Joanna Duchnowska
Druk i oprawa
Finidr, Czechy
ISBN 83-7391-889-2
Nr 5159
Dedykuję tę książkę Danielowi i Chris,
mojemu synowi i jego świeżo poślubionej żonie -
z życzeniami na wspaniałą nową drogę życia
Podziękowania
Jestem winien wdzięczność wielu osobom, które poświę-
ciły mi czas i dzieliły się ze mną pomysłami, gdy pisałem tę
książkę. Ponieważ nauki przyrodnicze nie są moją mocną
stroną, korzystałem z wiedzy dr Lynn Loreaux, za co jestem
jej bardzo zobowiązany. To ona wymyśliła fikcyjny lek insu-
fort i odpowiadała na wszystkie moje pytania medyczne.
Dr John Lundy i dr Karen Gunson, lekarze sądowi stanu
Oregon, zapoznali mnie z metodami identyfikacji szcząt-
ków ludzkich. Ed Pritchard był moim mistrzem w dziedzi-
nie wiedzy komputerowej.
Nieocenione informacje o życiu młodego adwokata w du-
żej kancelarii prawniczej otrzymałem od Alison Brody,
prawniczki u portlandzkiej kancelarii adwokackiej Miller
i Nash oraz od Scotta Crawforda, Mike’a Jacobsa, Melissy
Robertson, Bryana Geona, Sharon Hill, Richarda Yangelisti
i Marii Górecki, pracowników kancelarii Stoel i Rives, rów-
nież w Portlandzie. Chciałbym też podziękować udziałow-
com firmy Stoel i Rives - Randy Foster i Barnesowi Ellisowi.
Chciałbym zapewnić Czytelników, że kancelaria adwokacka
Reed, Briggs i wspólnicy, opisana na kartach książki, jest
wymyślona od początku do końca, a jej pracownicy i udzia-
łowcy nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi osobami.
Jestem też winien wyrazy wdzięczności Mike’owi Wil-
liamsowi i Jonathanowi Hoffmanowi, wybitnym prawni-
kom, regularnie występującym w sprawach o odszkodowa-
nia. Problem odpowiedzialności cywilnej firm stanowi tło
tej książki, a oni przybliżyli mi kolejne kroki, jakie w takim
procesie muszą przejść strona pozywająca i pozwana.
Nieocenioną pomoc techniczną otrzymałem od Mike’a
Shinna, Dana Bronsona, Marka Andersena, Chipa Homera
oraz Steve’a Millena z zarządu cmentarza Riverview, dr Na-
thana Seldena, detektywa-sierżanta Jona F. Rhodesa z ko-
mendy policji w Portlandzie, sierżant Mary Lindstrand
z biura szeryfa okręgu Multnomah i od mojego dobrego
przyjaciela Vince’a Kohlera.
Chciałbym też podziękować moim wspaniałym dzieciom,
Ami i Danielowi; Jonathanowi Hoffmanowi i Richardowi
Yangelisti, oraz Joe, Eleonorze, Jerry’emu i Judy Margolin,
a także Normanowi i Helen Stamm za ich cenne uwagi do -
tyczące rękopisu.
Pragnę podziękować Danowi Conawayowi, mojemu nie-
strudzonemu redaktorowi, za wspaniałe pomysły. To na-
prawdę wielkie szczęście móc z nim pracować. Równie po-
myślną okolicznością jest pomoc Jean Naggar i wszystkich
z jej agencji.
Ludzie wciąż mnie pytają, skąd biorę pomysły. W przy-
padku tej książki odpowiedź jest prosta. Doreen, mojej
wspaniałej żonie od ponad trzydziestu lat, przyśniła się in -
tryga, stanowiąca główną oś tej książki. Nie mogę wam jej
teraz zdradzić, bo zepsułbym efekt zaskoczenia w trakcie
czytania, ale jest bardzo sprytna - tak jak moja żona.
Prolog
Lodowaty wicher dął wzdłuż Mercer Street, łopotał mar-
kizami, miotał papiery i szczypał Gene’a Arnolda w policz-
ki. Gene, adwokat z Arizony, postawił kołnierz płaszcza
i wtulił głowę w ramiona, chowając się przed arktycznym
chłodem. Nie po raz pierwszy odwiedzał Nowy Jork, ale
nigdy nie był zimą i kąsający mróz zupełnie go zaskoczył.
Należał do niepozornych mężczyzn - naprzeciwko takich
można godzinę siedzieć, a pięć minut potem nie pamięta się
ich wyglądu. Był średniego wzrostu, okulary w szylkreto-
wej oprawce powiększały jego piwne oczy, a niewielka gło-
wa, gdyby nie półpierścień mizernych szpakowatych wło-
sów, przypominałaby kulę bilardową. Jego życie osobiste,
tak jak powierzchowność, niczym się nie wyróżniało. Był
wdowcem, dużo czytał, a do jego najbardziej awanturni-
czych zajęć należała gra w golfa. Nic, w czym brał udział,
nie wywołało błysku na ekranie radarowym świata - może
z wyjątkiem tragedii, która dotknęła go siedem lat temu.
Praktyka adwokacka Gene’a Arnolda przypominała mo-
notonią jego życie prywatne; zajmował się głównie umowa-
mi gospodarczymi. Przyjechał do Nowego Jorku, by za-
łatwić środki finansowe dla Martina Alvareza, potentata na
arizońskim rynku używanych aut, który chciał rozszerzyć
działalność na sąsiedni stan. Spotkanie z potencjalnym in-
westorem zakończyło się nie tylko pomyślnie, ale i wcześ-
niej, niż się spodziewał, zostało mu więc trochę czasu na
wędrówkę po galeriach na południe od Houston Street i po-
szukanie jakiegoś obrazka, którym mógłby wzbogacić swoją
niewielką kolekcję.
Oczy mu łzawiły i zaczęło ciec z nosa, więc rozejrzał się
rozpaczliwie za schronieniem przed wichurą. Galeria sztuki
na rogu Mercer i Spring Street była otwarta, zanurkował
więc z westchnieniem ulgi do ciepłego wnętrza. O kontuar
w pobliżu wejścia opierała się młoda, szczupła kobieta
w czarnej sukience. Podniosła wzrok znad katalogu, który
studiowała.
- Czym mogę panu służyć? - Błysnęła rutynowym
uśmiechem.
- Chciałem się rozejrzeć - odparł zakłopotany.
Dzieła rozwieszone na białych ścianach galerii należały
do rozmaitych kategorii. Zerknął pobieżnie na serię kolaży
o tematyce feministycznej, po czym zatrzymał się, by się
przyjrzeć paru obrazom bardziej w jego guście. W domu
miał kilkanaście scen z Dzikiego Zachodu: brązowoczerwo-
ne góry stołowe o zachodzie słońca, kowboje na szlaku, coś
w tym stylu. Te tutaj to były pejzaże z Nowej Anglii, właści-
wie marynistyka. Rybackie kutry na rozszalałym morzu,
grzywacze łamiące się na pustej plaży, chatka nad brzegiem
skąpanym w słonych bryzgach. Bardzo ładne.
Przeszedł do zbioru czarno-białych fotogramów, zaty-
tułowanego Pary. Pierwsze zdjęcie, o wyraźnym ziarnie,
przedstawiało dwoje nastolatków w parku, trzymających
się za ręce. Sportretowano ich od tyłu; szli, pochylając się ku
sobie, ich głowy niemal się stykały. Doskonale uchwycony
moment narodzin uczucia. Arnold posmutniał. Dałby
wszystko, aby być tym chłopcem obok dziewczyny. Samot-
ność ciąży najbardziej.
Następna fotografia przedstawiała murzyńską parę w ka-
fejce. Śmiali się: on do rozpuku, z odrzuconą głową, ona
skromnie, nieśmiało, zachwycona, że tak zdołała go roz-
bawić.
Arnold przyjrzał się dokładniej. Nie tego rodzaju dzieła
sztuki kolekcjonował, ale coś go do tego zdjęcia ciągnęło.
Przeczytał informacje na białym prostokąciku umieszczo-
nym obok fotografii i dowiedział się, że autor nazywa się
Claude Bernier, a cena jest do przyjęcia.
10
Przeniósł uwagę na trzecie zdjęcie z serii. Przedstawiało
mężczyznę i kobietę w płaszczach przeciwdeszczowych,
idących zamaszystym krokiem przez rynek jakiegoś miasta.
Na ich twarzach malowała się złość i napięcie. Oczy kobiety
pałały, mężczyzna miał zacięte usta.
- O Boże - powiedział Arnold. Nogi się pod nim ugięły,
musiał się wesprzeć o ścianę.
- Proszę pana? - Dziewczyna przyglądała mu się, wy
straszona jego trupią bladością i tym, że nie może ustać pro
sto. Arnold wlepił w nią wzrok, sam w panice, miał wraże
nie, że jego głowa stała się dziwnie lekka.
- Dobrze się pan czuje?
Arnold skinął głową, lecz jej nie przekonał. Podbiegła
i wzięła go pod rękę.
- Czy mógłbym tu gdzieś usiąść? - wykrztusił.
Kobieta poprowadziła go do części frontowej, do krzesła
za kontuarem. Arnold osunął się na nie i przyłożył dłoń do
czoła.
- Może przyniosę panu wody? - spytała niespokojnie.
Arnold widział, że z trudem powstrzymuje panikę. Wy-
obrażał sobie, że kobieta powtarza w myślach „zawał,
zawał” i boi się, co będzie, jak jej przyjdzie czekać przy
zwłokach na przybycie policji.
- Wody, dobrze. Już mi lepiej, naprawdę. Nie ma powo
du do obaw - próbował ją pocieszyć. - Trochę mi się zakrę
ciło w głowie.
Zanim wróciła z wodą, Arnold doszedł do siebie. Wziął
dwa łyki, parę razy odetchnął głęboko. Podniósł wzrok i zo-
baczył, że kobieta obserwuje go, wyłamując sobie palce.
- Czuję się znacznie lepiej. - Uśmiechnął się do niej bla
do. - Po prostu nie przywykłem do tego mrozu.
- Proszę, niech pan siedzi, jak długo pan zechce.
— Dziękuję pani. - Zamilkł, po czym wskazał na zdję-
cia. - Czy ten fotografik, Bernier, mieszka tu gdzieś w po-
bliżu?
- Claude? Tak, oczywiście. Mieszka w kamienicy na
Chelsea.
- Chciałbym kupić jedną z jego prac.
Arnold wstał powoli, teraz już znacznie pewniejszy
11
własnych nóg, i podszedł do fotografii rozzłoszczonej pary.
Po drodze opadły go wątpliwości, ale ulotniły się, gdy
przyjrzał się bliżej scenie uchwyconej przez Berniera.
- Jak pani sądzi, będę się mógł z nim dzisiaj zobaczyć? -
Arnold, nie odrywając wzroku od zdjęcia, wyciągnął kartę
kredytową.
- Da pan radę? - zapytała zaniepokojona.
Arnold pokiwał głową. Ona wciąż wyglądała na niezde-
cydowaną. Potem jednak podeszła ze zdjęciem do kasy.
Czekając na autoryzację karty kredytowej, zatelefonowała.
Arnold ponownie usiadł. Wstrząs, który przeżył, minął
i ustąpił naglącej chęci działania.
- Claude może się z panem spotkać o dowolnej porze. -
Kobieta odłożyła słuchawkę i wręczyła Arnoldowi zakup
wraz z wizytówką galerii, na której zapisała adres i numer
telefonu fotografika. Arnold zapamiętał adres i schował kar
teczkę do kieszeni marynarki.
- Dziękuję pani. Bardzo pani miła - powiedział ekspe
dientce na pożegnanie i wyszedł na ulicę. Przywitał go lo
dowaty wiatr, ale Gene Arnold był zbyt zamyślony, by to
zauważyć.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Małpia etykieta
Snopy światła z reflektorów poobijanego saaba doktora
Sergieja Kajdanowa omiotły kępę srebrnych jodeł i spoczęły
na nieotynkowanej ścianie parterowego budynku z pusta-
ków, zagubionego w lasach kilkanaście kilometrów od cen-
trum Portlandu. Gdy Kajdanow odsuwał rygiel drzwi wej-
ściowych, rezusy zaczęły to swoje ni to gruchanie, ni to
poszczekiwanie, które doprowadzało go do szału. Hałas
wzmógł się, kiedy zapalił światła.
Większość małp ulokowano w dwóch pomieszczeniach
w głębi budynku. Kajdanow przeszedł przez korytarzyk
i stanął przed grubymi metalowymi drzwiami, za którymi
znajdowała się jedna z małpiarni. Wysunął blaszaną klapę
zakrywającą okienko i zajrzał do zwierząt. W każdym z obu
pomieszczeń znajdowało się szesnaście rezusów. Małpy sie-
działy pojedynczo w klatkach ze stalowej siatki. Klatki były
poustawiane po dwie, jedna na drugiej, i po dwie obok sie-
bie na niskich platformach na kółeczkach. Kajdanow nie
znosił małp z całego serca; nie znosił ich kwaśnego odoru,
hałasu, który robiły, denerwującego śledzenia każdego jego
kroku.
Ujrzawszy Kajdanowa za szybą judasza, małpa z górnej
klatki w drugim rzędzie od drzwi skoczyła w jego stronę
i zaczęła się w niego wpatrywać. Miała brązowawoszare
futro i przytrzymywała się siatki dłońmi i stopami o chwyt-
nych palcach i przeciwstawnych kciukach. To był domi-
15
nujący samiec w tym pomieszczeniu; choć nie mógł się do-
stać do innych małp, swoją pozycję ustalił w ciągu pierw-
szych trzech tygodni pobytu.
Rezusy są bardzo agresywne, wyjątkowo pobudliwe i za-
wsze czujne. Wpatrywanie się im w oczy to poważne wy-
kroczenie przeciw małpiej etykiecie, ale Kajdanow się tym
nie przejął, niech mały drań wie, kto tu rządzi. Samiec na-
wet nie mrugnął. Wysunął psi pysk przez oko siatki, jak naj-
dalej zdołał, i wyszczerzył garnitur groźnych zębów. Przy
wzroście zaledwie trzy czwarte metra i wadze poniżej dwu-
dziestu kilogramów nie sprawiał wrażenia, by mógł zrobić
krzywdę ważącemu dziewięćdziesiąt kilo i mającemu metr
osiemdziesiąt dorosłemu osobnikowi gatunku Homo sapiens,
ale był silniejszy, niż się wydawało.
Kajdanow zerknął na zegarek. Trzecia nad ranem. Nie
miał pojęcia, co było tak ważnego, by musiał tu przyjeżdżać
o tej porze, lecz człowiek, który zadzwonił, wyrywając go
z głębokiego snu, płacił Kajdanowowi za to, żeby robił, co
mu się każe, i nie zadawał pytań.
Potrzebował kofeiny. Już miał iść do swojego gabinetu,
aby zaparzyć dzbanek kawy, gdy zauważył, że kłódka na
klatce dominującej małpy jest otwarta. Musiał zapomnieć ją
zamknąć po ostatnim karmieniu. Naukowiec chciał wejść
i naprawić swój błąd, ale przypomniał sobie, że klucz od
małpiarni został w gabinecie. Wrócił więc do frontowej
części budynku. Jego gabinet miał wymiary cztery na pięć
metrów i był zastawiony sprzętem laboratoryjnym. Tuż
przy drzwiach stało małe biurko na kółkach. Zawalały je
książka telefoniczna, odbitki artykułów fachowych i wydru
ki komputerowe, przedstawiające pomiary skurczów, jakich
doznawały małpy podczas ciąży. Przy biurku stało tanie ob
rotowe krzesło. Pod ścianami - metalowe regały, umywalka,
dystrybutor papierowych ręczników.
Kajdanow wszedł za biurko. Ekspres do kawy znajdował
się na blacie, koło wirówki, wagi laboratoryjnej, stojaka
z probówkami i kubka z wizerunkiem pokemona, wypeł-
nionego markerami, długopisami i ołówkami. Na ścianie
wisiał monitor połączony z kamerą systemu bezpieczeń-
stwa, która pokazywała wejście do budynku.
16
Dzbanek ekspresu był już niemal pełen naparu, gdy Kaj-
danow usłyszał podjeżdżający samochód i trzaśnięcie
drzwiczek. Na ekranie zobaczył postać w skafandrze z kap-
turem, biegnącą ku budynkowi laboratorium. Wyszedł z ga-
binetu i otworzył drzwi wejściowe. Naukowiec popatrzył
na zakapturzoną postać i zobaczył dwoje oczu wpatrują-
cych się w niego lodowato przez otwory w kominiarce. Nim
zdążył coś powiedzieć, dostał kolbą rewolweru w czoło
i zrobiło mu się ciemno przed oczyma. Osunął się na pod-
łogę. Lufa zagłębiła się w jego karku.
- Ruszaj się! - rozkazał stłumiony głos.
Pozbierał się na kolana, a mocny kopniak pchnął go do
przodu. Niemal płacząc z bólu, pogramolił się na czwora-
kach do gabinetu.
- Klucz do małpiarni!
Naukowiec pokazał palcem wieszak na ścianie. W se-
kundę później uderzenie w potylicę pozbawiło go przy-
tomności.
Kajdanow nie miał pojęcia, jak długo leżał bez czucia. Gdy
tylko się ocknął, usłyszał histeryczne wrzaski przerażonych
małp i łoskot uderzających o siebie klatek. Bolało, jakby mu
wbijano gwóźdź w czaszkę, zdołał jednak usiąść. Regały do-
okoła były pootwierane i powywracane. Podłogę zawalały
papiery mokre od benzyny, lecz nie tylko one były nasączo-
ne benzyną - jego odzież, twarz i ręce także nią cuchnęły.
Wtem uderzył go w nozdrza piekący zapach dymu, a tań-
czący blask płomieni na ścianie przed gabinetem wywołał
skurcz żołądka.
Strach poderwał go na kolana, ale w tym samym momen-
cie do gabinetu wrócił zamaskowany napastnik, trzymając
w jednej ręce broń, a w drugiej - dwudziestolitrowy kani-
ster. Kajdanow skulił się pod ścianą, tak samo jak to robiły
co płochliwsze małpy, gdy wchodził do ich pomieszczenia.
Kanister z metalicznym łoskotem wylądował na blacie,
a napastnik wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Kajdanow
chciał coś powiedzieć, ale zgroza nie pozwoliła mu wydo-
być głosu. W chwili gdy odskoczyło wieczko zapalniczki, za
17
drzwiami rozległ się opętańczy wrzask. W drzwiach stanęła
osmalona zjawa, z oczami wytrzeszczonymi od bólu i prze-
rażenia. Dominujący samiec, pomyślał Kajdanow. Wydostał
się z klatki, bo kłódka nie była zamknięta.
Przemknął mu przez myśl termin „małpia etykieta”. Wtu-
lił głowę w ramiona i przyjął pozycję poddańczą. Kątem oka
widział, jak mężczyzna odwrócił się i wbił wzrok w rezusa.
Człowiek i małpa przez moment mierzyli się spojrzeniem,
po czym dwadzieścia kilogramów napompowanych adre-
naliną, znękanych płomieniami mięśni rzuciło się z przeraź-
liwym skrzekiem w powietrze. Kajdanow zobaczył, jak sa-
miec ląduje na przeciwniku i wbija mu kły w bark. Obaj
upadli na ziemię, a naukowiec tymczasem pozbierał się,
wypadł przez drzwi i pobiegł w las. Za chwilę rozległy się
dwa strzały.
- Gotów do imprezki? - Joe Molinari wszedł swobod
nym krokiem do maleńkiego gabinetu Daniela Amesa.
- Dziś nie - odparł Daniel z żalem, wskazując stos papie
rów na biurku. - Briggs właśnie mnie tym uraczył.
- Przecież dziś nasza cotygodniowa balanga, kolego -
przypomniał Molinari, sadowiąc się na jednym z krzeseł na
przeciwko biurka Daniela.
Młodsi członkowie zespołu działu cywilnego firmy ad-
wokackiej Reed, Briggs, Stephens, Stottlemeyer i Compton
spotykali się co tydzień w pewnej popularnej knajpie, aby
ponarzekać na szefów i ciężką robotę, a także aby pośmiać
się z prawników, którzy nie dostąpili zaszczytu pracy w naj-
większej i najbardziej prestiżowej kancelarii prawniczej
w Portlandzie, w stanie Oregon. Daniel lubił te spotkania,
ale wiedział, że jeśli dziś się wybierze, po paru głębszych
z kumplami nie uda mu się wrócić do biura.
- Briggs chce mieć notatkę na jutro rano.
Molinari pokręcił głową z dezaprobatą.
- Ames, kiedy się wreszcie nauczysz mówić „nie”? Mam
18
zdjęcie strajkujących robotników przed fabryką samocho-
dów. Wieszam je na drzwiach, kiedy mam już dość. Zrobię
ci odbitkę.
Daniel się uśmiechnął.
- Dzięki, Joe. Kiedyś skorzystam, ale dziś muszę to skoń
czyć.
- Chłopie, opamiętaj się. Lincoln zniósł niewolnictwo
dawno temu.
- Abolicja nie objęła młodszych członków zespołu Reed,
Briggs i wspólnicy.
- Beznadziejny przypadek. - Molinari roześmiał się
i podniósł z krzesła. - W razie gdybyś odzyskał zdrowy
rozsądek, wiesz, gdzie nas szukać.
Molinari znikł w korytarzu, a Daniel westchnął. Zazdro-
ścił koledze. Gdyby to Joe był na jego miejscu, nie wahałby
się ani chwili i poszedł na drinka. Potrafił się postawić ta-
kim ludziom jak Arthur Briggs i nie rozumiał tego, że ktoś
w sytuacji Daniela nie może sobie na to pozwolić.
Ojciec Molinariego to jedna z najgrubszych grubych ryb
w czołowej agencji reklamowej w Los Angeles. Joe chodził
do elitarnej szkoły średniej, studiował w prestiżowym colle-
ge’^ a dyplom z prawa uzyskał w Georgetown. Przy swo-
ich koneksjach mógł dostać pracę wszędzie; ponieważ jed-
nak lubił ekstremalne kajakarstwo i wspinaczkę górską,
a okolice Portlandu obfitują w górskie rzeki i ściany wspi-
naczkowe, łaskawie zaoferował swe usługi kancelarii Reed,
Briggs i wspólnicy. Daniel natomiast każdego dnia dzięko-
wał Bogu za tę posadę.
Na ścianach szczupłego gabinetu Daniela wisiały jego
dyplomy i certyfikat przynależności do izby adwokackiej
stanu Oregon. Joe i paru innych młodych prawników trak-
towali własne wykształcenie i zawód jako coś zupełnie na-
turalnego. Daniel natomiast wykształcenie zdobył w pocie
czoła: uczył się w państwowym college’u i zrobił dyplom
prawniczy na uniwersytecie stanowym, przez całe studia
zarabiając każdego centa na naukę i utrzymanie i wiedząc,
że gdyby mu się noga powinęła, nie czeka na niego żadne
miękkie lądowanie. Był dumny z tego, że zdobył stanowi-
sko w najlepszej kancelarii prawniczej stanu Oregon, nie
19
mając dyplomu którejś z prestiżowych akademii ani znajo-
mości czy rodzinnych układów. Niemniej nie mógł się po-
zbyć wrażenia, że jego sukces może w każdej chwili pry-
snąć jak bańka mydlana.
Biuro miał skromne, lecz nikt z jego rodziny nigdy nie
pracował w żadnym biurze. Matka była kelnerką w okre-
sach trzeźwości, a kiedy piła zbyt wiele, by utrzymać posa-
dę, obsługiwała kierowców ciężarówek jeżdżących na dłu-
gich trasach. Dzwonił do niej w dniu urodzin i na Boże Na-
rodzenie, jeśli wiedział, gdzie mieszka. Z tego, co pamiętał,
miał sześciu „tatusiów”. Najporządniejsi z nich traktowali
go obojętnie, najgorsi pozostawili mu blizny i nocne kosz-
mary.
Wujek Jack, tatuś numer cztery, należał do najlepszych
z całej ekipy, ponieważ był właścicielem domku z ogród-
kiem. Wtedy Daniel po raz pierwszy w życiu zamieszkał
w prawdziwym domu. Przedtem - i potem - pomieszkiwali
z matką w przyczepach kempingowych albo ciemnych,
smrodliwych pokojach podłych hotelików. Daniel miał
osiem lat, kiedy wprowadzili się do wujka Jacka. Dostał
własny pokój i wydawało mu się, że tak właśnie wygląda
raj. Cztery miesiące później, wyrwany ze snu o czwartej nad
ranem, stał na chodniku, słuchając pijackich wrzasków mat-
ki, która obtłukiwała sobie pięści do krwi o zaryglowane na
głucho drzwi domku wujka Jacka.
Daniel wielokrotnie uciekał z domu, na dobre go jednak
opuścił w wieku siedemnastu lat. Mieszkał na ulicy, aż
w końcu nie mógł już tego znieść i wstąpił do wojska. Woj-
sko uratowało Danielowi życie. Było to pierwsze stabilne
środowisko, w jakim się znalazł od urodzenia, i pierwsze
miejsce, gdzie poznano się na jego inteligencji.
Na wieszaku koło drzwi wisiała ciemna marynarka Da-
niela, z kieszeni wystawał portfel z pokwitowaniem za
ostatnią wypłatę. Dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów! Wyso-
kość własnych poborów wciąż go zdumiewała. Uważał za
wielkie szczęście, że bossowie firmy Reed, Briggs i wspólni-
cy przyjęli go do pracy. Właściwie każdego dnia oczekiwał,
że to wszystko - stanowisko, zarobki - okaże się tylko
okrutnym żartem.
20
Przedstawiciel kancelarii zajmujący się rekrutacją pra-
cowników odwiedził jego uczelnię tylko w ramach wpra-
wiania się w prowadzeniu rozmów kwalifikacyjnych. Za-
proszenie na drugie interview do siedziby firmy było dla
Daniela wstrząsem, propozycja pracy podobnie. Przyjmo-
wani do pracy u Reeda i Briggsa rekrutowali się spośród ab-
solwentów Andover i Exeter; studiowali w Yale i Berkeley,
dyplomy prawników zdobywali w Harvardzie i Uniwersy-
tecie Nowojorskim. Daniel nie był taki ostatni: najpierw
skończył z wyróżnieniem studia na wydziale biologii, a po-
tem uzyskał dyplom z prawa, lecz wciąż wydawało mu się,
że nie należy do pierwszej ligi.
Przekręcił się na obrotowym krześle w stronę okna i ob-
serwował zmierzch zapadający nad rzeką Willamette. Kiedy
ostatnio udało mu się wyjść z biura przed zmrokiem?
Molinari ma rację. Musi się nauczyć odmawiać, relakso-
wać; cóż, kiedy obawiał się, że jeśli nie przyjmie jakiegoś
zadania, przylgnie do niego opinia obiboka. Wczoraj
w nocy obudził się zlany potem z koszmaru, w którym
tkwił skulony na dnie szybu windy, a wagonik nad nim ob-
niżał się powoli, lecz nieubłaganie. Nie trzeba Freuda, aby
objaśnić taki sen.
Za kwadrans siódma Daniel skończył czytanie brudnopi-
su notatki. Przeciągnął się i przetarł oczy. Kiedy odjął
dłonie od twarzy, zobaczył w drzwiach uśmiechającą się
doń Susan Webster. Nie wiedział, co uznać za bardziej nie-
zwykłe - czy to, że się uśmiechała, czy to, że zaszczyciła go
wizytą.
- Cześć - rzucił niby od niechcenia, świadomie nie
patrząc na jej posągowe kształty.
- Cześć, Daniel - odparła i przysiadła z wdziękiem na
poręczy jednego z krzeseł. Zerknęła na papiery rozłożone
na biurku. - Skoro nie jesteś na imprezce, to znaczy, że pra
cujesz nad czymś najwyższej wagi. Czyżby to pismo do
przewodniczącego Sądu Najwyższego, a może list do pre
zydenta?
Susan wyglądała jak kociak z okładki magazynu ilustro-
wanego i tak też się ubierała, zdobyła jednak dyplom z fizy-
21
ki na Uniwersytecie Harvarda, a wśród absolwentów wy-
działu prawa na Stanfordzie znalazła się w pierwszej dzie-
siątce. Ponieważ oboje z Danielem mieli za sobą studia
z nauk ścisłych, włączono ich do zespołu zajmującego się
obroną Gellera, firmy farmaceutycznej, której zarzucano, iż
jeden z jej produktów powoduje uszkodzenia płodu. Przez
pół roku, kiedy pracowali razem, Susan nigdy nie spytała
Daniela o opinię, i w ogóle rzadko się do niego odzywała,
toteż dzisiejsza wizyta niezmiernie go zaskoczyła.
- To notatka dla pana Briggsa - wyznał Daniel.
- Coś ciekawego?
- Kolejna w sprawie reprezentowanej przez Aarona
Flynna - odparł.
- Znowu Flynn, co? Ten macza palce we wszystkim.
- Owszem.
- Którego z naszych klientów skarży tym razem? - spy
tała.
- Oregon Mutual. To towarzystwo ubezpieczeniowe
doktor April Fairweather, której zarzuca się błąd w sztuce.
- To ta psychoterapeutka?
- Tak. Skąd wiesz?
- Arthur i mnie dał coś do roboty w związku z tym. Na
prawdę dziwaczna sprawa. Znasz całą? - spytała.
- Nie - odparł Daniel. - Pracuję tylko nad wycinkiem po
stępowania dowodowego.
- Do tej terapeutki zgłosiła się studentka, uskarżająca się
na przygnębienie i kłopoty z zasypianiem. Teraz twierdzi,
że tamta ją zahipnotyzowała i wywołała u niej fałszywe
wspomnienia o rzekomej przynależności jej rodziców do
sekty wyznawców szatana i o tym, że wyprawiali z nią roz
maite rzeczy, kiedy była dzieckiem.
- Jakie rzeczy?
- Akty nierządne, maltretowanie.
- Perwersja. Czy to może być prawda?
- Nie sądzę.
- Poznałem doktor Fairweather kiedyś u Briggsa - po
wiedział Daniel. - Wyglądała całkiem normalnie.
- Dużo masz roboty z tą notatką?
- Nie. Ostatnie czytanie.
22
- Czyli właściwie skończyłeś? - zasugerowała.
- Mniej więcej.
Daniel, prawdę mówiąc, nie sądził, aby Susan zapropo-
nowała mu teraz wypad na drinka albo na kolację - raczej
był zdania, że umawia się z zamożnymi młodymi play-
boyami, którzy jeżdżą luksusowymi samochodami sporto-
wymi i mają wille na West Hills ze wspaniałym widokiem
na góry - ale na chwilę popuścił wodze wyobraźni i po-
myślał, że uległa czarowi jego kędzierzawych ciemnych
włosów, niebieskich oczu i ujmującego uśmiechu.
Susan pochyliła się ku niemu i przemówiła kuszącym
szeptem:
- Skoro skończyłeś swoją robotę - zrobiła pauzę dla
efektu - to czy mógłbyś wyświadczyć mi ogromną przy
sługę?
Daniel nie miał pojęcia, do czego zmierza, więc czekał na
ciąg dalszy.
- To się przypadkowo wiąże z inną sprawą prowadzoną
przez Flynna przeciwko Geller Pharmaceuticals - powie
działa. - Wiesz, że złożył wniosek o produkcję parę tygodni
temu?
Daniel przytaknął.
- Gellerowi jak zwykle nie spieszyło się z dostarczeniem
nam dokumentów. A te powinny znaleźć się u Flynna jutro
o ósmej rano.
Przerwała.
- Wrobiła mnie w to Rene - ciągnęła. Rene Gilchrist to
sekretarka Arthura Briggsa. - Wiedziała, że mam dziś wie
czór coś ważnego, mimo to powiedziała Brockowi New-
bauerowi, że ja mogę dziś te papiery przejrzeć. Twierdzi, że
zapomniała, ale ja wiem, że ona to zrobiła specjalnie. - Su
san nachyliła się jeszcze bliżej i ciągnęła konfidencjonalnym
szeptem: - Jest zazdrosna o każdą współpracowniczkę Ar
thura. O to chodzi. Tak czy inaczej, skoro skończyłeś, to
może mógłbyś dokończyć za mnie przeglądanie tych doku
mentów?
Daniel był zmęczony i głodny. Nie mógł się doczekać po-
wrotu do domu.
23
- Ojej, nie wiem. Mam jeszcze trochę roboty z tą notatką
i jestem wykończony.
- Wynagrodzę ci, obiecuję. Nie ma tego wiele. Parę kar
tonów, a trzeba to tylko przejrzeć z grubsza. Wiesz, spraw
dzić, co można wykorzystać w sądzie, a które informacje są
zastrzeżone. Wyświadczysz mi wielką przysługę.
Susan zrobiła żałosną minę. Właściwie skończył, a wie-
czorem i tak nie miał nic do roboty. Co najwyżej skończyć
książkę albo pooglądać telewizję, jeśli będzie zbyt zmęczo-
ny na czytanie. Do diabła, dobry uczynek jeszcze nikomu
nie zaszkodził.
- Dobra. - Westchnął. - Zrobię to dla ciebie.
Susan wyciągnęła rękę i położyła na jego dłoni swoją.
- Dziękuję ci, Danielu. Jestem ci zobowiązana.
- Oddasz, jak się dorobisz. - Już czuł się jak frajer. - A te
raz idź i baw się dobrze.
Susan wstała.
- Te pudełka stoją w małej sali konferencyjnej, koło ko
piarki. Mają być w biurze Flynna do ósmej rano. Jeszcze raz
dzięki.
Wyszła tak szybko, jakby zniknęła za dotknięciem czaro-
dziejskiej różdżki. Daniel wstał i przeciągnął się. I tak miał
zrobić sobie przerwę, więc postanowił zobaczyć, w co dał
się wrobić. Poszedł korytarzem do salki konferencyjnej i za-
palił światło. Pięć pudeł na akta zajmowało cały stół. Otwo-
rzył jedno. Było wypchane papierami. Daniel zrobił szyb-
ką kalkulację i wyszło mu, że w każdym jest od trzech do
pięciu tysięcy stron. To mu zajmie całą noc, co najmniej.
W życiu tego nie skończy. Nawet spać się nie położy.
Ruszył korytarzem, chcąc jeszcze złapać Susan, ale już jej
nie było.
Sprawa insufortu zaczęła się od Moffittów. Lillian Moffitt
pracowała jako pomoc dentystyczna, a jej mąż, Alan, był
urzędnikiem wydziału kredytów w pewnym banku. Dzień,
24
w którym okazało się, że Lillian jest w ciąży, był dla nich
jednym z najszczęśliwszych dni w życiu. Toby Moffitt uro-
dził się jednak z ciężkimi wadami wrodzonymi i szczęście
zmieniło się w rozpacz. Alan i Lillian usiłowali wmówić so-
bie, że nieszczęście Toby’ego jest składnikiem nieodgadnio-
nych boskich planów, ale wciąż nie potrafili pojąć, dlaczego
ten plan musiał obejmować obarczenie ich małego synka ta-
kim ciężarem. Lillian zrozumiała wszystko w dniu, kiedy
poszła do sklepiku w sąsiedztwie i zobaczyła w brukowej
gazecie tytuł „Pogrobowiec talidomidu”. Artykuł traktował
o insuforcie.
Talidomid zdobył ponury rozgłos w połowie XX wieku.
Kobietom, które używały tego leku w trakcie ciąży, rodziły
się dzieci z kończynami zdeformowanymi na podobieństwo
płetw delfina. Autor tekstu z brukowca twierdził, że insu-
fort ma równie szkodliwe skutki uboczne, a kobiety, które
go stosowały podczas ciąży, rodzą potworki. Lillian też
przyjmowała insufort.
Wieczorem tego dnia, kiedy przeczytali artykuł, Moffitto-
wie modlili się o Bożą wskazówkę. Nazajutrz rano zadzwo-
nili do Aarona Flynna. Widzieli tego Irlandczyka, głośnego
adwokata, w telewizji i czytali o jego wyjątkowych sukce-
sach w procesach o wielomilionowe odszkodowania od
pewnej firmy motoryzacyjnej i jakiegoś producenta środka
antykoncepcyjnego, który miał wady.
- Czy pomoże pan Toby’emu? - zapytali.
- No pewnie - odparł Flynn.
Wkrótce po tym, jak Moffittowie go zaangażowali, Flynn
dał do telewizji i prasy ogłoszenia, że służy pomocą wszyst-
kim matkom, które używały insufortu. Nagłośnił sprawę
Moffittów w Internecie. Swoim przyjaciołom w mediach dał
do zrozumienia, że sprawa Toby’ego Moffitta to wierz-
chołek góry lodowej, jeśli idzie o procesy o odszkodowania.
Taka taktyka napędziła mu nowych klientów.
Zaraz po złożeniu w imieniu Moffittów pozwu przeciw-
ko Geller Pharmaceuticals Flynn zażądał ujawnienia wszel-
kich dokumentów będących w posiadaniu skarżonej firmy,
takich jak wyniki prób, testów i analiz, jakim był poddawa-
ny insufort, ostrzeżenia dla przepisujących go lekarzy, ko-
25
pie ewentualnych innych pozwów, sprawozdania i skargi
lekarzy na problemy ze stosowaniem leku, dane technolo-
giczne z procesu produkcji - i wszystkich innych informacji,
które mogłyby wskazywać na związki między przyjmowa-
niem insufortu a straszliwymi zniekształceniami Toby’ego
Moffitta. Odpowiedzią na powództwo zajęła się kancelaria
Reed, Briggs, Stephens, Stottlemeyer i Compton, reprezen-
tant prawny pozwanego. Kartony, w których przeglądanie
Susan Webster wrobiła Daniela, były tylko niewielką częścią
tego, co przepływało nieustannie między biurem firmy
Reed, Briggs i wspólnicy a kancelarią Flynna, odkąd roz-
począł się proces.
Daniel był wściekły na Susan, lecz miał zwyczaj każde za-
danie traktować poważnie, choćby było całkiem rutynowe.
Z początku usiłował czytać każdą kartkę z dokumentacji,
lecz po paru godzinach opadł z sił, a jego uwaga się stępiła.
O trzeciej nad ranem nie bardzo wiedział, co przegląda. Po-
szedł w związku z tym do pokoiku na dwudziestym ósmym
piętrze, gdzie było łóżko, budzik i mała łazienka z kabiną
prysznica, używanego przez pracowników, którym przyszło
tkwić w biurze do rana.
Budzik zadzwonił o szóstej, Daniel wziął prysznic, ogolił
się i z kawą w dłoni zaatakował resztę papierów. Zostały mu
jeszcze dwa pudełka, a termin był do ósmej. Daniel pamiętał,
że Susan mówiła o „przejrzeniu z grubsza”. Nie znosił roboty
po łebkach, ale prawdę mówiąc, czas nie pozwalał mu na nic
innego. O wpół do ósmej Daniel zaczął upychać pozostałe
papiery do pudeł. Kończył właśnie, gdy weszła Rene
Gilchrist i od razu zauważyła porozkładane na stole konfe-
rencyjnym pudła, a także widoczne wyczerpanie Daniela.
Sekretarka Arthura Briggsa była tuż po trzydziestce,
wzrostem niemal dorównywała Danielowi i miała szczupłe,
muskularne ciało trenerki aerobiku. Ciemne włosy strzygła
jak chłopak. Krótka czupryna otaczała ciemną ramą duże
niebieskie oczy, prosty nos i pełne wargi, które wydęły się
właśnie gniewnie.
- To ujawniona dokumentacja Gellera?
- Jakieś tony papieru - odparł cicho Daniel.
26
- Miała to przejrzeć Susan Webster.
Daniel rozłożył ręce, zakłopotany trochę faktem, że Rene
dowiedziała się, iż dał się wmanewrować w odwalanie pra-
cy za Susan.
- Miała coś ważnego w planie na wczorajszy wieczór,
a ja nie miałem nic do roboty.
Rene ruszyła do wyjścia, ale się zatrzymała.
- Nie powinieneś tak się dawać wykorzystywać.
- To drobiazg. Mówiłem ci, ona była zajęta, a ja nie.
Rene pokręciła głową.
- Za dobry jesteś, Danielu.
Pchając wózek wyładowany kartonami przez hol kance-
larii adwokackiej Aarona Flynna, Daniel czuł lekki zawrót
głowy. Budynek mieszczący biura, pochodzący sprzed I woj-
ny światowej, nie zapowiadał z zewnątrz wspaniałości, które
ujrzał Daniel, wysiadłszy z windy na siódmym piętrze. Prze-
stronny hol sięgał dwie kondygnacje w górę. Posadzka była
z lśniącego czarnego marmuru, wystrój z ciemnego drewna
i patynowanych brązów, sklepienie wspierały kolumny z la-
pis-lazuli. Wokół trzech ścian, na wysokości następnego pię-
tra biegła galeria zawierająca bibliotekę. Pośrodku holu,
w posadzce, znajdowała się okrągła inkrustacja, przedsta-
wiająca Temidę z wagą, otoczoną wieńcem ze złotych liści,
wokół którego był napis: „Sprawiedliwość dla każdego”.
W głębi holu siedziała młoda kobieta; jej stanowisko znaj-
dowało się na wysokim podeście, bardziej przypomina-
jącym ławę sędziowską niż kontuar recepcjonistki. Daniel
właśnie miał ją spytać, gdzie zostawić ładunek, kiedy
w drzwiach prowadzących w głąb biura ukazał się szef we
własnej osobie. Aaron Flynn rozmawiał przyciszonym
głosem z mężczyzną o barach i karku stałego bywalca
siłowni, i pooranej zmarszczkami, ogorzałej twarzy człowie-
ka, który czas spędza na wolnym powietrzu.
- Daj znać, jak tylko się dowiesz, gdzie używano karty -
mówił Flynn.
- Załatwione - odpowiedział rozmówca. Potem minął
Daniela i wyszedł.
W telewizji Aaron Flynn swoim głębokim barytonem
27
pytał widzów, czy nie potrzebują pomocy mistrza w walce
z potężnymi firmami, które wyrządziły im szkody. „Nie je-
steś sam - obiecywał z poważną, a zarazem pełną współ-
czucia miną. - Będziemy wspólnie walczyć o sprawiedli-
wość i wspólnie zwyciężymy”.
W kontakcie osobistym Flynn także wywierał wrażenie.
Był wysoki, miał szerokie ramiona i rude włosy, a jego
twarz emanowała pewnością siebie i szczerością. Klienci
uważali go za zbawcę, Daniel jednak mu nie ufał. Obo-
wiązki Daniela w zespole zajmującym się obroną Geller
Pharmaceuticals polegały między innymi na przeglądaniu
wyników testów na zwierzętach i badań klinicznych, które
prowadziła firma przed wprowadzeniem insufortu do pro-
dukcji. Wynikało z nich, że lek jest bezpieczny. Daniel był
przekonany, że zarzuty Flynna o powodowanie uszkodzeń
płodu są bezpodstawne. Nie po raz pierwszy Flynn w swo-
jej żądzy zarobienia milionów wytaczał proces, nie mając
w ręku żadnych dowodów.
Pięć lat temu jedna z sieci telewizyjnych przedstawiła tra-
giczną historię sześciolatka, który zginął na podjeździe do
własnego domu. Matka przysięgała, że jej auto terenowe ru-
szyło nagle przed siebie, gdy nacisnęła hamulec, i zmiaż-
dżyło chłopca o drzwi garażu. Szybko pojawili się następni
poszkodowani wskutek „nagłego przyspieszenia”. Twier-
dzili, że ich dżipy ruszają gwałtownie do przodu, kiedy się
naciska pedał hamulca, i nie dają się zatrzymać.
Aaron Flynn dopiero otwierał w Portlandzie praktykę,
ale szczęśliwy traf pozwolił mu reprezentować powoda
w jednej z pierwszych spraw „nagłego przyspieszenia”.
Wygrywając proces o paromilionowe odszkodowanie od
wytwórcy pechowych samochodów, zyskał reputację świet-
nego adwokata. Koniec końców tajemnicze „nagłe przyspie-
szenie” znalazło bardzo proste wytłumaczenie. Nie powo-
dowała go żadna usterka techniczna, był to zwyczajny błąd
ludzki: kierowcy naciskali omyłkowo pedał gazu, a nie ha-
mulec. Zanim prawda wyszła jednak na jaw, producent
zapłacił miliony dolarów odszkodowań, a Flynn i inni cwa-
ni adwokaci obłowili się sowicie.
Daniel został Flynnowi przedstawiony podczas wizyty
28
adwokata w kancelarii Reeda i Briggsa przy okazji jakiejś
ugody. Spotkanie było przelotne i Flynn, zajęty swoimi
sprawami, nie zwrócił wtedy na Daniela uwagi. Dlatego te-
raz bardzo zdziwiło Daniela, że Flynn uśmiechnął się do
niego szeroko i pamiętał nazwisko.
- Pan Daniel Ames, prawda?
- Owszem, panie Flynn.
- Wygląda pan, jakby nie spał całą noc.
- Tak się złożyło - odparł Daniel ostrożnie.
Flynn pokiwał głową ze współczuciem.
- Lisa zaparzy panu pysznej mokki i nakarmi droż
dżówką.
- Dziękuję, panie Flynn, ale muszę wracać. - Daniel nie
chciał przyjmować podarków z ręki wroga, chociaż z roz
koszą wypiłby kawę, nie mówiąc już o zjedzeniu droż
dżówki.
Flynn uśmiechnął się ze zrozumieniem. Spojrzał na stos
pudeł na wózku.
- A zatem pana Arthur zaprzągł do przeglądania tych
dokumentów. Nie takich zadań się pan spodziewał, będąc
na studiach w Yale.
- Prawdę mówiąc, ukończyłem nasz uniwersytet sta
nowy.
Flynn się uśmiechnął.
- To znaczy, że musiał być z pana nie lada prymus, skoro
zdołał się pan wcisnąć między tych kolesiów i koleżanki
z ekskluzywnych uczelni. Sam też skończyłem prawo na
uniwersytecie stanowym w Arizonie. Z przeciętną lokatą.
Popatrzył na pudła z dokumentacją i westchnął.
- Niech pan sobie wyobrazi, że kiedy podałem Geller
Pharmaceuticals do sądu, moja kancelaria składała się
z dwóch adwokatów i sześciu aplikantów. Ponieważ jednak
pański klient był tak uprzejmy i w ten sposób odpowiedział
na moją prośbę o ujawnienie dokumentacji, musiałem wy
nająć dodatkowe piętro w budynku i zatrudnić pięciu no
wych adwokatów, dziesięciu aplikantów i osiem osób per
sonelu pomocniczego, aby mi pomagali w tym zatargu
z Gellerem.
- Mnie też pan daje zatrudnienie, panie Flynn - zażarto-
29
wał nerwowo Daniel dla podtrzymania rozmowy. Flynn
miał w sobie coś takiego, że Daniel miał ochotę przedłużać
to spotkanie. - Dość często krzyżuje pan szpady z kancela-
rią Reed, Briggs i wspólnicy.
- A rzeczywiście. - Flynn roześmiał się w odpowiedzi. -
Gdyby znudziła się panu harówka w obronie tych wred
nych wielkich korporacji i chciałby pan zająć się naprawdę
uczciwą robotą, niech pan do mnie zadzwoni. My, chłopaki
• Phillip Margolin Adwokat Z angielskiego przełożył Michał Madaliński LiBROS Tytuł oryginału THE ASSOCIATE Projekt okładki i zdjęcie na okładce Dariusz Szubiak Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka Redakcja Jacek Ring Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Dorota Wojciechowska Tadeusz Mahrburg Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych czy martwych - jest całkowicie przypadkowe. Copyright © 2001 by Phillip M. Margolin Ali rights reserved Copyright © for the Polish translation by Michał Madaliński 2003 Świat Książki Warszawa 2005 Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa Skład i łamanie
Joanna Duchnowska Druk i oprawa Finidr, Czechy ISBN 83-7391-889-2 Nr 5159 Dedykuję tę książkę Danielowi i Chris, mojemu synowi i jego świeżo poślubionej żonie - z życzeniami na wspaniałą nową drogę życia Podziękowania Jestem winien wdzięczność wielu osobom, które poświę- ciły mi czas i dzieliły się ze mną pomysłami, gdy pisałem tę książkę. Ponieważ nauki przyrodnicze nie są moją mocną stroną, korzystałem z wiedzy dr Lynn Loreaux, za co jestem jej bardzo zobowiązany. To ona wymyśliła fikcyjny lek insu- fort i odpowiadała na wszystkie moje pytania medyczne. Dr John Lundy i dr Karen Gunson, lekarze sądowi stanu Oregon, zapoznali mnie z metodami identyfikacji szcząt- ków ludzkich. Ed Pritchard był moim mistrzem w dziedzi- nie wiedzy komputerowej. Nieocenione informacje o życiu młodego adwokata w du- żej kancelarii prawniczej otrzymałem od Alison Brody, prawniczki u portlandzkiej kancelarii adwokackiej Miller i Nash oraz od Scotta Crawforda, Mike’a Jacobsa, Melissy Robertson, Bryana Geona, Sharon Hill, Richarda Yangelisti i Marii Górecki, pracowników kancelarii Stoel i Rives, rów- nież w Portlandzie. Chciałbym też podziękować udziałow- com firmy Stoel i Rives - Randy Foster i Barnesowi Ellisowi. Chciałbym zapewnić Czytelników, że kancelaria adwokacka Reed, Briggs i wspólnicy, opisana na kartach książki, jest wymyślona od początku do końca, a jej pracownicy i udzia- łowcy nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi osobami. Jestem też winien wyrazy wdzięczności Mike’owi Wil-
liamsowi i Jonathanowi Hoffmanowi, wybitnym prawni- kom, regularnie występującym w sprawach o odszkodowa- nia. Problem odpowiedzialności cywilnej firm stanowi tło tej książki, a oni przybliżyli mi kolejne kroki, jakie w takim procesie muszą przejść strona pozywająca i pozwana. Nieocenioną pomoc techniczną otrzymałem od Mike’a Shinna, Dana Bronsona, Marka Andersena, Chipa Homera oraz Steve’a Millena z zarządu cmentarza Riverview, dr Na- thana Seldena, detektywa-sierżanta Jona F. Rhodesa z ko- mendy policji w Portlandzie, sierżant Mary Lindstrand z biura szeryfa okręgu Multnomah i od mojego dobrego przyjaciela Vince’a Kohlera. Chciałbym też podziękować moim wspaniałym dzieciom, Ami i Danielowi; Jonathanowi Hoffmanowi i Richardowi Yangelisti, oraz Joe, Eleonorze, Jerry’emu i Judy Margolin, a także Normanowi i Helen Stamm za ich cenne uwagi do - tyczące rękopisu. Pragnę podziękować Danowi Conawayowi, mojemu nie- strudzonemu redaktorowi, za wspaniałe pomysły. To na- prawdę wielkie szczęście móc z nim pracować. Równie po- myślną okolicznością jest pomoc Jean Naggar i wszystkich z jej agencji. Ludzie wciąż mnie pytają, skąd biorę pomysły. W przy- padku tej książki odpowiedź jest prosta. Doreen, mojej wspaniałej żonie od ponad trzydziestu lat, przyśniła się in - tryga, stanowiąca główną oś tej książki. Nie mogę wam jej teraz zdradzić, bo zepsułbym efekt zaskoczenia w trakcie czytania, ale jest bardzo sprytna - tak jak moja żona. Prolog Lodowaty wicher dął wzdłuż Mercer Street, łopotał mar- kizami, miotał papiery i szczypał Gene’a Arnolda w policz- ki. Gene, adwokat z Arizony, postawił kołnierz płaszcza
i wtulił głowę w ramiona, chowając się przed arktycznym chłodem. Nie po raz pierwszy odwiedzał Nowy Jork, ale nigdy nie był zimą i kąsający mróz zupełnie go zaskoczył. Należał do niepozornych mężczyzn - naprzeciwko takich można godzinę siedzieć, a pięć minut potem nie pamięta się ich wyglądu. Był średniego wzrostu, okulary w szylkreto- wej oprawce powiększały jego piwne oczy, a niewielka gło- wa, gdyby nie półpierścień mizernych szpakowatych wło- sów, przypominałaby kulę bilardową. Jego życie osobiste, tak jak powierzchowność, niczym się nie wyróżniało. Był wdowcem, dużo czytał, a do jego najbardziej awanturni- czych zajęć należała gra w golfa. Nic, w czym brał udział, nie wywołało błysku na ekranie radarowym świata - może z wyjątkiem tragedii, która dotknęła go siedem lat temu. Praktyka adwokacka Gene’a Arnolda przypominała mo- notonią jego życie prywatne; zajmował się głównie umowa- mi gospodarczymi. Przyjechał do Nowego Jorku, by za- łatwić środki finansowe dla Martina Alvareza, potentata na arizońskim rynku używanych aut, który chciał rozszerzyć działalność na sąsiedni stan. Spotkanie z potencjalnym in- westorem zakończyło się nie tylko pomyślnie, ale i wcześ- niej, niż się spodziewał, zostało mu więc trochę czasu na wędrówkę po galeriach na południe od Houston Street i po- szukanie jakiegoś obrazka, którym mógłby wzbogacić swoją niewielką kolekcję. Oczy mu łzawiły i zaczęło ciec z nosa, więc rozejrzał się rozpaczliwie za schronieniem przed wichurą. Galeria sztuki na rogu Mercer i Spring Street była otwarta, zanurkował więc z westchnieniem ulgi do ciepłego wnętrza. O kontuar w pobliżu wejścia opierała się młoda, szczupła kobieta w czarnej sukience. Podniosła wzrok znad katalogu, który studiowała.
- Czym mogę panu służyć? - Błysnęła rutynowym uśmiechem. - Chciałem się rozejrzeć - odparł zakłopotany. Dzieła rozwieszone na białych ścianach galerii należały do rozmaitych kategorii. Zerknął pobieżnie na serię kolaży o tematyce feministycznej, po czym zatrzymał się, by się przyjrzeć paru obrazom bardziej w jego guście. W domu miał kilkanaście scen z Dzikiego Zachodu: brązowoczerwo- ne góry stołowe o zachodzie słońca, kowboje na szlaku, coś w tym stylu. Te tutaj to były pejzaże z Nowej Anglii, właści- wie marynistyka. Rybackie kutry na rozszalałym morzu, grzywacze łamiące się na pustej plaży, chatka nad brzegiem skąpanym w słonych bryzgach. Bardzo ładne. Przeszedł do zbioru czarno-białych fotogramów, zaty- tułowanego Pary. Pierwsze zdjęcie, o wyraźnym ziarnie, przedstawiało dwoje nastolatków w parku, trzymających się za ręce. Sportretowano ich od tyłu; szli, pochylając się ku sobie, ich głowy niemal się stykały. Doskonale uchwycony moment narodzin uczucia. Arnold posmutniał. Dałby wszystko, aby być tym chłopcem obok dziewczyny. Samot- ność ciąży najbardziej. Następna fotografia przedstawiała murzyńską parę w ka- fejce. Śmiali się: on do rozpuku, z odrzuconą głową, ona skromnie, nieśmiało, zachwycona, że tak zdołała go roz- bawić. Arnold przyjrzał się dokładniej. Nie tego rodzaju dzieła sztuki kolekcjonował, ale coś go do tego zdjęcia ciągnęło. Przeczytał informacje na białym prostokąciku umieszczo- nym obok fotografii i dowiedział się, że autor nazywa się Claude Bernier, a cena jest do przyjęcia. 10 Przeniósł uwagę na trzecie zdjęcie z serii. Przedstawiało
mężczyznę i kobietę w płaszczach przeciwdeszczowych, idących zamaszystym krokiem przez rynek jakiegoś miasta. Na ich twarzach malowała się złość i napięcie. Oczy kobiety pałały, mężczyzna miał zacięte usta. - O Boże - powiedział Arnold. Nogi się pod nim ugięły, musiał się wesprzeć o ścianę. - Proszę pana? - Dziewczyna przyglądała mu się, wy straszona jego trupią bladością i tym, że nie może ustać pro sto. Arnold wlepił w nią wzrok, sam w panice, miał wraże nie, że jego głowa stała się dziwnie lekka. - Dobrze się pan czuje? Arnold skinął głową, lecz jej nie przekonał. Podbiegła i wzięła go pod rękę. - Czy mógłbym tu gdzieś usiąść? - wykrztusił. Kobieta poprowadziła go do części frontowej, do krzesła za kontuarem. Arnold osunął się na nie i przyłożył dłoń do czoła. - Może przyniosę panu wody? - spytała niespokojnie. Arnold widział, że z trudem powstrzymuje panikę. Wy- obrażał sobie, że kobieta powtarza w myślach „zawał, zawał” i boi się, co będzie, jak jej przyjdzie czekać przy zwłokach na przybycie policji. - Wody, dobrze. Już mi lepiej, naprawdę. Nie ma powo du do obaw - próbował ją pocieszyć. - Trochę mi się zakrę ciło w głowie. Zanim wróciła z wodą, Arnold doszedł do siebie. Wziął dwa łyki, parę razy odetchnął głęboko. Podniósł wzrok i zo- baczył, że kobieta obserwuje go, wyłamując sobie palce. - Czuję się znacznie lepiej. - Uśmiechnął się do niej bla do. - Po prostu nie przywykłem do tego mrozu. - Proszę, niech pan siedzi, jak długo pan zechce. — Dziękuję pani. - Zamilkł, po czym wskazał na zdję-
cia. - Czy ten fotografik, Bernier, mieszka tu gdzieś w po- bliżu? - Claude? Tak, oczywiście. Mieszka w kamienicy na Chelsea. - Chciałbym kupić jedną z jego prac. Arnold wstał powoli, teraz już znacznie pewniejszy 11 własnych nóg, i podszedł do fotografii rozzłoszczonej pary. Po drodze opadły go wątpliwości, ale ulotniły się, gdy przyjrzał się bliżej scenie uchwyconej przez Berniera. - Jak pani sądzi, będę się mógł z nim dzisiaj zobaczyć? - Arnold, nie odrywając wzroku od zdjęcia, wyciągnął kartę kredytową. - Da pan radę? - zapytała zaniepokojona. Arnold pokiwał głową. Ona wciąż wyglądała na niezde- cydowaną. Potem jednak podeszła ze zdjęciem do kasy. Czekając na autoryzację karty kredytowej, zatelefonowała. Arnold ponownie usiadł. Wstrząs, który przeżył, minął i ustąpił naglącej chęci działania. - Claude może się z panem spotkać o dowolnej porze. - Kobieta odłożyła słuchawkę i wręczyła Arnoldowi zakup wraz z wizytówką galerii, na której zapisała adres i numer telefonu fotografika. Arnold zapamiętał adres i schował kar teczkę do kieszeni marynarki. - Dziękuję pani. Bardzo pani miła - powiedział ekspe dientce na pożegnanie i wyszedł na ulicę. Przywitał go lo dowaty wiatr, ale Gene Arnold był zbyt zamyślony, by to zauważyć. CZĘŚĆ PIERWSZA Małpia etykieta Snopy światła z reflektorów poobijanego saaba doktora Sergieja Kajdanowa omiotły kępę srebrnych jodeł i spoczęły
na nieotynkowanej ścianie parterowego budynku z pusta- ków, zagubionego w lasach kilkanaście kilometrów od cen- trum Portlandu. Gdy Kajdanow odsuwał rygiel drzwi wej- ściowych, rezusy zaczęły to swoje ni to gruchanie, ni to poszczekiwanie, które doprowadzało go do szału. Hałas wzmógł się, kiedy zapalił światła. Większość małp ulokowano w dwóch pomieszczeniach w głębi budynku. Kajdanow przeszedł przez korytarzyk i stanął przed grubymi metalowymi drzwiami, za którymi znajdowała się jedna z małpiarni. Wysunął blaszaną klapę zakrywającą okienko i zajrzał do zwierząt. W każdym z obu pomieszczeń znajdowało się szesnaście rezusów. Małpy sie- działy pojedynczo w klatkach ze stalowej siatki. Klatki były poustawiane po dwie, jedna na drugiej, i po dwie obok sie- bie na niskich platformach na kółeczkach. Kajdanow nie znosił małp z całego serca; nie znosił ich kwaśnego odoru, hałasu, który robiły, denerwującego śledzenia każdego jego kroku. Ujrzawszy Kajdanowa za szybą judasza, małpa z górnej klatki w drugim rzędzie od drzwi skoczyła w jego stronę i zaczęła się w niego wpatrywać. Miała brązowawoszare futro i przytrzymywała się siatki dłońmi i stopami o chwyt- nych palcach i przeciwstawnych kciukach. To był domi- 15 nujący samiec w tym pomieszczeniu; choć nie mógł się do- stać do innych małp, swoją pozycję ustalił w ciągu pierw- szych trzech tygodni pobytu. Rezusy są bardzo agresywne, wyjątkowo pobudliwe i za- wsze czujne. Wpatrywanie się im w oczy to poważne wy- kroczenie przeciw małpiej etykiecie, ale Kajdanow się tym nie przejął, niech mały drań wie, kto tu rządzi. Samiec na- wet nie mrugnął. Wysunął psi pysk przez oko siatki, jak naj-
dalej zdołał, i wyszczerzył garnitur groźnych zębów. Przy wzroście zaledwie trzy czwarte metra i wadze poniżej dwu- dziestu kilogramów nie sprawiał wrażenia, by mógł zrobić krzywdę ważącemu dziewięćdziesiąt kilo i mającemu metr osiemdziesiąt dorosłemu osobnikowi gatunku Homo sapiens, ale był silniejszy, niż się wydawało. Kajdanow zerknął na zegarek. Trzecia nad ranem. Nie miał pojęcia, co było tak ważnego, by musiał tu przyjeżdżać o tej porze, lecz człowiek, który zadzwonił, wyrywając go z głębokiego snu, płacił Kajdanowowi za to, żeby robił, co mu się każe, i nie zadawał pytań. Potrzebował kofeiny. Już miał iść do swojego gabinetu, aby zaparzyć dzbanek kawy, gdy zauważył, że kłódka na klatce dominującej małpy jest otwarta. Musiał zapomnieć ją zamknąć po ostatnim karmieniu. Naukowiec chciał wejść i naprawić swój błąd, ale przypomniał sobie, że klucz od małpiarni został w gabinecie. Wrócił więc do frontowej części budynku. Jego gabinet miał wymiary cztery na pięć metrów i był zastawiony sprzętem laboratoryjnym. Tuż przy drzwiach stało małe biurko na kółkach. Zawalały je książka telefoniczna, odbitki artykułów fachowych i wydru ki komputerowe, przedstawiające pomiary skurczów, jakich doznawały małpy podczas ciąży. Przy biurku stało tanie ob rotowe krzesło. Pod ścianami - metalowe regały, umywalka, dystrybutor papierowych ręczników. Kajdanow wszedł za biurko. Ekspres do kawy znajdował się na blacie, koło wirówki, wagi laboratoryjnej, stojaka z probówkami i kubka z wizerunkiem pokemona, wypeł- nionego markerami, długopisami i ołówkami. Na ścianie wisiał monitor połączony z kamerą systemu bezpieczeń- stwa, która pokazywała wejście do budynku. 16
Dzbanek ekspresu był już niemal pełen naparu, gdy Kaj- danow usłyszał podjeżdżający samochód i trzaśnięcie drzwiczek. Na ekranie zobaczył postać w skafandrze z kap- turem, biegnącą ku budynkowi laboratorium. Wyszedł z ga- binetu i otworzył drzwi wejściowe. Naukowiec popatrzył na zakapturzoną postać i zobaczył dwoje oczu wpatrują- cych się w niego lodowato przez otwory w kominiarce. Nim zdążył coś powiedzieć, dostał kolbą rewolweru w czoło i zrobiło mu się ciemno przed oczyma. Osunął się na pod- łogę. Lufa zagłębiła się w jego karku. - Ruszaj się! - rozkazał stłumiony głos. Pozbierał się na kolana, a mocny kopniak pchnął go do przodu. Niemal płacząc z bólu, pogramolił się na czwora- kach do gabinetu. - Klucz do małpiarni! Naukowiec pokazał palcem wieszak na ścianie. W se- kundę później uderzenie w potylicę pozbawiło go przy- tomności. Kajdanow nie miał pojęcia, jak długo leżał bez czucia. Gdy tylko się ocknął, usłyszał histeryczne wrzaski przerażonych małp i łoskot uderzających o siebie klatek. Bolało, jakby mu wbijano gwóźdź w czaszkę, zdołał jednak usiąść. Regały do- okoła były pootwierane i powywracane. Podłogę zawalały papiery mokre od benzyny, lecz nie tylko one były nasączo- ne benzyną - jego odzież, twarz i ręce także nią cuchnęły. Wtem uderzył go w nozdrza piekący zapach dymu, a tań- czący blask płomieni na ścianie przed gabinetem wywołał skurcz żołądka. Strach poderwał go na kolana, ale w tym samym momen- cie do gabinetu wrócił zamaskowany napastnik, trzymając w jednej ręce broń, a w drugiej - dwudziestolitrowy kani- ster. Kajdanow skulił się pod ścianą, tak samo jak to robiły
co płochliwsze małpy, gdy wchodził do ich pomieszczenia. Kanister z metalicznym łoskotem wylądował na blacie, a napastnik wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Kajdanow chciał coś powiedzieć, ale zgroza nie pozwoliła mu wydo- być głosu. W chwili gdy odskoczyło wieczko zapalniczki, za 17 drzwiami rozległ się opętańczy wrzask. W drzwiach stanęła osmalona zjawa, z oczami wytrzeszczonymi od bólu i prze- rażenia. Dominujący samiec, pomyślał Kajdanow. Wydostał się z klatki, bo kłódka nie była zamknięta. Przemknął mu przez myśl termin „małpia etykieta”. Wtu- lił głowę w ramiona i przyjął pozycję poddańczą. Kątem oka widział, jak mężczyzna odwrócił się i wbił wzrok w rezusa. Człowiek i małpa przez moment mierzyli się spojrzeniem, po czym dwadzieścia kilogramów napompowanych adre- naliną, znękanych płomieniami mięśni rzuciło się z przeraź- liwym skrzekiem w powietrze. Kajdanow zobaczył, jak sa- miec ląduje na przeciwniku i wbija mu kły w bark. Obaj upadli na ziemię, a naukowiec tymczasem pozbierał się, wypadł przez drzwi i pobiegł w las. Za chwilę rozległy się dwa strzały. - Gotów do imprezki? - Joe Molinari wszedł swobod nym krokiem do maleńkiego gabinetu Daniela Amesa. - Dziś nie - odparł Daniel z żalem, wskazując stos papie rów na biurku. - Briggs właśnie mnie tym uraczył. - Przecież dziś nasza cotygodniowa balanga, kolego - przypomniał Molinari, sadowiąc się na jednym z krzeseł na przeciwko biurka Daniela. Młodsi członkowie zespołu działu cywilnego firmy ad- wokackiej Reed, Briggs, Stephens, Stottlemeyer i Compton spotykali się co tydzień w pewnej popularnej knajpie, aby ponarzekać na szefów i ciężką robotę, a także aby pośmiać
się z prawników, którzy nie dostąpili zaszczytu pracy w naj- większej i najbardziej prestiżowej kancelarii prawniczej w Portlandzie, w stanie Oregon. Daniel lubił te spotkania, ale wiedział, że jeśli dziś się wybierze, po paru głębszych z kumplami nie uda mu się wrócić do biura. - Briggs chce mieć notatkę na jutro rano. Molinari pokręcił głową z dezaprobatą. - Ames, kiedy się wreszcie nauczysz mówić „nie”? Mam 18 zdjęcie strajkujących robotników przed fabryką samocho- dów. Wieszam je na drzwiach, kiedy mam już dość. Zrobię ci odbitkę. Daniel się uśmiechnął. - Dzięki, Joe. Kiedyś skorzystam, ale dziś muszę to skoń czyć. - Chłopie, opamiętaj się. Lincoln zniósł niewolnictwo dawno temu. - Abolicja nie objęła młodszych członków zespołu Reed, Briggs i wspólnicy. - Beznadziejny przypadek. - Molinari roześmiał się i podniósł z krzesła. - W razie gdybyś odzyskał zdrowy rozsądek, wiesz, gdzie nas szukać. Molinari znikł w korytarzu, a Daniel westchnął. Zazdro- ścił koledze. Gdyby to Joe był na jego miejscu, nie wahałby się ani chwili i poszedł na drinka. Potrafił się postawić ta- kim ludziom jak Arthur Briggs i nie rozumiał tego, że ktoś w sytuacji Daniela nie może sobie na to pozwolić. Ojciec Molinariego to jedna z najgrubszych grubych ryb w czołowej agencji reklamowej w Los Angeles. Joe chodził do elitarnej szkoły średniej, studiował w prestiżowym colle- ge’^ a dyplom z prawa uzyskał w Georgetown. Przy swo- ich koneksjach mógł dostać pracę wszędzie; ponieważ jed-
nak lubił ekstremalne kajakarstwo i wspinaczkę górską, a okolice Portlandu obfitują w górskie rzeki i ściany wspi- naczkowe, łaskawie zaoferował swe usługi kancelarii Reed, Briggs i wspólnicy. Daniel natomiast każdego dnia dzięko- wał Bogu za tę posadę. Na ścianach szczupłego gabinetu Daniela wisiały jego dyplomy i certyfikat przynależności do izby adwokackiej stanu Oregon. Joe i paru innych młodych prawników trak- towali własne wykształcenie i zawód jako coś zupełnie na- turalnego. Daniel natomiast wykształcenie zdobył w pocie czoła: uczył się w państwowym college’u i zrobił dyplom prawniczy na uniwersytecie stanowym, przez całe studia zarabiając każdego centa na naukę i utrzymanie i wiedząc, że gdyby mu się noga powinęła, nie czeka na niego żadne miękkie lądowanie. Był dumny z tego, że zdobył stanowi- sko w najlepszej kancelarii prawniczej stanu Oregon, nie 19 mając dyplomu którejś z prestiżowych akademii ani znajo- mości czy rodzinnych układów. Niemniej nie mógł się po- zbyć wrażenia, że jego sukces może w każdej chwili pry- snąć jak bańka mydlana. Biuro miał skromne, lecz nikt z jego rodziny nigdy nie pracował w żadnym biurze. Matka była kelnerką w okre- sach trzeźwości, a kiedy piła zbyt wiele, by utrzymać posa- dę, obsługiwała kierowców ciężarówek jeżdżących na dłu- gich trasach. Dzwonił do niej w dniu urodzin i na Boże Na- rodzenie, jeśli wiedział, gdzie mieszka. Z tego, co pamiętał, miał sześciu „tatusiów”. Najporządniejsi z nich traktowali go obojętnie, najgorsi pozostawili mu blizny i nocne kosz- mary. Wujek Jack, tatuś numer cztery, należał do najlepszych z całej ekipy, ponieważ był właścicielem domku z ogród-
kiem. Wtedy Daniel po raz pierwszy w życiu zamieszkał w prawdziwym domu. Przedtem - i potem - pomieszkiwali z matką w przyczepach kempingowych albo ciemnych, smrodliwych pokojach podłych hotelików. Daniel miał osiem lat, kiedy wprowadzili się do wujka Jacka. Dostał własny pokój i wydawało mu się, że tak właśnie wygląda raj. Cztery miesiące później, wyrwany ze snu o czwartej nad ranem, stał na chodniku, słuchając pijackich wrzasków mat- ki, która obtłukiwała sobie pięści do krwi o zaryglowane na głucho drzwi domku wujka Jacka. Daniel wielokrotnie uciekał z domu, na dobre go jednak opuścił w wieku siedemnastu lat. Mieszkał na ulicy, aż w końcu nie mógł już tego znieść i wstąpił do wojska. Woj- sko uratowało Danielowi życie. Było to pierwsze stabilne środowisko, w jakim się znalazł od urodzenia, i pierwsze miejsce, gdzie poznano się na jego inteligencji. Na wieszaku koło drzwi wisiała ciemna marynarka Da- niela, z kieszeni wystawał portfel z pokwitowaniem za ostatnią wypłatę. Dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów! Wyso- kość własnych poborów wciąż go zdumiewała. Uważał za wielkie szczęście, że bossowie firmy Reed, Briggs i wspólni- cy przyjęli go do pracy. Właściwie każdego dnia oczekiwał, że to wszystko - stanowisko, zarobki - okaże się tylko okrutnym żartem. 20 Przedstawiciel kancelarii zajmujący się rekrutacją pra- cowników odwiedził jego uczelnię tylko w ramach wpra- wiania się w prowadzeniu rozmów kwalifikacyjnych. Za- proszenie na drugie interview do siedziby firmy było dla Daniela wstrząsem, propozycja pracy podobnie. Przyjmo- wani do pracy u Reeda i Briggsa rekrutowali się spośród ab- solwentów Andover i Exeter; studiowali w Yale i Berkeley,
dyplomy prawników zdobywali w Harvardzie i Uniwersy- tecie Nowojorskim. Daniel nie był taki ostatni: najpierw skończył z wyróżnieniem studia na wydziale biologii, a po- tem uzyskał dyplom z prawa, lecz wciąż wydawało mu się, że nie należy do pierwszej ligi. Przekręcił się na obrotowym krześle w stronę okna i ob- serwował zmierzch zapadający nad rzeką Willamette. Kiedy ostatnio udało mu się wyjść z biura przed zmrokiem? Molinari ma rację. Musi się nauczyć odmawiać, relakso- wać; cóż, kiedy obawiał się, że jeśli nie przyjmie jakiegoś zadania, przylgnie do niego opinia obiboka. Wczoraj w nocy obudził się zlany potem z koszmaru, w którym tkwił skulony na dnie szybu windy, a wagonik nad nim ob- niżał się powoli, lecz nieubłaganie. Nie trzeba Freuda, aby objaśnić taki sen. Za kwadrans siódma Daniel skończył czytanie brudnopi- su notatki. Przeciągnął się i przetarł oczy. Kiedy odjął dłonie od twarzy, zobaczył w drzwiach uśmiechającą się doń Susan Webster. Nie wiedział, co uznać za bardziej nie- zwykłe - czy to, że się uśmiechała, czy to, że zaszczyciła go wizytą. - Cześć - rzucił niby od niechcenia, świadomie nie patrząc na jej posągowe kształty. - Cześć, Daniel - odparła i przysiadła z wdziękiem na poręczy jednego z krzeseł. Zerknęła na papiery rozłożone na biurku. - Skoro nie jesteś na imprezce, to znaczy, że pra cujesz nad czymś najwyższej wagi. Czyżby to pismo do przewodniczącego Sądu Najwyższego, a może list do pre zydenta? Susan wyglądała jak kociak z okładki magazynu ilustro- wanego i tak też się ubierała, zdobyła jednak dyplom z fizy- 21
ki na Uniwersytecie Harvarda, a wśród absolwentów wy- działu prawa na Stanfordzie znalazła się w pierwszej dzie- siątce. Ponieważ oboje z Danielem mieli za sobą studia z nauk ścisłych, włączono ich do zespołu zajmującego się obroną Gellera, firmy farmaceutycznej, której zarzucano, iż jeden z jej produktów powoduje uszkodzenia płodu. Przez pół roku, kiedy pracowali razem, Susan nigdy nie spytała Daniela o opinię, i w ogóle rzadko się do niego odzywała, toteż dzisiejsza wizyta niezmiernie go zaskoczyła. - To notatka dla pana Briggsa - wyznał Daniel. - Coś ciekawego? - Kolejna w sprawie reprezentowanej przez Aarona Flynna - odparł. - Znowu Flynn, co? Ten macza palce we wszystkim. - Owszem. - Którego z naszych klientów skarży tym razem? - spy tała. - Oregon Mutual. To towarzystwo ubezpieczeniowe doktor April Fairweather, której zarzuca się błąd w sztuce. - To ta psychoterapeutka? - Tak. Skąd wiesz? - Arthur i mnie dał coś do roboty w związku z tym. Na prawdę dziwaczna sprawa. Znasz całą? - spytała. - Nie - odparł Daniel. - Pracuję tylko nad wycinkiem po stępowania dowodowego. - Do tej terapeutki zgłosiła się studentka, uskarżająca się na przygnębienie i kłopoty z zasypianiem. Teraz twierdzi, że tamta ją zahipnotyzowała i wywołała u niej fałszywe wspomnienia o rzekomej przynależności jej rodziców do sekty wyznawców szatana i o tym, że wyprawiali z nią roz maite rzeczy, kiedy była dzieckiem. - Jakie rzeczy?
- Akty nierządne, maltretowanie. - Perwersja. Czy to może być prawda? - Nie sądzę. - Poznałem doktor Fairweather kiedyś u Briggsa - po wiedział Daniel. - Wyglądała całkiem normalnie. - Dużo masz roboty z tą notatką? - Nie. Ostatnie czytanie. 22 - Czyli właściwie skończyłeś? - zasugerowała. - Mniej więcej. Daniel, prawdę mówiąc, nie sądził, aby Susan zapropo- nowała mu teraz wypad na drinka albo na kolację - raczej był zdania, że umawia się z zamożnymi młodymi play- boyami, którzy jeżdżą luksusowymi samochodami sporto- wymi i mają wille na West Hills ze wspaniałym widokiem na góry - ale na chwilę popuścił wodze wyobraźni i po- myślał, że uległa czarowi jego kędzierzawych ciemnych włosów, niebieskich oczu i ujmującego uśmiechu. Susan pochyliła się ku niemu i przemówiła kuszącym szeptem: - Skoro skończyłeś swoją robotę - zrobiła pauzę dla efektu - to czy mógłbyś wyświadczyć mi ogromną przy sługę? Daniel nie miał pojęcia, do czego zmierza, więc czekał na ciąg dalszy. - To się przypadkowo wiąże z inną sprawą prowadzoną przez Flynna przeciwko Geller Pharmaceuticals - powie działa. - Wiesz, że złożył wniosek o produkcję parę tygodni temu? Daniel przytaknął. - Gellerowi jak zwykle nie spieszyło się z dostarczeniem nam dokumentów. A te powinny znaleźć się u Flynna jutro
o ósmej rano. Przerwała. - Wrobiła mnie w to Rene - ciągnęła. Rene Gilchrist to sekretarka Arthura Briggsa. - Wiedziała, że mam dziś wie czór coś ważnego, mimo to powiedziała Brockowi New- bauerowi, że ja mogę dziś te papiery przejrzeć. Twierdzi, że zapomniała, ale ja wiem, że ona to zrobiła specjalnie. - Su san nachyliła się jeszcze bliżej i ciągnęła konfidencjonalnym szeptem: - Jest zazdrosna o każdą współpracowniczkę Ar thura. O to chodzi. Tak czy inaczej, skoro skończyłeś, to może mógłbyś dokończyć za mnie przeglądanie tych doku mentów? Daniel był zmęczony i głodny. Nie mógł się doczekać po- wrotu do domu. 23 - Ojej, nie wiem. Mam jeszcze trochę roboty z tą notatką i jestem wykończony. - Wynagrodzę ci, obiecuję. Nie ma tego wiele. Parę kar tonów, a trzeba to tylko przejrzeć z grubsza. Wiesz, spraw dzić, co można wykorzystać w sądzie, a które informacje są zastrzeżone. Wyświadczysz mi wielką przysługę. Susan zrobiła żałosną minę. Właściwie skończył, a wie- czorem i tak nie miał nic do roboty. Co najwyżej skończyć książkę albo pooglądać telewizję, jeśli będzie zbyt zmęczo- ny na czytanie. Do diabła, dobry uczynek jeszcze nikomu nie zaszkodził. - Dobra. - Westchnął. - Zrobię to dla ciebie. Susan wyciągnęła rękę i położyła na jego dłoni swoją. - Dziękuję ci, Danielu. Jestem ci zobowiązana. - Oddasz, jak się dorobisz. - Już czuł się jak frajer. - A te raz idź i baw się dobrze. Susan wstała.
- Te pudełka stoją w małej sali konferencyjnej, koło ko piarki. Mają być w biurze Flynna do ósmej rano. Jeszcze raz dzięki. Wyszła tak szybko, jakby zniknęła za dotknięciem czaro- dziejskiej różdżki. Daniel wstał i przeciągnął się. I tak miał zrobić sobie przerwę, więc postanowił zobaczyć, w co dał się wrobić. Poszedł korytarzem do salki konferencyjnej i za- palił światło. Pięć pudeł na akta zajmowało cały stół. Otwo- rzył jedno. Było wypchane papierami. Daniel zrobił szyb- ką kalkulację i wyszło mu, że w każdym jest od trzech do pięciu tysięcy stron. To mu zajmie całą noc, co najmniej. W życiu tego nie skończy. Nawet spać się nie położy. Ruszył korytarzem, chcąc jeszcze złapać Susan, ale już jej nie było. Sprawa insufortu zaczęła się od Moffittów. Lillian Moffitt pracowała jako pomoc dentystyczna, a jej mąż, Alan, był urzędnikiem wydziału kredytów w pewnym banku. Dzień, 24 w którym okazało się, że Lillian jest w ciąży, był dla nich jednym z najszczęśliwszych dni w życiu. Toby Moffitt uro- dził się jednak z ciężkimi wadami wrodzonymi i szczęście zmieniło się w rozpacz. Alan i Lillian usiłowali wmówić so- bie, że nieszczęście Toby’ego jest składnikiem nieodgadnio- nych boskich planów, ale wciąż nie potrafili pojąć, dlaczego ten plan musiał obejmować obarczenie ich małego synka ta- kim ciężarem. Lillian zrozumiała wszystko w dniu, kiedy poszła do sklepiku w sąsiedztwie i zobaczyła w brukowej gazecie tytuł „Pogrobowiec talidomidu”. Artykuł traktował o insuforcie. Talidomid zdobył ponury rozgłos w połowie XX wieku. Kobietom, które używały tego leku w trakcie ciąży, rodziły się dzieci z kończynami zdeformowanymi na podobieństwo
płetw delfina. Autor tekstu z brukowca twierdził, że insu- fort ma równie szkodliwe skutki uboczne, a kobiety, które go stosowały podczas ciąży, rodzą potworki. Lillian też przyjmowała insufort. Wieczorem tego dnia, kiedy przeczytali artykuł, Moffitto- wie modlili się o Bożą wskazówkę. Nazajutrz rano zadzwo- nili do Aarona Flynna. Widzieli tego Irlandczyka, głośnego adwokata, w telewizji i czytali o jego wyjątkowych sukce- sach w procesach o wielomilionowe odszkodowania od pewnej firmy motoryzacyjnej i jakiegoś producenta środka antykoncepcyjnego, który miał wady. - Czy pomoże pan Toby’emu? - zapytali. - No pewnie - odparł Flynn. Wkrótce po tym, jak Moffittowie go zaangażowali, Flynn dał do telewizji i prasy ogłoszenia, że służy pomocą wszyst- kim matkom, które używały insufortu. Nagłośnił sprawę Moffittów w Internecie. Swoim przyjaciołom w mediach dał do zrozumienia, że sprawa Toby’ego Moffitta to wierz- chołek góry lodowej, jeśli idzie o procesy o odszkodowania. Taka taktyka napędziła mu nowych klientów. Zaraz po złożeniu w imieniu Moffittów pozwu przeciw- ko Geller Pharmaceuticals Flynn zażądał ujawnienia wszel- kich dokumentów będących w posiadaniu skarżonej firmy, takich jak wyniki prób, testów i analiz, jakim był poddawa- ny insufort, ostrzeżenia dla przepisujących go lekarzy, ko- 25 pie ewentualnych innych pozwów, sprawozdania i skargi lekarzy na problemy ze stosowaniem leku, dane technolo- giczne z procesu produkcji - i wszystkich innych informacji, które mogłyby wskazywać na związki między przyjmowa- niem insufortu a straszliwymi zniekształceniami Toby’ego Moffitta. Odpowiedzią na powództwo zajęła się kancelaria
Reed, Briggs, Stephens, Stottlemeyer i Compton, reprezen- tant prawny pozwanego. Kartony, w których przeglądanie Susan Webster wrobiła Daniela, były tylko niewielką częścią tego, co przepływało nieustannie między biurem firmy Reed, Briggs i wspólnicy a kancelarią Flynna, odkąd roz- począł się proces. Daniel był wściekły na Susan, lecz miał zwyczaj każde za- danie traktować poważnie, choćby było całkiem rutynowe. Z początku usiłował czytać każdą kartkę z dokumentacji, lecz po paru godzinach opadł z sił, a jego uwaga się stępiła. O trzeciej nad ranem nie bardzo wiedział, co przegląda. Po- szedł w związku z tym do pokoiku na dwudziestym ósmym piętrze, gdzie było łóżko, budzik i mała łazienka z kabiną prysznica, używanego przez pracowników, którym przyszło tkwić w biurze do rana. Budzik zadzwonił o szóstej, Daniel wziął prysznic, ogolił się i z kawą w dłoni zaatakował resztę papierów. Zostały mu jeszcze dwa pudełka, a termin był do ósmej. Daniel pamiętał, że Susan mówiła o „przejrzeniu z grubsza”. Nie znosił roboty po łebkach, ale prawdę mówiąc, czas nie pozwalał mu na nic innego. O wpół do ósmej Daniel zaczął upychać pozostałe papiery do pudeł. Kończył właśnie, gdy weszła Rene Gilchrist i od razu zauważyła porozkładane na stole konfe- rencyjnym pudła, a także widoczne wyczerpanie Daniela. Sekretarka Arthura Briggsa była tuż po trzydziestce, wzrostem niemal dorównywała Danielowi i miała szczupłe, muskularne ciało trenerki aerobiku. Ciemne włosy strzygła jak chłopak. Krótka czupryna otaczała ciemną ramą duże niebieskie oczy, prosty nos i pełne wargi, które wydęły się właśnie gniewnie. - To ujawniona dokumentacja Gellera? - Jakieś tony papieru - odparł cicho Daniel.
26 - Miała to przejrzeć Susan Webster. Daniel rozłożył ręce, zakłopotany trochę faktem, że Rene dowiedziała się, iż dał się wmanewrować w odwalanie pra- cy za Susan. - Miała coś ważnego w planie na wczorajszy wieczór, a ja nie miałem nic do roboty. Rene ruszyła do wyjścia, ale się zatrzymała. - Nie powinieneś tak się dawać wykorzystywać. - To drobiazg. Mówiłem ci, ona była zajęta, a ja nie. Rene pokręciła głową. - Za dobry jesteś, Danielu. Pchając wózek wyładowany kartonami przez hol kance- larii adwokackiej Aarona Flynna, Daniel czuł lekki zawrót głowy. Budynek mieszczący biura, pochodzący sprzed I woj- ny światowej, nie zapowiadał z zewnątrz wspaniałości, które ujrzał Daniel, wysiadłszy z windy na siódmym piętrze. Prze- stronny hol sięgał dwie kondygnacje w górę. Posadzka była z lśniącego czarnego marmuru, wystrój z ciemnego drewna i patynowanych brązów, sklepienie wspierały kolumny z la- pis-lazuli. Wokół trzech ścian, na wysokości następnego pię- tra biegła galeria zawierająca bibliotekę. Pośrodku holu, w posadzce, znajdowała się okrągła inkrustacja, przedsta- wiająca Temidę z wagą, otoczoną wieńcem ze złotych liści, wokół którego był napis: „Sprawiedliwość dla każdego”. W głębi holu siedziała młoda kobieta; jej stanowisko znaj- dowało się na wysokim podeście, bardziej przypomina- jącym ławę sędziowską niż kontuar recepcjonistki. Daniel właśnie miał ją spytać, gdzie zostawić ładunek, kiedy w drzwiach prowadzących w głąb biura ukazał się szef we własnej osobie. Aaron Flynn rozmawiał przyciszonym głosem z mężczyzną o barach i karku stałego bywalca
siłowni, i pooranej zmarszczkami, ogorzałej twarzy człowie- ka, który czas spędza na wolnym powietrzu. - Daj znać, jak tylko się dowiesz, gdzie używano karty - mówił Flynn. - Załatwione - odpowiedział rozmówca. Potem minął Daniela i wyszedł. W telewizji Aaron Flynn swoim głębokim barytonem 27 pytał widzów, czy nie potrzebują pomocy mistrza w walce z potężnymi firmami, które wyrządziły im szkody. „Nie je- steś sam - obiecywał z poważną, a zarazem pełną współ- czucia miną. - Będziemy wspólnie walczyć o sprawiedli- wość i wspólnie zwyciężymy”. W kontakcie osobistym Flynn także wywierał wrażenie. Był wysoki, miał szerokie ramiona i rude włosy, a jego twarz emanowała pewnością siebie i szczerością. Klienci uważali go za zbawcę, Daniel jednak mu nie ufał. Obo- wiązki Daniela w zespole zajmującym się obroną Geller Pharmaceuticals polegały między innymi na przeglądaniu wyników testów na zwierzętach i badań klinicznych, które prowadziła firma przed wprowadzeniem insufortu do pro- dukcji. Wynikało z nich, że lek jest bezpieczny. Daniel był przekonany, że zarzuty Flynna o powodowanie uszkodzeń płodu są bezpodstawne. Nie po raz pierwszy Flynn w swo- jej żądzy zarobienia milionów wytaczał proces, nie mając w ręku żadnych dowodów. Pięć lat temu jedna z sieci telewizyjnych przedstawiła tra- giczną historię sześciolatka, który zginął na podjeździe do własnego domu. Matka przysięgała, że jej auto terenowe ru- szyło nagle przed siebie, gdy nacisnęła hamulec, i zmiaż- dżyło chłopca o drzwi garażu. Szybko pojawili się następni poszkodowani wskutek „nagłego przyspieszenia”. Twier-
dzili, że ich dżipy ruszają gwałtownie do przodu, kiedy się naciska pedał hamulca, i nie dają się zatrzymać. Aaron Flynn dopiero otwierał w Portlandzie praktykę, ale szczęśliwy traf pozwolił mu reprezentować powoda w jednej z pierwszych spraw „nagłego przyspieszenia”. Wygrywając proces o paromilionowe odszkodowanie od wytwórcy pechowych samochodów, zyskał reputację świet- nego adwokata. Koniec końców tajemnicze „nagłe przyspie- szenie” znalazło bardzo proste wytłumaczenie. Nie powo- dowała go żadna usterka techniczna, był to zwyczajny błąd ludzki: kierowcy naciskali omyłkowo pedał gazu, a nie ha- mulec. Zanim prawda wyszła jednak na jaw, producent zapłacił miliony dolarów odszkodowań, a Flynn i inni cwa- ni adwokaci obłowili się sowicie. Daniel został Flynnowi przedstawiony podczas wizyty 28 adwokata w kancelarii Reeda i Briggsa przy okazji jakiejś ugody. Spotkanie było przelotne i Flynn, zajęty swoimi sprawami, nie zwrócił wtedy na Daniela uwagi. Dlatego te- raz bardzo zdziwiło Daniela, że Flynn uśmiechnął się do niego szeroko i pamiętał nazwisko. - Pan Daniel Ames, prawda? - Owszem, panie Flynn. - Wygląda pan, jakby nie spał całą noc. - Tak się złożyło - odparł Daniel ostrożnie. Flynn pokiwał głową ze współczuciem. - Lisa zaparzy panu pysznej mokki i nakarmi droż dżówką. - Dziękuję, panie Flynn, ale muszę wracać. - Daniel nie chciał przyjmować podarków z ręki wroga, chociaż z roz koszą wypiłby kawę, nie mówiąc już o zjedzeniu droż dżówki.
Flynn uśmiechnął się ze zrozumieniem. Spojrzał na stos pudeł na wózku. - A zatem pana Arthur zaprzągł do przeglądania tych dokumentów. Nie takich zadań się pan spodziewał, będąc na studiach w Yale. - Prawdę mówiąc, ukończyłem nasz uniwersytet sta nowy. Flynn się uśmiechnął. - To znaczy, że musiał być z pana nie lada prymus, skoro zdołał się pan wcisnąć między tych kolesiów i koleżanki z ekskluzywnych uczelni. Sam też skończyłem prawo na uniwersytecie stanowym w Arizonie. Z przeciętną lokatą. Popatrzył na pudła z dokumentacją i westchnął. - Niech pan sobie wyobrazi, że kiedy podałem Geller Pharmaceuticals do sądu, moja kancelaria składała się z dwóch adwokatów i sześciu aplikantów. Ponieważ jednak pański klient był tak uprzejmy i w ten sposób odpowiedział na moją prośbę o ujawnienie dokumentacji, musiałem wy nająć dodatkowe piętro w budynku i zatrudnić pięciu no wych adwokatów, dziesięciu aplikantów i osiem osób per sonelu pomocniczego, aby mi pomagali w tym zatargu z Gellerem. - Mnie też pan daje zatrudnienie, panie Flynn - zażarto- 29 wał nerwowo Daniel dla podtrzymania rozmowy. Flynn miał w sobie coś takiego, że Daniel miał ochotę przedłużać to spotkanie. - Dość często krzyżuje pan szpady z kancela- rią Reed, Briggs i wspólnicy. - A rzeczywiście. - Flynn roześmiał się w odpowiedzi. - Gdyby znudziła się panu harówka w obronie tych wred nych wielkich korporacji i chciałby pan zająć się naprawdę uczciwą robotą, niech pan do mnie zadzwoni. My, chłopaki