusa.
Calishitański najemnik uśmiechnął się, odsłaniając srebrny ząb, dawno już zmatowiały.
– Zostaliśmy dobrze opłaceni, sir, szkoda gadać. Lepiej poddajcie się, to może i nie
zdechniecie – odpowiedział Gorionowi.
Nagle rozległ się odgłos, jakby ktoś zrzucił olbrzymiego arbuza z wysokiej wieży – to
Eagus uwolnił swoją halabardę. Podniósł długie drzewce do góry i zatoczył nim, zbryzgując
Abdela i drogę wokół siebie krwią Kamona. Abdel rzucił toporkiem, lecz Eagus z łatwością
go odbił. Rzut nie miał na celu zabić Eagusa, a jedynie wytrącić go z równowagi. Abdel
wiedział, że jest tylko jeden sposób i jedna sekunda na to, by się przekonać, czy jego manewr
poskutkował.
Zerwał się i szybko skoczył, na straszne pół sekundy tracąc ziemię pod nogami. Poleciał
wprost na Eagusa i poczuł, jak ostrze jego miecza zagłębia się w szczelinie przerdzewiałej
zbroi bandyty, zanim jeszcze jego nogi dotknęły ziemi. Zamierzał wstać i wepchnąć miecz
głębiej, szatkując flaki Eagusa na sałatkę, lecz ten nie stracił równowagi aż tak, jak oczekiwał
Abdel. Bandyta ześliznął się z czubka jego miecza. Buchnęła krew, Eagus wykrzywił twarz w
grymasie bólu, lecz stał i walczył dalej.
Halabarda świsnęła i Abdel z ledwością zdążył unieść miecz, by zasłonić się przed
ciężkim ciosem. Ostrze pałasza wgryzło się głęboko w grube drzewce halabardy i ugrzęzło w
nim. Abdel był bezbronny. Eagus wyszczerzył żółte zęby w burej masie paskudnej brody i
zastosował dźwignię, wykorzystując długie drzewce halabardy – szarpnął mocno w górę i
choć musiało mu to sprawić straszny ból, a jego rana otworzyła się szerzej, to jednak zdołał
wyrwać ciężki miecz z dłoni Abdela.
Eagus zakrztusił się ze śmiechu, kiedy pałasz Abdela uderzył o ziemię. Miał teraz
przewagę nad Abdelem i potrafił ją wykorzystać. Abdel słyszał z boku dźwięk stali, co
znaczyło, że jego ojciec wciąż zmagał się z calishitańskim szermierzem. Musiał więc walczyć
z Eagusem sam, w dodatku bez broni.
Eagus wyraźnie był już zmęczony, może nawet stracił zbyt wiele krwi, bowiem
zaatakował tak wolno i niezdarnie, że Abdel aż rozczarował się, z jaką łatwością udało mu się
odbić cios halabardy ręką, jakkolwiek siła ciosu niemal nie złamała mu prawego
przedramienia. Zabolało, ale Abdel zignorował ból i wymierzył Eagusowi solidnego kopa.
Czubek ciężkiego buta trafił bandytę wprost w jego otwartą ranę.
Eagus zaskrzeczał i upadł, nogi załamały się pod nim jak zapałki. Abdel wyciągnął
wielki, szeroki sztylet, który dostał od Goriona jako podarunek z okazji osiągnięcia
dojrzałości. Srebrne ostrze zalśniło. Podszedł i poderżnął Eagusowi gardło, patrząc jak powoli
gasną mu oczy, wraz z uchodzącym zeń życiem. Abdel uśmiechnął się, choć wiedział, że
Gorion tego nie lubi. I nagle zdał sobie sprawę, że przecież Gorion wciąż walczy, a poza
tym...
Był jeszcze kusznik. Stał dalej. Mrużył swe ciemne oczy w porannych promieniach
słońca. Jego ćwiekowana, skórzana kamizela skrzypiała przy każdym ruchu. Długie rude
włosy falowały ciężko na wietrze. Kusznik celował w Goriona.
Z gardła Abdela wydarł się pełen rozpaczy krzyk.
– Oj...
Spust zwolnił cięciwę, ciężki bełt ze świstem przeciął powietrze...
– ... cze...
... i utkwił prosto w oku Goriona.
– ... eeee!!!
Abdel już wiedział, zanim jeszcze bezwładne ciało Goriona legło na żwirze drogi, że jego
jedyny ojciec, którego znał, już nie żyje.
W oczach mu poczerwieniało, w uszach zadzwoniło, w ustach czuł jadowity smak miedzi
– ogarnęła go wściekłość. Najpierw podbiegł do calishitańskiego szablisty; po prostu dlatego,
że był bliżej. Trzymał swój ciężki, srebrny sztylet przed sobą, wyprowadzając szybkie
pchnięcia w przód. Zmęczony Calishita zatoczył się w tył i uniósł szablę do góry.
Metal brzęknął, a Calishita zdążył wypowiedzieć tylko pierwszą sylabę imienia jakiegoś
dawno zapomnianego boga, kiedy ciężkie ostrze Abdela strzaskało klingę wspaniale
zdobionej szabli. Dwie trzecie grawerowanego ostrza zawirowało w powietrzu i poleciało
gdzieś w bok, ponad drogą, w stronę krzaków. Calishita mógł tylko patrzeć, jak jego broń
szybuje łukiem i cofać się przed sztyletem Abdela.
Stopa Calishity zapadła się nagle w koleinę wyżartą w drodze przez koła wozów. Stracił
równowagę i runął w tył, co ocaliło go przed kolejnym ciosem sztyletu, który teraz
niechybnie rozpłatałby mu szyję.
Wyjąc z wściekłości, Abdel rzucił się w przód i znów chlasnął. Jego ramię zadrżało pod
nagłym oporem, na jaki natrafiło ostrze ciężkiego sztyletu.
Calishita prawdopodobnie zdążył jeszcze zobaczyć, jak złamane ostrze jego szabli uderza
o ziemię, zanim świat mu zawirował, a coś mokrego i lepkiego zbryzgało twarz. Jego odcięta
głowa mogła jeszcze żyć, aby to zobaczyć, ale on sam był już martwy, zanim głowa i ciało
dotknęły ziemi.
Kusznik nie zamierzał dłużej czekać, by kląć, błagać o litość czy struchleć z przerażenia.
Może nie był najbystrzejszym człowiekiem na Wybrzeżu Mieczy, ale był bystry na tyle, by w
trosce o własne życie rzucić się do ucieczki.
Abdel, wciąż ogarnięty niepohamowaną żądzą mordu, gonił go tak długo, aż wreszcie
dopadł i pokrajał na kupę broczącego krwią mięsa. W końcu przybrany syn Goriona z
Candlekeep, wyczerpany do nieprzytomności opadł na tę stertę podziurawionej skóry, flaków,
strzaskanej kuszy, i zapłakał.
* * *
Abdel od lat sprzedawał siłę swego ramienia i umiejętności wzdłuż i wszerz całego
Wybrzeża Mieczy. Ostatnie dziesięć dni tygodnia spędził eskortując karawanę kupiecką od
Wrót Baldura do biblioteki w Candlekeep. Masywny monastyr w Candlekeep był jego
domem w czasach dzieciństwa, a przynajmniej czymś, co najbardziej przypominało mu
prawdziwy dom. To właśnie tam Gorion, dobry, choć przy tym dość surowy mnich, obudził w
nim wiarę w Torma, boga śmiałków i głupców. To tam próbował zaszczepić w nim miłość do
słowa pisanego, historii i tradycji Faerunu.
Abdel dużo się uczył, ale myślami wciąż był gdzie indziej, aż w końcu obaj – syn i jego
przybrany ojciec zdali sobie sprawę, że nie jest mu przeznaczone pędzić żywot mnicha
zamkniętego w klasztorze, skryby kopiującego ważne dzieła, zachowującego wiedzę i
doświadczenia innych. Abdel pragnął zdobyć własną wiedzę i doświadczenia. I znalazł je
poza bezpiecznymi murami Candlekeep.
Goriona przerażały niektóre potrzeby Abdela: jego potrzeba walki, zabijania, ale przy tym
zdawał się je rozumieć, jakby spodziewając się tego po swym przybranym synu. Jednak z
drugiej strony nigdy nie mógł mu tego wybaczyć.
Abdel wcale nie był podobny do tego mnicha. Nikogo też, kto ich dobrze znał, nie
dziwiło, że ich sposób myślenia także się różni. Gorion był sztywnym chudzielcem,
prawdziwym molem książkowym, Abdel natomiast był doskonale umięśniony, miał ostre
rysy i atramentowo czarne, długie włosy, które opadały na ramiona z tą samą gracją, jaka
kryła się w zwinnych ruchach jego ciała. Był prawie o stopę wyższy niż jego ojczym i przy
blisko siedmiu stopach wzrostu niemal trzykrotnie cięższy.
W ciągu ostatnich kilku lat prawie ze sobą nie rozmawiali, ale kiedy Abdelowi nadarzyła
się okazja eskortować karawanę do Candlekeep, natychmiast z niej skorzystał i to nie tylko
dlatego, że jego sakiewka świeciła już pustkami, ale że znów chciał zobaczyć ojca.
Ich spotkanie pełne było emocji już od chwili, kiedy Abdel przekroczył bramę
Candlekeep i zobaczył ojca. Gorion ucieszył się na jego widok. Może Abdel spędził zbyt
wiele czasu w towarzystwie najemników i płatnych morderców, ale wydawało mu się, że
Gorion przesadza z tą radością. Pierwszego wieczoru rozmawiali o wielu różnych rzeczach.
Gorion zawsze z uwagą przysłuchiwał się opowieściom Abdela o toczonych przez niego
walkach i zwycięstwach, o chciwych kupcach i bandach włóczących się orków czy portowych
tawernach i kumplach po fachu. Ale tej nocy Gorion wydawał się jakiś nieobecny,
zamyślony. Młody najemnik odniósł wrażenie, że ojciec pragnie mu coś powiedzieć.
Abdel, jak to miał w zwyczaju, po prostu zapytał ojca, co chodzi mu po głowie. Gorion
uśmiechnął się i za chwilę już śmiał się na dobre.
– I skrył swą twarz za zasłoną nocy? – zapytał Gorion, parafrazując pewnego barda,
którego Abdel niezbyt sobie przypominał.
– Staey z Evereski?
– Pacys – poprawił Gorion. – Jeśli pamięć mnie nie myli.
Abdel skinął głową, a Gorion zadał mu proste pytanie.
– Czy pójdziesz ze mną w pewne miejsce?
Abdel westchnął głęboko.
– Dobrze wiesz, ojcze, że nie mogę tu zostać. Dosyć mam już twoich ksiąg i zwojów...
– Nie, nie – przerwał mu Gorion, uśmiechając się smutno. – Nic z tych rzeczy. Miałem na
myśli miejsce poza murami Candlekeep. Miejsce zwane „Pod pomocną dłonią”.
Abdel roześmiał się. Oczywiście, że znał to miejsce. W tej przydrożnej gospodzie bywał
już wielokrotnie. Czasem udawał się tam specjalnie – w poszukiwaniu roboty, wina czy
kobiet i zawsze znajdował przynajmniej jedno. Ale jaką sprawę mógł mieć tam jego ojciec,
tego nawet nie mógł się domyślać.
– Są tam dwie osoby... muszę się z nimi spotkać – rzekł Gorion. – A droga bywa
niebezpieczna.
– Czy to ma coś wspólnego z moimi rodzicami? ... Z moją matką? – pod wpływem
impulsu zapytał nagle Abdel. Nie widział dlaczego to zrobił, ale nie zdążył powstrzymać
słów, które same cisnęły mu się na usta.
Gorion zareagował tak samo jak zawsze, gdy Abdel pytał o swoich rodziców, których w
ogóle nie znał. Jego twarz skrzywiła się w grymasie bólu.
– Nie – odparł krótko. Na dłuższą chwilę zapadła nieprzyjemna, nienaturalna cisza. – Nie
z twoją... nie z twoją matką.
On po prostu chciał dotrzeć do „Pomocnej dłoni”, aby spotkać się z pewnymi ludźmi,
którzy mieli dla niego jakieś informacje. To wszystko. Życie Goriona zawsze koncentrowało
się wokół spraw związanych z pozyskiwaniem od ludzi różnych informacji, dlatego też Abdel
nie mógł dziwić się jego prośbie. Oczywiście zgodził się towarzyszyć ojcu, tym bardziej, że
sam prawdopodobnie by się tam udał. Perspektywa wspólnej wyprawy wydała mu się o wiele
przyjemniejsza.
Tak więc następnego ranka po raz pierwszy razem opuścili Candlekeep, podążając
Nabrzeżnym Traktem do gospody „Pod pomocną dłonią”. Podróż była przyjemna, aż do
owego feralnego trzeciego dnia marszu, kiedy to tuż przed południem drogę zagrodzili im
zabójcy.
* * *
Na pierwszą niespodziewaną oznakę życia Abdel rzucił się w stronę leżącego ojca.
Gorion chrapliwie wciągnął oddech, a Abdel podpełzł do niego niczym tonący w
kierunku pływającej deski. Jego ranny bok promieniował falami bólu od pasa po szyję i raz
po raz eksplodował w środku głowy. Abdel upadł raczej niż usiadł. Chciał powiedzieć:
„Ojcze” albo coś innego jeszcze, ale głos ugrzązł mu w krtani, sprawiając cierpienie.
Pomyślał nawet, że samo słowo mogło go zadławić.
Ojciec zamrugał zdrowym okiem, źrenica błądziła ślepo po gałce, jego lewa ręka zaczęła
wolno sunąć w kierunku kieszeni pasa. Prawa ręka drgała konwulsyjnie, palce zaciskały się
na żwirze, jakby próbując zdusić ból.
– Mój... – udało się wypowiedzieć Gorionowi. Tylko to jedno, wyraźne słowo.
– Tak – szepnął Abdel. Gardło znów mu się zacisnęło, nie pozwalając wydusić ani słowa
więcej. W oczach znów stanęły mu łzy na widok broczącego krwią, umierającego ojca.
– Powstrzymaj... – rzekł Gorion nadspodziewanie dźwięcznym głosem. Powiedział coś
jeszcze, ale co? – tego Abdel już nie zrozumiał.
Ręce mnicha wzniosły się w górę. Abdel zdał sobie nagle sprawę, że przygotowuje się on
do rzucenia czaru. Gorion dotknął go raptownie, ręce umierającego raczej spadły na niego niż
świadomie opuściły. Fala ciepła ogarnęła tułów Abdela i nagle palący ból znikł jak ręką odjął.
Gorion z sykiem wciągnął długi, bolesny oddech. Abdel, którego rana już się zasklepiła,
prawie całkowicie wyleczony, powiedział:
– A teraz twoja kolej.
Gorion nie zaczął rzucać następnego leczącego czaru.
– Ten był jedyny – wychrypiał mnich.
Abdel zapragnął przekląć swego przybranego ojca za to, że zmarnował na niego swą
jedyną leczącą modlitwę.
– Ty umierasz... – tylko to był w stanie z siebie wykrztusić.
– Powstrzymaj wojnę... Ja już nie mogę...
Ciało Goriona zatrzęsło się od nagłego, wyczerpującego kaszlu i nagle w gwałtownym
spazmie wyciągnął lewą rękę ku Abdelowi, tak że ten aż się wystraszył. Gorion ściskał w
dłoni kawałek podartego pergaminu. Wysiłek sprawił, że opierzony bełt zadrżał w jego
przebitym oku. Na pergamin padły krople krwi. Abdel sięgnął, by chwycić dłoń ojca i Gorion
wypuścił pergamin.
– Zabieram cię z powrotem do Candlekeep – powiedział Abdel, głośno rozgarniając żwir,
by chwycić ojca w ramiona.
– Nie – wycharczał mnich, powstrzymując go. – Nie czas. Zostaw mnie... wróć po mnie...
Ciało Goriona skurczyło się w nagłym spazmie bólu, aż Abdel zamarł.
– Twój ojciec... – i znów kaszel. Łza spłynęła z oka Goriona, jego jedynego oka, które
mogło jeszcze płakać. Znów zmusił się do mówienia
– Khalid... Jahe...
I zaraz potem wydał swoje ostatnie tchnienie, a jego zdrowe oko spojrzało w niebo.
Abdel krzyczał nad konającym ojcem tak długo, póki jego ramię nie przestało
konwulsyjnie drżeć. Ręka najemnika mimowolnie chwyciła pergamin, jego dłoń zacisnęła się
na nim. Długo jeszcze siedział na drodze, w towarzystwie martwych jedynie i kraczących
wron, aż w końcu wstał i zaczął wygrzebywać ojcu grób.
Rozdział drugi
Tamoko nie wiedziała, co takiego widzi jej kochanek w pustej ramie. Możliwe, że kiedyś
był w niej osadzony jakiś obraz, a może lustro ze srebrzonego szkła, ale teraz została tylko
pusta rama wisząca na krótkim łańcuszku z brązu, podwieszonym u sufitu w komnacie
Sarevoka. Nieraz potrafił gapić się w nią godzinami, czasem mrucząc pod nosem
przekleństwa, to znów uśmiechając się do siebie czy też przeglądając gryzmoły w swym
kosztownym notatniku oprawionym w wysadzaną klejnotami skórę. Tamoko nie potrafiła
czytać w języku Faerunu, miała trudności nawet z odczytaniem liter jej rodzimego języka
Kozakury, więc nie wiedziała, co takiego pisał w swym notatniku jej kochanek. Wiedziała
jedynie, że Sarevok widział coś w tej ramie, nie przestawał jej śledzić, choć miał wiele
innych, ciekawszych przedmiotów zgromadzonych w swym pokoju.
Usiadła i podkuliła nogi na miękkim łożu, zaścielanym ogromną pierzyną w jedwabnej
poszewce. Spróbowała medytować. Coś ukłuło ją z tyłu w szyję i rozproszyło jej uwagę.
Gładki jedwab czarnej piżamy Tamoko ze świstem otarł się o jedwab pościeli, co
przyprawiło Tamoko o gęsią skórkę na jej szczupłych ramionach. Była niską kobietą, nie
miała nawet pięciu stóp wzrostu, za to mogła pochwalić się gładką skórą księżniczki i siłą
berserkera. Życie pełne ćwiczeń uczyniło z niej tą, kim była – zabójczynię, w każdym tego
słowa znaczeniu.
Nie zamknęła oczu, jedynie przyłożyła język do podniebienia i skoncentrowała się na
oddechu, czując jak krew zaczyna żywiej krążyć w jej ciele.
W pokoju panował półmrok, powietrze stało, co zwykle pomagało jej w koncentracji, lecz
nie dziś. Dzisiaj powietrze w komnacie Sarevoka, ukrytej pośród labiryntu innych pokoi,
które tylko nieliczni mogli oglądać, było ciężkie i martwe. Pomarańczowy, łagodny płomień
świecy, z rzadka tylko skaczący w nieruchomym powietrzu, sprawił, że zamrugała. Z powodu
wilgoci panującej w pokoju jedwabne ubranie przykleiło się do każdej krągłości jej ciała.
Minuty mijały, a ona ciągle usiłowała się skupić na medytacji. Kiedy Sarevok zauważył,
co robi i skrzywił się z dezaprobatą, wiedziała już, że jak zwykle zamierza poprosić ją, by
kogoś zabiła. Tym bardziej starała się skoncentrować.
– Mój brat – zaczął nagle Sarevok, tak nagle, że mniej doświadczony zabójca mógłby się
przestraszyć, ale nie Tamoko – jest na tropie.
– Twój brat? – zapytała szybko. Tak szybko, że Sarevok z niepokojem się odwrócił.
– Tak, mam co najmniej jednego brata – odpowiedział Sarevok tym swoim głosem, który
ona uważała może nie tyle za uwodzicielski, co kuszący...
Zimny dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa, za co zezłościła się na siebie. Z
pewnością było coś takiego w Sarevoku, co sprawiało, że w jego obecności zawsze miała się
na baczności. Nie był człowiekiem, nie był nawet istotą ludzką, to było pewne. Nawet
barbarzyńcy z Faerunu byli jej bardziej bliscy niż on. Nie wiedziała, kim jest, ale lubiła go.
Otaczała go aura władzy w taki sam sposób, jak kobiety z Faerunu otacza woń perfum. Mogła
sobie nawet wyobrazić, jak się w niej pławi. Był pewny siebie i pełen determinacji, nie dbał o
boże kaprysy ani o jakiś infantylny cel czy brzęk monet. Sarevok pragnął władzy... władzy i
czegoś jeszcze. W jego obecności Tamoko czuła się niepewnie, ale nie mogła się
powstrzymać, by go nie podziwiać. Ten fakt przypominał jej, że kiedy tak siedzieli razem w
mroku pokoju, w którym nic pomiędzy nimi nie zaszło, Sarevok powiedział jej tylko to, co
chciał, żeby wiedziała, a wolał, żeby nie wiedziała zbyt wiele. On zawsze potrafił się
kontrolować.
– Jak ma umrzeć? – zapytała, wiedząc, że jest tu po to, by dla niego zabić i że nie wolno
jej pytać dlaczego.
Sarevok wybuchnął śmiechem, na co Tamoko uśmiechnęła się. Nie dlatego, że jego
śmiech był przyjemny, ale dlatego, że taki w ogóle nie był. Naprawdę, on nie był zwykłym
człowiekiem.
– Więc ma żyć?
Sarevok nadal uśmiechał się tym swoim wilczym uśmiechem, po czym pochylił się i
usiadł na łóżku, wolno przysuwając się. W pierwszej chwili instynktownie zapragnęła się
cofnąć i uniknąć jego twardego, żelaznego uścisku, który za chwilę miał nadejść, ale jej ciało
nawet nie drgnęło. Powstrzymała się; potrafiła panować nad swym ciałem.
Przysunęli się do siebie, a jego dotyk był ciepły, przyjemny i pełen groźnego napięcia,
które tak ją w nim pociągało, kazało jej zawsze do niego wracać i czyniło z niej jego
niewolnicę. Zabijała dla niego dziesięć, dwanaście, piętnaście razy – przestała już nawet
liczyć ile razy – i zabiłaby jeszcze kolejne sto, byleby tylko popatrzył na nią tak jak teraz, tak
chwycił, wszedł w nią, przeszedł przez nią, obok niej choć ten jeden raz jeszcze.
– On akurat... – wyszeptał jej do ucha, a jego głos wydawał się cieplejszy niż jego oddech
– będzie żył... Przynajmniej jakiś czas.
Cofnął się nagle, a ona usłyszała swoje własne westchnienie. Była na tyle opanowana,
żeby się nie zaczerwienić, ale błysk w oku Sarevoka powiedział jej, że zauważył to. On
zawsze wszystko widzi.
– Tych dwóch Zentharimów – zaczął – także pożyje jeszcze jakiś czas, ale niedługo.
Sprowadzę ich tu z Nashkel.
– Byli użyteczni dla ciebie – powiedziała Tamoko i ściszając głos dodała – dlatego umrą
szybko.
Sarevok znów się zaśmiał i Tamoko z trudem powstrzymała drżenie. Tym razem z
podniecenia.
– Nie sądźmy po pozorach, dziecinko – powiedział. – Oni mogą mnie jeszcze zawieść,
zwłaszcza ten mniejszy.
Rozdział trzeci
Kiedy nasłały dni Awatarów, Czarny Pan spłodził śmiertelne potomstwo. Wśród dzieci
tego miotu były zarówno dobre, jak i złe z charakteru, lecz chaos dotknął je wszystkie. Kiedy
bękarty Mordercy dorosły, sprowadziły na Wybrzeże Mieczy śmierć i zniszczenie. Jedno
spośród tych dzieci musi wynieść się nad pozostałe i przejąć dziedzictwo ojca. Spadkobierca
ten zmieni historię Wybrzeża Mieczy na całe przyszłe stulecia.
Nonsens.
Abdel nie mógł uwierzyć w to, co przeczytał. O czym mówiła ta kartka sztywnego
pergaminu, znacząca dla jego ojca tyle, że wydobył ją resztkami swych sił, skąpał we własnej
krwi? Może chodziło o jakiegoś martwego boga, jeśli fragment o dniach Awatarów
rzeczywiście odnosił się do Czasu Niepokoju, kiedy to wśród ludzi po Torilu chodzili
bogowie i jak ludzie tu umierali.
Kiedy Abdel po raz pierwszy ujrzał ten tekst, jeszcze nad ciałem martwego ojca, był
pewien, że jest to informacja dla niego, jakiś sekret, który ojciec przed nim taił. Kiedy
rozkładał pergamin i zwrócił swe załzawione jeszcze oczy ku szarzejącemu niebu, był niemal
pewien, że znajdzie tam coś o swojej matce, może nawet wiadomość od niej, list, który
napisała do swego dziecka tuż przed swą śmiercią lub zanim go oddała, gdzieś odesłała,
sprzedała, czy cokolwiek innego, co tłumaczyłoby fakt, że nigdy jej nie poznał.
Zamiast tego na pergaminie znalazł kilka wyrwanych z kontekstu zdań, układających się
w coś na kształt przepowiedni, która może, ale wcale nie musi się sprawdzić, a już na pewno
– Abdel był przekonany – nie miała nic wspólnego z jego osobą.
– Cokolwiek ma być, to będzie, staruszku – powiedział Abdel do ojca, tuż przed
złożeniem jego ciała do grobu, który sam wykopał. – Już cię tu nie będzie, żebyś się
przekonał, czy się sprawdzi. Może mnie też nie.
Chciał dodać coś jeszcze. Szukał w pamięci i w sercu jakiejś modlitwy, jakiejś frazy,
przypowieści czy wspomnienia. Próbował znaleźć właściwe słowa, którymi żegna się
bliskich, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
Gdy zasypywał grób ziemią i żwirem, rozpadał się deszcz. Abdel pozwolił, by strugi
wody zmyły mu z twarzy słone łzy. Skończył pracę, stanął wyprostowany i wystawił twarz
wprost na padające, zimne krople. Przejechał dłonią po swych gęstych, czarnych włosach i
zamknął oczy, czekając, aż deszcz spłucze z niego brud ziemi i krew.
Ojciec wyleczył mu ranę w boku. Choć była głęboka, niemal całkowicie się zagoiła.
Próbował zignorować uporczywy ból, ale on nie ustępował.
Nie mógł żyć ze zranionym sercem. Jego ojciec zginął z rąk najemnych zbirów. Ktoś
zapłacił im, żeby go zabili i to pewnie sowicie. To był interes i tyle, ale że bandytom nie
udało się zabić Abdela, był to interes nie dokończony. Dokończyć go musiał teraz sam Abdel.
Abdel, syn Goriona, poprawił swą kolczą tunikę, butem odgarnął z grobu błoto, podniósł
ramiona, żeby wyważyć swój wielki miecz przewieszony na plecach, po czym w grobowy
kopczyk wbił znaleziony na ziemi kij. Na mokrym kiju uwiązał złoty łańcuch ze srebrnym
symbolem malutkiej rękawicy, noszony przez ojca. Dobrze wiedział, że już niebawem jakiś
anonimowy podróżnik znajdzie go i ukradnie.
– Wrócę po ciebie – powiedział, po czym odwrócił się i odszedł.
* * *
Trudno orzec, co wywoływało ten przerażający dźwięk, który wyrwał Abdela z
niespokojnego snu, czy też jak daleko znajdowało się jego źródło. Młodzieniec momentalnie
zerwał się na nogi.
Tego dnia pogrzebał swego przybranego ojca, w pobliżu miejsca, w którym Lwi Trakt
biegnący z Candlekeep przecina uczęszczaną drogę Nabrzeżnego Traktu. Wznosił się tam
kamienny słup, wykuty z solidnego bloku granitu. Gdy Abdel mijał go wcześniej, jadąc do
Candlekeep, witał go z przyjemnością, teraz ten znak stał się dla niego symbolem tego, co
utracił. Po śmierci Goriona Abdel nie był nawet pewien, czy może wrócić do Candlekeep.
Ale teraz nie było czasu na przemyślenia. Dźwięk zbliżał się i to coraz szybciej.
Przypominało to chór wściekłych psów współzawodniczących z pianiem tysiąca bardów,
którym obcięto języki tak, że mogli jedynie wyć, mruczeć, chrząkać i krzyczeć. Hałas
przeraził Abdela, co rzadko mu się zdarzało.
Musiał zaprzeć się plecami o kamienny słup, żeby powstrzymać chęć ucieczki ze strachu
w mrok nocy. Abdel był gotów do walki z tym czymś, co wywoływało ten piekielny
harmider. Czymkolwiek zresztą to było, brzmiało tak, jakby było tego wiele. Musiał walczyć
nie tylko z tym czymś, ale i ze swoim strachem.
Kamień za jego plecami był szorstki i mokry, a Abdel zdał sobie nagle sprawę, że gdy
kładł się spać, to zdjął kolczugę. Noc była ciemna, chmurna już od poprzedniego popołudnia.
Oczy przystosowały mu się do ciemności i Abdel spróbował przejrzeć mrok, by sprawdzić,
czym spowodowany jest ten zbliżający się odgłos, teraz już wprost nieznośny dla jego uszu.
Ta diabelska kakofonia sprawiała, że Abdel bliski był obłędu.
Zobaczył to najpierw jako wielki cień, który sunął po ziemi w poprzek skrzyżowania,
kierując się na południe. Olbrzymi cień napotkał na swej drodze drzewo – może nieduże, ale
na pewno spore – i pochłonął je bez wahania. I wtedy wewnątrz tego cienia zaczęły formować
się jakieś kształty. Abdel zrozumiał swój strach, gdy pojął, że ta głośna masa cienia była w
rzeczywistości hordą wielu małych stworzeń, setek humanoidalnych istot.
Abdel otworzył usta i wolno wciągnął oddech, aby nie było go słychać. Chociaż księżyc
skrywały chmury i na niebie nie było widać ani jednej gwiazdy, Abdel ucieszył się w duchu,
że nie ma na sobie zbroi. Błysk metalu mógł ściągnąć uwagę jednego ze stworów i
sprowadzić na niego cały ten ich rój. A nawet on prawdopodobnie nie byłby w stanie obronić
się przed masą tych czarnoskórych ciał. Właśnie wtedy Abdel ujrzał błysk stali wśród cieni
kryjących hordę. Są uzbrojeni – pomyślał – mają miecze. To przypomniało mu, że jego miecz
także jest ze stali i czym prędzej ukrył cicho pałasz za plecami.
Nawet nie drgnął, kiedy usłyszał za sobą, po drugiej stronie słupa chrzęst żwiru. Mocniej
zacisnął dłoń na rękojeści i spróbował przypomnieć sobie modlitwę do Torma. Chrzęst z tyłu
ustał, ale Abdel nie ośmielił się odwrócić.
Skupiając swą uwagę na tym, co działo się za nim, Abdel nie usłyszał tego, co zbliżało się
od lewej, za to poczuł smród. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co robi, wyciągnął miecz przed
siebie, obrócił rękę i uderzył nisko w lewą stronę. Ostrze natrafiło na opór i chociaż Abdel nie
mógł zobaczyć swego przeciwnika z powodu ciemności, wiedział, że skoro ten nie wrzasnął,
to musiał go na miejscu zabić. Chwilę potem usłyszał z prawej chór jęków i gardłowych
porykiwań, i zdał sobie sprawę, że jest ich więcej, o wiele więcej, i że go zauważyli.
Choć Abdel z trudem widział coś więcej poza niewyraźnymi konturami swych wrogów,
oni nie mieli z tym kłopotu. Zardzewiałe, podziurawione i strzaskane ostrza uderzyły naraz na
Abdela, a hałas był ogłuszający. Parował ataki jeden po drugim, zabił jedną istotę, potem
drugą i cały czas przywierał plecami do kamiennego słupa. Wywijał mieczem przed sobą,
tworząc coś w rodzaju stalowej zasłony, ale niektóre ataki przechodziły przez nią. Rana w
boku znów odezwała się bólem, ale musiał ją zignorować i walczyć dalej. Kiedy zabił kolejną
małą bestię, zaraz następna zajmowała jej miejsce. Zrozumiał, że tej nocy przyjdzie mu
zginąć.
W tonacji ryków hordy zaszła drobna zmiana, po kilku sekundach wrzask zmienił się
zupełnie i cała horda, jak jeden mąż ruszyła na północ. Czyli wprost na Abdela.
Abdel niestrudzenie wyrzynał nacierających, jednego po drugim, póki cały nie był
skąpany we krwi, także własnej. Wydawało się, że trwało to godzinami, całą wieczność, ale
minęło zaledwie kilka sekund, gdy nagły błysk światła oślepił najemnika.
Nie było huku gromu, ale Abdel był pewien, że to piorun musiał trafić w czubek
kamiennego słupa nad jego głową. Miał oczy szeroko otwarte, chwytając każdy promyk
światła jaki mógł, kiedy znikąd eksplodował żółty błysk. Zawył z bólu i mocno zacisnął
powieki. Łzy pociekły po splamionych krwią policzkach, zakłócił się rytm jego ciosów.
Wrzask, jaki wydała z siebie horda w odpowiedzi na światło, był ogłuszający. Tysiąc
wyjących gardeł przyprawiło Abdela o dreszcz. Brzmiało to tak, jakby całą wioskę
wyrzynano w pień za jednym zamachem. Stwory zaprzestały ataku i kiedy Abdel mrugając
pozbył się czerwonych kręgów spod powiek, zobaczył, że horda się wycofuje. Stwory –
brzydkie, półnagie humanoidy, ubrane we wściekle purpurowe szmaty opinające ich gibkie
muskuły, z głowami na podobieństwo lwich, o czarnych, splątanych grzywach – uciekały
przed światłem, które wciąż świeciło jaskrawo ponad głową Abdela, wcale przy tym nie
parząc.
Wyczerpany Abdel z ulgą osunął się na kolana, szorstki kamień za plecami podrapał go
przez cienką koszulę. Głęboko i łapczywie wciągał powietrze, jego miecz zdawał się ważyć
tysiąc funtów.
– Styka już – odezwał się szorstki, donośny głos. – No, zgaś to przeklęte światło.
Abdel chciał skoczyć na nogi i przyjąć obronną postawę, ale nie był w stanie tego zrobić.
Zdecydował się poczekać, aż ten, kto wypowiedział te słowa, zbliży się doń na tyle, by mógł
go zabić nie musząc wstawać.
– Poszły już, poszły? – zapytał drugi głos. – Przyjrzyjmy się naszemu nowemu... naszemu
nowemu przyjacielowi.
Abdel usłyszał kroki dwóch osób obchodzących słup i spróbował wstać im na spotkanie,
mimo że pierś mu ciążyła. Znów mocno zamknął oczy, oburącz trzymając miecz przed sobą.
Patrzył w dół, kiedy otworzył oczy. Gdy zniknęły ostatnie czerwone kręgi, ujrzał parę nagich,
szerokich stóp, porośniętych gęstym, kręconym rudym włosiem. Buty, które stanęły obok,
były z eleganckiej, lśniącej, czarnej skóry.
Jeden z przybyszów chrząknął i zapytał:
– Jak tam? Dobrze z tobą, chłopcze?
Abdelowi zachciało się śmiać. Wcale nie było z nim dobrze.
– To już drugi raz tego dnia – odparł, mrugając załzawionymi oczami, żeby zupełnie
odzyskać wzrok – musiałem walczyć o życie. Czy chcecie, aby to był ten trzeci raz?
– Ha! – huknął ten z zarośniętymi stopami; Abdel mógł teraz rozpoznać w nim niziołka. –
Niczego takiego nie chcemy, młodziaku.
– W żadnym razie – dopowiedział drugi, wysoki, chudy człowiek w czarnej szacie. –
Spokojnie... uspokój się.
Abdel z uwagą przyjrzał się swoim niesamowitym wybawcom. Niziołek jakby różnił się
od przedstawicieli swej rasy, choć jak i oni był niski, krępy i o rumianej karnacji. Miał w
sobie coś diabolicznego, choć swoją drogą wśród całej galerii znanych Abdelowi
najemników, twardzieli, złodziejów i łajdaków mało było niziołków. Ten nosił na sobie
czerwono-brązową skórę przerobioną na zbroję chroniącą żywotne organy, za to z obciętymi
rękawami. U jego boku w złoconej pochwie wisiał wspaniałej roboty długi miecz – broń
imponująca jak na rozmiary jego właściciela. Niziołek pokręcił swym zadartym nosem i
uśmiechnął do Abdela.
– Brywieczór, młodziaku – powiedział z obcym akcentem, właściwym dla... Waterdeep?
W każdym razie dla miasta, w którym niziołków raczej się nie spotyka. – Jam jest Montaron,
a mój kompan zowie się Xzar... On to wymodził to obrzydliwie jasne światło, co to przerwało
ten huczny, hehe, bal, który se tu urządzałeś.
Abdel skinął niziołkowi i teraz baczniej przyjrzał się człowiekowi imieniem Xzar. Był
wysoki, chudy i nerwowy. Jego twarz była w nieustannym ruchu, jakby pod skórą lęgły się
robaki, a usta bez przerwy się poruszały, jakby bezgłośnie mówił coś do siebie. Co chwila
szarpał głową w bok, jakby chciał odgonić natrętną muchę, której w istocie nie było.
– Gibberlingi – rzekł człowiek – w ogóle... – tik twarzy przerwał mu na moment – ... nie
znoszą światła... w ogóle.
– Gibberlingi? – zapytał Abdel, domyślając się, że chodzi o stwory z hordy. Trafna nazwa
dla ich wokalnych możliwości.
– A tyś kto? – nacisnął niziołek.
– Abdel – odparł, przekładając miecz do lewej dłoni i wyciągając prawą. – Jestem
Abdel... syn Goriona.
Montaron chwycił rękę Abdela i uścisnął mocno. Zachichotał przy tym, jakby robił swój
ulubiony dowcip. Xzar nerwowo potarł twarz, bezwiednie gładząc linie wyraźnego tatuażu,
okalającego jego oczy niczym maska. Kiedy niziołek opuścił rękę, Abdel wyciągnął dłoń ku
człowiekowi, ale Xzar jedynie wzdrygnął się i wykonał ćwierć obrotu, jakby chciał się
oddalić.
– Racz wybaczyć memu przyjacielowi. – Powiedział niziołek, kiwając głową na Xzara. –
Nie z tych on, co to kumplować się lubują, za to jego czary dają mu niedźwiedzi uścisk.
Abdel wzruszył ramionami. Xzar był dziwny, ale przecież był dla niego obcy.
– Powinienem wam podziękować – powiedział Abdel do niziołka.
– No, jasne żeś powinien – Montaron zakaszlał – jeśli masz dobre maniery. Ja nie mam,
więc nie spodziewam się ich po innych... Heh, ciężka ta droga. Może damy ci szansę na
rewanż, co?
– Zmierzam do gospody „Pod pomocną dłonią”.
Xzar chrząknął, ale Montaron wciąż się uśmiechał.
– Znajdziesz więcej roboty w Nashkel – powiedział niziołek.
– W Nashkel?
– No... – zaczął Montaron i urwał, kiedy nagle znów zrobiło się wokół ciemno.
Magiczne światło w końcu zniknęło, a wraz z nim ucichły ostatnie wrzaski oddalającej
się hordy.
– O dzięki ci Panie Trzech Koron – powiedział Montaron, jego głos wyrażał zadowolenie.
– Heh, już się obawiałem, że to światło nigdy nie zgaśnie. W ciemności widać lepiej, co nie
Abdel?
Młody najemnik zamrugał, obawiając się znów oślepnąć od gwałtownej zmiany
warunków świetlnych.
– W każdym razie – dodał Montaron – w Nashkel jest robota do odwalenia.
– Mam sprawę w „Pomocnej dłoni”.
– Heh, więc nie szukasz roboty?
W rzeczywistości Abdel chętnie nająłby się do jakiejś roboty, ale dał obietnicę, a poza
tym w gospodzie mieli czekać na Goriona Khalid i ten drugi. Gospoda gnomów była trzy dni
drogi stąd na północ, podczas gdy do Nashkel szło by się w przeciwnym kierunku cały
tydzień, a więc dziesięć dni.
– Co to za robota?
– Ano, robota z tych, na których dobrze się znasz. Dużo roboty. Mówią, że są jakieś
kłopoty w kopalniach.
– Najpierw muszę pójść do „Pomocnej dłoni”. Czekają tam na mnie. Ale potem będę
potrzebował jakiegoś zajęcia.
– Tak więc gospoda najpierw, tak? – stwierdził raczej niż zapytał Xzar. W ciemności
Abdel nie mógł zobaczyć, czy kierował te słowa do niego, czy do niziołka.
– No, pierw do „Pomocnej dłoni”, potem do Nashkel – Montaron rozstrzygnął jego
wątpliwości. – Chętnym przespać się w prawdziwym łożu.
Rozdział czwarty
Po trzech dniach wspólnej drogi Abdel musiał przyznać, że w jakiś sposób polubił
prostackiego niziołka. Choć z drugiej strony było dla niego jasne, że jest dziwny. Potrafił
przez cały dzień narzekać, że słońce świeci zbyt jasno, mimo że najczęściej niebo przesłaniały
deszczowe chmury i było szaro. Jego awersja do światła była czasem zabawna, niekiedy znów
irytowała. Montaron wydawał się dobrze bawić w towarzystwie Xzara i często drażnił go
podczas marszu, rzucając celnie w jego głowę małymi kamykami i gałązkami.
Abdel był gotów zrobić coś więcej niż tylko drażnić Xzara. Zaczął przemyśliwać, jakby
go tu zabić. Godziny mijały, niziołek robił sobie żarty, mag nie wyzbywał się swojej dumy,
zaś Abdel snuł coraz bardziej wymyślne plany zamordowania Xzara, po prostu dla zabicia
czasu.
Xzar miał sposób mówienia, który denerwował Abdela i zbijał go z tropu. Potrafił
poprawiać i powtarzać słowa bez powodu, nie odzywał się, kiedy powinien i gadał, kiedy nie
miał nic do powiedzenia. Mag nieustannie nerwowo się wiercił i jakkolwiek Abdelowi na
początku było go żal z tego powodu, to jednak w końcu nie mógł myśleć o niczym innym,
tylko o tym, jak bardzo chce mu przyłożyć.
Pierwszego dnia marszu Abdel był skłonny ignorować nerwowego maga, ale kiedy
wieczorem usiedli przy ognisku, Xzar powiedział coś, co Abdel zawsze chciał usłyszeć.
– Wiem – zaczaj Xzar – kim jest twój ojciec... twój ojciec.
Abdel wyprostował się, a Montaron, który dotąd śmiał się cicho w ciemności, nagle cały
zesztywniał.
– Co powiedziałeś? – zapytał Abdel. Tylko w ten sposób mógł poprosić Xzara o
wyjaśnienie.
– Xzar – zaczął niziołek, a po chwili po prostu powtórzył – Xzar...
– Twój ojciec – rzekł mag do Abdela, ignorując niziołka – twój ojciec był...
– Starczy! – urwał ostro Montaron, aż mag przymknął oczy. – Nie widzisz, że chłopak
mocno to przeżywa?
– Skąd to wiesz – zapytał Abdel Xzara, nie zwracając uwagi na niziołka. – Nawet mnie
nie znasz. Nie wiesz kim jestem, więc skąd mógłbyś znać mojego ojca?
Montaron wyciągnął rękę i położył dłoń na ramieniu Xzara. Mag strącił ją zeźlony.
– Powinien się cieszyć – powiedział Xzar w pustkę. – Powinien się cieszyć, że jest synem
boga... boga.
Abdel zakrztusił się. Ten człowiek był szalony.
– Niby jestem synem boga? – zapytał Abdel, a złość sprawiła, że głos miał twardy i
spokojny.
– Oh – zaczął mag, ton jego głosu stał się protekcjonalny – oh, tak, oh, tak,
najprawdopodobniej nim jesteś.
– Mój przyjaciel – zwrócił się niziołek do Abdela – jest, rzecz jasna, szalony, za to potrafi
strzelać ogniem z palców, więc się go trzymam.
– Zamknij się – obruszył się mag. – Zamknij się... zamknij. On jest synem Bhaala.
Abdel westchnął i położył się, szykując do spania. Xzar przez chwilę mruczał coś do
siebie, jego głos ściszył się do głosu świerszcza.
– Pogrzebałem mojego ojca... – powiedział Abdel bardziej do siebie niż do szalonego
maga czy niziołka. – Jedynego ojca, którego miałem... W dniu, kiedy was poznałem. On nie
był bogiem ani ja nim nie jestem.
– A co, jeśliś nim jest? – zapytał Montaron, nocny wietrzyk poniósł jego miękki głos w
mrok nocy.
Abdel spojrzał na niego i nawet w ciemności mógł zauważyć powagę malującą się na
jego twarzy. To sprawiło, że się roześmiał.
– Życzę sobie tysiąc razy tysiąc sztuk złota naraz – odparł Abdel, co rozśmieszyło
Montarona. – Zanurzę całe Wybrzeże Mieczy w morzu, aby zobaczyć tylko jak tonie i
zamienię w zombi każdego, kto kiedykolwiek powie o mnie złe słowo.
– Zrób mnie władcą Waterdeep – zażartował niziołek.
– Jasne – powiedział Abdel, naśladując dziwny akcent Montarona – będziesz królem
całego świata.
Obaj wybuchnęli śmiechem, lecz kiedy Montaron kładł się spać, powiedział:
– Czasami, chłopcze, zdarzają się cuda.
– Tak – odrzekł Abdel, ziewając – czasami się zdarzają...
* * *
W ciągu ostatnich kilku lat Abdel odwiedzał gospodę „Pod pomocną dłonią” ponad pół
tuzina razy, ale jej widok zawsze go zaskakiwał. Dawno temu była to prawdziwa forteca,
zbudowana przez wyznawców martwego już boga Bhaala. Podobno banda gnomów, którzy
dotarli w te okolice, wdała się w konflikt z wyznawcami Bhaala. Po latach walk i
wzajemnych przepychanek gnomy w końcu ich wypędziły. Historia ta wydawała się
Abdelowi mało prawdopodobna, jako że spotkał już w swym życiu kilka gnomów i trudno
było mu uwierzyć, że ktoś, kto z ledwością sięgał mu do kolan, potrafiłby wysłać kogoś na
tamten świat.
Abdel nie wiedział nic na temat Bhaala, ale jeśli prawdą było, że jego wyznawcy zostali
wypędzeni z tak solidnej fortecy przez tych leśnych ludków, to nic dziwnego, że ich bóg nie
przeżył Czasu Niepokoju.
Abdel nie zapomniał szalonych majaków Xzara. Fakt, że mag skoncentrował swe rojenia
na temat pokrewieństwa Abdela z Bhaalem, musiał znaczyć, że i on słyszał historię powstania
gospody „Pod pomocną dłonią”. Jeśli więc byliby w Dolinach, jego ojcem według Xzara
mógłby być Elminster, a gdyby dotarli do Evermeet, to może nawet sam Corellon Larethian.
Gospoda „Pod pomocną dłonią” była nie tylko fortecą, ale i małą wioską. Wewnątrz
wysokich murów z szarego kamienia stało wiele budynków o różnym przeznaczeniu, ale
wszystkie w ten czy inny sposób służyły podróżnym.
Abdel i jego dwóch towarzyszy podeszło do frontowej bramy, czekając aż nad fosą
opuści się most zwodzony. Nadeszli od południa i widzieli, że fosa nie otacza całej twierdzy,
a wokół niej kręcili się znudzeni kamieniarze i robotnicy. Fosa była nowa i raczej na pokaz
niż dla celów obronnych. Brama gospody „Pod pomocną dłonią” zawsze była otwarta,
zapraszając do środka wszystkich podróżnych, i trudno było sobie wyobrazić jej oblężenie.
Przeszli po moście zwodzonym i gdy tylko minęli kolumnową bramę, ruszyli wprost ku
największemu budynkowi wewnątrz murów. Nawet jeśli Abdel nigdy wcześniej by tu nie był,
dźwięki wieczornej zabawy powiedziałyby mu, że jest to budynek gospody. Gdy szli przez
dziedziniec w kierunku wysokich, dębowych drzwi, minęli po drodze mały oddział gnomiej
straży. Na widok tych małych wojowników Abdel uśmiechnął się. Każdy z trzech strażników
mierzył nie więcej niż dwie i pół stopy wzrostu i nosił wymyślną choć funkcjonalną kolczugę
kółkową. Ich krótkie miecze były mniejsze i bez wątpienia lżejsze niż sztylet Abdela. Jeden
trzymał włócznię z chorągwią „Pomocnej dłoni”, bardziej jako reklamę szyldu niż herb. Trzej
ludkowie skinęli Abdelowi i odwzajemnili uśmiech, po czym nagle zwrócili swoją uwagę w
stronę gospody.
Abdel zauważył nagłą zmianę w dźwiękach dochodzących z wnętrza gospody. Montaron
zatrzymał się i delikatnie przytrzymał Xzara.
– Nie dotykaj mnie – krzyknął mag i wzdrygnął się.
– Ciiii – ostrzegł niziołek, a strażnicy wolno zaczęli zbliżać się do gospody.
Śmiech i wesołe krzyki przycichły i to właśnie zwróciło wcześniej uwagę strażników.
Nagle rozległ się radosny wrzask, a po nim trzask i brzęk tłuczonego szkła, po czym głośny
pomruk.
Montaron zaśmiał się i powiedział:
– Brzmi swojsko. To lubię!
Wszyscy trzej skierowali się za strażnikami do drzwi. Abdel stał tuż za gnomami, kiedy
jeden z nich otworzył drzwi. Hałas dobiegający ze środka ogłuszył go, a chwilę później trafiło
go w twarz nadlatujące krzesło. Najemnik upadł, nie podejrzewając nawet, że gnomy
zdecydują się wkroczyć w tłum. Tymczasem, mimo że ich pięści były małe, to gdy poszły w
ruch na poziomie ich oczu, wysocy dla nich ludzie zaczęli padać jak kłody.
Abdel wpadł w gniew, wstał i otarł krew z rozbitego nosa, chwycił połamane krzesło i
rozejrzał się po mrocznym pomieszczeniu pełnym ludzi. Miał nadzieję wypatrzeć tego, który
cisnął weń krzesłem, ale wszyscy spoglądali nań równie obojętnie. Wybuchł śmiech i Abdel
poczerwieniał, zanim się zorientował, że ludzie nie śmieją się z niego, lecz z człowieka,
którego właśnie wynosiło trzech gnomów. Właściwie bardziej go włóczyli za nogi niż nieśli,
a ów wielki, brudny i cuchnący obwieś pojękiwał cicho za każdym razem, kiedy jego głowa
odbijała się o twarde deski podłogi.
Abdel patrzył na nieprzytomnego z nieskrywaną wściekłością, lecz kiedy ruszył do
przodu, Montaron chwycił za krzesło, które trzymał.
– Zostaw go – powiedział niziołek. – Wygląda na to, że już zapłacił za swoje.
Abdel stanął i czekał, aż gniew opadnie, ale nic z tego. Chętnie by kogoś zabił. Montaron
patrzył na niego z troską.
– Widzisz? – wyszeptał Xzar.
Niziołek odepchnął maga i lekko pociągnął za krzesło. Abdel pozwolił mu je sobie
odebrać.
– Musisz sobie chlapnąć co nieco – powiedział, a Abdel potaknął.
Na ladę baru wspięła się gnomka i głośno zawołała:
– Następny, który rzuci krzesłem, zarobi ode mnie w jaja. To jest... – przerwała i czknęła
głośno – restauracja pierwsza klasa.
Wybuchły gromkie, radosne brawa, a już po chwili wszystko wróciło do normy;
wewnątrz „Pomocnej dłoni” zapanował gwar i chaos, jak każdej nocy.
* * *
Ciemne piwo było smaczne i po trzech kuflach Abdel wreszcie się uspokoił. Usiadł przy
barze i opuścił głowę, ignorując panujący wokół ścisk i harmider. Nie odezwał się od chwili,
kiedy oberwał krzesłem i nawet nie otarł krwi z twarzy. Rozejrzał się. Był na tyle ordynarny i
zły, że Monatron szybko go opuścił i zniknął w tłumie, co przy jego wzroście nie było trudne.
Xzara pozbył się jeszcze szybciej; mag ukrył się w ciemnej alkowie w kącie sali, gdzie usiadł
i mruczał coś do siebie.
Abdel wiele nie myślał, po prostu usiadł i pił. Nie był z tych, co to rozczulają się nad
sobą, ale też ostatni tydzień był dlań prawdziwym piekłem. Myśl o kolejnym wspólnym
poranku z niziołkiem i tym przeklętym, mamroczącym magiem wcale nie wydawała mu się
przyjemna. Jego sakiewka była nieznośnie lekka i nie zanosiło się na to, by w najbliższym
czasie przybrała na wadze. Już decydował się porzucić towarzystwo Montarona i Xzara –
niech idą swoją drogą, a on poszuka jakiegoś zajęcia tu, „Pod pomocną dłonią”, kiedy nagle
przypomniał sobie, po co tu przybył. Gorion ostatnim swym tchnieniem wysłał go tu, aby
kogoś odnalazł, ale Abdel nie pamiętał imion tych dwojga.
– Niech to Otchłań porwie – wymruczał pod nosem. – Jakie to ma znaczenie?
Abdel zamówił czwarty kufel u barmanki, która była przyjemną, niską gnomką. Za
każdym razem płacił jej miedziakami, których miał już coraz mniej.
– Trzym – powiedziała gnomka, kiedy rzucił na mokrą ladę kolejne cztery miedziaki. –
Ten stawia firma za twój nochal.
Abdel skinął, dziękując za darmowe piwo i wziął od niej mokrą szmatkę, którą mu
wręczyła. Otarł szmatką krew z twarzy i wybuchnął krótkim śmiechem, kiedy zauważył, że
barmanka dalej przed nim stoi i się na niego patrzy.
– Powinniście umieścić okno w drzwiach – powiedział – żeby goście mogli zobaczyć, co
dzieje się w środku, zanim je otworzą.
Gnomka roześmiała się.
– Przekażę twą uwagę wyżej – powiedziała.
Zaczekała, aż duszkiem wypił kufel do dna, po czym nalała mu piąty. Tym razem wzięła
monety z lady.
– Co za spotkanie, drogi panie – odezwał się obok głos z wyraźnym amniańskim
akcentem.
Abdel spojrzał w prawo i zobaczył pochylonego nad nim Amnianina, bez wątpienia
spoglądającego na niego życzliwym wzrokiem. Amnianin zmieszał się pod jego spojrzeniem.
– Nazywasz się Abdel – powiedział. – Abdel Adrian.
– Bogowie – zachłysnął się Abdel. Czyżby to był człowiek, z którym miał się spotkać
Gorion?
– Ty jesteś. A gdzie Gorion?
– Nie żyje – odparł krótko Abdel i nagle gardło zacisnęło mu się, lecz nie uronił ani łzy. –
Kim jest ten Adrian?
– Czyż to nie ty nazywasz się Abdel Adrian?
– Jestem Abdel, syn Goriona, ale nie mam drugiego imienia.
W odpowiedzi Amnianin jedynie spojrzał na niego zagadkowo. Z pewnością był
półelfem. Jego smukła twarz i zbyt okrągłe uszy, żeby nazwać je spiczastymi były
wystarczającym dowodem, ale jego jasne fioletowe oczy były pewnym znakiem krwi elfów
płynącej w jego żyłach. Drugim z rodziców z pewnością był Amnianinem, czego dowodził
jego wielki, długi nos i ciemno oliwkowa karnacja skóry. Był ubrany jak do bitwy, jego
powgniatana zbroja z pewnością musiała go uwierać i cisnąć. Na głowie miał hełm, co –
biorąc pod uwagę okoliczności – wydawało się dobrym pomysłem. Usta wykrzywiał mu
nerwowy grymas.
Philip Athans Wrota Baldura Baldur's Gate Przełożył Rafał Gałecki Wydanie oryginalne: 1999 Wydanie polskie: 1999
Moim dwóm córkom dedykuję (wciąż jestem normalny)
Podziękowania Adela stworzyłem sam, ale każda inna postać w tej książce, czy to pojawiająca się na początku, w środku, czy na jej końcu, powstała na podstawie wspaniałej komputerowej gry Baldur’s Gate, dzieła twórców z BioWare: Jamesa Ohlena, Lukasa Kristjansona, Roba Bartela, Raya Muzyki, Johna Galaghera, Scotta Creiga i całej reszty ekipy BioWare, która opracowała grę. Dzięki wam, chłopaki, grało się naprawdę świetnie! Na koniec muszę też podziękować mojemu wydawcy, Jessowi Lebowowi. (Tak jak chciałeś, umieściłem cię w tej książce. No i gdzie jest obiecane mi pięć dolców?)
Rozdział pierwszy Ostrza starły się ze sobą aż iskry poszły. Abdel natarł z taką siłą, że jego ramię wpiło się w ciężkie ostrze własnego pałasza. Zignorował ból i pchnął jeszcze mocniej. Był na tyle wysoki i silny, by zdecydowanie wytrącić swego przeciwnika z równowagi. Wróg zatoczył się dwa kroki w tył i wyrzucił lewą rękę w bok, by powstrzymać upadek. Abdel natychmiast wykorzystał przewagę i ciął w odsłonięty brzuch napastnika, rozdzierając na strzępy jego kolczugę, ciało i kręgosłup. Abdel rozpoznał dwóch z czterech mężczyzn próbujących go zabić. To byli najemnicy, twardziele tacy jak on sam. Na pewno ktoś im zapłacił, ale kto i dlaczego – tego Abdel nie wiedział. Minęło jakieś dziesięć czy nawet dwadzieścia sekund, zanim mężczyzna, którego Abdel zabił, pojął, że jest już martwy. Patrzył się w dół, na głęboką ranę w swoim brzuchu, przecinającą go prawie na pół. Krew była wszędzie, czerwień mieszała się z żółto-szarą tkanką rozprutych wnętrzności. Twarz umierającego przybrała niemal komiczny wyraz: była biada, zaskoczona i jakby zniesmaczona. Ten widok sprawił, że serce Abdela zabiło żywiej; on sam nie wiedział, czy z powodu szoku czy raczej przyjemności. Tę chwilę zastanowienia Abdel niemal przypłacił życiem, kiedy jeden z pozostałych bandytów niespodziewanie zbliżył się, wywijając trzymanymi w obu dłoniach małymi, ostrymi toporkami. – Kamon – zawołał go po imieniu Abdel, jednocześnie cofając się pół kroku w tył, aby uchylić się przed drugim toporkiem. – Dawno się nie widzieliśmy. Pracował z Kamonem jakiś rok temu, strzegąc pewnego magazynu w Athkatli, gdzie jakiś tajemniczy towar leżał na tyle długo, by przyciągać uwagę złodziei. Tylko Kamon walczył dwoma bliźniaczymi toporkami. Niski i przysadzisty, był wojownikiem, którego wielu mniej doświadczonych przeciwników nie doceniało. Każdy, kto siedział w tym fachu tak długo jak Abdel, mógł zobaczyć w jego błękitnych oczach, rzucających szybkie i bystre spojrzenia, jak groźnym rywalem był Kamon. – Abdel – zaczął Kamon – przykro mi z powodu twojego ojca.
To był stary trik z odwróceniem uwagi, starszy nawet niż sam Gorion, który kiedyś wydawał się Abdelowi najstarszym człowiekiem przemierzającym ulice i trakty Faerunu. Abdel zerknął kątem oka na swego ojca. Gorion trzymał się dzielnie, jak zwykle starając się tak walczyć, by nie zabić bandytów, którzy oczywiście nie byli tak łaskawi jak ów starzec. Atakował go szablą bandzior o ciemnej karnacji skóry, z wyszywaną opaską na głowie. Bardzo szybko, ale i trochę niezdarnie. Gorion mógł go przez jakiś czas trzymać na dystans swoją solidną, dębową lagą, ale jak długo? Abdel zaczekał, aż Kamon wysunie w jego stronę prawe ramię i niespodziewanie wyprowadził mieczem cios od dołu, podbijając ostrze toporka z taką siłą i szybkością, iż wytrącona broń zdarła styliskiem skórę wnętrza dłoni rywala. Kamon zaklął i cofnął się trzy kroki w tył. Utrata broni zaskoczyła go, nie na tyle jednak, by się nierozważnie odsłonił. Był doświadczonym wojownikiem i zawsze miał oczy szeroko otwarte. Jego toporek tkwił teraz zaklinowany na ostrzu miecza Abdela. Abdel powinien teraz jak najszybciej pozbyć się nadzianego na miecz toporka, jednak zamarł, kiedy usłyszał za sobą skrzypienie żwiru. Miał nadzieję, że Kamon wykorzysta sytuację i zareaguje właściwie, i Kamon wyświadczył mu tę przysługę. Bandyta rzucił się nań szybko, celując drugim toporkiem w jego pierś. Abdel błyskawicznie podkurczył kolana, zasłaniając się jednocześnie mieczem. Jego stopy straciły oparcie i Abdel runął na plecy w tym samym momencie, kiedy olbrzymia halabarda zachodzącego go od tyłu przeciwnika miała go przeciąć na pół. Żwir zazgrzytał pod ciężkim krokiem Eagusa, pierwszego z bandytów, którego Abdel rozpoznał, gdy spotkali się na drodze. Eagus wciąż złościł się z powodu tej blizny, którą miał na twarzy, od kiedy jakieś osiem miesięcy temu przegrał z Abdelem zakład w Julkoun. Na wspomnienie tego wydarzenia Abdel mimowolnie się uśmiechnął, nie bacząc na deszcz ciepłej krwi, która szeroką strugą chlusnęła na niego z góry. Cios Eagusa, który mierzył w Abdela, roztrzaskał czaszkę Kamona, od czubka aż po podbródek. Abdel żałował tylko, że nie zdążył wcześniej zapytać Kamona, co takiego strzegli w magazynie w Athkatli. Zwinięty na ziemi Abdel rozprostował nagle nogi i ciął mieczem w tył, wciąż mając nadziany na ostrzu toporek. Liczył, że trafi Eagusa, podczas gdy broń halabardnika wciąż tkwiła w głowie jego przyjaciela. Nagle palący ból w boku zaparł mu dech, a on sam instynktownie rzucił się w lewo. Piąty bandyta, ten który dotąd trzymał się z dala, strzelił z kuszy i jego bełt utkwił w prawym boku Abdela. Abdel chwycił za drzewce i wyrwał je z rany, rozszarpując przy tym kolczugę i wyjąc z bólu. Na chwilę ich wzrok spotkał się i Abdel posłał mu tak złowrogie spojrzenie, że kusznik cofnął się w popłochu. Miał nadzieję, że bandyta przeraził się na tyle, by więcej już nie strzelać. Zresztą Abdel miał bardziej palący problem.
Eagus miotał się wściekle, usiłując wyrwać ostrze halabardy z głowy Kamona. Abdel był niebezpiecznie blisko, ale wykorzystał tę chwilę, by sprawdzić, jak radzi sobie ojciec. Szło mu dobrze, jego przeciwnik męczył się coraz bardziej, wyprowadzając coraz bardziej chaotyczne ciosy. – Możemy się tak bawić bez końca, Calishito – rzekł Gorion, odgadując pochodzenie mężczyzny po jego dziwacznym ubiorze i rodzaju oręża, którym się posługiwał. – Albo przynajmniej do czasu, aż mi powiesz, kto i dlaczego was wynajął. Abdel wreszcie uwolnił ostrze swego miecza od toporka, jednym okiem wciąż obserwując ojca, drugim zezując na Eagusa. Calishitański najemnik uśmiechnął się, odsłaniając srebrny ząb, dawno już zmatowiały. – Zostaliśmy dobrze opłaceni, sir, szkoda gadać. Lepiej poddajcie się, to może i nie zdechniecie – odpowiedział Gorionowi. Nagle rozległ się odgłos, jakby ktoś zrzucił olbrzymiego arbuza z wysokiej wieży – to Eagus uwolnił swoją halabardę. Podniósł długie drzewce do góry i zatoczył nim, zbryzgując Abdela i drogę wokół siebie krwią Kamona. Abdel rzucił toporkiem, lecz Eagus z łatwością go odbił. Rzut nie miał na celu zabić Eagusa, a jedynie wytrącić go z równowagi. Abdel wiedział, że jest tylko jeden sposób i jedna sekunda na to, by się przekonać, czy jego manewr poskutkował. Zerwał się i szybko skoczył, na straszne pół sekundy tracąc ziemię pod nogami. Poleciał wprost na Eagusa i poczuł, jak ostrze jego miecza zagłębia się w szczelinie przerdzewiałej zbroi bandyty, zanim jeszcze jego nogi dotknęły ziemi. Zamierzał wstać i wepchnąć miecz głębiej, szatkując flaki Eagusa na sałatkę, lecz ten nie stracił równowagi aż tak, jak oczekiwał Abdel. Bandyta ześliznął się z czubka jego miecza. Buchnęła krew, Eagus wykrzywił twarz w grymasie bólu, lecz stał i walczył dalej. Halabarda świsnęła i Abdel z ledwością zdążył unieść miecz, by zasłonić się przed ciężkim ciosem. Ostrze pałasza wgryzło się głęboko w grube drzewce halabardy i ugrzęzło w nim. Abdel był bezbronny. Eagus wyszczerzył żółte zęby w burej masie paskudnej brody i zastosował dźwignię, wykorzystując długie drzewce halabardy – szarpnął mocno w górę i choć musiało mu to sprawić straszny ból, a jego rana otworzyła się szerzej, to jednak zdołał wyrwać ciężki miecz z dłoni Abdela. Eagus zakrztusił się ze śmiechu, kiedy pałasz Abdela uderzył o ziemię. Miał teraz przewagę nad Abdelem i potrafił ją wykorzystać. Abdel słyszał z boku dźwięk stali, co znaczyło, że jego ojciec wciąż zmagał się z calishitańskim szermierzem. Musiał więc walczyć z Eagusem sam, w dodatku bez broni. Eagus wyraźnie był już zmęczony, może nawet stracił zbyt wiele krwi, bowiem zaatakował tak wolno i niezdarnie, że Abdel aż rozczarował się, z jaką łatwością udało mu się odbić cios halabardy ręką, jakkolwiek siła ciosu niemal nie złamała mu prawego
przedramienia. Zabolało, ale Abdel zignorował ból i wymierzył Eagusowi solidnego kopa. Czubek ciężkiego buta trafił bandytę wprost w jego otwartą ranę. Eagus zaskrzeczał i upadł, nogi załamały się pod nim jak zapałki. Abdel wyciągnął wielki, szeroki sztylet, który dostał od Goriona jako podarunek z okazji osiągnięcia dojrzałości. Srebrne ostrze zalśniło. Podszedł i poderżnął Eagusowi gardło, patrząc jak powoli gasną mu oczy, wraz z uchodzącym zeń życiem. Abdel uśmiechnął się, choć wiedział, że Gorion tego nie lubi. I nagle zdał sobie sprawę, że przecież Gorion wciąż walczy, a poza tym... Był jeszcze kusznik. Stał dalej. Mrużył swe ciemne oczy w porannych promieniach słońca. Jego ćwiekowana, skórzana kamizela skrzypiała przy każdym ruchu. Długie rude włosy falowały ciężko na wietrze. Kusznik celował w Goriona. Z gardła Abdela wydarł się pełen rozpaczy krzyk. – Oj... Spust zwolnił cięciwę, ciężki bełt ze świstem przeciął powietrze... – ... cze... ... i utkwił prosto w oku Goriona. – ... eeee!!! Abdel już wiedział, zanim jeszcze bezwładne ciało Goriona legło na żwirze drogi, że jego jedyny ojciec, którego znał, już nie żyje. W oczach mu poczerwieniało, w uszach zadzwoniło, w ustach czuł jadowity smak miedzi – ogarnęła go wściekłość. Najpierw podbiegł do calishitańskiego szablisty; po prostu dlatego, że był bliżej. Trzymał swój ciężki, srebrny sztylet przed sobą, wyprowadzając szybkie pchnięcia w przód. Zmęczony Calishita zatoczył się w tył i uniósł szablę do góry. Metal brzęknął, a Calishita zdążył wypowiedzieć tylko pierwszą sylabę imienia jakiegoś dawno zapomnianego boga, kiedy ciężkie ostrze Abdela strzaskało klingę wspaniale zdobionej szabli. Dwie trzecie grawerowanego ostrza zawirowało w powietrzu i poleciało gdzieś w bok, ponad drogą, w stronę krzaków. Calishita mógł tylko patrzeć, jak jego broń szybuje łukiem i cofać się przed sztyletem Abdela. Stopa Calishity zapadła się nagle w koleinę wyżartą w drodze przez koła wozów. Stracił równowagę i runął w tył, co ocaliło go przed kolejnym ciosem sztyletu, który teraz niechybnie rozpłatałby mu szyję. Wyjąc z wściekłości, Abdel rzucił się w przód i znów chlasnął. Jego ramię zadrżało pod nagłym oporem, na jaki natrafiło ostrze ciężkiego sztyletu. Calishita prawdopodobnie zdążył jeszcze zobaczyć, jak złamane ostrze jego szabli uderza o ziemię, zanim świat mu zawirował, a coś mokrego i lepkiego zbryzgało twarz. Jego odcięta głowa mogła jeszcze żyć, aby to zobaczyć, ale on sam był już martwy, zanim głowa i ciało dotknęły ziemi.
Kusznik nie zamierzał dłużej czekać, by kląć, błagać o litość czy struchleć z przerażenia. Może nie był najbystrzejszym człowiekiem na Wybrzeżu Mieczy, ale był bystry na tyle, by w trosce o własne życie rzucić się do ucieczki. Abdel, wciąż ogarnięty niepohamowaną żądzą mordu, gonił go tak długo, aż wreszcie dopadł i pokrajał na kupę broczącego krwią mięsa. W końcu przybrany syn Goriona z Candlekeep, wyczerpany do nieprzytomności opadł na tę stertę podziurawionej skóry, flaków, strzaskanej kuszy, i zapłakał. * * * Abdel od lat sprzedawał siłę swego ramienia i umiejętności wzdłuż i wszerz całego Wybrzeża Mieczy. Ostatnie dziesięć dni tygodnia spędził eskortując karawanę kupiecką od Wrót Baldura do biblioteki w Candlekeep. Masywny monastyr w Candlekeep był jego domem w czasach dzieciństwa, a przynajmniej czymś, co najbardziej przypominało mu prawdziwy dom. To właśnie tam Gorion, dobry, choć przy tym dość surowy mnich, obudził w nim wiarę w Torma, boga śmiałków i głupców. To tam próbował zaszczepić w nim miłość do słowa pisanego, historii i tradycji Faerunu. Abdel dużo się uczył, ale myślami wciąż był gdzie indziej, aż w końcu obaj – syn i jego przybrany ojciec zdali sobie sprawę, że nie jest mu przeznaczone pędzić żywot mnicha zamkniętego w klasztorze, skryby kopiującego ważne dzieła, zachowującego wiedzę i doświadczenia innych. Abdel pragnął zdobyć własną wiedzę i doświadczenia. I znalazł je poza bezpiecznymi murami Candlekeep. Goriona przerażały niektóre potrzeby Abdela: jego potrzeba walki, zabijania, ale przy tym zdawał się je rozumieć, jakby spodziewając się tego po swym przybranym synu. Jednak z drugiej strony nigdy nie mógł mu tego wybaczyć. Abdel wcale nie był podobny do tego mnicha. Nikogo też, kto ich dobrze znał, nie dziwiło, że ich sposób myślenia także się różni. Gorion był sztywnym chudzielcem, prawdziwym molem książkowym, Abdel natomiast był doskonale umięśniony, miał ostre rysy i atramentowo czarne, długie włosy, które opadały na ramiona z tą samą gracją, jaka kryła się w zwinnych ruchach jego ciała. Był prawie o stopę wyższy niż jego ojczym i przy blisko siedmiu stopach wzrostu niemal trzykrotnie cięższy. W ciągu ostatnich kilku lat prawie ze sobą nie rozmawiali, ale kiedy Abdelowi nadarzyła się okazja eskortować karawanę do Candlekeep, natychmiast z niej skorzystał i to nie tylko dlatego, że jego sakiewka świeciła już pustkami, ale że znów chciał zobaczyć ojca. Ich spotkanie pełne było emocji już od chwili, kiedy Abdel przekroczył bramę Candlekeep i zobaczył ojca. Gorion ucieszył się na jego widok. Może Abdel spędził zbyt wiele czasu w towarzystwie najemników i płatnych morderców, ale wydawało mu się, że Gorion przesadza z tą radością. Pierwszego wieczoru rozmawiali o wielu różnych rzeczach. Gorion zawsze z uwagą przysłuchiwał się opowieściom Abdela o toczonych przez niego
walkach i zwycięstwach, o chciwych kupcach i bandach włóczących się orków czy portowych tawernach i kumplach po fachu. Ale tej nocy Gorion wydawał się jakiś nieobecny, zamyślony. Młody najemnik odniósł wrażenie, że ojciec pragnie mu coś powiedzieć. Abdel, jak to miał w zwyczaju, po prostu zapytał ojca, co chodzi mu po głowie. Gorion uśmiechnął się i za chwilę już śmiał się na dobre. – I skrył swą twarz za zasłoną nocy? – zapytał Gorion, parafrazując pewnego barda, którego Abdel niezbyt sobie przypominał. – Staey z Evereski? – Pacys – poprawił Gorion. – Jeśli pamięć mnie nie myli. Abdel skinął głową, a Gorion zadał mu proste pytanie. – Czy pójdziesz ze mną w pewne miejsce? Abdel westchnął głęboko. – Dobrze wiesz, ojcze, że nie mogę tu zostać. Dosyć mam już twoich ksiąg i zwojów... – Nie, nie – przerwał mu Gorion, uśmiechając się smutno. – Nic z tych rzeczy. Miałem na myśli miejsce poza murami Candlekeep. Miejsce zwane „Pod pomocną dłonią”. Abdel roześmiał się. Oczywiście, że znał to miejsce. W tej przydrożnej gospodzie bywał już wielokrotnie. Czasem udawał się tam specjalnie – w poszukiwaniu roboty, wina czy kobiet i zawsze znajdował przynajmniej jedno. Ale jaką sprawę mógł mieć tam jego ojciec, tego nawet nie mógł się domyślać. – Są tam dwie osoby... muszę się z nimi spotkać – rzekł Gorion. – A droga bywa niebezpieczna. – Czy to ma coś wspólnego z moimi rodzicami? ... Z moją matką? – pod wpływem impulsu zapytał nagle Abdel. Nie widział dlaczego to zrobił, ale nie zdążył powstrzymać słów, które same cisnęły mu się na usta. Gorion zareagował tak samo jak zawsze, gdy Abdel pytał o swoich rodziców, których w ogóle nie znał. Jego twarz skrzywiła się w grymasie bólu. – Nie – odparł krótko. Na dłuższą chwilę zapadła nieprzyjemna, nienaturalna cisza. – Nie z twoją... nie z twoją matką. On po prostu chciał dotrzeć do „Pomocnej dłoni”, aby spotkać się z pewnymi ludźmi, którzy mieli dla niego jakieś informacje. To wszystko. Życie Goriona zawsze koncentrowało się wokół spraw związanych z pozyskiwaniem od ludzi różnych informacji, dlatego też Abdel nie mógł dziwić się jego prośbie. Oczywiście zgodził się towarzyszyć ojcu, tym bardziej, że sam prawdopodobnie by się tam udał. Perspektywa wspólnej wyprawy wydała mu się o wiele przyjemniejsza. Tak więc następnego ranka po raz pierwszy razem opuścili Candlekeep, podążając Nabrzeżnym Traktem do gospody „Pod pomocną dłonią”. Podróż była przyjemna, aż do owego feralnego trzeciego dnia marszu, kiedy to tuż przed południem drogę zagrodzili im zabójcy.
* * * Na pierwszą niespodziewaną oznakę życia Abdel rzucił się w stronę leżącego ojca. Gorion chrapliwie wciągnął oddech, a Abdel podpełzł do niego niczym tonący w kierunku pływającej deski. Jego ranny bok promieniował falami bólu od pasa po szyję i raz po raz eksplodował w środku głowy. Abdel upadł raczej niż usiadł. Chciał powiedzieć: „Ojcze” albo coś innego jeszcze, ale głos ugrzązł mu w krtani, sprawiając cierpienie. Pomyślał nawet, że samo słowo mogło go zadławić. Ojciec zamrugał zdrowym okiem, źrenica błądziła ślepo po gałce, jego lewa ręka zaczęła wolno sunąć w kierunku kieszeni pasa. Prawa ręka drgała konwulsyjnie, palce zaciskały się na żwirze, jakby próbując zdusić ból. – Mój... – udało się wypowiedzieć Gorionowi. Tylko to jedno, wyraźne słowo. – Tak – szepnął Abdel. Gardło znów mu się zacisnęło, nie pozwalając wydusić ani słowa więcej. W oczach znów stanęły mu łzy na widok broczącego krwią, umierającego ojca. – Powstrzymaj... – rzekł Gorion nadspodziewanie dźwięcznym głosem. Powiedział coś jeszcze, ale co? – tego Abdel już nie zrozumiał. Ręce mnicha wzniosły się w górę. Abdel zdał sobie nagle sprawę, że przygotowuje się on do rzucenia czaru. Gorion dotknął go raptownie, ręce umierającego raczej spadły na niego niż świadomie opuściły. Fala ciepła ogarnęła tułów Abdela i nagle palący ból znikł jak ręką odjął. Gorion z sykiem wciągnął długi, bolesny oddech. Abdel, którego rana już się zasklepiła, prawie całkowicie wyleczony, powiedział: – A teraz twoja kolej. Gorion nie zaczął rzucać następnego leczącego czaru. – Ten był jedyny – wychrypiał mnich. Abdel zapragnął przekląć swego przybranego ojca za to, że zmarnował na niego swą jedyną leczącą modlitwę. – Ty umierasz... – tylko to był w stanie z siebie wykrztusić. – Powstrzymaj wojnę... Ja już nie mogę... Ciało Goriona zatrzęsło się od nagłego, wyczerpującego kaszlu i nagle w gwałtownym spazmie wyciągnął lewą rękę ku Abdelowi, tak że ten aż się wystraszył. Gorion ściskał w dłoni kawałek podartego pergaminu. Wysiłek sprawił, że opierzony bełt zadrżał w jego przebitym oku. Na pergamin padły krople krwi. Abdel sięgnął, by chwycić dłoń ojca i Gorion wypuścił pergamin. – Zabieram cię z powrotem do Candlekeep – powiedział Abdel, głośno rozgarniając żwir, by chwycić ojca w ramiona. – Nie – wycharczał mnich, powstrzymując go. – Nie czas. Zostaw mnie... wróć po mnie... Ciało Goriona skurczyło się w nagłym spazmie bólu, aż Abdel zamarł.
– Twój ojciec... – i znów kaszel. Łza spłynęła z oka Goriona, jego jedynego oka, które mogło jeszcze płakać. Znów zmusił się do mówienia – Khalid... Jahe... I zaraz potem wydał swoje ostatnie tchnienie, a jego zdrowe oko spojrzało w niebo. Abdel krzyczał nad konającym ojcem tak długo, póki jego ramię nie przestało konwulsyjnie drżeć. Ręka najemnika mimowolnie chwyciła pergamin, jego dłoń zacisnęła się na nim. Długo jeszcze siedział na drodze, w towarzystwie martwych jedynie i kraczących wron, aż w końcu wstał i zaczął wygrzebywać ojcu grób.
Rozdział drugi Tamoko nie wiedziała, co takiego widzi jej kochanek w pustej ramie. Możliwe, że kiedyś był w niej osadzony jakiś obraz, a może lustro ze srebrzonego szkła, ale teraz została tylko pusta rama wisząca na krótkim łańcuszku z brązu, podwieszonym u sufitu w komnacie Sarevoka. Nieraz potrafił gapić się w nią godzinami, czasem mrucząc pod nosem przekleństwa, to znów uśmiechając się do siebie czy też przeglądając gryzmoły w swym kosztownym notatniku oprawionym w wysadzaną klejnotami skórę. Tamoko nie potrafiła czytać w języku Faerunu, miała trudności nawet z odczytaniem liter jej rodzimego języka Kozakury, więc nie wiedziała, co takiego pisał w swym notatniku jej kochanek. Wiedziała jedynie, że Sarevok widział coś w tej ramie, nie przestawał jej śledzić, choć miał wiele innych, ciekawszych przedmiotów zgromadzonych w swym pokoju. Usiadła i podkuliła nogi na miękkim łożu, zaścielanym ogromną pierzyną w jedwabnej poszewce. Spróbowała medytować. Coś ukłuło ją z tyłu w szyję i rozproszyło jej uwagę. Gładki jedwab czarnej piżamy Tamoko ze świstem otarł się o jedwab pościeli, co przyprawiło Tamoko o gęsią skórkę na jej szczupłych ramionach. Była niską kobietą, nie miała nawet pięciu stóp wzrostu, za to mogła pochwalić się gładką skórą księżniczki i siłą berserkera. Życie pełne ćwiczeń uczyniło z niej tą, kim była – zabójczynię, w każdym tego słowa znaczeniu. Nie zamknęła oczu, jedynie przyłożyła język do podniebienia i skoncentrowała się na oddechu, czując jak krew zaczyna żywiej krążyć w jej ciele. W pokoju panował półmrok, powietrze stało, co zwykle pomagało jej w koncentracji, lecz nie dziś. Dzisiaj powietrze w komnacie Sarevoka, ukrytej pośród labiryntu innych pokoi, które tylko nieliczni mogli oglądać, było ciężkie i martwe. Pomarańczowy, łagodny płomień świecy, z rzadka tylko skaczący w nieruchomym powietrzu, sprawił, że zamrugała. Z powodu wilgoci panującej w pokoju jedwabne ubranie przykleiło się do każdej krągłości jej ciała. Minuty mijały, a ona ciągle usiłowała się skupić na medytacji. Kiedy Sarevok zauważył, co robi i skrzywił się z dezaprobatą, wiedziała już, że jak zwykle zamierza poprosić ją, by kogoś zabiła. Tym bardziej starała się skoncentrować.
– Mój brat – zaczął nagle Sarevok, tak nagle, że mniej doświadczony zabójca mógłby się przestraszyć, ale nie Tamoko – jest na tropie. – Twój brat? – zapytała szybko. Tak szybko, że Sarevok z niepokojem się odwrócił. – Tak, mam co najmniej jednego brata – odpowiedział Sarevok tym swoim głosem, który ona uważała może nie tyle za uwodzicielski, co kuszący... Zimny dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa, za co zezłościła się na siebie. Z pewnością było coś takiego w Sarevoku, co sprawiało, że w jego obecności zawsze miała się na baczności. Nie był człowiekiem, nie był nawet istotą ludzką, to było pewne. Nawet barbarzyńcy z Faerunu byli jej bardziej bliscy niż on. Nie wiedziała, kim jest, ale lubiła go. Otaczała go aura władzy w taki sam sposób, jak kobiety z Faerunu otacza woń perfum. Mogła sobie nawet wyobrazić, jak się w niej pławi. Był pewny siebie i pełen determinacji, nie dbał o boże kaprysy ani o jakiś infantylny cel czy brzęk monet. Sarevok pragnął władzy... władzy i czegoś jeszcze. W jego obecności Tamoko czuła się niepewnie, ale nie mogła się powstrzymać, by go nie podziwiać. Ten fakt przypominał jej, że kiedy tak siedzieli razem w mroku pokoju, w którym nic pomiędzy nimi nie zaszło, Sarevok powiedział jej tylko to, co chciał, żeby wiedziała, a wolał, żeby nie wiedziała zbyt wiele. On zawsze potrafił się kontrolować. – Jak ma umrzeć? – zapytała, wiedząc, że jest tu po to, by dla niego zabić i że nie wolno jej pytać dlaczego. Sarevok wybuchnął śmiechem, na co Tamoko uśmiechnęła się. Nie dlatego, że jego śmiech był przyjemny, ale dlatego, że taki w ogóle nie był. Naprawdę, on nie był zwykłym człowiekiem. – Więc ma żyć? Sarevok nadal uśmiechał się tym swoim wilczym uśmiechem, po czym pochylił się i usiadł na łóżku, wolno przysuwając się. W pierwszej chwili instynktownie zapragnęła się cofnąć i uniknąć jego twardego, żelaznego uścisku, który za chwilę miał nadejść, ale jej ciało nawet nie drgnęło. Powstrzymała się; potrafiła panować nad swym ciałem. Przysunęli się do siebie, a jego dotyk był ciepły, przyjemny i pełen groźnego napięcia, które tak ją w nim pociągało, kazało jej zawsze do niego wracać i czyniło z niej jego niewolnicę. Zabijała dla niego dziesięć, dwanaście, piętnaście razy – przestała już nawet liczyć ile razy – i zabiłaby jeszcze kolejne sto, byleby tylko popatrzył na nią tak jak teraz, tak chwycił, wszedł w nią, przeszedł przez nią, obok niej choć ten jeden raz jeszcze. – On akurat... – wyszeptał jej do ucha, a jego głos wydawał się cieplejszy niż jego oddech – będzie żył... Przynajmniej jakiś czas. Cofnął się nagle, a ona usłyszała swoje własne westchnienie. Była na tyle opanowana, żeby się nie zaczerwienić, ale błysk w oku Sarevoka powiedział jej, że zauważył to. On zawsze wszystko widzi.
– Tych dwóch Zentharimów – zaczął – także pożyje jeszcze jakiś czas, ale niedługo. Sprowadzę ich tu z Nashkel. – Byli użyteczni dla ciebie – powiedziała Tamoko i ściszając głos dodała – dlatego umrą szybko. Sarevok znów się zaśmiał i Tamoko z trudem powstrzymała drżenie. Tym razem z podniecenia. – Nie sądźmy po pozorach, dziecinko – powiedział. – Oni mogą mnie jeszcze zawieść, zwłaszcza ten mniejszy.
Rozdział trzeci Kiedy nasłały dni Awatarów, Czarny Pan spłodził śmiertelne potomstwo. Wśród dzieci tego miotu były zarówno dobre, jak i złe z charakteru, lecz chaos dotknął je wszystkie. Kiedy bękarty Mordercy dorosły, sprowadziły na Wybrzeże Mieczy śmierć i zniszczenie. Jedno spośród tych dzieci musi wynieść się nad pozostałe i przejąć dziedzictwo ojca. Spadkobierca ten zmieni historię Wybrzeża Mieczy na całe przyszłe stulecia. Nonsens. Abdel nie mógł uwierzyć w to, co przeczytał. O czym mówiła ta kartka sztywnego pergaminu, znacząca dla jego ojca tyle, że wydobył ją resztkami swych sił, skąpał we własnej krwi? Może chodziło o jakiegoś martwego boga, jeśli fragment o dniach Awatarów rzeczywiście odnosił się do Czasu Niepokoju, kiedy to wśród ludzi po Torilu chodzili bogowie i jak ludzie tu umierali. Kiedy Abdel po raz pierwszy ujrzał ten tekst, jeszcze nad ciałem martwego ojca, był pewien, że jest to informacja dla niego, jakiś sekret, który ojciec przed nim taił. Kiedy rozkładał pergamin i zwrócił swe załzawione jeszcze oczy ku szarzejącemu niebu, był niemal pewien, że znajdzie tam coś o swojej matce, może nawet wiadomość od niej, list, który napisała do swego dziecka tuż przed swą śmiercią lub zanim go oddała, gdzieś odesłała, sprzedała, czy cokolwiek innego, co tłumaczyłoby fakt, że nigdy jej nie poznał. Zamiast tego na pergaminie znalazł kilka wyrwanych z kontekstu zdań, układających się w coś na kształt przepowiedni, która może, ale wcale nie musi się sprawdzić, a już na pewno – Abdel był przekonany – nie miała nic wspólnego z jego osobą. – Cokolwiek ma być, to będzie, staruszku – powiedział Abdel do ojca, tuż przed złożeniem jego ciała do grobu, który sam wykopał. – Już cię tu nie będzie, żebyś się przekonał, czy się sprawdzi. Może mnie też nie. Chciał dodać coś jeszcze. Szukał w pamięci i w sercu jakiejś modlitwy, jakiejś frazy, przypowieści czy wspomnienia. Próbował znaleźć właściwe słowa, którymi żegna się bliskich, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
Gdy zasypywał grób ziemią i żwirem, rozpadał się deszcz. Abdel pozwolił, by strugi wody zmyły mu z twarzy słone łzy. Skończył pracę, stanął wyprostowany i wystawił twarz wprost na padające, zimne krople. Przejechał dłonią po swych gęstych, czarnych włosach i zamknął oczy, czekając, aż deszcz spłucze z niego brud ziemi i krew. Ojciec wyleczył mu ranę w boku. Choć była głęboka, niemal całkowicie się zagoiła. Próbował zignorować uporczywy ból, ale on nie ustępował. Nie mógł żyć ze zranionym sercem. Jego ojciec zginął z rąk najemnych zbirów. Ktoś zapłacił im, żeby go zabili i to pewnie sowicie. To był interes i tyle, ale że bandytom nie udało się zabić Abdela, był to interes nie dokończony. Dokończyć go musiał teraz sam Abdel. Abdel, syn Goriona, poprawił swą kolczą tunikę, butem odgarnął z grobu błoto, podniósł ramiona, żeby wyważyć swój wielki miecz przewieszony na plecach, po czym w grobowy kopczyk wbił znaleziony na ziemi kij. Na mokrym kiju uwiązał złoty łańcuch ze srebrnym symbolem malutkiej rękawicy, noszony przez ojca. Dobrze wiedział, że już niebawem jakiś anonimowy podróżnik znajdzie go i ukradnie. – Wrócę po ciebie – powiedział, po czym odwrócił się i odszedł. * * * Trudno orzec, co wywoływało ten przerażający dźwięk, który wyrwał Abdela z niespokojnego snu, czy też jak daleko znajdowało się jego źródło. Młodzieniec momentalnie zerwał się na nogi. Tego dnia pogrzebał swego przybranego ojca, w pobliżu miejsca, w którym Lwi Trakt biegnący z Candlekeep przecina uczęszczaną drogę Nabrzeżnego Traktu. Wznosił się tam kamienny słup, wykuty z solidnego bloku granitu. Gdy Abdel mijał go wcześniej, jadąc do Candlekeep, witał go z przyjemnością, teraz ten znak stał się dla niego symbolem tego, co utracił. Po śmierci Goriona Abdel nie był nawet pewien, czy może wrócić do Candlekeep. Ale teraz nie było czasu na przemyślenia. Dźwięk zbliżał się i to coraz szybciej. Przypominało to chór wściekłych psów współzawodniczących z pianiem tysiąca bardów, którym obcięto języki tak, że mogli jedynie wyć, mruczeć, chrząkać i krzyczeć. Hałas przeraził Abdela, co rzadko mu się zdarzało. Musiał zaprzeć się plecami o kamienny słup, żeby powstrzymać chęć ucieczki ze strachu w mrok nocy. Abdel był gotów do walki z tym czymś, co wywoływało ten piekielny harmider. Czymkolwiek zresztą to było, brzmiało tak, jakby było tego wiele. Musiał walczyć nie tylko z tym czymś, ale i ze swoim strachem. Kamień za jego plecami był szorstki i mokry, a Abdel zdał sobie nagle sprawę, że gdy kładł się spać, to zdjął kolczugę. Noc była ciemna, chmurna już od poprzedniego popołudnia. Oczy przystosowały mu się do ciemności i Abdel spróbował przejrzeć mrok, by sprawdzić, czym spowodowany jest ten zbliżający się odgłos, teraz już wprost nieznośny dla jego uszu. Ta diabelska kakofonia sprawiała, że Abdel bliski był obłędu.
Zobaczył to najpierw jako wielki cień, który sunął po ziemi w poprzek skrzyżowania, kierując się na południe. Olbrzymi cień napotkał na swej drodze drzewo – może nieduże, ale na pewno spore – i pochłonął je bez wahania. I wtedy wewnątrz tego cienia zaczęły formować się jakieś kształty. Abdel zrozumiał swój strach, gdy pojął, że ta głośna masa cienia była w rzeczywistości hordą wielu małych stworzeń, setek humanoidalnych istot. Abdel otworzył usta i wolno wciągnął oddech, aby nie było go słychać. Chociaż księżyc skrywały chmury i na niebie nie było widać ani jednej gwiazdy, Abdel ucieszył się w duchu, że nie ma na sobie zbroi. Błysk metalu mógł ściągnąć uwagę jednego ze stworów i sprowadzić na niego cały ten ich rój. A nawet on prawdopodobnie nie byłby w stanie obronić się przed masą tych czarnoskórych ciał. Właśnie wtedy Abdel ujrzał błysk stali wśród cieni kryjących hordę. Są uzbrojeni – pomyślał – mają miecze. To przypomniało mu, że jego miecz także jest ze stali i czym prędzej ukrył cicho pałasz za plecami. Nawet nie drgnął, kiedy usłyszał za sobą, po drugiej stronie słupa chrzęst żwiru. Mocniej zacisnął dłoń na rękojeści i spróbował przypomnieć sobie modlitwę do Torma. Chrzęst z tyłu ustał, ale Abdel nie ośmielił się odwrócić. Skupiając swą uwagę na tym, co działo się za nim, Abdel nie usłyszał tego, co zbliżało się od lewej, za to poczuł smród. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co robi, wyciągnął miecz przed siebie, obrócił rękę i uderzył nisko w lewą stronę. Ostrze natrafiło na opór i chociaż Abdel nie mógł zobaczyć swego przeciwnika z powodu ciemności, wiedział, że skoro ten nie wrzasnął, to musiał go na miejscu zabić. Chwilę potem usłyszał z prawej chór jęków i gardłowych porykiwań, i zdał sobie sprawę, że jest ich więcej, o wiele więcej, i że go zauważyli. Choć Abdel z trudem widział coś więcej poza niewyraźnymi konturami swych wrogów, oni nie mieli z tym kłopotu. Zardzewiałe, podziurawione i strzaskane ostrza uderzyły naraz na Abdela, a hałas był ogłuszający. Parował ataki jeden po drugim, zabił jedną istotę, potem drugą i cały czas przywierał plecami do kamiennego słupa. Wywijał mieczem przed sobą, tworząc coś w rodzaju stalowej zasłony, ale niektóre ataki przechodziły przez nią. Rana w boku znów odezwała się bólem, ale musiał ją zignorować i walczyć dalej. Kiedy zabił kolejną małą bestię, zaraz następna zajmowała jej miejsce. Zrozumiał, że tej nocy przyjdzie mu zginąć. W tonacji ryków hordy zaszła drobna zmiana, po kilku sekundach wrzask zmienił się zupełnie i cała horda, jak jeden mąż ruszyła na północ. Czyli wprost na Abdela. Abdel niestrudzenie wyrzynał nacierających, jednego po drugim, póki cały nie był skąpany we krwi, także własnej. Wydawało się, że trwało to godzinami, całą wieczność, ale minęło zaledwie kilka sekund, gdy nagły błysk światła oślepił najemnika. Nie było huku gromu, ale Abdel był pewien, że to piorun musiał trafić w czubek kamiennego słupa nad jego głową. Miał oczy szeroko otwarte, chwytając każdy promyk światła jaki mógł, kiedy znikąd eksplodował żółty błysk. Zawył z bólu i mocno zacisnął powieki. Łzy pociekły po splamionych krwią policzkach, zakłócił się rytm jego ciosów.
Wrzask, jaki wydała z siebie horda w odpowiedzi na światło, był ogłuszający. Tysiąc wyjących gardeł przyprawiło Abdela o dreszcz. Brzmiało to tak, jakby całą wioskę wyrzynano w pień za jednym zamachem. Stwory zaprzestały ataku i kiedy Abdel mrugając pozbył się czerwonych kręgów spod powiek, zobaczył, że horda się wycofuje. Stwory – brzydkie, półnagie humanoidy, ubrane we wściekle purpurowe szmaty opinające ich gibkie muskuły, z głowami na podobieństwo lwich, o czarnych, splątanych grzywach – uciekały przed światłem, które wciąż świeciło jaskrawo ponad głową Abdela, wcale przy tym nie parząc. Wyczerpany Abdel z ulgą osunął się na kolana, szorstki kamień za plecami podrapał go przez cienką koszulę. Głęboko i łapczywie wciągał powietrze, jego miecz zdawał się ważyć tysiąc funtów. – Styka już – odezwał się szorstki, donośny głos. – No, zgaś to przeklęte światło. Abdel chciał skoczyć na nogi i przyjąć obronną postawę, ale nie był w stanie tego zrobić. Zdecydował się poczekać, aż ten, kto wypowiedział te słowa, zbliży się doń na tyle, by mógł go zabić nie musząc wstawać. – Poszły już, poszły? – zapytał drugi głos. – Przyjrzyjmy się naszemu nowemu... naszemu nowemu przyjacielowi. Abdel usłyszał kroki dwóch osób obchodzących słup i spróbował wstać im na spotkanie, mimo że pierś mu ciążyła. Znów mocno zamknął oczy, oburącz trzymając miecz przed sobą. Patrzył w dół, kiedy otworzył oczy. Gdy zniknęły ostatnie czerwone kręgi, ujrzał parę nagich, szerokich stóp, porośniętych gęstym, kręconym rudym włosiem. Buty, które stanęły obok, były z eleganckiej, lśniącej, czarnej skóry. Jeden z przybyszów chrząknął i zapytał: – Jak tam? Dobrze z tobą, chłopcze? Abdelowi zachciało się śmiać. Wcale nie było z nim dobrze. – To już drugi raz tego dnia – odparł, mrugając załzawionymi oczami, żeby zupełnie odzyskać wzrok – musiałem walczyć o życie. Czy chcecie, aby to był ten trzeci raz? – Ha! – huknął ten z zarośniętymi stopami; Abdel mógł teraz rozpoznać w nim niziołka. – Niczego takiego nie chcemy, młodziaku. – W żadnym razie – dopowiedział drugi, wysoki, chudy człowiek w czarnej szacie. – Spokojnie... uspokój się. Abdel z uwagą przyjrzał się swoim niesamowitym wybawcom. Niziołek jakby różnił się od przedstawicieli swej rasy, choć jak i oni był niski, krępy i o rumianej karnacji. Miał w sobie coś diabolicznego, choć swoją drogą wśród całej galerii znanych Abdelowi najemników, twardzieli, złodziejów i łajdaków mało było niziołków. Ten nosił na sobie czerwono-brązową skórę przerobioną na zbroję chroniącą żywotne organy, za to z obciętymi rękawami. U jego boku w złoconej pochwie wisiał wspaniałej roboty długi miecz – broń
imponująca jak na rozmiary jego właściciela. Niziołek pokręcił swym zadartym nosem i uśmiechnął do Abdela. – Brywieczór, młodziaku – powiedział z obcym akcentem, właściwym dla... Waterdeep? W każdym razie dla miasta, w którym niziołków raczej się nie spotyka. – Jam jest Montaron, a mój kompan zowie się Xzar... On to wymodził to obrzydliwie jasne światło, co to przerwało ten huczny, hehe, bal, który se tu urządzałeś. Abdel skinął niziołkowi i teraz baczniej przyjrzał się człowiekowi imieniem Xzar. Był wysoki, chudy i nerwowy. Jego twarz była w nieustannym ruchu, jakby pod skórą lęgły się robaki, a usta bez przerwy się poruszały, jakby bezgłośnie mówił coś do siebie. Co chwila szarpał głową w bok, jakby chciał odgonić natrętną muchę, której w istocie nie było. – Gibberlingi – rzekł człowiek – w ogóle... – tik twarzy przerwał mu na moment – ... nie znoszą światła... w ogóle. – Gibberlingi? – zapytał Abdel, domyślając się, że chodzi o stwory z hordy. Trafna nazwa dla ich wokalnych możliwości. – A tyś kto? – nacisnął niziołek. – Abdel – odparł, przekładając miecz do lewej dłoni i wyciągając prawą. – Jestem Abdel... syn Goriona. Montaron chwycił rękę Abdela i uścisnął mocno. Zachichotał przy tym, jakby robił swój ulubiony dowcip. Xzar nerwowo potarł twarz, bezwiednie gładząc linie wyraźnego tatuażu, okalającego jego oczy niczym maska. Kiedy niziołek opuścił rękę, Abdel wyciągnął dłoń ku człowiekowi, ale Xzar jedynie wzdrygnął się i wykonał ćwierć obrotu, jakby chciał się oddalić. – Racz wybaczyć memu przyjacielowi. – Powiedział niziołek, kiwając głową na Xzara. – Nie z tych on, co to kumplować się lubują, za to jego czary dają mu niedźwiedzi uścisk. Abdel wzruszył ramionami. Xzar był dziwny, ale przecież był dla niego obcy. – Powinienem wam podziękować – powiedział Abdel do niziołka. – No, jasne żeś powinien – Montaron zakaszlał – jeśli masz dobre maniery. Ja nie mam, więc nie spodziewam się ich po innych... Heh, ciężka ta droga. Może damy ci szansę na rewanż, co? – Zmierzam do gospody „Pod pomocną dłonią”. Xzar chrząknął, ale Montaron wciąż się uśmiechał. – Znajdziesz więcej roboty w Nashkel – powiedział niziołek. – W Nashkel? – No... – zaczął Montaron i urwał, kiedy nagle znów zrobiło się wokół ciemno. Magiczne światło w końcu zniknęło, a wraz z nim ucichły ostatnie wrzaski oddalającej się hordy.
– O dzięki ci Panie Trzech Koron – powiedział Montaron, jego głos wyrażał zadowolenie. – Heh, już się obawiałem, że to światło nigdy nie zgaśnie. W ciemności widać lepiej, co nie Abdel? Młody najemnik zamrugał, obawiając się znów oślepnąć od gwałtownej zmiany warunków świetlnych. – W każdym razie – dodał Montaron – w Nashkel jest robota do odwalenia. – Mam sprawę w „Pomocnej dłoni”. – Heh, więc nie szukasz roboty? W rzeczywistości Abdel chętnie nająłby się do jakiejś roboty, ale dał obietnicę, a poza tym w gospodzie mieli czekać na Goriona Khalid i ten drugi. Gospoda gnomów była trzy dni drogi stąd na północ, podczas gdy do Nashkel szło by się w przeciwnym kierunku cały tydzień, a więc dziesięć dni. – Co to za robota? – Ano, robota z tych, na których dobrze się znasz. Dużo roboty. Mówią, że są jakieś kłopoty w kopalniach. – Najpierw muszę pójść do „Pomocnej dłoni”. Czekają tam na mnie. Ale potem będę potrzebował jakiegoś zajęcia. – Tak więc gospoda najpierw, tak? – stwierdził raczej niż zapytał Xzar. W ciemności Abdel nie mógł zobaczyć, czy kierował te słowa do niego, czy do niziołka. – No, pierw do „Pomocnej dłoni”, potem do Nashkel – Montaron rozstrzygnął jego wątpliwości. – Chętnym przespać się w prawdziwym łożu.
Rozdział czwarty Po trzech dniach wspólnej drogi Abdel musiał przyznać, że w jakiś sposób polubił prostackiego niziołka. Choć z drugiej strony było dla niego jasne, że jest dziwny. Potrafił przez cały dzień narzekać, że słońce świeci zbyt jasno, mimo że najczęściej niebo przesłaniały deszczowe chmury i było szaro. Jego awersja do światła była czasem zabawna, niekiedy znów irytowała. Montaron wydawał się dobrze bawić w towarzystwie Xzara i często drażnił go podczas marszu, rzucając celnie w jego głowę małymi kamykami i gałązkami. Abdel był gotów zrobić coś więcej niż tylko drażnić Xzara. Zaczął przemyśliwać, jakby go tu zabić. Godziny mijały, niziołek robił sobie żarty, mag nie wyzbywał się swojej dumy, zaś Abdel snuł coraz bardziej wymyślne plany zamordowania Xzara, po prostu dla zabicia czasu. Xzar miał sposób mówienia, który denerwował Abdela i zbijał go z tropu. Potrafił poprawiać i powtarzać słowa bez powodu, nie odzywał się, kiedy powinien i gadał, kiedy nie miał nic do powiedzenia. Mag nieustannie nerwowo się wiercił i jakkolwiek Abdelowi na początku było go żal z tego powodu, to jednak w końcu nie mógł myśleć o niczym innym, tylko o tym, jak bardzo chce mu przyłożyć. Pierwszego dnia marszu Abdel był skłonny ignorować nerwowego maga, ale kiedy wieczorem usiedli przy ognisku, Xzar powiedział coś, co Abdel zawsze chciał usłyszeć. – Wiem – zaczaj Xzar – kim jest twój ojciec... twój ojciec. Abdel wyprostował się, a Montaron, który dotąd śmiał się cicho w ciemności, nagle cały zesztywniał. – Co powiedziałeś? – zapytał Abdel. Tylko w ten sposób mógł poprosić Xzara o wyjaśnienie. – Xzar – zaczął niziołek, a po chwili po prostu powtórzył – Xzar... – Twój ojciec – rzekł mag do Abdela, ignorując niziołka – twój ojciec był... – Starczy! – urwał ostro Montaron, aż mag przymknął oczy. – Nie widzisz, że chłopak mocno to przeżywa?
– Skąd to wiesz – zapytał Abdel Xzara, nie zwracając uwagi na niziołka. – Nawet mnie nie znasz. Nie wiesz kim jestem, więc skąd mógłbyś znać mojego ojca? Montaron wyciągnął rękę i położył dłoń na ramieniu Xzara. Mag strącił ją zeźlony. – Powinien się cieszyć – powiedział Xzar w pustkę. – Powinien się cieszyć, że jest synem boga... boga. Abdel zakrztusił się. Ten człowiek był szalony. – Niby jestem synem boga? – zapytał Abdel, a złość sprawiła, że głos miał twardy i spokojny. – Oh – zaczął mag, ton jego głosu stał się protekcjonalny – oh, tak, oh, tak, najprawdopodobniej nim jesteś. – Mój przyjaciel – zwrócił się niziołek do Abdela – jest, rzecz jasna, szalony, za to potrafi strzelać ogniem z palców, więc się go trzymam. – Zamknij się – obruszył się mag. – Zamknij się... zamknij. On jest synem Bhaala. Abdel westchnął i położył się, szykując do spania. Xzar przez chwilę mruczał coś do siebie, jego głos ściszył się do głosu świerszcza. – Pogrzebałem mojego ojca... – powiedział Abdel bardziej do siebie niż do szalonego maga czy niziołka. – Jedynego ojca, którego miałem... W dniu, kiedy was poznałem. On nie był bogiem ani ja nim nie jestem. – A co, jeśliś nim jest? – zapytał Montaron, nocny wietrzyk poniósł jego miękki głos w mrok nocy. Abdel spojrzał na niego i nawet w ciemności mógł zauważyć powagę malującą się na jego twarzy. To sprawiło, że się roześmiał. – Życzę sobie tysiąc razy tysiąc sztuk złota naraz – odparł Abdel, co rozśmieszyło Montarona. – Zanurzę całe Wybrzeże Mieczy w morzu, aby zobaczyć tylko jak tonie i zamienię w zombi każdego, kto kiedykolwiek powie o mnie złe słowo. – Zrób mnie władcą Waterdeep – zażartował niziołek. – Jasne – powiedział Abdel, naśladując dziwny akcent Montarona – będziesz królem całego świata. Obaj wybuchnęli śmiechem, lecz kiedy Montaron kładł się spać, powiedział: – Czasami, chłopcze, zdarzają się cuda. – Tak – odrzekł Abdel, ziewając – czasami się zdarzają... * * * W ciągu ostatnich kilku lat Abdel odwiedzał gospodę „Pod pomocną dłonią” ponad pół tuzina razy, ale jej widok zawsze go zaskakiwał. Dawno temu była to prawdziwa forteca, zbudowana przez wyznawców martwego już boga Bhaala. Podobno banda gnomów, którzy dotarli w te okolice, wdała się w konflikt z wyznawcami Bhaala. Po latach walk i wzajemnych przepychanek gnomy w końcu ich wypędziły. Historia ta wydawała się
Abdelowi mało prawdopodobna, jako że spotkał już w swym życiu kilka gnomów i trudno było mu uwierzyć, że ktoś, kto z ledwością sięgał mu do kolan, potrafiłby wysłać kogoś na tamten świat. Abdel nie wiedział nic na temat Bhaala, ale jeśli prawdą było, że jego wyznawcy zostali wypędzeni z tak solidnej fortecy przez tych leśnych ludków, to nic dziwnego, że ich bóg nie przeżył Czasu Niepokoju. Abdel nie zapomniał szalonych majaków Xzara. Fakt, że mag skoncentrował swe rojenia na temat pokrewieństwa Abdela z Bhaalem, musiał znaczyć, że i on słyszał historię powstania gospody „Pod pomocną dłonią”. Jeśli więc byliby w Dolinach, jego ojcem według Xzara mógłby być Elminster, a gdyby dotarli do Evermeet, to może nawet sam Corellon Larethian. Gospoda „Pod pomocną dłonią” była nie tylko fortecą, ale i małą wioską. Wewnątrz wysokich murów z szarego kamienia stało wiele budynków o różnym przeznaczeniu, ale wszystkie w ten czy inny sposób służyły podróżnym. Abdel i jego dwóch towarzyszy podeszło do frontowej bramy, czekając aż nad fosą opuści się most zwodzony. Nadeszli od południa i widzieli, że fosa nie otacza całej twierdzy, a wokół niej kręcili się znudzeni kamieniarze i robotnicy. Fosa była nowa i raczej na pokaz niż dla celów obronnych. Brama gospody „Pod pomocną dłonią” zawsze była otwarta, zapraszając do środka wszystkich podróżnych, i trudno było sobie wyobrazić jej oblężenie. Przeszli po moście zwodzonym i gdy tylko minęli kolumnową bramę, ruszyli wprost ku największemu budynkowi wewnątrz murów. Nawet jeśli Abdel nigdy wcześniej by tu nie był, dźwięki wieczornej zabawy powiedziałyby mu, że jest to budynek gospody. Gdy szli przez dziedziniec w kierunku wysokich, dębowych drzwi, minęli po drodze mały oddział gnomiej straży. Na widok tych małych wojowników Abdel uśmiechnął się. Każdy z trzech strażników mierzył nie więcej niż dwie i pół stopy wzrostu i nosił wymyślną choć funkcjonalną kolczugę kółkową. Ich krótkie miecze były mniejsze i bez wątpienia lżejsze niż sztylet Abdela. Jeden trzymał włócznię z chorągwią „Pomocnej dłoni”, bardziej jako reklamę szyldu niż herb. Trzej ludkowie skinęli Abdelowi i odwzajemnili uśmiech, po czym nagle zwrócili swoją uwagę w stronę gospody. Abdel zauważył nagłą zmianę w dźwiękach dochodzących z wnętrza gospody. Montaron zatrzymał się i delikatnie przytrzymał Xzara. – Nie dotykaj mnie – krzyknął mag i wzdrygnął się. – Ciiii – ostrzegł niziołek, a strażnicy wolno zaczęli zbliżać się do gospody. Śmiech i wesołe krzyki przycichły i to właśnie zwróciło wcześniej uwagę strażników. Nagle rozległ się radosny wrzask, a po nim trzask i brzęk tłuczonego szkła, po czym głośny pomruk. Montaron zaśmiał się i powiedział: – Brzmi swojsko. To lubię!
Wszyscy trzej skierowali się za strażnikami do drzwi. Abdel stał tuż za gnomami, kiedy jeden z nich otworzył drzwi. Hałas dobiegający ze środka ogłuszył go, a chwilę później trafiło go w twarz nadlatujące krzesło. Najemnik upadł, nie podejrzewając nawet, że gnomy zdecydują się wkroczyć w tłum. Tymczasem, mimo że ich pięści były małe, to gdy poszły w ruch na poziomie ich oczu, wysocy dla nich ludzie zaczęli padać jak kłody. Abdel wpadł w gniew, wstał i otarł krew z rozbitego nosa, chwycił połamane krzesło i rozejrzał się po mrocznym pomieszczeniu pełnym ludzi. Miał nadzieję wypatrzeć tego, który cisnął weń krzesłem, ale wszyscy spoglądali nań równie obojętnie. Wybuchł śmiech i Abdel poczerwieniał, zanim się zorientował, że ludzie nie śmieją się z niego, lecz z człowieka, którego właśnie wynosiło trzech gnomów. Właściwie bardziej go włóczyli za nogi niż nieśli, a ów wielki, brudny i cuchnący obwieś pojękiwał cicho za każdym razem, kiedy jego głowa odbijała się o twarde deski podłogi. Abdel patrzył na nieprzytomnego z nieskrywaną wściekłością, lecz kiedy ruszył do przodu, Montaron chwycił za krzesło, które trzymał. – Zostaw go – powiedział niziołek. – Wygląda na to, że już zapłacił za swoje. Abdel stanął i czekał, aż gniew opadnie, ale nic z tego. Chętnie by kogoś zabił. Montaron patrzył na niego z troską. – Widzisz? – wyszeptał Xzar. Niziołek odepchnął maga i lekko pociągnął za krzesło. Abdel pozwolił mu je sobie odebrać. – Musisz sobie chlapnąć co nieco – powiedział, a Abdel potaknął. Na ladę baru wspięła się gnomka i głośno zawołała: – Następny, który rzuci krzesłem, zarobi ode mnie w jaja. To jest... – przerwała i czknęła głośno – restauracja pierwsza klasa. Wybuchły gromkie, radosne brawa, a już po chwili wszystko wróciło do normy; wewnątrz „Pomocnej dłoni” zapanował gwar i chaos, jak każdej nocy. * * * Ciemne piwo było smaczne i po trzech kuflach Abdel wreszcie się uspokoił. Usiadł przy barze i opuścił głowę, ignorując panujący wokół ścisk i harmider. Nie odezwał się od chwili, kiedy oberwał krzesłem i nawet nie otarł krwi z twarzy. Rozejrzał się. Był na tyle ordynarny i zły, że Monatron szybko go opuścił i zniknął w tłumie, co przy jego wzroście nie było trudne. Xzara pozbył się jeszcze szybciej; mag ukrył się w ciemnej alkowie w kącie sali, gdzie usiadł i mruczał coś do siebie. Abdel wiele nie myślał, po prostu usiadł i pił. Nie był z tych, co to rozczulają się nad sobą, ale też ostatni tydzień był dlań prawdziwym piekłem. Myśl o kolejnym wspólnym poranku z niziołkiem i tym przeklętym, mamroczącym magiem wcale nie wydawała mu się przyjemna. Jego sakiewka była nieznośnie lekka i nie zanosiło się na to, by w najbliższym
czasie przybrała na wadze. Już decydował się porzucić towarzystwo Montarona i Xzara – niech idą swoją drogą, a on poszuka jakiegoś zajęcia tu, „Pod pomocną dłonią”, kiedy nagle przypomniał sobie, po co tu przybył. Gorion ostatnim swym tchnieniem wysłał go tu, aby kogoś odnalazł, ale Abdel nie pamiętał imion tych dwojga. – Niech to Otchłań porwie – wymruczał pod nosem. – Jakie to ma znaczenie? Abdel zamówił czwarty kufel u barmanki, która była przyjemną, niską gnomką. Za każdym razem płacił jej miedziakami, których miał już coraz mniej. – Trzym – powiedziała gnomka, kiedy rzucił na mokrą ladę kolejne cztery miedziaki. – Ten stawia firma za twój nochal. Abdel skinął, dziękując za darmowe piwo i wziął od niej mokrą szmatkę, którą mu wręczyła. Otarł szmatką krew z twarzy i wybuchnął krótkim śmiechem, kiedy zauważył, że barmanka dalej przed nim stoi i się na niego patrzy. – Powinniście umieścić okno w drzwiach – powiedział – żeby goście mogli zobaczyć, co dzieje się w środku, zanim je otworzą. Gnomka roześmiała się. – Przekażę twą uwagę wyżej – powiedziała. Zaczekała, aż duszkiem wypił kufel do dna, po czym nalała mu piąty. Tym razem wzięła monety z lady. – Co za spotkanie, drogi panie – odezwał się obok głos z wyraźnym amniańskim akcentem. Abdel spojrzał w prawo i zobaczył pochylonego nad nim Amnianina, bez wątpienia spoglądającego na niego życzliwym wzrokiem. Amnianin zmieszał się pod jego spojrzeniem. – Nazywasz się Abdel – powiedział. – Abdel Adrian. – Bogowie – zachłysnął się Abdel. Czyżby to był człowiek, z którym miał się spotkać Gorion? – Ty jesteś. A gdzie Gorion? – Nie żyje – odparł krótko Abdel i nagle gardło zacisnęło mu się, lecz nie uronił ani łzy. – Kim jest ten Adrian? – Czyż to nie ty nazywasz się Abdel Adrian? – Jestem Abdel, syn Goriona, ale nie mam drugiego imienia. W odpowiedzi Amnianin jedynie spojrzał na niego zagadkowo. Z pewnością był półelfem. Jego smukła twarz i zbyt okrągłe uszy, żeby nazwać je spiczastymi były wystarczającym dowodem, ale jego jasne fioletowe oczy były pewnym znakiem krwi elfów płynącej w jego żyłach. Drugim z rodziców z pewnością był Amnianinem, czego dowodził jego wielki, długi nos i ciemno oliwkowa karnacja skóry. Był ubrany jak do bitwy, jego powgniatana zbroja z pewnością musiała go uwierać i cisnąć. Na głowie miał hełm, co – biorąc pod uwagę okoliczności – wydawało się dobrym pomysłem. Usta wykrzywiał mu nerwowy grymas.