PHILLIP M.
MARGOLIN
Dzika sprawiedliwość
Z angielskiego przełożył
Wacław Niepokólczycki
LiBROS
Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media
CZĘŚĆ PIERWSZA
RĘKA CARDONIEGO
1
Blask błyskawicy oświetlił odrzutowiec Lear oczekujący na pasie startowym prywatnego
lądowiska i w chwilę później trzask pioruna wstrząsnął doktorem Cliffordem Grantem. Doktor
zbadał wzrokiem mrok w poszukiwaniu oznak życia, lecz na parkingu nie było żadnych innych
samochodów i nikt nie poruszał się na polu startowym. Gdy spojrzał na zegarek, ręka mu drżała.
Była 11. 35. Wysłannik Breacha spóźnił się już pięć minut. Popatrzył na schowek na rękawiczki.
Łyk z leżącej tam flaszki uspokoiłby jego nerwy, lecz wiedział, do czego to by doprowadziło.
Musiał mieć jasny umysł, kiedy przyniosą pieniądze.
Ciężkie krople padały coraz szybciej. Grant włączył wycieraczki i w tej samej chwili ogromna
pięść zastukała do drzwi od strony pasażera. Doktor szarpnął się w tył i wytrzeszczył oczy. Przez
chwilę sądził, że deszcz zniekształca to, co zobaczył, ale człowiek popatrujący złowrogo przez
okno był rzeczywiście taki wielki, istny potwór z masywną ogoloną czaszką i w czarnym, długim
do kolan skórzanym płaszczu.
- Otwórz drzwi - rozkazał olbrzym głosem ostrym i przerażającym.
Grant posłuchał natychmiast. Chłodny wiatr dmuchnął drobniutkim pyłem wodnym do samochodu.
- Gdzie to jest?
- W bagażniku - ledwo zdołał wykrztusić Grant, wskazując kciukiem do tyłu. Mężczyzna
cisnął walizeczkę do wnętrza samochodu i zatrzasnął drzwi. Deszcz osiadł kroplami na gładkich
ściankach walizeczki i sprawił, że jej mosiężne zamki lśniły. Pieniądze! Grant zastanawiał się, ile
biorca zamierzał zapłacić za serce, skoro on i jego wspólnik otrzymali ćwierć miliona dolarów.
Dwa raptowne stuknięcia kazały mu się odwrócić. Olbrzym łomotał w klapę bagażnika. Grant
zapomniał zwolnić zamek. Gdy sięgał do klameczki, następna błyskawica rozświetliła mrok za
tylnym oknem - i samochody, które pojawiły się nie wiedzieć skąd. Nie myśląc o tym, co robi,
Grant wcisnął pedał gazu do podłogi i skręcił kierownicę. Olbrzym odskoczył ze zdumiewającą
zręcznością, gdy samochód pomknął przechylony po asfalcie, pozostawiając za sobą swąd palącej
się gumy. Grant zdał sobie niejasno sprawę ze zgrzytu metalu o metal, kiedy przemykał obok
jednego z radiowozów policyjnych i wyrwał część ogrodzenia z ogniw łańcucha. Rozległy się
strzały, odgłos pękającego szkła i samochód przejechał kawałek na dwóch kołach, potem
wyprostował się i pomknął w noc.
Następne, co Clifford Grant pamiętał wyraźnie, to gwałtowne łomotanie w tylne drzwi domu
wspólnika. Zabłysło światło, poruszyła się firanka i wspólnik wytrzeszczył z niedowierzaniem
oczy, zanim otworzył drzwi.
- Co ty tu robisz?
Policja... - wydyszał Grant. - Obława.
- Na lotnisku?
- Wpuść mnie, na miłość boską!
Grant wszedł, potykając się, do środka. Oddychał z trudem.
- Czy to są pieniądze?
Grant kiwnął głową i osunął się na stołek przy kuchennym stole.
- Daj mi je.
Grant pchnął walizeczkę przez stół. Otworzyła się ze szczękiem zamków i ukazały się pliki
brudnych i pogniecionych studolarowych banknotów, spiętych gumowymi opaskami. Wieko
opadło z trzaskiem.
- Co się stało?
- Czekaj. Muszę złapać oddech.
- Oczywiście. I odpręż się. Jesteś już bezpieczny.
Grant skulił się i włożył głowę między kolana.
- Nie dostarczyłem towaru.
- Co?!
- Jeden z ludzi Breacha położył pieniądze na przednim siedzeniu. Serce było w bagażniku.
Miał go właśnie otworzyć, gdy zobaczyłem radiowozy. Wpadłem w panikę. Uciekłem.
- I serce jest...
- Nadal w bagażniku.
- Chcesz mi powiedzieć, że wykiwałeś Martina Breacha?
- Zadzwonimy do niego - rzekł Grant. - Wyjaśnimy, co zaszło.
Odpowiedział mu ostry śmiech.
- Clifford, Breachowi nie wyjaśnia się tego rodzaju rzeczy. Czy ty rozumiesz, co zrobiłeś?
- Nie musisz się o nic martwić - odrzekł Grant z goryczą. - Martin nie ma pojęcia, kim jesteś.
To ja muszę się martwić. Po prostu zwrócimy te pieniądze. Nie zrobiliśmy nic złego. Tam była
policja.
- Jesteś pewien, że on nic o mnie nie wie?
- Nigdy nie wymieniłem twojego nazwiska.
Głowa Granta opadła na dłonie, zaczął się trząść.
- On się do mnie dobierze. O, Boże!
- Nie wiesz tego na pewno - rzekł jego wspólnik kojącym tonem. - Jesteś po prostu
przestraszony. Ponosi cię wyobraźnia.
Grant trząsł się coraz mocniej.
- Nie wiem, co robić.
Silne palce wspólnika zaczęły ugniatać mięśnie ramion i szyi Granta.
- Pierwsze, co musisz zrobić, to się opanować.
Te dłonie działały tak kojąco. Tego właśnie Grant potrzebował, dotyku i troski drugiej istoty
ludzkiej.
- Breach nie będzie cię niepokoił, Clifford. Zaufaj mi, ja się wszystkim zajmę.
Grant podniósł wzrok, pełen nadziei.
- Znam para ludzi - zapewnił go spokojnie wspólnik.
- Ludzi, którzy mogą z nim pogadać?
- Tak. Odpręż się.
Głowa Granta opadła z ulgi i ze zmęczenia. Adrenalina, która była jego siłą napędową w ciągu
minionej godziny, kończyła się.
- Jesteś wciąż spięty. Potrzebujesz drinka. Trochę zimnego jak lód chivas regal. Co ty na to?
Prawdziwą miarą przerażenia Granta był fakt, że odkąd zobaczył przez tylne okno samochodu
policję, nawet nie pomyślał o drinku. Nagle każda komórka jego ciała zaczęła się domagać
alkoholu. Palce przestały go masować, usłyszał odgłos zamykanych drzwiczek kredensu i
przyjazny dźwięk lodu uderzającego o szkło. Potem szklanka znalazła się w jego dłoni. Przełknął
ćwierć jej zawartości i poczuł pieczenie w przełyku. Zamknął oczy i przyłożył zimne szkło do
rozpalonego czoła.
- No, no - rzekł wspólnik, uderzając silnie dłonią w podstawę szyi Granta. Grant szarpnął się
w górę, zaskoczony ostrym ukłuciem szpikulca do lodu w chwili, gdy przechodził przez jego rdzeń
pacierzowy z podręcznikową precyzją.
Głowa doktora uderzyła z głuchym odgłosem w blat stołu. Wspólnik Granta uśmiechnął się z
zadowoleniem. Grant musiał umrzeć. Sama myśl o zwróceniu ćwierci miliona dolarów była
śmieszna. Co jednak zrobić z sercem? Westchnął. Proce-
dura wyjęcia go została dokonana nieskazitelnie, ale niepotrzebnie. Teraz ten organ musi zostać
pocięty, zmielony i wyrzucony, gdy tylko Grant zajmie jego miejsce w kufrze samochodu.
2
Zastępca prokuratora okręgowego zadał posterunkowemu, który dokonał aresztowania, Darrylowi
Powersowi, trzy pytania, zanim Amanda Jaffe zdała sobie sprawę, że pierwsze pytanie było
niewłaściwe. Zerwała się na nogi.
- Sprzeciw, pogłoska.
Sędzia Robard się zdumiał.
- Jak pytanie pana Darta może być pogłoską, panno Jaffe?
- Nie to, Wysoki Sądzie. Chodzi o... zaraz, zaraz. Tak. Dwa pytania wcześniej.
Sędzia Robard wyglądał, jakby go dręczył dotkliwy ból.
- Skoro uważa pani to pytanie za pogłoskę, to czemu nie zgłosiła pani sprzeciwu w chwili,
kiedy zostało postawione?
- Bo dopiero się teraz zorientowałam.
Sędzia potrząsnął głową ze smutkiem i wzniósł oczy ku niebu, jakby zapytując Boga, czemu musi
być karany takim brakiem kompetencji wśród współpracowników.
- Sprzeciw oddalony. Proszę dalej, panie Dart.
Przegrała.
Minęła chwila, nim do Amandy to dotarło. Osunęła się na swoje krzesło. Dart tymczasem zdołał
zadać jeszcze jedno mordercze pytanie. Witaj w świecie realnym, szepnął cichutki głosik w jej
głowie. Zdobyła celującą notę z przedmiotu zeznania w jednej z najlepszych szkół prawniczych w
kraju, wydrukowała notatkę na temat pogłosek w przeglądzie prawniczym, a jak przyszło co do
czego, nie potrafiła dostatecznie
szybko myśleć, by zgłosić w porę sprzeciw. Teraz sędzia był pewien, że ma do czynienia z
kretynką, a Bóg jeden wie, co o niej myślą przyjaciele.
Amanda poczuła czyjąś dłoń głaszczącą jej ramię.
- Nie przejmuj się, kochana - powiedziała La Tricia Sweet. -Świetnie sobie radzisz.
Wspaniale, myślała Amanda. Tak bardzo spieprzyłam sprawę, że moja klientka czuje się w
obowiązku mnie pocieszyć.
- A był pan ubrany tak jak teraz, posterunkowy Powers? - ciągnął Rodney Dart.
- Nie, proszę pana. Miałem na sobie cywilne ubranie, bo to była tajna operacja.
- Dziękuję panu. Proszę teraz powiedzieć przysięgłym, co się potem stało.
- Zapytałem oskarżoną, ile by kosztowało, gdyby wykonała te wszystkie czyny lubieżne, o
których wspomniała. Oskarżona rzekła na to, że ma pokój w motelu po drugiej stronie ulicy i
byłoby jej łatwiej tam rozmawiać o interesach. Pojechałem na parking motelowy i poszedłem za
oskarżoną do pokoju sto siedem.
- I co zaszło w pokoju?
- Spytałem oskarżoną, ile wynosi cena za różne czyny lubieżne, a ona wymieniła ceny od
pięćdziesięciu do dwustu dolarów za coś, co nazwała „nocą ekstazy".
- A czym ściśle była owa „noc ekstazy"?
- Szczerze mówiąc, panie Dart, rzecz była zbyt skomplikowana, żeby zapamiętać, a nie
mogłem tego zapisać w notesie, bo działałem tajnie.
Darryl Powers miał dziecięco niewinne niebieściutkie oczy, falujące blond włosy i rodzaj
uśmiechu, jaki Amanda widywała jedynie na reklamach pasty do zębów. Nawet się zaczerwienił,
gdy odpowiadał na pytanie o „noc ekstazy". Dwie kobiety spośród zasiadających na ławie
przysięgłych sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz przeskoczyć barierkę i zedrzeć z niego
odzienie.
W miarę jak Powers wyjaśniał okoliczności prowadzące do aresztowania La Tricii za prostytucję,
Amanda wpadała w coraz większe przygnębienie. Zastosowany przez nią krzyżowy ogień pytań
był żałosny. Kiedy skończyła, Rodney Dart powiedział:
- Oskarżenie nie ma pytań.
Odwrócił się przodem do Amandy a plecami do przysięgłych i uśmiechnął się głupio. Amanda
zastanawiała się, czy nie odpowiedzieć mu pogardliwym gestem, ale była zbyt przygnębiona, żeby
się bronić. Jedno, czego naprawdę chciała, to zakończyć ten swój pierwszy proces, pójść do domu i
popełnić seppuku. Poza tym Dart miał wszelkie prawo kpić sobie z niej. Nie oszczędzał jej.
Posterunkowy Powers uśmiechnął się do przysięgłych, opuszczając miejsce świadka. Cała piątka
pań sędziów obdarowała go uśmiechem.
- Jeszcze jacyś świadkowie, panno Jaffe? - zapytał sędzia Robard, lecz Amanda go nie
słyszała. Myślała o wczorajszym popołudniu, kiedy to starszy wspólnik firmy prawniczej, jej
ojciec, Frank Jaffe, przekazał jej sprawę La Tricii i kazał się przygotować do obrony następnego
ranka.
- Jak mam wystąpić w mojej pierwszej sprawie bez jej zbadania i uprzedniej rozmowy z
którymkolwiek świadkiem? -spytała z przerażeniem.
- Wierz mi - odparł Frank Jaffe - z taką klientką jak La Tricia jest tak, że im mniej o niej
wiesz, tym lepiej dla ciebie.
Amanda przeczytała akta cztery razy, zanim pomaszerowała korytarzem do gabinetu ojca, stanęła
przed jego biurkiem i pomachała mu aktami przed nosem.
- Co ja mam z tym zrobić? - zapytała gniewnie.
- Wystąpić z energiczną obroną.
- Jak! Jest tylko jeden świadek, zaprzysiężony funkcjonariusz policji. Zezna, że nasza
klientka obiecała mu zrobić za pieniądze różne rzeczy, o jakich dziewięćdziesiąt pięć procent
ludzkości nigdy nie słyszało.
- La Tricia potrafi sama zadbać o siebie.
- Tato, bądź realistą. Ona ma trzynaście oskarżeń o takie przestępstwa jak prostytucja,
sprośne obmacywanie i rozwiązłe zachowanie. Kto będzie skłonny uwierzyć jej, a nie
policjantowi?
Frank wzruszył ramionami.
- Świat jest śmieszny, Amando.
- Nie mogę wystąpić w takiej sprawie - upierała się.
- Oczywiście, że możesz. Zaufaj mi. I zaufaj La Tricii. Wszystko się dobrze skończy, jeśli
pozwolisz sprawie płynąć własnym nurtem.
Sędzia Robard odchrząknął i powtórzył pytanie:
- Panno Jaffe, czy chce pani powołać jakichś świadków?
- Tak, Wysoki Sądzie.
Spódniczka obcisłego czarnego kostiumu od Donny Karan podjechała w górę jej długich nóg,
kiedy Amanda wstała. Chciała ściągnąć spódniczkę w dół, ale bała się, że wszyscy na sali to
zobaczą, stała więc z udami częściowo odsłoniętymi, a jej policzki coraz bardziej pąsowiały.
- Obrona powołuje na świadka La Tricię Sweet.
La Tricia, zanim podeszła do miejsca dla świadków, pochyliła się i szepnęła do ucha Amandy:
- Nic się nie martw, kochanie. Kiedy przysięgnę mówić całą prawdę, zapytaj mnie, jak
zarabiam na życie, co powiedziałam temu policjantowi i czemu to powiedziałam. Potem sobie
usiądź, a ja zajmę się resztą.
Nie czekając na odpowiedź, La Tricia przeszła nonszalancko na miejsce dla świadków. Jej piersi i
pupa były tak ogromne, że Amanda bała się, aby nie rozsadziły obcisłego czerwonego sweterka i
czarnej skórzanej minispódniczki. Na głowie miała nieco przekrzywioną pomarańczową blond
perukę. Amanda porównała swoją klientkę z promiennym Darrylem Powersem i jęknęła w duchu.
Nie mając żadnego planu, postanowiła zastosować się do instrukcji klientki.
- Panno Sweet - zapytała po zaprzysiężeniu La Tricii - jak pani zarabia na życie?
- Chodzę po ulicach Portland i handluję swoim ciałem, panno Jaffe.
Amanda zamrugała powiekami. To wyznanie ją zaskoczyło, ale odczuła ulgę, że klientka nie
skłamała.
- Czy może pani powiedzieć przysięgłym, co się zdarzyło wieczorem trzeciego sierpnia w
zeszłym roku?
- Tak, proszę pani.
La Tricia przybrała odpowiedni wyraz twarzy i zwróciła się do przysięgłych.
- Trzeciego sierpnia pracowałam na Bulwarze Martina Lu-thera Kinga, kiedy podjechał do
mnie pan Powers.
- Czy wiedziała pani, że on jest policjantem?
- Wiedziałam.
- Wiedziała pani?
- O, tak, widziałam, jak posterunkowy Powers wycinał numery także kilku moim
koleżankom.
- Więc czemu pani... Ach, i co się stało potem?
La Tricia wygładziła rękami spódniczkę i chrząknęła.
- Posterunkowy Powers zapytał, czy chciałabym z nim mieć seks. Wiedziałam, co chciał
zrobić. Widywałam już, jak aresztował moje koleżanki. Ale wiedziałam też, że nie będzie mógł
tego zrobić, jeśli nie wspomnę o pieniądzach. Powiedziałam więc, że mam wynajęty pokój w
motelu po drugiej stronie ulicy i że tam mogłabym spokojniej zająć się omawianiem naszych
wspólnych interesów. Zapytał, co to mogą być za interesy i opisałam mu kilka rzeczy, które go
zdaje się podnieciły. Przynajmniej tak myślałam, bo zrobił się czerwony na twarzy i coś jeszcze
prócz temperatury mu się podniosło.
Dwie panie spośród sędziów przysięgłych wymieniły spojrzenia.
- Co się stało potem? - spytała Amanda.
La Tricia spojrzała na przysięgłych, następnie spuściła wzrok.
- Posterunkowy Powers zaparkował na motelowym parkingu i weszliśmy do mojego pokoju.
Kiedy znaleźliśmy się w środku, ja... To jest dla mnie trochę kłopotliwe, panno Jaffe, ale wiem, że
muszę mówić prawdę.
- Proszę się nie śpieszyć, panno Sweet - doradziła jej Amanda.
La Tricia kiwnęła głową, zaczerpnęła głęboko tchu i ciągnęła dalej.
- Jak już mówiłam, widywałam posterunkowego Powersa tu i ówdzie i uważałam, że jest
najmłodszym chłoptysiem, jakiego kiedykolwiek widziałam, taki młodziutki i nieśmiały. Wszystkie
moje przyjaciółki, które zapuszkował, mówiły, że jest grzeczny i traktował je jak damy. Nie tak jak
inni policjanci. No i...
- Tak?
La Tricia spuściła wzrok. Gdy przemówiła, jej głos był ledwie dosłyszalny.
- Prawda jest taka, że zakochałam się w posterunkowym Powersie i wyznałam mu miłość, jak
tylko drzwi się za nami zamknęły.
Przysięgli pochylili się do przodu. Ktoś w głębi sali zachichotał.
- Wiem, że to brzmi wariacko - rzekła La Tricia, zwracając się z tą uwagą do widzów. - I
wiem, że posterunkowy Powers nie powiedział nic o moim wyznaniu, kiedy zeznawał jako
świadek. Nie wiem, czy przemilczał to z zakłopotania, czy też nie chciał wprawić mnie w
zakłopotanie. On jest takim dżentelmenem!
La Tricia wzruszyła ramionami i zwróciła się ponownie do przysięgłych.
- Gdy tylko znaleźliśmy się u mnie, zaraz powiedziałam, że wiem, iż jest policjantem. Potem
dodałam jeszcze, że wiem, iż jestem tylko starą kurwą, steraną przez życie, ale nigdy jeszcze nie
żywiłam takiego uczucia dla żadnego mężczyzny jak dla niego. On tylko poczerwieniał i wyglądał,
jakby chciał się zapaść pod ziemię i ja to potrafię zrozumieć. Prawdopodobnie ma jakąś piękną
białą kobietę, pewnie rudą. Lecz ja mu powiedziałam, że chcę z nim spędzić tylko jedną noc
miłości, a potem będzie mógł wsadzić mnie do więzienia, bo za jedną noc jego słodkiej miłości
warto spędzić wieczność w więzieniu.
Łza spłynęła po policzku La Tricii. Urwała, wyjęła z torebki chusteczkę, osuszyła łzę i powiedziała
do przysięgłych:
- Przepraszam.
- Może dać pani wody, panno Sweet? - spytała Amanda, która dała się porwać
dramatyczności chwili.
Rodney Dart zerwał się na nogi.
- Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Tego już za wiele.
- Och, ja wcale nie oczekiwałam, że pan w to uwierzy, panie prokuratorze. Że taka stara torba
jak ja chce znaleźć miłość u człowieka o połowę od niej młodszego. Ale czy nie wolno mi
pomarzyć?
- Wysoki Sądzie - błagał Dart.
- Oskarżona ma prawo do obrony, panie Dart - odparł sędzia Robard tonem, który
sygnalizował przysięgłym, że on nie da się nabrać La Tricii, lecz kilku przysięgłych rzuciło
gniewne spojrzenia na prokuratora.
- Co tu więcej gadać - zakończyła La Tricia. - Postawiłam na miłość i przegrałam. Jestem
gotowa przyjąć, co los ma dla mnie w zanadrzu. Lecz chcę, abyście wiedzieli, że nigdy nie
pragnęłam pieniędzy od tego człowieka. Chciałam jedynie miłości.
Frank Jaffe, starszy wspólnik firmy Jaffe, Katz, Lehane i Brindisi był dużym mężczyzną o
czerstwej cerze i czarnych kędzierzawych włosach, przetykanych siwizną. Nos miał w młodości
dwukrotnie złamany, toteż wyglądał raczej jak furman albo robotnik portowy niż jak adwokat.
Frank był właśnie w swoim gabinecie i dyktował list, gdy weszła Amanda, powiewając aktami
sprawy Sweet.
- Jak mogłeś mi to zrobić?
Frank się uśmiechnął.
- Wygrałaś, prawda?
- To nie ma nic do rzeczy.
- Ernie Katz siedział w tyle sali. Mówił, że nie byłaś taka znów okropna.
- Posłałeś Erniego, żeby patrzył na moje upokorzenie?
- Mówił też, że byłaś śmiertelnie przerażona.
- Tak, byłam, i to, że dałeś mi tę zwariowaną sprawę, wcale mi nie pomogło.
- Byłabyś przerażona bez względu na to, do czego bym cię przydzielił. Kiedy ja
występowałem w mojej pierwszej sprawie, usiłowałem przypomnieć sobie cały czas słowa, które
się wypowiada, kiedy się chce przedstawić nowy dowód. I nie przypomniałem sobie.
- Dzięki za współczucie.
- Ja przegrałem swoją pierwszą sprawę. Wiedziałem, że mając La Tricię za klientkę, masz
szansę wygrać, choćbyś nie wiem jak wszystko spaprała. Reprezentuję ją od lat i zwykle wychodzi
cało. Ernie powiedział, że przysięgli wrócili już po dwudziestu minutach.
- Dwudziestu dwu - odparła Amanda ze smętnym uśmiechem. - Muszę przyznać, że było to
szybkie zwycięstwo.
Frank się zaśmiał.
- Ernie powiedział też, że twoje końcowe wystąpienie było wyśmienite. Zwłaszcza ta część,
w której powiedziałaś przysięgłym, że przejrzałaś wszystkie statuty stanu Oregon i nigdzie nie
mogłaś znaleźć miłości zdefiniowanej jako przestępstwo.
Amanda uśmiechnęła się lekko. Tak, to było świetne zdanie. Potem przestała się uśmiechać.
- Nadal uważam, że jesteś drań.
- Stałaś się teraz wojownikiem, dziecko. Całe biuro czeka u Scarlettiego, żeby to uczcić.
- O, psiakość, oni chcą mnie po prostu obśmiać. Poza tym, ja zrobiłam niewiele. To La Tricia
wygrała sprawę swoją ckliwą opowieścią.
- Hej, adwokaci nigdy nie powinni być skromni. Przechwalaj się zwycięstwami, a za klęski
obwiniaj stronniczych sędziów, ignoranckich przysięgłych i sztuczki faszystowskich prokuratorów.
Jak na razie jesteś jedynym adwokatem w tym biurze, który nigdy nie przegrał sprawy.
Póki nie znalazła własnego mieszkania, Amanda mieszkała z Frankiem w zielonym domu ze
stromym dachem w stylu East Lake Victorian, w którym się wychowała. Odkąd wstąpiła na
uczelnię przed dziewięciu laty, bywała w domu tylko w czasie wakacji i świąt. Przebywanie w
pokoju sypialnym na piętrze, gdzie spędziła dzieciństwo, wywoływało dziwne wrażenie po tylu
latach niezależności. Pokój był pełen pamiątek z młodości: dyplomów ze szkoły średniej i uczelni,
półek zastawionych trofeami pływackimi i medalami, oprawionych w ramki wycinków z gazet
donoszących o jej wyczynach sportowych.
Amanda była wyczerpana i lekko pijana, gdy o dziewiątej wśliznęła się do łóżka, lecz czuła się
zbyt podekscytowana, aby zasnąć. Frank nie powinien był rzucać ją nieprzygotowaną na salę
sądową w taki sam sposób, w jaki rzucił ją do basenu pływackiego, gdy miała trzy latka, żeby się
nauczyła pływać. Zawstydził ją też potem u Scarlettiego, wygłaszając mowę, w której porównał jej
zwycięstwo w sądzie do zaskakującego zwycięstwa w pierwszej klasie szkoły średniej, kiedy to
wygrała stanowe mistrzostwa szkół średnich w pływaniu. Chciałaby, aby ojciec przestał uważać ją
za małą córeczkę i zrozumiał, że jest już dorosłą kobietą o kwalifikacjach, które mogły jej
otworzyć każde drzwi w branży prawniczej.
Już zapomniała, jaki władczy potrafił być Frank. Jego założenie, że zawsze wie, co dla niej
najlepsze, doprowadzało ją do szału. Nie po raz pierwszy zastanawiała się dziś, czy nie zrobi-
ła błędu, wstępując do firmy Franka zamiast do którejś z wielu firm w San Francisco, które się o
nią ubiegały. A może powinna starać się o posadę w Sądzie Najwyższym Stanów Zjednoczonych,
jak jej radził sędzia Madison.
Patrzyła na cienie na suficie i zapytywała samą siebie, czemu wróciła do Portland. Ale znała
odpowiedź. Odkąd dorosła na tyle, aby zrozumieć, co robi jej ojciec, dała się uwieść bez reszty
tajemniczości i atrakcyjności prawa karnego, a nikt nie był lepszym obrońcą w sprawach karnych
od Franka Jaffe. Już jako mała dziewczynka patrzyła, jak ojciec urzeka przysięgłych i wprawia w
zmieszanie świadków strony przeciwnej. Trzymał ją na rękach na konferencjach prasowych i
omawiał z nią swoją strategię nad filiżanką gorącej czekolady przy kuchennym stole. I kiedy jej
koledzy ze studiów prawniczych rozmawiali o pieniądzach, jakie będą zarabiali, ona myślała o
niewinnych ludziach, których będzie bronić.
Odwróciła się na bok. Jej oczy przywykły do mroku. Patrzyła na symbole swojego sukcesu, które
zgromadził Frank. Frank przeżywał w niej swoje utracone dzieciństwo. Wiedziała, że ją kocha i
chce dla niej wszystkiego, co najlepsze. Ona natomiast chciała jedynie sama decydować, co dla niej
najlepsze.
3
Mary Sandowski, pielęgniarka, wypadła z drzwi sali operacyjnej. Biegła zatłoczonym szpitalnym
korytarzem ze spuszczoną głową, aby ukryć łzy płynące po twarzy. W kilka chwil później doktor
Vin-cent Cardoni wyszedł z trzaskiem przez te same drzwi i pobiegł za nią. Kiedy potężnie
zbudowany chirurg dogonił pielęgniarkę, chwycił szczupłą kobietę za łokieć i obrócił twarzą do
siebie.
- Ty niekompetentna krowo.
Goście, pacjenci i personel szpitala przystawali, żeby popatrzeć na wściekającego się lekarza i
kobietę, którą łajał.
- Próbowałam panu powiedzieć...
- Zamieniłaś kubki, ty kretynko.
- Nie. Pan...
Cardoni pchnął ją pod ścianę i nachylił się tak, iż jego twarz znalazła się o parę cali od twarzy
kulącej się pielęgniarki. Źrenice jego przekrwionych oczu były rozszerzone, a żyły na szyi
nabrzmiałe.
- Jak śmiesz mi zaprzeczać!
- Vincent, co ty wyprawiasz?
Cardoni obrócił się na pięcie. Ujrzał przed sobą wysoką kobietę o karmelowych włosach i
atletycznej figurze. Miała na sobie luźną brązową suknię i biały fartuch lekarski. Chłodne oczy,
które utkwiła w chirurgu, były barwy jadeitu.
Cardoni na nią skierował swoją wściekłość.
- To nie twój interes, Justine.
Kobieta zatrzymała się o parę kroków od niego i nie ustępowała.
- Trzymaj ręce z dala od niej, bo cię zaskarżę przed Komisją Kontroli Medycznej. Nie sądzę,
byś zdołał wywinąć się przed kolejną skargą, a tym razem będzie bardzo wielu świadków.
- Jakieś kłopoty, doktor Castle?
Justine spojrzała na barczystego mężczyznę w zielonym kitlu chirurgicznym. Białe litery na czarnej
plastikowej plakietce na piersi identyfikowały go jako Antony'ego Fiori.
- Żadnych, bo doktor Cardoni właśnie odchodzi - odparła Justine, wracając spojrzeniem do
Cardoniego. Na skroni chirurga pulsowała żyłka i wszystkie mięśnie jego ciała były napięte, ale
nagle zauważył tłum, który się zgromadził, więc puścił łokieć pielęgniarki. Justine podeszła bliżej
do Cardoniego i zajrzała mu w oczy.
- Boże - rzekła cicho, lecz dostatecznie głośno, by inni mogli słyszeć. - Zażyłeś coś?
Operowałeś na prochach?
Pięści Cardoniego się zacisnęły. Przez chwilę wyglądało na to, że uderzy Justine, potem jednak
obrócił się na pięcie i odszedł, przepychając się przez tłum gapiów. Sandowski zachwiała się na
nogach. Fiori podtrzymał ją.
- Nic pani nie jest? - zapytał łagodnie.
Zaprzeczyła, płacząc.
- Chodźmy w jakieś ustronne miejsce - powiedziała Justine, biorąc Sandowski pod ramię i
prowadząc ją bocznym korytarzem do pokoju, w którym sypiali lekarze-stażyści. Justine położyła
roztrzęsioną pielęgniarkę na wąskim żelaznym łóżku pod jedną ze ścian, a sama usiadła obok niej.
Fiori przyniósł jej kubek wody.
- Co się stało? - spytała Justine, gdy pielęgniarka odzyskała panowanie nad sobą.
- Powiedział, że zamieniłam kubki, a ja nie zamieniłam. Napełnił strzykawkę, nie patrząc.
- Zwolnij, bo nie nadążam.
Sandowski zaczerpnęła głęboko tchu.
- Tak lepiej. Po prostu się odpręż.
- Doktor Cardoni dokonywał otwarcia przewodu napięstkowego. Przed operacją znieczula się
dłoń lidokainą.
Justine kiwnęła głową.
- Potem przemywa się ranę wodą utlenioną przed jej nasączeniem.
Justine znów kiwnęła głową.
- Lidokaina i woda utleniona były w dwóch kubkach. Doktor Cardoni uparł się, że sam
napełni strzykawkę. Nie patrzył.
- Wstrzyknął pacjentowi wodę utlenioną zamiast lidoka-iny? - spytała Justine
niedowierzająco.
- Próbowałam mu powiedzieć, że się pomylił, ale kazał mi się zamknąć. Potem pani Manion,
ta pacjentka, zaczęła się skarżyć, że ją piecze, więc zrobił jej następny zastrzyk i ona zaczęła
krzyczeć.
- Nie do wiary - rzekła Justine, trzęsąc głową z oburzeniem. - Jak on mógł wziąć wodę
utlenioną za lidokainę? Jedno jest przezroczyste, a drugie ma w sobie banieczki. To jak pomylić
szampana z wodą.
- Naprawdę próbowałam mu powiedzieć, ale mi nie pozwolił. Nie wiem, co by się stało,
gdyby doktor Metzler go nie powstrzymał. To nie była moja wina. Przysięgam, że nie zamieniłam
kubków.
- Chcesz o tym donieść? Ja cię poprę.
Sandowski wyglądała na spłoszoną.
- Nie, nie. Chyba nie muszę?
- Sama zdecyduj.
Sandowski wytrzeszczyła oczy z przerażenia.
- A pani o tym nie doniesie?
- Nie, jeżeli nie chcesz, żebym to zrobiła - odrzekła Justine uspokajająco.
Sandowski opuściła głowę i zaczęła znowu płakać.
- Nienawidzę go. Pani nie wie, jaki on jest - powiedziała.
- Wiem, wiem - odparła Justine. - Ten drań to mój mąż.
Fiori był zaskoczony.
- Jesteśmy w separacji - powiedziała Justine z naciskiem.
Podała pielęgniarce chusteczkę higieniczną.
- Może pójdziesz do domu na resztę dnia? - zaproponowała. - My załatwimy wszystko z
przełożoną pielęgniarek.
Sandowski kiwnęła głową i Fiori skorzystał z telefonu, żeby załatwić pielęgniarce zwolnienie.
- Trzeba koniecznie coś z nim zrobić - rzekła Justine, gdy tylko Sandowski wyszła z pokoju.
- Mówiłaś poważnie, kiedy powiedziałaś, że Cardoni operuje pod działaniem narkotyku?
Justine spojrzała na Fioriego. Była zaczerwieniona.
- On nie potrafi przeżyć dnia bez kokainy. Czeka go sprawa o niewłaściwe leczenie. Wiem,
że jeśli się czegoś nie zrobi, w końcu kogoś zabije, ale nie mogę powiedzieć ani słowa. On jest
uznanym chirurgiem. Ja jestem tylko lekarzem-stażystą. Wystąpiłam też o rozwód. Nikt nie
weźmie moich słów poważnie.
- Rozumiem - powiedział Fiori w zamyśleniu. - To cię stawia w trudnej sytuacji. Zwłaszcza
jeżeli Sandowski na niego nie doniesie.
- Nie mogę jej o to prosić. Jest śmiertelnie przerażona.
Fiori kiwnął głową.
- Przy okazji, dziękuję ci za interwencję - rzekła Justine. -Nie wiem, co Vincent by zrobił,
gdyby ciebie tam nie było.
Fiori się uśmiechnął.
- Wyglądało, że zupełnie nieźle sobie sama radzisz.
- Tak czy inaczej dziękuję.
- Hej, my skromni stażyści musimy się wzajem wspierać. - Fiori spojrzał na zegar ścienny. -
Oj, muszę biec, bo spóźnię się na randkę z tłuszczakiem na oddziale Grud i Guzów.
Przystojny lekarz-stażysta odszedł korytarzem. Justine Castle patrzyła za nim, póki nie zniknął za
zakrętem.
4
Jasne włosy Martina Breacha zaczynały rzednąć, jego ponure brązowe oczy były wodniste, a cera
blada jak u kogoś, kto rzadko wychodzi z domu w ciągu dnia. Miał też okropny gust, jeśli chodzi o
ubrania. Nosił zwykle pomarańczowe lub zielone spodnie, krzykliwe marynarki oraz jaskrawe
krawaty, niemodnie szerokie. Jego ubiory sprawiały, że wyglądał głupio, lecz Breach nie dbał o to.
Kiedy wrogowie zdążyli uzmysłowić sobie, że go nie doceniali, najczęściej już nie żyli. Breach
rozpoczął pracę w branży od łamania nóg dla Benny'ego Dee, był jednak za inteligentny, by długo
pozostawać łamignatem. Obecnie kierował najskuteczniejszą i najbardziej bezwzględną organizacją
kryminalną na Północnym Zachodzie. Nikt nie wiedział, gdzie można znaleźć Benny'ego Dee.
Prawa ręka Martina, Art Prochaska, był olbrzymem o grubych wargach, szerokim nosie i brwiach
jak kreseczki. Krążyły pogłoski, że kiedy pracował jako poborca dla jakiegoś gangu, używał swego
wielkiego łba, aby ogłuszać dłużników z równą skutecznością co ładunek elektryczny z tasera.
Prochaska nie miał żadnej ze zdolności Breacha, ale podzielał jego zamiłowanie do gwałtu. Gdy
Martin piął się po drabinie przestępczości, wlókł za sobą jedyną w świecie osobę, której ufał.
Prochaska wszedł, kulejąc, w drzwi biura Breacha na zapleczu Klubu Jungle i usadowił się przy
biurku naprzeciwko szefa. Potłukł się, gdy upadł na asfalt lądowiska, odskakując od samochodu
Clifforda Granta. Biuro było malutkie, a meble w nim rozklekotane. Cienkie jak papier ściany
zdobiły obrazki nagich kobiet i kalendarz jakiejś firmy handlującej olejem silnikowym. Chrypiąca
muzyka z klubu striptizowego utrudniała słyszenie. Breach chciał, aby klub wyglądał nędznie, by
urząd podatkowy nie zorientował się, jakie pieniądze przezeń przepływają.
- I co? - spytał Breach.
- Grant przepadł. Sprawdziliśmy jego mieszkanie i byliśmy w szpitalu. Nikt go nie widział od
chwili, kiedy się rozstaliśmy podczas obławy.
Breach był bardzo spokojny. Dla kogoś, kto go nie znał, mógł się wydawać odprężony, ale
Prochaska wiedział, że gromadzi się w nim niewyobrażalna wściekłość.
- To źle, Arty. Straciłem ćwierć miliona dolarów, nie osiągnąłem zysku, a moja reputacja
ucierpiała z powodu tego szarlatana.
- Gdyby nie uciekł z tym sercem, aresztowano by nas obu.
Breach wlepił wzrok w Prochaskę, póki ten nie spuścił oczu.
- Gdzie on jest?
- Nikt nie wie. Przeszukaliśmy z Eugene jego mieszkanie. Nie znaleźliśmy niczego. Mam
wrażenie, że ktoś szperał tam przed nami, ale nie jestem pewien.
- Gliny?
- Nie, bo było za schludnie.
- Wspólnik?
- Może.
- Kto to jest, Arty?
Prochaska odpowiedział z wahaniem. Nie cierpiał przekazywać Breachowi złych wiadomości.
- Mam pewien trop. Mój przyjaciel z firmy telefonicznej dał mi spis połączeń Granta. Grant
dzwonił kilka razy pod pewien numer na West Hills. Ten numer należy do doktora Vincenta
Cardoniego.
- Czy on jest chirurgiem?
- Tak, pracuje w Centrum Medycznym Św. Franciszka.
Oczy Breacha się zwęziły. Clifford Grant miał chody u Św.
Franciszka.
- Pani mieszkająca naprzeciwko Granta mówi, że on nie miewał wielu gości, ale widziała u
niego kobietę i mężczyznę, może dwóch. Tak czy inaczej, kobieta była szałowa, więc sąsiadka
zażartowała sobie na jej temat. Mówi, że Grant się strasznie zdenerwował. Powiedział, że to
koleżanka z pracy nazwiskiem Justine Castle.
- I co?
- Jest lekarzem, Martin, chirurgiem, i to nie wszystko. Castle jest żoną Vincenta Cardoniego.
Breach zamyślił się na chwilę, a Prochaska wiercił się nerwowo na krześle.
- Myślisz, że gliny mają Granta? - spytał. - Nasi ludzie w komendzie policji mówią, że nie.
- Rozpracuj tych dwoje, Arty.
- Już zacząłem to robić.
- Chcę dorwać Granta, chcę jego wspólnika i chcę odzyskać swoje pieniądze. Jak już to będę
miał, załatwię sobie inne serce w miejsce tego, które utraciłem.
5
Doktor Carleton Swindell, dyrektor Centrum Medycznego Św. Franciszka, wygrał partyjkę w
komputerowej grze w brydża i spojrzał na zegarek. Kazał interesantowi czekać już dwadzieścia
minut. Wąskie wargi Swindella skrzywiły się w pełnym zadowolenia uśmiechu. Siedzieć jak na
rozżarzonych węglach byłoby prawdopodobnie ściślejszym określeniem, o ile znał doktora
Cardoniego. Cóż, trudno. Dobrze zrobi Cardoniemu, jeśli nauczy się trochę pokory.
Swindell kliknął myszą. Plansza brydża znikła i zastała zastąpiona inną, ukazującą Einsteina i
Leonarda da Vinci grających w tenisa - to była ulubiona rozrywka Swindella. Dyrektor wszedł do
swojej prywatnej łazienki i poprawił sobie przed lustrem krawat. Uważał siebie za przystojnego
mężczyznę i równie wytwornego w wieku czterdziestu pięciu lat w tweedowej marynarce
sportowej, niebieskiej koszuli oksfordzkiej i w spodniach z ostro zaprasowanymi kantami, jak
podczas studiów w Yale. Jego blond włosy były miejscami przerzedzone i potrzebował do czytania
okularów w złoconej oprawce, ale co ranka wiosłował na Willamette, toteż wagę miał taką samą
jak za czasów uniwersyteckich.
Wrócił do gabinetu i spojrzał ponownie na zegarek. Dwadzieścia pięć minut. Cardoni pewnie aż się
gotuje, pomyślał z satysfakcją. No, dobrze, nie przesadzajmy. Pochylił się i nacisnął brzęczyk.
- Przyślij doktora Cardoniego, Charlotte.
Swindell przybrał odpowiedni wyraz twarzy i czekał na eksplozję. Nie rozczarował się. Charlotte
otworzyła szeroko drzwi gabinetu i przycisnęła się do nich. Cardoni wpadł do gabinetu. Scena ta
przypomniała Swindellowi walkę byków, którą oglądał w Barcelonie. Charlotte była matadorem,
drzwi peleryną, a bykiem... Z trudem opanował uśmiech.
- Czekałem tam pół godziny - warknął Cardoni.
- Przepraszam cię, Vincent. Miałem ważną rozmowę międzymiastową - odparł spokojnie
Swindell. Jeśli Cardoni widział, że na telefonie Charlotty nie świeciła się lampka, to wie, iż kłamie,
lecz stawiał na to, że tamten się nie zorientował. - Usiądź.
- O co chodzi? - dopytywał się Cardoni.
Swindell odchylił się w tył i zrobił z palców wieżę.
- Dotarły do mnie niepokojące wiadomości o tobie.
Cardoni patrzył na niego z wściekłością. Dyrektor zauważył
jego zaczerwienione policzki, zwichrzone włosy i ubranie w nieładzie. Cardoni był najwyraźniej na
krawędzi. Być może pogłoski o braniu narkotyków są prawdziwe.
- Czy to prawda, że wczoraj na korytarzu napastowałeś pielęgniarkę?
- Napastowałem? - szydził Cardoni. - Co to znaczy, Carleton?
- Wiesz bardzo dobrze, Vincent - odparł Swindell spokojnie. - Czy napastowałeś Mary
Sandowski?
- Kto ci to powiedział?
- Nie mogę zdradzić. No więc?
Cardoni uśmiechnął się głupio.
- Nie, Carleton, nie napastowałem jej. Ja ją opieprzyłem.
- Rozumiem. I dokonałeś tego, hm, opieprzenia na oczach pacjentów i personelu szpitalnego?
- Nie miałem pojęcia, kto jest w pobliżu. Ta tępa suka nachrzaniła w czasie operacji.
Powinienem kazać ją wyrzucić.
- Byłbym wdzięczny, gdybyś się wyrażał przyzwoicie, Vincent. A ty powinieneś wiedzieć, że
o twoim błędzie na sali operacyjnej powiadomiła mnie niejedna osoba. Wstrzyknąłeś pacjentce
wodę utlenioną zamiast lidokainy.
- Po tym jak ta kretynka zamieniła kubki.
Carleton złożył razem koniuszki palców obu rąk i przyjrzał się Cardoniemu, zanim odpowiedział.
- Ty wiesz, Yincent, że to nie jest pierwsza skarga na... cóż, mówiąc bez osłonek, na twój
brak kompetencji.
Wszystkie mięśnie ciała chirurga były napięte.
- Będę szczery - ciągnął Swindell. - Jeżeli pani Manion wniesie przeciwko tobie sprawę o
niewłaściwe leczenie, to będą już trzy skargi. - Potrząsnął głową ze smutkiem. - Nie chcę
podejmować jakichś kroków, ale mam obowiązki wobec tego szpitala.
- Żadne z tych oskarżeń nie ma jakichkolwiek podstaw. Konsultowałem się z moim
adwokatem.
- Być może, ale dużo się mówi. Krążą na przykład pogłoski o narkotykach.
- A więc gwarzyłeś sobie z Justine.
- Nie mogę ujawnić moich źródeł. - Swindell patrzył na Cardoniego ze współczuciem. -
Wiesz, że istnieją cudowne programy dla lekarzy z problemami - powiedział to tonem jak
mężczyzna mężczyźnie. - Wszystkie są poufne. Charlotte da ci ich listę, jak będziesz wychodził.
- Była u ciebie Justine, prawda, Carleton? Wiesz, że wystąpiła o rozwód? Jest gotowa na
wszystko, aby mi tylko popsuć reputację.
- Zdaje się, że masz niejedną sprawę w sądzie. Czy w zeszłym roku nie było to coś
związanego z napaścią?
- Do czego zmierzasz?
- Zmierzam? Cóż, zależy, czego się dowiem, kiedy zakończę badanie. Zaprosiłem cię, żebyś
mógł przedstawić swoją wersję zdarzeń.
Cardoni wstał.
- Właśnie jej wysłuchałeś. Jeżeli nie masz do mnie nic więcej, pójdę, bo mam jeszcze wiele
do zrobienia.
- To na razie wszystko. Dzięki, że wpadłeś.
Cardoni obrócił się i wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi. Swindell siedział bez ruchu.
- Czy mam zamknąć drzwi? - spytała Charlotte.
Swindell kiwnął głową, po czym obrócił się na obrotowym krześle twarzą do świateł Portland.
Cardoni był nieokrzesany i nonszalancki, ale problem, jaki sobą przedstawiał, był do rozwiązania.
Wargi Swindella ułożyły się do uśmiechu. Miło będzie trochę utrzeć nosa aroganckiemu
chirurgowi.
Vincent Cardoni czekał na swego łącznika pod rampą zjazdową autostrady. Grube betonowe słupy
spinały obie strony wąskiej uliczki. Po drugiej stronie autostrady ciągnęła się pusta parcela, a
najbliższym budynkiem był magazyn instalacji wodnokanalizacyjnych. O dziesiątej wieczorem
okolica ta była wyludniona.
Cardoni był wciąż rozzłoszczony spotkaniem z Carletonem Swindellem. Cardoni nigdy nie
nazywał dyrektora „doktorem". Dupek może i uczył się na chirurga, ale nic mu to nie dało. Teraz
został dyrektorem, który znajdował frajdę w utrudnianiu życia prawdziwym lekarzom. Naprawdę
zaś dopiekło Cardoniemu to, że ten drań nie chciał powiedzieć, kto na niego doniósł, Sandowski
czy Justine. Pielęgniarka zbyt się go bała, a to bardzo podobne do tej suki, jego żony, że
wykorzystała Swindella, by wywrzeć nacisk i uzyskać przewagę w postępowaniu rozwodowym.
Światła samochodu w głębi ulicy zabłysły i zgasły i Cardoni wysiadł z samochodu. W chwilę
później Lloyd Krause podjechał do rampy zjazdowej. Lloyd miał przeszło metr osiemdziesiąt
wzrostu i ważył sto pięćdziesiąt kilogramów sadła. Jego długie, brudne włosy sięgały mu do
ramion czarnej skórzanej kurtki, a na zniszczonych dżinsach widniały tłuste plamy. Cardoni wyczuł
jego zapach, gdy tylko Lloyd wysiadł z samochodu.
- Cześć, stary, dostałem twoją wiadomość - rzekł Krause.
- Doceniam szybkość reakcji.
- Jesteś cennym klientem, doktorku. Co mogę dla ciebie zrobić?
- Potrzebuję ósmej bili, Lloyd.
- Chętnie służę - odparł Krause.
Podszedł do bagażnika, podniósł klapę i poszperał pod nią. Kiedy się wyprostował, trzymał w ręku
plastikową torebkę wypełnioną dwoma i pół gramami białego proszku, którą Cardoni schował do
kieszeni.
- Dwieście pięćdziesiąt, chłopie, i zjeżdżam.
- Przyjechałem prosto ze szpitala, więc nie mam przy sobie gotówki. Zapłacę ci jutro.
Beztroski uśmiech dealera znikł.
- Więc jutro dostaniesz śnieg - powiedział.
Cardoni spodziewał się tego.
- Gdzie chcesz, żebym się z tobą spotkał? - spytał, nie robiąc żadnego ruchu, żeby zwrócić
kokainę.
Krause wyciągnął rękę dłonią do góry.
- Torebeczka - zażądał.
- Słuchaj, Lloyd - rzekł Cardoni swobodnie - jesteśmy przyjaciółmi od prawie roku. Po co te
utrudnienia?
- Znasz zasady, doktorku. Nie ma forsy, nie ma śniegu.
- Zapłacę ci jutro, ale potrzebuję tej kokainy dziś wieczorem. Nie psujmy naszych dobrych
stosunków.
Dłoń Lloyda znikła w kieszeni. Kiedy się znów ukazała, był w niej nóż sprężynowy.
- To groźna broń - powiedział Cardoni bez cienia lęku.
- Dość pieprzenia, dawaj koks.
Cardoni westchnął.
- Na pewno masz doświadczenie w posługiwaniu się nożem.
- Jak cholera.
- Ale może zechcesz sobie zadać jedno pytanie, zanim spróbujesz go użyć.
- To nie pogróżki. Oddaj koks.
- Pomyśl chwilę, Lloyd. Jesteś większy ode mnie i młodszy, poza tym masz nóż, ale ja nie
wyglądam na zmartwionego, prawda?
W oczach dealera pojawiła się wątpliwość i szybko rozejrzał się wokół.
- Nie, nie, Lloyd, to nie to. Jesteśmy tu zupełnie sami, tylko ty i ja. Chciałem, żeby tak było,
bo podejrzewałem, że możesz się tak zachować.
- Słuchaj, nie chcę ci zrobić krzywdy. Oddaj mi tylko prochy.
- Ty mi nie zrobisz krzywdy, a ja ci nie oddam ósmej bili. Wiem to na pewno. A ty szybko
się domyśl dlaczego, zanim zdarzy ci się coś złego.
- O czym, do cholery, mówisz?
- To tajemnica, Lloyd. Coś, co ja wiem, a ty nie. Coś, co się zdarzyło ostatnio, kiedy ktoś
wyciągnął do mnie nóż.
Cardoni zauważył, że dealer nie przysunął się bliżej i że ręka zaczęła mu drżeć.
- Jest wiele rzeczy, których o mnie nie wiesz, Lloyd.
Spojrzał prosto w oczy swojego łącznika.
- Zabiłeś kiedykolwiek człowieka? Co? Gołymi rękami?
Krause zrobił krok w tył.
- Bój się nieznanego, Lloyd. To, czego nie wiesz, może cię zabić.
- Grozisz mi? - spytał Krause z fałszywą zuchowatością.
Cardoni wolno potrząsnął głową.
- Wciąż nie rozumiesz, prawda? Jesteśmy tu zupełnie sami. Jeżeli coś się stanie, nikt nie
przyjdzie ci na pomoc.
Wyprostował się na całą długość i obrócił bokiem, aby być dla swojego dealera mniejszym celem.
- Ja honoruję swoje długi i zapłacę ci jutro.
Dealer się wahał. Zimne oczy Cardoniego przewiercały go na wskroś. Krause oblizał wargi. Doktor
wsiadł do samochodu, a Krause nie zrobił nic, żeby go powstrzymać.
- Jutro to będzie trzysta - rzekł Lloyd roztrzęsionym głosem.
- Oczywiście, za niewygodę.
- Tylko lepiej je przynieś.
- Nie ma sprawy, Lloyd. - Cardoni włączył silnik. - Miłego wieczoru.
Odjechał, machnąwszy od niechcenia ręką, tak jak po zakończeniu przyjacielskiej rundy golfa.
6
Mary Sandowski otworzyła oczy. Było ciemno choć oko wykol i czuła na sobie ucisk ciepłego,
parnego powietrza. Zastanawiała się, czy można czuć dotyk powietrza we śnie, lecz była nazbyt
zmęczona, aby znaleźć odpowiedź, zamknęła więc oczy i zasnęła.
Mijał czas. Mary znów się ocknęła i siłą woli usiłowała wydobyć się z mgły. Próbowała usiąść.
Więzy wpiły się w jej czoło, kostki nóg i przeguby rąk i przykuły ją do miejsca. Wpadła w panikę,
zaczęła się szarpać, ale wkrótce zrezygnowała. Leżąc w ciemności i w ciszy, słyszała, jak serce jej
się tłucze tap, tap, tap.
- Gdzie ja jestem? - zapytała głośno. Jej głos odbił się echem w ciemności. Oddychała
głęboko, aż uspokoiła się na tyle, by móc ocenić swoje położenie. Wiedziała, że jest naga, bo czuła
podmuch powietrza na ciele. Miała pod sobą prześcieradło, a pod prześcieradłem była twarda
wyściełana powierzchnia. Mogła znajdować się na leżance albo na stole do badań jak w szpitalu.
Szpital! Na pewno jest w szpitalu. Z całą pewnością w szpitalu.
- Halo! Jest tu kto? - krzyknęła. Może jakaś pielęgniarka ją usłyszy. Ktoś przyjdzie i powie
jej, czemu jest w szpitalu... jeżeli to jest szpital. Poczuła, że powietrze trochę brzydko pachnie.
Brakło w nim antyseptycznego zapaszku, jaki kojarzył jej się z Centrum Medycznym św.
Franciszka.
Jakieś drzwi się otworzyły. Usłyszała pstryknięcie wyłącznika i blask światła ją oślepił. W odruchu
samoobrony zamknęła oczy. Drzwi się zamknęły.
- Widzę, że pacjentka nie śpi - rzekł przyjazny głos. Wydał się jej niejasno znajomy.
Otworzyła wolno oczy, mrużąc je przed blaskiem żarówki, która wisiała prosto nad jej głową.
- Spodziewam się, że odpoczęłaś. Mamy dużo do zrobienia.
- Gdzie ja jestem? - zapytała.
Nie było odpowiedzi. Słyszała odgłos butów stąpających po podłodze. Wytężyła wzrok, żeby
zobaczyć człowieka stojącego u stóp stołu.
- Co mi jest? Czemu tu jestem?
Jakiś kształt przesunął się między nią a żarówkę. Zobaczyła kawałek zielonego szpitalnego kitla,
jakie noszą chirurdzy w czasie operacji. Serce jej drgnęło. Poczuła ukłucie igły w żyłę.
- Co pan robi? - spytała zaniepokojona.
- Daję ci małe coś, co zwiększy twoją wrażliwość na ból.
- Co takiego? - zapytała, niepewna, czy dobrze zrozumiała.
Nagle coś ją ścisnęło w gardle. Każdy nerw w jej ciele zaczął swędzić. Oddychała ciężko, poczuła,
że się poci. Jej skóra jakby parowała lękiem. W jednej chwili leżące pod nią prześcieradło
zwilgotniało i stało się szorstkie, a powietrze, które owiewało jej nagie ciało, raptem stało się
szorstkie jak papier ścierny.
Na jej lewą pierś wsunęła się dłoń. Była nie do zniesienia zimna, niczym suchy lód.
- Błagam - prosiła. - Niech mi pan powie, co się dzieje.
Kciuk pieścił jej sutek i Mary poczuła tak intensywny lęk, aż wygięła się w łuk.
- Dobrze - zauważył głos. - Bardzo dobrze.
Ręka się cofnęła. Panowała kompletna cisza. Mary zagryzła wargę i usiłowała przestać się trząść.
- Proszę mówić do mnie - błagała. - Czy jestem chora? -Usłyszała nieomylny brzęk
instrumentów chirurgicznych, uderzających przypadkowo o siebie. - Będzie pan operował?
Doktor nie odpowiedział.
- Nazywam się Mary Sandowski. Jestem pielęgniarką. Jeżeli się dowiem, co pan zamierza
zrobić, zrozumiem i nie będę się bała.
- Doprawdy?
Doktor zachichotał i podszedł do niej z boku. Zobaczyła blask tańczący na gładkiej stali ostrza
skalpela. Teraz zaczęła bełkotać ze strachu, ale doktor nie odpowiedział na jej pytanie, tylko
zanucił coś pod nosem.
- Czemu pan to robi? - załkała.
Doktor po raz pierwszy zainteresował się jej słowami. Przez chwilę rozmyślał nad jej pytaniem.
Potem pochylił się i szepnął:
- Robię to, bo chcę, Mary. Bo mogę.
7
Amanda Jaffe wykonała nawrót i poczuła, jak stopa ześlizguje jej się po kafelkach, gdy odbijała się
z przewrotki od ściany basenu. Ten zły nawrót zachybotał jej ciałem, kiedy ruszała na ostatni
odcinek ośmiuset metrów w stylu dowolnym i musiała walczyć z wodą, aby wyrównać. Była na
skraju wyczerpania, ale ruszyła do końcowego sprintu. Gdy przez spienioną wodę zobaczyła
odległą ścianę, zacisnęła zęby, zdobyła się na ostatni ogromny wysiłek, rzuciła się do przodu i
opadła na ścianę basenu. Przed nią nad basenem wisiał zegar. Zsunęła gogle na czoło. Jęknęła,
kiedy zobaczyła, jaki osiągnęła czas. Daleko jej było do wyniku, który uzyskała przed pięcioma
laty w finałach mistrzostw Pacific-10.
Ściągnęła z głowy czepek pływacki i rozpuściła długie czarne włosy. Miała imponującą figurę, o
ramionach szerokich i muskularnych od wieloletniego startowania w zawodach. Kiedy jej oddech
się wyrównał, jeszcze raz spojrzała na zegar i zauważyła, że czas dochodzenia do siebie był też
dużo wolniejszy niż wtedy, kiedy miała dwadzieścia jeden lat. Przez króciutką chwilkę myślała,
czy nie popływać jeszcze trochę, ale wiedziała, że ma dosyć. Wydźwignęła się z basenu i
skierowała do jacuzzi, gdzie zamierzała się pławić, póki ból w zmęczonych mięśniach nie ustąpi.
Amanda ubrała się i poszła do recepcji YMCA, gdzie stanęła w kolejce, żeby oddać klucz i wziąć
swoją legitymację członkowską. Już kiedy brała prysznic, zwróciła uwagę na kobietę stojącą przed
nią. Kobieta miała umięśnioną figurę kogoś, kto ćwiczy hantlami i uprawia biegi. Wzięła swoją
kartę od recepcjonistki i podeszła do równie zwracającego uwagę wyglądem mężczyzny w
granatowym dresie. Stanowili niezłą parę. Mężczyzna był atletycznie zbudowany, miał ciemną cerę
i niebieskie oczy, a kosmyk czarnych włosów opadał mu na czoło jak u małego chłopca.
Amanda ściągnęła brwi. W tym towarzyszu kobiety było coś znajomego, ale nie mogła sobie
przypomnieć, gdzie go już widziała. Potem uśmiechnęła się, bo sobie przypomniała.
- Tony?
Mężczyzna się odwrócił.
- Jestem Amanda Jaffe.
Twarz Tony'ego Fiori pojaśniała.
- Mój Boże, Amanda, oczywiście! Ile to już lat?
- Osiem, dziewięć... - odparła Amanda. - Kiedy wróciłeś do Portland?
- Jakiś rok temu. Jestem lekarzem. Odbywam staż w Centrum Medycznym Św. Franciszka.
- Wspaniale!
- A co ty robisz?
- Jestem adwokatem.
- Ale nie w sprawach o niewłaściwe leczenie?
- Nie, pracuję w firmie ojca. - Amanda się roześmiała.
- Wybacz, gdzie moje maniery. - Tony zwrócił się do swojej towarzyszki: - Amanda Jaffe,
Justine Castle. Justine jest moją przyjaciółką ze szpitala, równie jak ja przepracowaną i słabo
opłacaną stażystką. Amanda i ja chodziliśmy do tej samej szkoły średniej, a nasi ojcowie byli
wspólnikami w firmie adwokackiej.
Justine stała w milczeniu, kiedy Amanda i Tony rozmawiali. Teraz uśmiechnęła się i wyciągnęła
dłoń. Dłoń była chłodna w dotyku, a jej uścisk mocny. Amanda uznała, że uśmiech młodej kobiety
wydawał się sztuczny.
Tony spojrzał na zegarek.
- Musimy wracać do Św. Franciszka - rzekł. - Wspaniale było cię spotkać. Może kiedyś
umówimy się na lunch.
- Z przyjemnością. Miło było cię poznać, Justine.
Justine skinęła głową i poszli z Tonym na parking. Amanda zaparkowała na ulicy. Z lekkim
uśmiechem szła w stronę swego samochodu. Tony był zawsze przystojniacha i mogła o nim tylko
marzyć, gdy była nędzną pierwszoklasistką, a on kończącym szkolę bożyszczem. Wtedy różnica
wieku między nimi była ogromna. Obecnie już nie wydawała się tak wielka. Może zaprosi go
kiedyś na kawę.
Roześmiała się. Gdyby przyjął zaproszenie, jej życie towarzyskie poprawiłoby się o sto procent.
Jedyny mężczyzna w jej wieku w firmie był żonaty, a ona spędzała większość czasu w bibliotece
prawniczej, która nie była zatłoczona nieżonatymi flirciarzami. Zrobiła kilka rund po barach z
koleżankami ze szkoły, ale nie spodobała jej się wymuszona wesołość. Prawdę mówiąc, uznała
umawianie się na randki za niemiłe. Większość mężczyzn, z którymi się umawiała, prędko
przestawała ją interesować. Jedyny poważny romans przeżyła z kolegą z prawa. Romans się
skończył, kiedy on został zatrudniony przez jedną z firm z Wall Street, a ona podjęła pracę w
Sądzie Apelacyjnym Stanów Zjednoczonych z siedzibą w San Francisco. Todd uzależnił ich dalszy
związek od tego, czy Amanda zrezygnuje z tego stanowiska i pozostanie w Nowym Jorku. Amanda
zdecydowała jednak raczej zrezygnować z Todda i nigdy nie żałowała swojej decyzji.
Chociaż nie tęskniła za Toddem, tęskniła za byciem z kimś. Mile wspominała kupowanie
niedzielnego „New York Timesa" o pierwszej w nocy i czytanie go nad opiekanymi w tosterze
bajglami i kawą. Lubiła poranny seks i poczucie bliskości z kimś ciepłym i przyjaznym. Nie
zamierzała zrezygnować ze swojej tożsamości dla jakiegokolwiek mężczyzny, ale były chwile, gdy
miło jej było mieć kogoś w pobliżu. Zastanawiała się, czy Tony i Justin byli czymś więcej niż tylko
przyjaciółmi. Zastanawiała się też, czy przyjmie zaproszenie na filiżankę kawy.
8
Pogoda w Portland była chłodna i wilgotna i Bobby Vasquez czuł się zmęczony i zniecierpliwiony.
Ten żylasty policjant z obyczajówki przez ostatnie dwa tygodnie usiłował zaskarbić sobie zaufanie
drobnego narkomana, którego brat miał powiązania z kilkoma bardzo poważnymi przestępcami.
Narkoman był chytry i podejrzliwy i Vasquez już zaczął myśleć, że tylko traci czas. Właśnie pisał
raport z ostatniego spotkania z nim, kiedy recepcjonistka wywołała go do telefonu.
- Mam bardzo dziwnego rozmówcę na linii.
- Przełącz go do kogoś innego.
Vasquez wciąż miał na sobie poplamione dżinsy, podartą flanelową koszulę i czerwono-czarny
podkoszulek, które nosił bez przerwy przez dwa dni. Ubranie śmierdziało i on sam śmierdział, i nie
chciał od życia niczego więcej poza kąpielą, szóstką piwa i wieczorną transmisją telewizyjną
meczu.
- Poza panem nie ma nikogo - rzekła recepcjonistka.
- Więc weź jego numer, Sherri, jestem zajęty.
- Panie detektywie Vasquez, mam jakieś dziwne przeczucie. Ten człowiek zmienia swój głos
jakimś elektronicznym urządzeniem.
Sherri pracowała dopiero od niedawna i traktowała każdy nowy przypadek jakby to było coś
rewelacyjnego. Vasquez zdecydował, że będzie łatwiej przyjąć ten telefon niż kłócić się z nią, a już
zdecydowanie ciekawiej niż pisać raport. Podniósł słuchawkę.
- Tu detektyw Vasquez. Kto mówi?
- Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzał - rzekł jego rozmówca poprzez urządzenie, które
wydawało jakiś niesamowity, monotonny dźwięk. - Doktor Vincent Cardoni, chirurg z Centrum
Medycznego Św. Franciszka, nabył ostatnio dwa kilogramy kokainy od Martina Breacha. Cardoni
ukrywa tę kokainę w swoim domku w górach. Zamierza sprzedać ją dwóm facetom z Seattle w
ciągu tygodnia.
- Gdzie jest ten domek?
Rozmówca podał Vasquezowi położenie domku.
- To bardzo interesujące - zaczął mówić Vasquez, ale w słuchawce zapadła cisza. Spojrzał na
słuchawkę, a potem w przestrzeń. Tajemniczy donosiciel wyrzekł magiczne słowo. Vasqueza nie
interesował jakiś lekarz-narkoman. Co innego Martin Breach.
Byli już bliscy postawienia Breacha w stan oskarżenia przed dwoma laty, gdy Mickey Parks,
gliniarz wynajęty z departamentu policji południowego Oregonu, wkradł się w szeregi organizacji
Breacha. Vasquez był prowadzącym Parksa i bardzo zżyli się ze sobą. Na tydzień przed
aresztowaniem Breacha Parks znikł. Przez następny miesiąc brygada do spraw narkotyków
otrzymywała paczki zawierające poszczególne części ciała policjanta. Wszyscy wiedzieli, że to
Breach zabił Parksa, dowiedziawszy się, iż jest policjantem, ale nie było ni śladu dowodu
łączącego Breacha z tym morderstwem. W czasie przesłuchania Breach sobie dowcipkował, a
detektywi, włącznie z Vasquezem, patrzyli na to bezradnie.
Vasquez okręcił się na krześle i wyobraził sobie doktora w kajdankach w pokoju przesłuchań, w
rozwiązanym krawacie, zmiętej koszuli i z kroplami potu na czole. Doktor w tych okolicznościach
zapewne szybko by zmiękł. Dość byłoby nakreślić kilka obrazków z przebywania w towarzystwie
pomylonych motocyklistów, miejscowych rozrabiaków i śliniących się pedałów, żeby wolał napić
się benzyny niż pójść do więzienia. Bez zbytniego wysiłku udałoby się przekonać przerażonego
doktorka, że zdradzenie Martina Breacha jest łatwiejsze od picia uniwersalnej bezołowiowej.
Vasquez okręcił się jeszcze raz i pomyślał o pierwszej przeszkodzie, jaką przewidywał. Żeby
zaaresztować doktora, Vasquez potrzebował dowodu. Kokaina by wystarczyła, ale jak miał znaleźć
towar Cardoniego? Sądy orzekły, że telefoniczny donos od nieznanego informatora nie jest
dostateczną podstawą do wydania nakazu rewizji. Jeśli informator nie podaje swojego nazwiska,
może być żartownisiem albo kłamcą, który ma złość do człowieka, na którego donosi. Informacja
od anonimowego informatora musiała zostać potwierdzona, zanim sędzia zechce ją rozważyć.
Vasquez nie mógł dostać nakazu rewizji domku w górach, póki nie przedstawi dowodu, że kokaina
się w nim znajduje. Wiedział, że to nie będzie łatwe, ale przygwożdżenie Breacha zasługiwało na
ten trud.
9
Na prawie pustym parkingu Rebel Tavern zachrzęścił żwir pod kołami matowozielonego camaro
Bobby'ego Vasqueza. Po obu stronach wejścia stały zaparkowane dwa harleye i okryty kurzem
pikap. Vasquez zajrzał na tył parkingu i dostrzegł wiśniowego cadillaca Arta Prochaski,
zaparkowanego pod nagimi konarami jedynego na parkingu drzewa.
W nocy Rebel Tavern wyglądała jak jakaś scena z apokaliptycznego filmu science fiction. Brodate,
niemyte ciała odziane w skóry i ozdobione przerażającymi tatuażami stały czterema rzędami przy
barze, ogłuszająca muzyka uniemożliwiała rozmowę, krew lała się pod byle pretekstem. Lecz o
trzeciej po południu w piątek niemiłosierne słońce ukazywało spłowiałą farbę na ścianach tawerny,
a szafa grająca była dostatecznie ściszona, by skacowani mogli to znieść.
Vasquez wszedł do tawerny i zaczekał, aż oczy przywykną do mroku. Jego śledztwo nie szło
dobrze. Rada Inspektorów Medycznych prowadziła dochodzenie w sprawie Vincenta Cardoniego i
jego zachowanie w Centrum Medycznym stawało się coraz bardziej dziwaczne, krążyły nawet
pogłoski, że zażywa kokainę. Lecz żadna z tych informacji nie była dostatecznym powodem, by
móc otrzymać nakaz rewizji jego domku w górach celem znalezienia dwóch kilogramów kokainy.
Vasquez był zrozpaczony, zaaranżował więc to spotkanie z Artem Prochaską, który ostatnio naraził
się federalnym. Vasquez musiałby pomóc Prochasce wykaraskać się z kłopotów z federalnymi,
jeżeli chciał uzyskać informację. Była to dla niego perspektywa równie pociągająca co badanie
prostaty, ale wyglądało na to, że goryl Breacha był jego jedyną nadzieją.
Prochaska stał ze szklanką szkockiej przy barze. Kiedy Vasquez zamawiał piwo, Prochaska
wyszedł do toalety. W chwilę później Vasquez poszedł za nim. Gdy tylko wszedł, Prochaska
zamknął drzwi na klucz i przycisnął go twarzą do ściany. Vasquez spodziewał się, że zostanie
obszukany i stłumił impuls, by zdzielić gangstera butelką piwa w twarz. Kiedy ten zakończył
obszukiwanie, cofnął się i kazał Vasquezowi się odwrócić. Policjant stał dostatecznie blisko, by
wyczuć zapach czosnku w oddechu Prochaski.
- Długo cię nie widziałem, Art.
- Gdybym cię nigdy nie widział, to byłoby dla mnie za długo, Vasquez - odrzekł Prochaska
głosem, który brzmiał jak chrzęst kół samochodu na żwirze.
Vasquez wypił łyczek piwa i oparł się plecami o ścianę toalety.
- Podobno jesteś oskarżony o posiadanie z zamiarem sprzedaży. Chcę ci pomóc z
federalnymi.
Prochaska się zaśmiał.
- Co, urodziłeś się na nowo?
- Nie bądź taki cyniczny. Wiadomo, że pomagałem większym od ciebie dupkom, kiedy to
było dla mnie korzystne.
- Przestań zabierać mi czas i powiedz, czego chcesz.
- Potrzebuję informacji o doktorze Vincencie Cardonim, chirurgu z Centrum Medycznego.
- Nie znam go.
- Słuchaj, Art, wiesz, że nie jesteśmy na podsłuchu. To jest między nami. Ja tylko szukam
potwierdzenia informacji, jaką uzyskałem.
- Jak mogę ci pomóc, jeżeli nie znam faceta?
- Powiedz mi, czy Martin Breach sprzedał mu dwa kilo kokainy.
Prochaska poruszał się bardzo szybko jak na człowieka swojego wzrostu. Zanim Vasquez zdążył
zareagować, Prochaska przyszpilił go do ściany i przycisnął przedramię do jego krtani. Butelka z
piwem upadła i rozbiła się na podłodze. Prochaska podbił szczękę Vasqueza do góry tak, że ten
musiał patrzeć mu w oczy.
- Powinienem ci zgnieść gardło i skopać cię na śmierć za samą sugestię, że mógłbym złożyć
donos na swojego najlepszego przyjaciela.
Vasquez próbował się uwolnić, ale Prochaska mocno go przyciskał. Detektyw szarpał się w
przerażeniu, zużywając resztkę powietrza w płucach, lecz Prochaska ściskał go niczym kaftan
bezpieczeństwa. W chwili gdy Vasquez zaczynał tracić przytomność, Prochaska zwolnił ucisk i
odstąpił w tył. Vasquez osunął się na ścianę i chwytał ustami przesycone uryną powietrze.
Prochaska uśmiechnął się złośliwie. - O, jakie to łatwe - rzekł. I wyszedł.
10
W godzinę później Bobby Vasquez skręcił na dwupasmową szosę prowadzącą w góry koło Cedar
City. Droga szybko nabierała wysokości. Niskie chmury otulały szczyty wysokich zielonych
wzgórz i powietrze było ciężkie od zapowiedzi śniegu. Wzdłuż północnej strony szosy w luce
między piętrzącymi się drzewami po wielkich szarych gładkich kamieniach mknęły w dół wody
potoku. Po stronie południowej szosa biegła wzdłuż rzeki, której wody pieniły się miejscami biało,
kiedy indziej pełzły z leniwą obojętnością.
Kiedy Mickey Parks pracował jako tajniak pośród ludzi Breacha, Vasquez był jedynym
człowiekiem, z którym Parks mógł rozmawiać bez obawy, że się zdradzi. Zwierzał się Vasquezowi
ze swoich obaw i nadziei, jak gdyby ten był księdzem w konfesjonale. Vasquez z czasem polubił i
zaczął podziwiać naiwnego i pełnego oddania gliniarza. Jego śmierć mocno go ugodziła. Odmowa
potwierdzenia donosu przez Prochaskę nie odwiodła go od ścigania zabójców Parksa. Uczyniła go
jedynie bardziej zdeterminowanym, by dopaść Breacha.
Od szosy wiodła do domku krótka wąska droga gruntowa. Gęste szpalery piętrzących się drzew
iglastych zdusiły słabe światło zachodzącego słońca i podjazd okrywały mroczne cienie. Gdy
przejechał kilkaset metrów, światła samochodu padły na nowoczesny dom z ociosanych cedrowych
belek z wysokimi panoramicznymi oknami i rozległym pomostem wzdłuż północnej i zachodniej
ściany. Kamienny komin stanowił część wschodniej ściany domu i wznosił się wysoko nad
spiczasty, kryty gontem dach. Vasquez zastanawiał się, ile ten „domek" Cardoniego mógł
kosztować. Vasquez nawet przed rozwodem mógłby sobie pozwolić najwyżej na połowę takiego.
Zaparkował samochód tak, że stał zwrócony przodem w kierunku szosy. Włożył lateksowe
rękawiczki i ruszył w stronę domu. Przestępczość prawie nie istniała wśród tutejszej górskiej
społeczności i w domu nie było alarmu. Gdy wejdzie do środka, popełni przestępstwo, ale musiał
wiedzieć, czy Cardoni naprawdę ukrywa dwa kilo kokainy w swoim domu. Jeśli znajdzie towar,
wyjdzie i wymyśli jakiś sposób, aby otrzymać nakaz. Mógłby nawet zacząć śledzić Cardoniego i
spróbować przyłapać go na sprzedaży. Najważniejsze to się przekonać, czy nie zrobiono z niego
wariata.
Podniósł kołnierz, aby osłonić się od chłodu i obszedł dom dookoła, sprawdzając drzwi, zanim
spróbuje się włamać. Poszczęściło mu się, kiedy nacisnął klamkę małych drzwi w tyle garażu.
Drzwi ustąpiły. Zapalił światło w garażu i przeszukał go. Garaż sprawiał wrażenie nie używanego.
Na ścianach nie wisiały żadne narzędzia, nie dostrzegł też przyborów ogrodniczych ani innych
leżących gratów. Nie znalazł też kokainy, lecz znalazł klucz do domu wiszący na gwoździu. W
chwilę później stał w holu na dole, u stóp schodów.
U szczytu schodów był salon ze ścianą ze szkła, która dawała panoramiczny widok na las. Coś się
poruszyło na krawędzi pola jego widzenia i już sięgnął po broń, gdy uświadomił sobie, że to jeleń
znikający wśród drzew. Odetchnął i zapalił światło. Nie bał się, że zostanie przyłapany. Najbliższy
sąsiad Cardoniego był prawie pół kilometra stąd.
Salon był skąpo umeblowany. Tandetne meble nie pasowały do tak drogiego domu. Uderzyło go,
że nigdzie nie ma brudu ani kurzu, zupełnie jakby ktoś ostatnio posprzątał w salonie. W spiżarni
były plastykowe talerzyki i kubki, w szufladach kilka nie pasujących do siebie utensyliów. Obok
zlewu stał dzbanek do połowy wypełniony kawą. Vasquez zauważył też garnek do parzenia kawy,
zawierający niewielką jej ilość. Dotknął garnka. Był zimny.
Sypialnia też stwarzała wrażenie niezamieszkanej. Vasquez dostrzegł pustą półkę na książki,
drewniane krzesło z prostym oparciem i tandetny materac leżący na podłodze. Na materacu nie
było prześcieradeł, jedynie kilka wyschniętych brązowych plam, które wyglądały jak krew.
Vasquez przeszukał szafy i przyległą łazienkę. Potem przeszedł do innych pokoi na głównym
piętrze. Im dłużej szukał, tym większy niepokój go ogarniał. Nigdy nie widział tak schludnego
opuszczonego domu. Jeśli nie liczyć dzbanka do kawy i garnka do jej parzenia, nigdzie nie było
żadnych oznak życia. Przeszukawszy główne piętro, zszedł jeszcze do sutereny. Były tam cztery
pokoje, z których jeden zamknięto na kłódkę. Przeszukał najpierw trzy niezamknięte. Wszystkie
były puste i bez śladu brudu czy kurzu.
Zajął się więc drzwiami zamkniętymi na kłódkę. Miał z sobą komplet wytrychów i wkrótce znalazł
się wewnątrz długiego, wąskiego pomieszczenia o szarych betonowych ścianach i podłodze. Jakiś
słaby nieprzyjemny zapach unosił się w powietrzu. Rozejrzał się. W jednym kącie był zlew, w
drugim stała lodówka. Pomiędzy nimi, na środku pokoju, stał stół operacyjny. Z wyściełanego
blatu stołu zwisały skórzane paski służące do unieruchomiania rąk, nóg i głowy pacjenta. Metalowa
taca do narzędzi chirurgicznych używanych w czasie operacji była pusta.
Detektyw zbadał pilniej podłogę wokół stołu operacyjnego i dostrzegł kilka plam krwi. Ukląkł,
żeby się lepiej przyjrzeć krwi i zobaczył coś pod stołem. Był to skalpel. Podniósł go delikatnie i
dokładnie obejrzał. Plamki zaschłej krwi pokrywały ostrze i rączkę. Położył skalpel ostrożnie na
tacy, po czym skierował uwagę na lodówkę. Chwycił za rączkę. Drzwi początkowo nie chciały się
otworzyć, potem ustąpiły. Detektyw zamrugał oczami i puścił rączkę jak oparzony. Drzwi lodówki
zatrzasnęły się, a Vasquez zwalczył odruch, żeby uciec z pokoju. Zaczerpnął głęboko tchu i znowu
otworzył lodówkę. Na górnej półce stały dwa szklane słoje z zakręcanymi wieczkami i napisem
Viaspan. Słoje były pełne przezroczystego płynu o żółtawym zabarwieniu. Na dolnej półce
dostrzegł torebkę plastykową wypełnioną białym proszkiem. Jednakże nie dwu-kilogramową.
Kilka dni później stanowe laboratorium kryminalistyki doniesie, że ten proszek do istotnie kokaina.
Do tej pory jednak Vasquez będzie miał kłopot z pamiętaniem, że kokaina miała jakikolwiek
związek ze sprawą przeciwko doktorowi Vincentowi Cardoniemu. Co natomiast Bobby Vasquez
będzie pamiętał przez resztę swego życia, to martwe oczy, które patrzyły na niego z dwóch
odciętych głów stojących na środkowej półce.
11
Szeryf okręgu Milton, Clerk Mills, mężczyzna o sennych oczach, zmierzwionej brązowej czuprynie
i sumiastych wąsach musiał dokonać nadludzkiego wysiłku, żeby zachować zimną krew, kiedy
Vasquez pokazał mu ucięte głowy. Obie należały do białych kobiet. Jedna miała kształt owalny i
blond włosy, sztywne i lepkie. Była oparta o wewnętrzną ścianę lodówki niczym filmowy rekwizyt
do horroru. Druga miała włosy czarne i opierała się o pierwszą. Oczy w obu czaszkach były
wywrócone do góry tak, że źrenic prawie nie było widać. Skóra wyglądała jak blada guma
stworzona przez specjalistę od efektów specjalnych i była poszarpana i nierówna w miejscu
odcięcia od reszty ciała.
Jake Mullins, zastępca Millsa, chwilę mrugał gwałtownie powiekami, a potem szybko wycofał się z
pokoju. Człowiekiem, na którym widok tej okropności w lodówce wywarł najmniejsze wrażenie,
był Fred Scofield, prokurator okręgowy. Scofield, potężny mężczyzna na granicy otyłości, walczył
w Wietnamie i był prokuratorem w wielkim mieście, zanim zapragnął spokoju i odosobnienia
górskiej społeczności w Cedar City.
- Co teraz powinniśmy zrobić, Fred? - spytał szeryf.
Szeryf żuł nie zapalone cygaro i patrzył beznamiętnie na
głowy. Odwrócił się plecami do lodówki i rzekł do roztrzęsionego policjanta:
- Myślę, że powinniśmy wynieść się stąd, żeby nie nabałaganić na miejscu zbrodni. Potem ty
zadzwoń i poproś policję stanową o przysłanie tu sądowej ekipy technicznej.
Zabrali zastępcę szeryfa pobladłego jak głowy w lodówce i kiedy Mills dzwonił do policji stanowej
a zastępca szeryfa padł na kanapę w salonie, Scofield wyprowadził Bobby'ego na pomost i zapalił
cygaro. Było zimno, ale chłodne wiejskie powietrze stanowiło przyjemną odmianę po zaduchu
zaimprowizowanej sali operacyjnej w suterenie.
- Co cię sprowadziło do tego domu okropności, detektywie?
Vasquez przygotował sobie odpowiedź, czekając na policję, i miał ją jak na zamówienie. Myślał, że
jeśli ten twardy prokurator okręgowy ją kupi, zdołają sprzedać każdemu.
- Prowadzę dochodzenie w sprawie anonimowego donosu, że pewien doktor nazwiskiem
Cardoni planuje sprzedaż dwóch kilogramów kokainy, które zakupił od Martina Breacha, jednego z
większych handlarzy narkotyków.
- Wiem, kto to Breach - powiedział Scofield.
- Ta kokaina miała być ukryta w tym domu.
- Zakładam, że znalazłeś potwierdzenie donosu, zanim wtargnąłeś do domu doktora
Cardoniego?
Księżyc świecił słabo, lecz Scofield widział oczy Vasqueza w blasku padającym z salonu.
Przyglądał się im pil-
nie, gdy Vasquez odpowiadał na pytanie bez jednego mrugnięcia.
- Art Prochaska, prawa ręka Breacha, wpadł ostatnio w ręce policji federalnej. Przycisnąłem
go i zgodził się mówić o Cardonim, jeżeli mu pomogę w jego sprawie federalnej i nie włączę do
obecnej.
- Ale go z niej nie wybronisz.
- Nie. Już nie. Mamy do czynienia z seryjnym morderstwem. To wiele zmienia.
Scofield kiwnął głową, ale Vasquezowi się wydało, że ujrzał błysk sceptycyzmu w jego oku.
- Prochaska potwierdził, że Cardoni kupował małe ilości do własnego użytku od jednego z
jego sprzedawców aż do pewnego dnia przed kilku tygodniami, kiedy to nagle zażądał dwóch
kilogramów. Cardoni był wypłacalny, więc Breach sprzedał mu prochy. Prochaska nie powiedział,
że doktor miał kupca i sprzedaż miała nastąpić dzisiaj.
Szczęka Scofielda opadła i mało nie zgubił cygara.
- Chcesz powiedzieć, że Cardoni i jego klient mogą być właśnie w drodze tutaj?
- Nie sądzę. Myślę, że przegapiliśmy sprzedaż. Szukałem wszędzie. Jedyną kokainą, jaką
znalazłem, jest ta niewielka ilość w lodówce.
Scofield pociągał cygaro w zamyśleniu.
- Dopiero się poznaliśmy, detektywie. Jedyne, co o tobie wiem, to że jesteś zaprzysiężonym
stróżem prawa. Ale wiem parę rzeczy o Martinie Breachu i Arcie Prochasce. Szczerze mówiąc,
trudno mi uwierzyć, by Prochaska zechciał się zadawać z jakimkolwiek policjantem, a tym bardziej
rozmawiać z nim o sprawach Martina Breacha.
- Ale tak było, proszę pana.
- Prochaska zaprzeczy wszystkiemu.
- Być może, lecz wtedy będzie moje słowo przeciwko jego słowu.
- Słowo doświadczonego policjanta przeciwko słowu handlarza narkotyków - rzekł Scofield,
kiwając głową w zamyśleniu.
- Właśnie.
Scofield nie wyglądał na człowieka, który kupi wszystko, co Vasquez zechce mu sprzedać.
- Czemu nie złożyłeś wszystkich tych informacji pod przysięgą i nie przedstawiłeś ich
sędziemu, żeby uzyskać nakaz rewizji domu doktora Cardoniego?
- Nie było czasu. Zresztą nie potrzebowałem nakazu. Zaistniały tu okoliczności naglące -
rzekł Vasquez, cytując jeden z wyjątków od zasady, że rewizje należy przeprowadzać z nakazem. -
Prochaska powiedział, że sprzedaż ma nastąpić dzisiaj, ale nie wiedział, o której godzinie.
PHILLIP M. MARGOLIN Dzika sprawiedliwość Z angielskiego przełożył Wacław Niepokólczycki LiBROS Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media
CZĘŚĆ PIERWSZA RĘKA CARDONIEGO
1 Blask błyskawicy oświetlił odrzutowiec Lear oczekujący na pasie startowym prywatnego lądowiska i w chwilę później trzask pioruna wstrząsnął doktorem Cliffordem Grantem. Doktor zbadał wzrokiem mrok w poszukiwaniu oznak życia, lecz na parkingu nie było żadnych innych samochodów i nikt nie poruszał się na polu startowym. Gdy spojrzał na zegarek, ręka mu drżała. Była 11. 35. Wysłannik Breacha spóźnił się już pięć minut. Popatrzył na schowek na rękawiczki. Łyk z leżącej tam flaszki uspokoiłby jego nerwy, lecz wiedział, do czego to by doprowadziło. Musiał mieć jasny umysł, kiedy przyniosą pieniądze. Ciężkie krople padały coraz szybciej. Grant włączył wycieraczki i w tej samej chwili ogromna pięść zastukała do drzwi od strony pasażera. Doktor szarpnął się w tył i wytrzeszczył oczy. Przez chwilę sądził, że deszcz zniekształca to, co zobaczył, ale człowiek popatrujący złowrogo przez okno był rzeczywiście taki wielki, istny potwór z masywną ogoloną czaszką i w czarnym, długim do kolan skórzanym płaszczu. - Otwórz drzwi - rozkazał olbrzym głosem ostrym i przerażającym. Grant posłuchał natychmiast. Chłodny wiatr dmuchnął drobniutkim pyłem wodnym do samochodu. - Gdzie to jest? - W bagażniku - ledwo zdołał wykrztusić Grant, wskazując kciukiem do tyłu. Mężczyzna cisnął walizeczkę do wnętrza samochodu i zatrzasnął drzwi. Deszcz osiadł kroplami na gładkich ściankach walizeczki i sprawił, że jej mosiężne zamki lśniły. Pieniądze! Grant zastanawiał się, ile biorca zamierzał zapłacić za serce, skoro on i jego wspólnik otrzymali ćwierć miliona dolarów. Dwa raptowne stuknięcia kazały mu się odwrócić. Olbrzym łomotał w klapę bagażnika. Grant zapomniał zwolnić zamek. Gdy sięgał do klameczki, następna błyskawica rozświetliła mrok za tylnym oknem - i samochody, które pojawiły się nie wiedzieć skąd. Nie myśląc o tym, co robi, Grant wcisnął pedał gazu do podłogi i skręcił kierownicę. Olbrzym odskoczył ze zdumiewającą zręcznością, gdy samochód pomknął przechylony po asfalcie, pozostawiając za sobą swąd palącej się gumy. Grant zdał sobie niejasno sprawę ze zgrzytu metalu o metal, kiedy przemykał obok jednego z radiowozów policyjnych i wyrwał część ogrodzenia z ogniw łańcucha. Rozległy się strzały, odgłos pękającego szkła i samochód przejechał kawałek na dwóch kołach, potem wyprostował się i pomknął w noc. Następne, co Clifford Grant pamiętał wyraźnie, to gwałtowne łomotanie w tylne drzwi domu wspólnika. Zabłysło światło, poruszyła się firanka i wspólnik wytrzeszczył z niedowierzaniem oczy, zanim otworzył drzwi. - Co ty tu robisz? Policja... - wydyszał Grant. - Obława. - Na lotnisku? - Wpuść mnie, na miłość boską! Grant wszedł, potykając się, do środka. Oddychał z trudem. - Czy to są pieniądze? Grant kiwnął głową i osunął się na stołek przy kuchennym stole. - Daj mi je.
Grant pchnął walizeczkę przez stół. Otworzyła się ze szczękiem zamków i ukazały się pliki brudnych i pogniecionych studolarowych banknotów, spiętych gumowymi opaskami. Wieko opadło z trzaskiem. - Co się stało? - Czekaj. Muszę złapać oddech. - Oczywiście. I odpręż się. Jesteś już bezpieczny. Grant skulił się i włożył głowę między kolana. - Nie dostarczyłem towaru. - Co?! - Jeden z ludzi Breacha położył pieniądze na przednim siedzeniu. Serce było w bagażniku. Miał go właśnie otworzyć, gdy zobaczyłem radiowozy. Wpadłem w panikę. Uciekłem. - I serce jest... - Nadal w bagażniku. - Chcesz mi powiedzieć, że wykiwałeś Martina Breacha? - Zadzwonimy do niego - rzekł Grant. - Wyjaśnimy, co zaszło. Odpowiedział mu ostry śmiech. - Clifford, Breachowi nie wyjaśnia się tego rodzaju rzeczy. Czy ty rozumiesz, co zrobiłeś? - Nie musisz się o nic martwić - odrzekł Grant z goryczą. - Martin nie ma pojęcia, kim jesteś. To ja muszę się martwić. Po prostu zwrócimy te pieniądze. Nie zrobiliśmy nic złego. Tam była policja. - Jesteś pewien, że on nic o mnie nie wie? - Nigdy nie wymieniłem twojego nazwiska. Głowa Granta opadła na dłonie, zaczął się trząść. - On się do mnie dobierze. O, Boże! - Nie wiesz tego na pewno - rzekł jego wspólnik kojącym tonem. - Jesteś po prostu przestraszony. Ponosi cię wyobraźnia. Grant trząsł się coraz mocniej. - Nie wiem, co robić. Silne palce wspólnika zaczęły ugniatać mięśnie ramion i szyi Granta. - Pierwsze, co musisz zrobić, to się opanować. Te dłonie działały tak kojąco. Tego właśnie Grant potrzebował, dotyku i troski drugiej istoty ludzkiej. - Breach nie będzie cię niepokoił, Clifford. Zaufaj mi, ja się wszystkim zajmę. Grant podniósł wzrok, pełen nadziei. - Znam para ludzi - zapewnił go spokojnie wspólnik. - Ludzi, którzy mogą z nim pogadać? - Tak. Odpręż się. Głowa Granta opadła z ulgi i ze zmęczenia. Adrenalina, która była jego siłą napędową w ciągu minionej godziny, kończyła się. - Jesteś wciąż spięty. Potrzebujesz drinka. Trochę zimnego jak lód chivas regal. Co ty na to? Prawdziwą miarą przerażenia Granta był fakt, że odkąd zobaczył przez tylne okno samochodu policję, nawet nie pomyślał o drinku. Nagle każda komórka jego ciała zaczęła się domagać alkoholu. Palce przestały go masować, usłyszał odgłos zamykanych drzwiczek kredensu i przyjazny dźwięk lodu uderzającego o szkło. Potem szklanka znalazła się w jego dłoni. Przełknął ćwierć jej zawartości i poczuł pieczenie w przełyku. Zamknął oczy i przyłożył zimne szkło do rozpalonego czoła. - No, no - rzekł wspólnik, uderzając silnie dłonią w podstawę szyi Granta. Grant szarpnął się w górę, zaskoczony ostrym ukłuciem szpikulca do lodu w chwili, gdy przechodził przez jego rdzeń pacierzowy z podręcznikową precyzją.
Głowa doktora uderzyła z głuchym odgłosem w blat stołu. Wspólnik Granta uśmiechnął się z zadowoleniem. Grant musiał umrzeć. Sama myśl o zwróceniu ćwierci miliona dolarów była śmieszna. Co jednak zrobić z sercem? Westchnął. Proce- dura wyjęcia go została dokonana nieskazitelnie, ale niepotrzebnie. Teraz ten organ musi zostać pocięty, zmielony i wyrzucony, gdy tylko Grant zajmie jego miejsce w kufrze samochodu. 2 Zastępca prokuratora okręgowego zadał posterunkowemu, który dokonał aresztowania, Darrylowi Powersowi, trzy pytania, zanim Amanda Jaffe zdała sobie sprawę, że pierwsze pytanie było niewłaściwe. Zerwała się na nogi. - Sprzeciw, pogłoska. Sędzia Robard się zdumiał. - Jak pytanie pana Darta może być pogłoską, panno Jaffe? - Nie to, Wysoki Sądzie. Chodzi o... zaraz, zaraz. Tak. Dwa pytania wcześniej. Sędzia Robard wyglądał, jakby go dręczył dotkliwy ból. - Skoro uważa pani to pytanie za pogłoskę, to czemu nie zgłosiła pani sprzeciwu w chwili, kiedy zostało postawione? - Bo dopiero się teraz zorientowałam. Sędzia potrząsnął głową ze smutkiem i wzniósł oczy ku niebu, jakby zapytując Boga, czemu musi być karany takim brakiem kompetencji wśród współpracowników. - Sprzeciw oddalony. Proszę dalej, panie Dart. Przegrała. Minęła chwila, nim do Amandy to dotarło. Osunęła się na swoje krzesło. Dart tymczasem zdołał zadać jeszcze jedno mordercze pytanie. Witaj w świecie realnym, szepnął cichutki głosik w jej głowie. Zdobyła celującą notę z przedmiotu zeznania w jednej z najlepszych szkół prawniczych w kraju, wydrukowała notatkę na temat pogłosek w przeglądzie prawniczym, a jak przyszło co do czego, nie potrafiła dostatecznie szybko myśleć, by zgłosić w porę sprzeciw. Teraz sędzia był pewien, że ma do czynienia z kretynką, a Bóg jeden wie, co o niej myślą przyjaciele. Amanda poczuła czyjąś dłoń głaszczącą jej ramię. - Nie przejmuj się, kochana - powiedziała La Tricia Sweet. -Świetnie sobie radzisz. Wspaniale, myślała Amanda. Tak bardzo spieprzyłam sprawę, że moja klientka czuje się w obowiązku mnie pocieszyć. - A był pan ubrany tak jak teraz, posterunkowy Powers? - ciągnął Rodney Dart. - Nie, proszę pana. Miałem na sobie cywilne ubranie, bo to była tajna operacja. - Dziękuję panu. Proszę teraz powiedzieć przysięgłym, co się potem stało. - Zapytałem oskarżoną, ile by kosztowało, gdyby wykonała te wszystkie czyny lubieżne, o których wspomniała. Oskarżona rzekła na to, że ma pokój w motelu po drugiej stronie ulicy i byłoby jej łatwiej tam rozmawiać o interesach. Pojechałem na parking motelowy i poszedłem za oskarżoną do pokoju sto siedem. - I co zaszło w pokoju? - Spytałem oskarżoną, ile wynosi cena za różne czyny lubieżne, a ona wymieniła ceny od pięćdziesięciu do dwustu dolarów za coś, co nazwała „nocą ekstazy". - A czym ściśle była owa „noc ekstazy"? - Szczerze mówiąc, panie Dart, rzecz była zbyt skomplikowana, żeby zapamiętać, a nie mogłem tego zapisać w notesie, bo działałem tajnie.
Darryl Powers miał dziecięco niewinne niebieściutkie oczy, falujące blond włosy i rodzaj uśmiechu, jaki Amanda widywała jedynie na reklamach pasty do zębów. Nawet się zaczerwienił, gdy odpowiadał na pytanie o „noc ekstazy". Dwie kobiety spośród zasiadających na ławie przysięgłych sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz przeskoczyć barierkę i zedrzeć z niego odzienie. W miarę jak Powers wyjaśniał okoliczności prowadzące do aresztowania La Tricii za prostytucję, Amanda wpadała w coraz większe przygnębienie. Zastosowany przez nią krzyżowy ogień pytań był żałosny. Kiedy skończyła, Rodney Dart powiedział: - Oskarżenie nie ma pytań. Odwrócił się przodem do Amandy a plecami do przysięgłych i uśmiechnął się głupio. Amanda zastanawiała się, czy nie odpowiedzieć mu pogardliwym gestem, ale była zbyt przygnębiona, żeby się bronić. Jedno, czego naprawdę chciała, to zakończyć ten swój pierwszy proces, pójść do domu i popełnić seppuku. Poza tym Dart miał wszelkie prawo kpić sobie z niej. Nie oszczędzał jej. Posterunkowy Powers uśmiechnął się do przysięgłych, opuszczając miejsce świadka. Cała piątka pań sędziów obdarowała go uśmiechem. - Jeszcze jacyś świadkowie, panno Jaffe? - zapytał sędzia Robard, lecz Amanda go nie słyszała. Myślała o wczorajszym popołudniu, kiedy to starszy wspólnik firmy prawniczej, jej ojciec, Frank Jaffe, przekazał jej sprawę La Tricii i kazał się przygotować do obrony następnego ranka. - Jak mam wystąpić w mojej pierwszej sprawie bez jej zbadania i uprzedniej rozmowy z którymkolwiek świadkiem? -spytała z przerażeniem. - Wierz mi - odparł Frank Jaffe - z taką klientką jak La Tricia jest tak, że im mniej o niej wiesz, tym lepiej dla ciebie. Amanda przeczytała akta cztery razy, zanim pomaszerowała korytarzem do gabinetu ojca, stanęła przed jego biurkiem i pomachała mu aktami przed nosem. - Co ja mam z tym zrobić? - zapytała gniewnie. - Wystąpić z energiczną obroną. - Jak! Jest tylko jeden świadek, zaprzysiężony funkcjonariusz policji. Zezna, że nasza klientka obiecała mu zrobić za pieniądze różne rzeczy, o jakich dziewięćdziesiąt pięć procent ludzkości nigdy nie słyszało. - La Tricia potrafi sama zadbać o siebie. - Tato, bądź realistą. Ona ma trzynaście oskarżeń o takie przestępstwa jak prostytucja, sprośne obmacywanie i rozwiązłe zachowanie. Kto będzie skłonny uwierzyć jej, a nie policjantowi? Frank wzruszył ramionami. - Świat jest śmieszny, Amando. - Nie mogę wystąpić w takiej sprawie - upierała się. - Oczywiście, że możesz. Zaufaj mi. I zaufaj La Tricii. Wszystko się dobrze skończy, jeśli pozwolisz sprawie płynąć własnym nurtem. Sędzia Robard odchrząknął i powtórzył pytanie: - Panno Jaffe, czy chce pani powołać jakichś świadków? - Tak, Wysoki Sądzie. Spódniczka obcisłego czarnego kostiumu od Donny Karan podjechała w górę jej długich nóg, kiedy Amanda wstała. Chciała ściągnąć spódniczkę w dół, ale bała się, że wszyscy na sali to zobaczą, stała więc z udami częściowo odsłoniętymi, a jej policzki coraz bardziej pąsowiały. - Obrona powołuje na świadka La Tricię Sweet. La Tricia, zanim podeszła do miejsca dla świadków, pochyliła się i szepnęła do ucha Amandy: - Nic się nie martw, kochanie. Kiedy przysięgnę mówić całą prawdę, zapytaj mnie, jak zarabiam na życie, co powiedziałam temu policjantowi i czemu to powiedziałam. Potem sobie usiądź, a ja zajmę się resztą.
Nie czekając na odpowiedź, La Tricia przeszła nonszalancko na miejsce dla świadków. Jej piersi i pupa były tak ogromne, że Amanda bała się, aby nie rozsadziły obcisłego czerwonego sweterka i czarnej skórzanej minispódniczki. Na głowie miała nieco przekrzywioną pomarańczową blond perukę. Amanda porównała swoją klientkę z promiennym Darrylem Powersem i jęknęła w duchu. Nie mając żadnego planu, postanowiła zastosować się do instrukcji klientki. - Panno Sweet - zapytała po zaprzysiężeniu La Tricii - jak pani zarabia na życie? - Chodzę po ulicach Portland i handluję swoim ciałem, panno Jaffe. Amanda zamrugała powiekami. To wyznanie ją zaskoczyło, ale odczuła ulgę, że klientka nie skłamała. - Czy może pani powiedzieć przysięgłym, co się zdarzyło wieczorem trzeciego sierpnia w zeszłym roku? - Tak, proszę pani. La Tricia przybrała odpowiedni wyraz twarzy i zwróciła się do przysięgłych. - Trzeciego sierpnia pracowałam na Bulwarze Martina Lu-thera Kinga, kiedy podjechał do mnie pan Powers. - Czy wiedziała pani, że on jest policjantem? - Wiedziałam. - Wiedziała pani? - O, tak, widziałam, jak posterunkowy Powers wycinał numery także kilku moim koleżankom. - Więc czemu pani... Ach, i co się stało potem? La Tricia wygładziła rękami spódniczkę i chrząknęła. - Posterunkowy Powers zapytał, czy chciałabym z nim mieć seks. Wiedziałam, co chciał zrobić. Widywałam już, jak aresztował moje koleżanki. Ale wiedziałam też, że nie będzie mógł tego zrobić, jeśli nie wspomnę o pieniądzach. Powiedziałam więc, że mam wynajęty pokój w motelu po drugiej stronie ulicy i że tam mogłabym spokojniej zająć się omawianiem naszych wspólnych interesów. Zapytał, co to mogą być za interesy i opisałam mu kilka rzeczy, które go zdaje się podnieciły. Przynajmniej tak myślałam, bo zrobił się czerwony na twarzy i coś jeszcze prócz temperatury mu się podniosło. Dwie panie spośród sędziów przysięgłych wymieniły spojrzenia. - Co się stało potem? - spytała Amanda. La Tricia spojrzała na przysięgłych, następnie spuściła wzrok. - Posterunkowy Powers zaparkował na motelowym parkingu i weszliśmy do mojego pokoju. Kiedy znaleźliśmy się w środku, ja... To jest dla mnie trochę kłopotliwe, panno Jaffe, ale wiem, że muszę mówić prawdę. - Proszę się nie śpieszyć, panno Sweet - doradziła jej Amanda. La Tricia kiwnęła głową, zaczerpnęła głęboko tchu i ciągnęła dalej. - Jak już mówiłam, widywałam posterunkowego Powersa tu i ówdzie i uważałam, że jest najmłodszym chłoptysiem, jakiego kiedykolwiek widziałam, taki młodziutki i nieśmiały. Wszystkie moje przyjaciółki, które zapuszkował, mówiły, że jest grzeczny i traktował je jak damy. Nie tak jak inni policjanci. No i... - Tak? La Tricia spuściła wzrok. Gdy przemówiła, jej głos był ledwie dosłyszalny. - Prawda jest taka, że zakochałam się w posterunkowym Powersie i wyznałam mu miłość, jak tylko drzwi się za nami zamknęły. Przysięgli pochylili się do przodu. Ktoś w głębi sali zachichotał. - Wiem, że to brzmi wariacko - rzekła La Tricia, zwracając się z tą uwagą do widzów. - I wiem, że posterunkowy Powers nie powiedział nic o moim wyznaniu, kiedy zeznawał jako świadek. Nie wiem, czy przemilczał to z zakłopotania, czy też nie chciał wprawić mnie w zakłopotanie. On jest takim dżentelmenem!
La Tricia wzruszyła ramionami i zwróciła się ponownie do przysięgłych. - Gdy tylko znaleźliśmy się u mnie, zaraz powiedziałam, że wiem, iż jest policjantem. Potem dodałam jeszcze, że wiem, iż jestem tylko starą kurwą, steraną przez życie, ale nigdy jeszcze nie żywiłam takiego uczucia dla żadnego mężczyzny jak dla niego. On tylko poczerwieniał i wyglądał, jakby chciał się zapaść pod ziemię i ja to potrafię zrozumieć. Prawdopodobnie ma jakąś piękną białą kobietę, pewnie rudą. Lecz ja mu powiedziałam, że chcę z nim spędzić tylko jedną noc miłości, a potem będzie mógł wsadzić mnie do więzienia, bo za jedną noc jego słodkiej miłości warto spędzić wieczność w więzieniu. Łza spłynęła po policzku La Tricii. Urwała, wyjęła z torebki chusteczkę, osuszyła łzę i powiedziała do przysięgłych: - Przepraszam. - Może dać pani wody, panno Sweet? - spytała Amanda, która dała się porwać dramatyczności chwili. Rodney Dart zerwał się na nogi. - Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Tego już za wiele. - Och, ja wcale nie oczekiwałam, że pan w to uwierzy, panie prokuratorze. Że taka stara torba jak ja chce znaleźć miłość u człowieka o połowę od niej młodszego. Ale czy nie wolno mi pomarzyć? - Wysoki Sądzie - błagał Dart. - Oskarżona ma prawo do obrony, panie Dart - odparł sędzia Robard tonem, który sygnalizował przysięgłym, że on nie da się nabrać La Tricii, lecz kilku przysięgłych rzuciło gniewne spojrzenia na prokuratora. - Co tu więcej gadać - zakończyła La Tricia. - Postawiłam na miłość i przegrałam. Jestem gotowa przyjąć, co los ma dla mnie w zanadrzu. Lecz chcę, abyście wiedzieli, że nigdy nie pragnęłam pieniędzy od tego człowieka. Chciałam jedynie miłości. Frank Jaffe, starszy wspólnik firmy Jaffe, Katz, Lehane i Brindisi był dużym mężczyzną o czerstwej cerze i czarnych kędzierzawych włosach, przetykanych siwizną. Nos miał w młodości dwukrotnie złamany, toteż wyglądał raczej jak furman albo robotnik portowy niż jak adwokat. Frank był właśnie w swoim gabinecie i dyktował list, gdy weszła Amanda, powiewając aktami sprawy Sweet. - Jak mogłeś mi to zrobić? Frank się uśmiechnął. - Wygrałaś, prawda? - To nie ma nic do rzeczy. - Ernie Katz siedział w tyle sali. Mówił, że nie byłaś taka znów okropna. - Posłałeś Erniego, żeby patrzył na moje upokorzenie? - Mówił też, że byłaś śmiertelnie przerażona. - Tak, byłam, i to, że dałeś mi tę zwariowaną sprawę, wcale mi nie pomogło. - Byłabyś przerażona bez względu na to, do czego bym cię przydzielił. Kiedy ja występowałem w mojej pierwszej sprawie, usiłowałem przypomnieć sobie cały czas słowa, które się wypowiada, kiedy się chce przedstawić nowy dowód. I nie przypomniałem sobie. - Dzięki za współczucie. - Ja przegrałem swoją pierwszą sprawę. Wiedziałem, że mając La Tricię za klientkę, masz szansę wygrać, choćbyś nie wiem jak wszystko spaprała. Reprezentuję ją od lat i zwykle wychodzi cało. Ernie powiedział, że przysięgli wrócili już po dwudziestu minutach. - Dwudziestu dwu - odparła Amanda ze smętnym uśmiechem. - Muszę przyznać, że było to szybkie zwycięstwo. Frank się zaśmiał.
- Ernie powiedział też, że twoje końcowe wystąpienie było wyśmienite. Zwłaszcza ta część, w której powiedziałaś przysięgłym, że przejrzałaś wszystkie statuty stanu Oregon i nigdzie nie mogłaś znaleźć miłości zdefiniowanej jako przestępstwo. Amanda uśmiechnęła się lekko. Tak, to było świetne zdanie. Potem przestała się uśmiechać. - Nadal uważam, że jesteś drań. - Stałaś się teraz wojownikiem, dziecko. Całe biuro czeka u Scarlettiego, żeby to uczcić. - O, psiakość, oni chcą mnie po prostu obśmiać. Poza tym, ja zrobiłam niewiele. To La Tricia wygrała sprawę swoją ckliwą opowieścią. - Hej, adwokaci nigdy nie powinni być skromni. Przechwalaj się zwycięstwami, a za klęski obwiniaj stronniczych sędziów, ignoranckich przysięgłych i sztuczki faszystowskich prokuratorów. Jak na razie jesteś jedynym adwokatem w tym biurze, który nigdy nie przegrał sprawy. Póki nie znalazła własnego mieszkania, Amanda mieszkała z Frankiem w zielonym domu ze stromym dachem w stylu East Lake Victorian, w którym się wychowała. Odkąd wstąpiła na uczelnię przed dziewięciu laty, bywała w domu tylko w czasie wakacji i świąt. Przebywanie w pokoju sypialnym na piętrze, gdzie spędziła dzieciństwo, wywoływało dziwne wrażenie po tylu latach niezależności. Pokój był pełen pamiątek z młodości: dyplomów ze szkoły średniej i uczelni, półek zastawionych trofeami pływackimi i medalami, oprawionych w ramki wycinków z gazet donoszących o jej wyczynach sportowych. Amanda była wyczerpana i lekko pijana, gdy o dziewiątej wśliznęła się do łóżka, lecz czuła się zbyt podekscytowana, aby zasnąć. Frank nie powinien był rzucać ją nieprzygotowaną na salę sądową w taki sam sposób, w jaki rzucił ją do basenu pływackiego, gdy miała trzy latka, żeby się nauczyła pływać. Zawstydził ją też potem u Scarlettiego, wygłaszając mowę, w której porównał jej zwycięstwo w sądzie do zaskakującego zwycięstwa w pierwszej klasie szkoły średniej, kiedy to wygrała stanowe mistrzostwa szkół średnich w pływaniu. Chciałaby, aby ojciec przestał uważać ją za małą córeczkę i zrozumiał, że jest już dorosłą kobietą o kwalifikacjach, które mogły jej otworzyć każde drzwi w branży prawniczej. Już zapomniała, jaki władczy potrafił być Frank. Jego założenie, że zawsze wie, co dla niej najlepsze, doprowadzało ją do szału. Nie po raz pierwszy zastanawiała się dziś, czy nie zrobi- ła błędu, wstępując do firmy Franka zamiast do którejś z wielu firm w San Francisco, które się o nią ubiegały. A może powinna starać się o posadę w Sądzie Najwyższym Stanów Zjednoczonych, jak jej radził sędzia Madison. Patrzyła na cienie na suficie i zapytywała samą siebie, czemu wróciła do Portland. Ale znała odpowiedź. Odkąd dorosła na tyle, aby zrozumieć, co robi jej ojciec, dała się uwieść bez reszty tajemniczości i atrakcyjności prawa karnego, a nikt nie był lepszym obrońcą w sprawach karnych od Franka Jaffe. Już jako mała dziewczynka patrzyła, jak ojciec urzeka przysięgłych i wprawia w zmieszanie świadków strony przeciwnej. Trzymał ją na rękach na konferencjach prasowych i omawiał z nią swoją strategię nad filiżanką gorącej czekolady przy kuchennym stole. I kiedy jej koledzy ze studiów prawniczych rozmawiali o pieniądzach, jakie będą zarabiali, ona myślała o niewinnych ludziach, których będzie bronić. Odwróciła się na bok. Jej oczy przywykły do mroku. Patrzyła na symbole swojego sukcesu, które zgromadził Frank. Frank przeżywał w niej swoje utracone dzieciństwo. Wiedziała, że ją kocha i chce dla niej wszystkiego, co najlepsze. Ona natomiast chciała jedynie sama decydować, co dla niej najlepsze.
3 Mary Sandowski, pielęgniarka, wypadła z drzwi sali operacyjnej. Biegła zatłoczonym szpitalnym korytarzem ze spuszczoną głową, aby ukryć łzy płynące po twarzy. W kilka chwil później doktor Vin-cent Cardoni wyszedł z trzaskiem przez te same drzwi i pobiegł za nią. Kiedy potężnie zbudowany chirurg dogonił pielęgniarkę, chwycił szczupłą kobietę za łokieć i obrócił twarzą do siebie. - Ty niekompetentna krowo. Goście, pacjenci i personel szpitala przystawali, żeby popatrzeć na wściekającego się lekarza i kobietę, którą łajał. - Próbowałam panu powiedzieć... - Zamieniłaś kubki, ty kretynko. - Nie. Pan... Cardoni pchnął ją pod ścianę i nachylił się tak, iż jego twarz znalazła się o parę cali od twarzy kulącej się pielęgniarki. Źrenice jego przekrwionych oczu były rozszerzone, a żyły na szyi nabrzmiałe. - Jak śmiesz mi zaprzeczać! - Vincent, co ty wyprawiasz? Cardoni obrócił się na pięcie. Ujrzał przed sobą wysoką kobietę o karmelowych włosach i atletycznej figurze. Miała na sobie luźną brązową suknię i biały fartuch lekarski. Chłodne oczy, które utkwiła w chirurgu, były barwy jadeitu. Cardoni na nią skierował swoją wściekłość. - To nie twój interes, Justine. Kobieta zatrzymała się o parę kroków od niego i nie ustępowała. - Trzymaj ręce z dala od niej, bo cię zaskarżę przed Komisją Kontroli Medycznej. Nie sądzę, byś zdołał wywinąć się przed kolejną skargą, a tym razem będzie bardzo wielu świadków. - Jakieś kłopoty, doktor Castle? Justine spojrzała na barczystego mężczyznę w zielonym kitlu chirurgicznym. Białe litery na czarnej plastikowej plakietce na piersi identyfikowały go jako Antony'ego Fiori. - Żadnych, bo doktor Cardoni właśnie odchodzi - odparła Justine, wracając spojrzeniem do Cardoniego. Na skroni chirurga pulsowała żyłka i wszystkie mięśnie jego ciała były napięte, ale nagle zauważył tłum, który się zgromadził, więc puścił łokieć pielęgniarki. Justine podeszła bliżej do Cardoniego i zajrzała mu w oczy. - Boże - rzekła cicho, lecz dostatecznie głośno, by inni mogli słyszeć. - Zażyłeś coś? Operowałeś na prochach? Pięści Cardoniego się zacisnęły. Przez chwilę wyglądało na to, że uderzy Justine, potem jednak obrócił się na pięcie i odszedł, przepychając się przez tłum gapiów. Sandowski zachwiała się na nogach. Fiori podtrzymał ją. - Nic pani nie jest? - zapytał łagodnie. Zaprzeczyła, płacząc. - Chodźmy w jakieś ustronne miejsce - powiedziała Justine, biorąc Sandowski pod ramię i prowadząc ją bocznym korytarzem do pokoju, w którym sypiali lekarze-stażyści. Justine położyła roztrzęsioną pielęgniarkę na wąskim żelaznym łóżku pod jedną ze ścian, a sama usiadła obok niej. Fiori przyniósł jej kubek wody. - Co się stało? - spytała Justine, gdy pielęgniarka odzyskała panowanie nad sobą. - Powiedział, że zamieniłam kubki, a ja nie zamieniłam. Napełnił strzykawkę, nie patrząc. - Zwolnij, bo nie nadążam. Sandowski zaczerpnęła głęboko tchu.
- Tak lepiej. Po prostu się odpręż. - Doktor Cardoni dokonywał otwarcia przewodu napięstkowego. Przed operacją znieczula się dłoń lidokainą. Justine kiwnęła głową. - Potem przemywa się ranę wodą utlenioną przed jej nasączeniem. Justine znów kiwnęła głową. - Lidokaina i woda utleniona były w dwóch kubkach. Doktor Cardoni uparł się, że sam napełni strzykawkę. Nie patrzył. - Wstrzyknął pacjentowi wodę utlenioną zamiast lidoka-iny? - spytała Justine niedowierzająco. - Próbowałam mu powiedzieć, że się pomylił, ale kazał mi się zamknąć. Potem pani Manion, ta pacjentka, zaczęła się skarżyć, że ją piecze, więc zrobił jej następny zastrzyk i ona zaczęła krzyczeć. - Nie do wiary - rzekła Justine, trzęsąc głową z oburzeniem. - Jak on mógł wziąć wodę utlenioną za lidokainę? Jedno jest przezroczyste, a drugie ma w sobie banieczki. To jak pomylić szampana z wodą. - Naprawdę próbowałam mu powiedzieć, ale mi nie pozwolił. Nie wiem, co by się stało, gdyby doktor Metzler go nie powstrzymał. To nie była moja wina. Przysięgam, że nie zamieniłam kubków. - Chcesz o tym donieść? Ja cię poprę. Sandowski wyglądała na spłoszoną. - Nie, nie. Chyba nie muszę? - Sama zdecyduj. Sandowski wytrzeszczyła oczy z przerażenia. - A pani o tym nie doniesie? - Nie, jeżeli nie chcesz, żebym to zrobiła - odrzekła Justine uspokajająco. Sandowski opuściła głowę i zaczęła znowu płakać. - Nienawidzę go. Pani nie wie, jaki on jest - powiedziała. - Wiem, wiem - odparła Justine. - Ten drań to mój mąż. Fiori był zaskoczony. - Jesteśmy w separacji - powiedziała Justine z naciskiem. Podała pielęgniarce chusteczkę higieniczną. - Może pójdziesz do domu na resztę dnia? - zaproponowała. - My załatwimy wszystko z przełożoną pielęgniarek. Sandowski kiwnęła głową i Fiori skorzystał z telefonu, żeby załatwić pielęgniarce zwolnienie. - Trzeba koniecznie coś z nim zrobić - rzekła Justine, gdy tylko Sandowski wyszła z pokoju. - Mówiłaś poważnie, kiedy powiedziałaś, że Cardoni operuje pod działaniem narkotyku? Justine spojrzała na Fioriego. Była zaczerwieniona. - On nie potrafi przeżyć dnia bez kokainy. Czeka go sprawa o niewłaściwe leczenie. Wiem, że jeśli się czegoś nie zrobi, w końcu kogoś zabije, ale nie mogę powiedzieć ani słowa. On jest uznanym chirurgiem. Ja jestem tylko lekarzem-stażystą. Wystąpiłam też o rozwód. Nikt nie weźmie moich słów poważnie. - Rozumiem - powiedział Fiori w zamyśleniu. - To cię stawia w trudnej sytuacji. Zwłaszcza jeżeli Sandowski na niego nie doniesie. - Nie mogę jej o to prosić. Jest śmiertelnie przerażona. Fiori kiwnął głową. - Przy okazji, dziękuję ci za interwencję - rzekła Justine. -Nie wiem, co Vincent by zrobił, gdyby ciebie tam nie było. Fiori się uśmiechnął. - Wyglądało, że zupełnie nieźle sobie sama radzisz.
- Tak czy inaczej dziękuję. - Hej, my skromni stażyści musimy się wzajem wspierać. - Fiori spojrzał na zegar ścienny. - Oj, muszę biec, bo spóźnię się na randkę z tłuszczakiem na oddziale Grud i Guzów. Przystojny lekarz-stażysta odszedł korytarzem. Justine Castle patrzyła za nim, póki nie zniknął za zakrętem. 4 Jasne włosy Martina Breacha zaczynały rzednąć, jego ponure brązowe oczy były wodniste, a cera blada jak u kogoś, kto rzadko wychodzi z domu w ciągu dnia. Miał też okropny gust, jeśli chodzi o ubrania. Nosił zwykle pomarańczowe lub zielone spodnie, krzykliwe marynarki oraz jaskrawe krawaty, niemodnie szerokie. Jego ubiory sprawiały, że wyglądał głupio, lecz Breach nie dbał o to. Kiedy wrogowie zdążyli uzmysłowić sobie, że go nie doceniali, najczęściej już nie żyli. Breach rozpoczął pracę w branży od łamania nóg dla Benny'ego Dee, był jednak za inteligentny, by długo pozostawać łamignatem. Obecnie kierował najskuteczniejszą i najbardziej bezwzględną organizacją kryminalną na Północnym Zachodzie. Nikt nie wiedział, gdzie można znaleźć Benny'ego Dee. Prawa ręka Martina, Art Prochaska, był olbrzymem o grubych wargach, szerokim nosie i brwiach jak kreseczki. Krążyły pogłoski, że kiedy pracował jako poborca dla jakiegoś gangu, używał swego wielkiego łba, aby ogłuszać dłużników z równą skutecznością co ładunek elektryczny z tasera. Prochaska nie miał żadnej ze zdolności Breacha, ale podzielał jego zamiłowanie do gwałtu. Gdy Martin piął się po drabinie przestępczości, wlókł za sobą jedyną w świecie osobę, której ufał. Prochaska wszedł, kulejąc, w drzwi biura Breacha na zapleczu Klubu Jungle i usadowił się przy biurku naprzeciwko szefa. Potłukł się, gdy upadł na asfalt lądowiska, odskakując od samochodu Clifforda Granta. Biuro było malutkie, a meble w nim rozklekotane. Cienkie jak papier ściany zdobiły obrazki nagich kobiet i kalendarz jakiejś firmy handlującej olejem silnikowym. Chrypiąca muzyka z klubu striptizowego utrudniała słyszenie. Breach chciał, aby klub wyglądał nędznie, by urząd podatkowy nie zorientował się, jakie pieniądze przezeń przepływają. - I co? - spytał Breach. - Grant przepadł. Sprawdziliśmy jego mieszkanie i byliśmy w szpitalu. Nikt go nie widział od chwili, kiedy się rozstaliśmy podczas obławy. Breach był bardzo spokojny. Dla kogoś, kto go nie znał, mógł się wydawać odprężony, ale Prochaska wiedział, że gromadzi się w nim niewyobrażalna wściekłość. - To źle, Arty. Straciłem ćwierć miliona dolarów, nie osiągnąłem zysku, a moja reputacja ucierpiała z powodu tego szarlatana. - Gdyby nie uciekł z tym sercem, aresztowano by nas obu. Breach wlepił wzrok w Prochaskę, póki ten nie spuścił oczu. - Gdzie on jest? - Nikt nie wie. Przeszukaliśmy z Eugene jego mieszkanie. Nie znaleźliśmy niczego. Mam wrażenie, że ktoś szperał tam przed nami, ale nie jestem pewien. - Gliny? - Nie, bo było za schludnie. - Wspólnik? - Może. - Kto to jest, Arty? Prochaska odpowiedział z wahaniem. Nie cierpiał przekazywać Breachowi złych wiadomości. - Mam pewien trop. Mój przyjaciel z firmy telefonicznej dał mi spis połączeń Granta. Grant dzwonił kilka razy pod pewien numer na West Hills. Ten numer należy do doktora Vincenta Cardoniego. - Czy on jest chirurgiem? - Tak, pracuje w Centrum Medycznym Św. Franciszka. Oczy Breacha się zwęziły. Clifford Grant miał chody u Św.
Franciszka. - Pani mieszkająca naprzeciwko Granta mówi, że on nie miewał wielu gości, ale widziała u niego kobietę i mężczyznę, może dwóch. Tak czy inaczej, kobieta była szałowa, więc sąsiadka zażartowała sobie na jej temat. Mówi, że Grant się strasznie zdenerwował. Powiedział, że to koleżanka z pracy nazwiskiem Justine Castle. - I co? - Jest lekarzem, Martin, chirurgiem, i to nie wszystko. Castle jest żoną Vincenta Cardoniego. Breach zamyślił się na chwilę, a Prochaska wiercił się nerwowo na krześle. - Myślisz, że gliny mają Granta? - spytał. - Nasi ludzie w komendzie policji mówią, że nie. - Rozpracuj tych dwoje, Arty. - Już zacząłem to robić. - Chcę dorwać Granta, chcę jego wspólnika i chcę odzyskać swoje pieniądze. Jak już to będę miał, załatwię sobie inne serce w miejsce tego, które utraciłem. 5 Doktor Carleton Swindell, dyrektor Centrum Medycznego Św. Franciszka, wygrał partyjkę w komputerowej grze w brydża i spojrzał na zegarek. Kazał interesantowi czekać już dwadzieścia minut. Wąskie wargi Swindella skrzywiły się w pełnym zadowolenia uśmiechu. Siedzieć jak na rozżarzonych węglach byłoby prawdopodobnie ściślejszym określeniem, o ile znał doktora Cardoniego. Cóż, trudno. Dobrze zrobi Cardoniemu, jeśli nauczy się trochę pokory. Swindell kliknął myszą. Plansza brydża znikła i zastała zastąpiona inną, ukazującą Einsteina i Leonarda da Vinci grających w tenisa - to była ulubiona rozrywka Swindella. Dyrektor wszedł do swojej prywatnej łazienki i poprawił sobie przed lustrem krawat. Uważał siebie za przystojnego mężczyznę i równie wytwornego w wieku czterdziestu pięciu lat w tweedowej marynarce sportowej, niebieskiej koszuli oksfordzkiej i w spodniach z ostro zaprasowanymi kantami, jak podczas studiów w Yale. Jego blond włosy były miejscami przerzedzone i potrzebował do czytania okularów w złoconej oprawce, ale co ranka wiosłował na Willamette, toteż wagę miał taką samą jak za czasów uniwersyteckich. Wrócił do gabinetu i spojrzał ponownie na zegarek. Dwadzieścia pięć minut. Cardoni pewnie aż się gotuje, pomyślał z satysfakcją. No, dobrze, nie przesadzajmy. Pochylił się i nacisnął brzęczyk. - Przyślij doktora Cardoniego, Charlotte. Swindell przybrał odpowiedni wyraz twarzy i czekał na eksplozję. Nie rozczarował się. Charlotte otworzyła szeroko drzwi gabinetu i przycisnęła się do nich. Cardoni wpadł do gabinetu. Scena ta przypomniała Swindellowi walkę byków, którą oglądał w Barcelonie. Charlotte była matadorem, drzwi peleryną, a bykiem... Z trudem opanował uśmiech. - Czekałem tam pół godziny - warknął Cardoni. - Przepraszam cię, Vincent. Miałem ważną rozmowę międzymiastową - odparł spokojnie Swindell. Jeśli Cardoni widział, że na telefonie Charlotty nie świeciła się lampka, to wie, iż kłamie, lecz stawiał na to, że tamten się nie zorientował. - Usiądź. - O co chodzi? - dopytywał się Cardoni. Swindell odchylił się w tył i zrobił z palców wieżę. - Dotarły do mnie niepokojące wiadomości o tobie. Cardoni patrzył na niego z wściekłością. Dyrektor zauważył jego zaczerwienione policzki, zwichrzone włosy i ubranie w nieładzie. Cardoni był najwyraźniej na krawędzi. Być może pogłoski o braniu narkotyków są prawdziwe. - Czy to prawda, że wczoraj na korytarzu napastowałeś pielęgniarkę? - Napastowałem? - szydził Cardoni. - Co to znaczy, Carleton? - Wiesz bardzo dobrze, Vincent - odparł Swindell spokojnie. - Czy napastowałeś Mary Sandowski? - Kto ci to powiedział?
- Nie mogę zdradzić. No więc? Cardoni uśmiechnął się głupio. - Nie, Carleton, nie napastowałem jej. Ja ją opieprzyłem. - Rozumiem. I dokonałeś tego, hm, opieprzenia na oczach pacjentów i personelu szpitalnego? - Nie miałem pojęcia, kto jest w pobliżu. Ta tępa suka nachrzaniła w czasie operacji. Powinienem kazać ją wyrzucić. - Byłbym wdzięczny, gdybyś się wyrażał przyzwoicie, Vincent. A ty powinieneś wiedzieć, że o twoim błędzie na sali operacyjnej powiadomiła mnie niejedna osoba. Wstrzyknąłeś pacjentce wodę utlenioną zamiast lidokainy. - Po tym jak ta kretynka zamieniła kubki. Carleton złożył razem koniuszki palców obu rąk i przyjrzał się Cardoniemu, zanim odpowiedział. - Ty wiesz, Yincent, że to nie jest pierwsza skarga na... cóż, mówiąc bez osłonek, na twój brak kompetencji. Wszystkie mięśnie ciała chirurga były napięte. - Będę szczery - ciągnął Swindell. - Jeżeli pani Manion wniesie przeciwko tobie sprawę o niewłaściwe leczenie, to będą już trzy skargi. - Potrząsnął głową ze smutkiem. - Nie chcę podejmować jakichś kroków, ale mam obowiązki wobec tego szpitala. - Żadne z tych oskarżeń nie ma jakichkolwiek podstaw. Konsultowałem się z moim adwokatem. - Być może, ale dużo się mówi. Krążą na przykład pogłoski o narkotykach. - A więc gwarzyłeś sobie z Justine. - Nie mogę ujawnić moich źródeł. - Swindell patrzył na Cardoniego ze współczuciem. - Wiesz, że istnieją cudowne programy dla lekarzy z problemami - powiedział to tonem jak mężczyzna mężczyźnie. - Wszystkie są poufne. Charlotte da ci ich listę, jak będziesz wychodził. - Była u ciebie Justine, prawda, Carleton? Wiesz, że wystąpiła o rozwód? Jest gotowa na wszystko, aby mi tylko popsuć reputację. - Zdaje się, że masz niejedną sprawę w sądzie. Czy w zeszłym roku nie było to coś związanego z napaścią? - Do czego zmierzasz? - Zmierzam? Cóż, zależy, czego się dowiem, kiedy zakończę badanie. Zaprosiłem cię, żebyś mógł przedstawić swoją wersję zdarzeń. Cardoni wstał. - Właśnie jej wysłuchałeś. Jeżeli nie masz do mnie nic więcej, pójdę, bo mam jeszcze wiele do zrobienia. - To na razie wszystko. Dzięki, że wpadłeś. Cardoni obrócił się i wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi. Swindell siedział bez ruchu. - Czy mam zamknąć drzwi? - spytała Charlotte. Swindell kiwnął głową, po czym obrócił się na obrotowym krześle twarzą do świateł Portland. Cardoni był nieokrzesany i nonszalancki, ale problem, jaki sobą przedstawiał, był do rozwiązania. Wargi Swindella ułożyły się do uśmiechu. Miło będzie trochę utrzeć nosa aroganckiemu chirurgowi. Vincent Cardoni czekał na swego łącznika pod rampą zjazdową autostrady. Grube betonowe słupy spinały obie strony wąskiej uliczki. Po drugiej stronie autostrady ciągnęła się pusta parcela, a najbliższym budynkiem był magazyn instalacji wodnokanalizacyjnych. O dziesiątej wieczorem okolica ta była wyludniona. Cardoni był wciąż rozzłoszczony spotkaniem z Carletonem Swindellem. Cardoni nigdy nie nazywał dyrektora „doktorem". Dupek może i uczył się na chirurga, ale nic mu to nie dało. Teraz został dyrektorem, który znajdował frajdę w utrudnianiu życia prawdziwym lekarzom. Naprawdę zaś dopiekło Cardoniemu to, że ten drań nie chciał powiedzieć, kto na niego doniósł, Sandowski
czy Justine. Pielęgniarka zbyt się go bała, a to bardzo podobne do tej suki, jego żony, że wykorzystała Swindella, by wywrzeć nacisk i uzyskać przewagę w postępowaniu rozwodowym. Światła samochodu w głębi ulicy zabłysły i zgasły i Cardoni wysiadł z samochodu. W chwilę później Lloyd Krause podjechał do rampy zjazdowej. Lloyd miał przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył sto pięćdziesiąt kilogramów sadła. Jego długie, brudne włosy sięgały mu do ramion czarnej skórzanej kurtki, a na zniszczonych dżinsach widniały tłuste plamy. Cardoni wyczuł jego zapach, gdy tylko Lloyd wysiadł z samochodu. - Cześć, stary, dostałem twoją wiadomość - rzekł Krause. - Doceniam szybkość reakcji. - Jesteś cennym klientem, doktorku. Co mogę dla ciebie zrobić? - Potrzebuję ósmej bili, Lloyd. - Chętnie służę - odparł Krause. Podszedł do bagażnika, podniósł klapę i poszperał pod nią. Kiedy się wyprostował, trzymał w ręku plastikową torebkę wypełnioną dwoma i pół gramami białego proszku, którą Cardoni schował do kieszeni. - Dwieście pięćdziesiąt, chłopie, i zjeżdżam. - Przyjechałem prosto ze szpitala, więc nie mam przy sobie gotówki. Zapłacę ci jutro. Beztroski uśmiech dealera znikł. - Więc jutro dostaniesz śnieg - powiedział. Cardoni spodziewał się tego. - Gdzie chcesz, żebym się z tobą spotkał? - spytał, nie robiąc żadnego ruchu, żeby zwrócić kokainę. Krause wyciągnął rękę dłonią do góry. - Torebeczka - zażądał. - Słuchaj, Lloyd - rzekł Cardoni swobodnie - jesteśmy przyjaciółmi od prawie roku. Po co te utrudnienia? - Znasz zasady, doktorku. Nie ma forsy, nie ma śniegu. - Zapłacę ci jutro, ale potrzebuję tej kokainy dziś wieczorem. Nie psujmy naszych dobrych stosunków. Dłoń Lloyda znikła w kieszeni. Kiedy się znów ukazała, był w niej nóż sprężynowy. - To groźna broń - powiedział Cardoni bez cienia lęku. - Dość pieprzenia, dawaj koks. Cardoni westchnął. - Na pewno masz doświadczenie w posługiwaniu się nożem. - Jak cholera. - Ale może zechcesz sobie zadać jedno pytanie, zanim spróbujesz go użyć. - To nie pogróżki. Oddaj koks. - Pomyśl chwilę, Lloyd. Jesteś większy ode mnie i młodszy, poza tym masz nóż, ale ja nie wyglądam na zmartwionego, prawda? W oczach dealera pojawiła się wątpliwość i szybko rozejrzał się wokół. - Nie, nie, Lloyd, to nie to. Jesteśmy tu zupełnie sami, tylko ty i ja. Chciałem, żeby tak było, bo podejrzewałem, że możesz się tak zachować. - Słuchaj, nie chcę ci zrobić krzywdy. Oddaj mi tylko prochy. - Ty mi nie zrobisz krzywdy, a ja ci nie oddam ósmej bili. Wiem to na pewno. A ty szybko się domyśl dlaczego, zanim zdarzy ci się coś złego. - O czym, do cholery, mówisz? - To tajemnica, Lloyd. Coś, co ja wiem, a ty nie. Coś, co się zdarzyło ostatnio, kiedy ktoś wyciągnął do mnie nóż. Cardoni zauważył, że dealer nie przysunął się bliżej i że ręka zaczęła mu drżeć. - Jest wiele rzeczy, których o mnie nie wiesz, Lloyd.
Spojrzał prosto w oczy swojego łącznika. - Zabiłeś kiedykolwiek człowieka? Co? Gołymi rękami? Krause zrobił krok w tył. - Bój się nieznanego, Lloyd. To, czego nie wiesz, może cię zabić. - Grozisz mi? - spytał Krause z fałszywą zuchowatością. Cardoni wolno potrząsnął głową. - Wciąż nie rozumiesz, prawda? Jesteśmy tu zupełnie sami. Jeżeli coś się stanie, nikt nie przyjdzie ci na pomoc. Wyprostował się na całą długość i obrócił bokiem, aby być dla swojego dealera mniejszym celem. - Ja honoruję swoje długi i zapłacę ci jutro. Dealer się wahał. Zimne oczy Cardoniego przewiercały go na wskroś. Krause oblizał wargi. Doktor wsiadł do samochodu, a Krause nie zrobił nic, żeby go powstrzymać. - Jutro to będzie trzysta - rzekł Lloyd roztrzęsionym głosem. - Oczywiście, za niewygodę. - Tylko lepiej je przynieś. - Nie ma sprawy, Lloyd. - Cardoni włączył silnik. - Miłego wieczoru. Odjechał, machnąwszy od niechcenia ręką, tak jak po zakończeniu przyjacielskiej rundy golfa. 6 Mary Sandowski otworzyła oczy. Było ciemno choć oko wykol i czuła na sobie ucisk ciepłego, parnego powietrza. Zastanawiała się, czy można czuć dotyk powietrza we śnie, lecz była nazbyt zmęczona, aby znaleźć odpowiedź, zamknęła więc oczy i zasnęła. Mijał czas. Mary znów się ocknęła i siłą woli usiłowała wydobyć się z mgły. Próbowała usiąść. Więzy wpiły się w jej czoło, kostki nóg i przeguby rąk i przykuły ją do miejsca. Wpadła w panikę, zaczęła się szarpać, ale wkrótce zrezygnowała. Leżąc w ciemności i w ciszy, słyszała, jak serce jej się tłucze tap, tap, tap. - Gdzie ja jestem? - zapytała głośno. Jej głos odbił się echem w ciemności. Oddychała głęboko, aż uspokoiła się na tyle, by móc ocenić swoje położenie. Wiedziała, że jest naga, bo czuła podmuch powietrza na ciele. Miała pod sobą prześcieradło, a pod prześcieradłem była twarda wyściełana powierzchnia. Mogła znajdować się na leżance albo na stole do badań jak w szpitalu. Szpital! Na pewno jest w szpitalu. Z całą pewnością w szpitalu. - Halo! Jest tu kto? - krzyknęła. Może jakaś pielęgniarka ją usłyszy. Ktoś przyjdzie i powie jej, czemu jest w szpitalu... jeżeli to jest szpital. Poczuła, że powietrze trochę brzydko pachnie. Brakło w nim antyseptycznego zapaszku, jaki kojarzył jej się z Centrum Medycznym św. Franciszka. Jakieś drzwi się otworzyły. Usłyszała pstryknięcie wyłącznika i blask światła ją oślepił. W odruchu samoobrony zamknęła oczy. Drzwi się zamknęły. - Widzę, że pacjentka nie śpi - rzekł przyjazny głos. Wydał się jej niejasno znajomy. Otworzyła wolno oczy, mrużąc je przed blaskiem żarówki, która wisiała prosto nad jej głową. - Spodziewam się, że odpoczęłaś. Mamy dużo do zrobienia. - Gdzie ja jestem? - zapytała. Nie było odpowiedzi. Słyszała odgłos butów stąpających po podłodze. Wytężyła wzrok, żeby zobaczyć człowieka stojącego u stóp stołu. - Co mi jest? Czemu tu jestem? Jakiś kształt przesunął się między nią a żarówkę. Zobaczyła kawałek zielonego szpitalnego kitla, jakie noszą chirurdzy w czasie operacji. Serce jej drgnęło. Poczuła ukłucie igły w żyłę. - Co pan robi? - spytała zaniepokojona. - Daję ci małe coś, co zwiększy twoją wrażliwość na ból. - Co takiego? - zapytała, niepewna, czy dobrze zrozumiała.
Nagle coś ją ścisnęło w gardle. Każdy nerw w jej ciele zaczął swędzić. Oddychała ciężko, poczuła, że się poci. Jej skóra jakby parowała lękiem. W jednej chwili leżące pod nią prześcieradło zwilgotniało i stało się szorstkie, a powietrze, które owiewało jej nagie ciało, raptem stało się szorstkie jak papier ścierny. Na jej lewą pierś wsunęła się dłoń. Była nie do zniesienia zimna, niczym suchy lód. - Błagam - prosiła. - Niech mi pan powie, co się dzieje. Kciuk pieścił jej sutek i Mary poczuła tak intensywny lęk, aż wygięła się w łuk. - Dobrze - zauważył głos. - Bardzo dobrze. Ręka się cofnęła. Panowała kompletna cisza. Mary zagryzła wargę i usiłowała przestać się trząść. - Proszę mówić do mnie - błagała. - Czy jestem chora? -Usłyszała nieomylny brzęk instrumentów chirurgicznych, uderzających przypadkowo o siebie. - Będzie pan operował? Doktor nie odpowiedział. - Nazywam się Mary Sandowski. Jestem pielęgniarką. Jeżeli się dowiem, co pan zamierza zrobić, zrozumiem i nie będę się bała. - Doprawdy? Doktor zachichotał i podszedł do niej z boku. Zobaczyła blask tańczący na gładkiej stali ostrza skalpela. Teraz zaczęła bełkotać ze strachu, ale doktor nie odpowiedział na jej pytanie, tylko zanucił coś pod nosem. - Czemu pan to robi? - załkała. Doktor po raz pierwszy zainteresował się jej słowami. Przez chwilę rozmyślał nad jej pytaniem. Potem pochylił się i szepnął: - Robię to, bo chcę, Mary. Bo mogę. 7 Amanda Jaffe wykonała nawrót i poczuła, jak stopa ześlizguje jej się po kafelkach, gdy odbijała się z przewrotki od ściany basenu. Ten zły nawrót zachybotał jej ciałem, kiedy ruszała na ostatni odcinek ośmiuset metrów w stylu dowolnym i musiała walczyć z wodą, aby wyrównać. Była na skraju wyczerpania, ale ruszyła do końcowego sprintu. Gdy przez spienioną wodę zobaczyła odległą ścianę, zacisnęła zęby, zdobyła się na ostatni ogromny wysiłek, rzuciła się do przodu i opadła na ścianę basenu. Przed nią nad basenem wisiał zegar. Zsunęła gogle na czoło. Jęknęła, kiedy zobaczyła, jaki osiągnęła czas. Daleko jej było do wyniku, który uzyskała przed pięcioma laty w finałach mistrzostw Pacific-10. Ściągnęła z głowy czepek pływacki i rozpuściła długie czarne włosy. Miała imponującą figurę, o ramionach szerokich i muskularnych od wieloletniego startowania w zawodach. Kiedy jej oddech się wyrównał, jeszcze raz spojrzała na zegar i zauważyła, że czas dochodzenia do siebie był też dużo wolniejszy niż wtedy, kiedy miała dwadzieścia jeden lat. Przez króciutką chwilkę myślała, czy nie popływać jeszcze trochę, ale wiedziała, że ma dosyć. Wydźwignęła się z basenu i skierowała do jacuzzi, gdzie zamierzała się pławić, póki ból w zmęczonych mięśniach nie ustąpi. Amanda ubrała się i poszła do recepcji YMCA, gdzie stanęła w kolejce, żeby oddać klucz i wziąć swoją legitymację członkowską. Już kiedy brała prysznic, zwróciła uwagę na kobietę stojącą przed nią. Kobieta miała umięśnioną figurę kogoś, kto ćwiczy hantlami i uprawia biegi. Wzięła swoją kartę od recepcjonistki i podeszła do równie zwracającego uwagę wyglądem mężczyzny w granatowym dresie. Stanowili niezłą parę. Mężczyzna był atletycznie zbudowany, miał ciemną cerę i niebieskie oczy, a kosmyk czarnych włosów opadał mu na czoło jak u małego chłopca. Amanda ściągnęła brwi. W tym towarzyszu kobiety było coś znajomego, ale nie mogła sobie przypomnieć, gdzie go już widziała. Potem uśmiechnęła się, bo sobie przypomniała. - Tony? Mężczyzna się odwrócił. - Jestem Amanda Jaffe. Twarz Tony'ego Fiori pojaśniała.
- Mój Boże, Amanda, oczywiście! Ile to już lat? - Osiem, dziewięć... - odparła Amanda. - Kiedy wróciłeś do Portland? - Jakiś rok temu. Jestem lekarzem. Odbywam staż w Centrum Medycznym Św. Franciszka. - Wspaniale! - A co ty robisz? - Jestem adwokatem. - Ale nie w sprawach o niewłaściwe leczenie? - Nie, pracuję w firmie ojca. - Amanda się roześmiała. - Wybacz, gdzie moje maniery. - Tony zwrócił się do swojej towarzyszki: - Amanda Jaffe, Justine Castle. Justine jest moją przyjaciółką ze szpitala, równie jak ja przepracowaną i słabo opłacaną stażystką. Amanda i ja chodziliśmy do tej samej szkoły średniej, a nasi ojcowie byli wspólnikami w firmie adwokackiej. Justine stała w milczeniu, kiedy Amanda i Tony rozmawiali. Teraz uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń. Dłoń była chłodna w dotyku, a jej uścisk mocny. Amanda uznała, że uśmiech młodej kobiety wydawał się sztuczny. Tony spojrzał na zegarek. - Musimy wracać do Św. Franciszka - rzekł. - Wspaniale było cię spotkać. Może kiedyś umówimy się na lunch. - Z przyjemnością. Miło było cię poznać, Justine. Justine skinęła głową i poszli z Tonym na parking. Amanda zaparkowała na ulicy. Z lekkim uśmiechem szła w stronę swego samochodu. Tony był zawsze przystojniacha i mogła o nim tylko marzyć, gdy była nędzną pierwszoklasistką, a on kończącym szkolę bożyszczem. Wtedy różnica wieku między nimi była ogromna. Obecnie już nie wydawała się tak wielka. Może zaprosi go kiedyś na kawę. Roześmiała się. Gdyby przyjął zaproszenie, jej życie towarzyskie poprawiłoby się o sto procent. Jedyny mężczyzna w jej wieku w firmie był żonaty, a ona spędzała większość czasu w bibliotece prawniczej, która nie była zatłoczona nieżonatymi flirciarzami. Zrobiła kilka rund po barach z koleżankami ze szkoły, ale nie spodobała jej się wymuszona wesołość. Prawdę mówiąc, uznała umawianie się na randki za niemiłe. Większość mężczyzn, z którymi się umawiała, prędko przestawała ją interesować. Jedyny poważny romans przeżyła z kolegą z prawa. Romans się skończył, kiedy on został zatrudniony przez jedną z firm z Wall Street, a ona podjęła pracę w Sądzie Apelacyjnym Stanów Zjednoczonych z siedzibą w San Francisco. Todd uzależnił ich dalszy związek od tego, czy Amanda zrezygnuje z tego stanowiska i pozostanie w Nowym Jorku. Amanda zdecydowała jednak raczej zrezygnować z Todda i nigdy nie żałowała swojej decyzji. Chociaż nie tęskniła za Toddem, tęskniła za byciem z kimś. Mile wspominała kupowanie niedzielnego „New York Timesa" o pierwszej w nocy i czytanie go nad opiekanymi w tosterze bajglami i kawą. Lubiła poranny seks i poczucie bliskości z kimś ciepłym i przyjaznym. Nie zamierzała zrezygnować ze swojej tożsamości dla jakiegokolwiek mężczyzny, ale były chwile, gdy miło jej było mieć kogoś w pobliżu. Zastanawiała się, czy Tony i Justin byli czymś więcej niż tylko przyjaciółmi. Zastanawiała się też, czy przyjmie zaproszenie na filiżankę kawy. 8 Pogoda w Portland była chłodna i wilgotna i Bobby Vasquez czuł się zmęczony i zniecierpliwiony. Ten żylasty policjant z obyczajówki przez ostatnie dwa tygodnie usiłował zaskarbić sobie zaufanie drobnego narkomana, którego brat miał powiązania z kilkoma bardzo poważnymi przestępcami. Narkoman był chytry i podejrzliwy i Vasquez już zaczął myśleć, że tylko traci czas. Właśnie pisał raport z ostatniego spotkania z nim, kiedy recepcjonistka wywołała go do telefonu. - Mam bardzo dziwnego rozmówcę na linii. - Przełącz go do kogoś innego.
Vasquez wciąż miał na sobie poplamione dżinsy, podartą flanelową koszulę i czerwono-czarny podkoszulek, które nosił bez przerwy przez dwa dni. Ubranie śmierdziało i on sam śmierdział, i nie chciał od życia niczego więcej poza kąpielą, szóstką piwa i wieczorną transmisją telewizyjną meczu. - Poza panem nie ma nikogo - rzekła recepcjonistka. - Więc weź jego numer, Sherri, jestem zajęty. - Panie detektywie Vasquez, mam jakieś dziwne przeczucie. Ten człowiek zmienia swój głos jakimś elektronicznym urządzeniem. Sherri pracowała dopiero od niedawna i traktowała każdy nowy przypadek jakby to było coś rewelacyjnego. Vasquez zdecydował, że będzie łatwiej przyjąć ten telefon niż kłócić się z nią, a już zdecydowanie ciekawiej niż pisać raport. Podniósł słuchawkę. - Tu detektyw Vasquez. Kto mówi? - Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzał - rzekł jego rozmówca poprzez urządzenie, które wydawało jakiś niesamowity, monotonny dźwięk. - Doktor Vincent Cardoni, chirurg z Centrum Medycznego Św. Franciszka, nabył ostatnio dwa kilogramy kokainy od Martina Breacha. Cardoni ukrywa tę kokainę w swoim domku w górach. Zamierza sprzedać ją dwóm facetom z Seattle w ciągu tygodnia. - Gdzie jest ten domek? Rozmówca podał Vasquezowi położenie domku. - To bardzo interesujące - zaczął mówić Vasquez, ale w słuchawce zapadła cisza. Spojrzał na słuchawkę, a potem w przestrzeń. Tajemniczy donosiciel wyrzekł magiczne słowo. Vasqueza nie interesował jakiś lekarz-narkoman. Co innego Martin Breach. Byli już bliscy postawienia Breacha w stan oskarżenia przed dwoma laty, gdy Mickey Parks, gliniarz wynajęty z departamentu policji południowego Oregonu, wkradł się w szeregi organizacji Breacha. Vasquez był prowadzącym Parksa i bardzo zżyli się ze sobą. Na tydzień przed aresztowaniem Breacha Parks znikł. Przez następny miesiąc brygada do spraw narkotyków otrzymywała paczki zawierające poszczególne części ciała policjanta. Wszyscy wiedzieli, że to Breach zabił Parksa, dowiedziawszy się, iż jest policjantem, ale nie było ni śladu dowodu łączącego Breacha z tym morderstwem. W czasie przesłuchania Breach sobie dowcipkował, a detektywi, włącznie z Vasquezem, patrzyli na to bezradnie. Vasquez okręcił się na krześle i wyobraził sobie doktora w kajdankach w pokoju przesłuchań, w rozwiązanym krawacie, zmiętej koszuli i z kroplami potu na czole. Doktor w tych okolicznościach zapewne szybko by zmiękł. Dość byłoby nakreślić kilka obrazków z przebywania w towarzystwie pomylonych motocyklistów, miejscowych rozrabiaków i śliniących się pedałów, żeby wolał napić się benzyny niż pójść do więzienia. Bez zbytniego wysiłku udałoby się przekonać przerażonego doktorka, że zdradzenie Martina Breacha jest łatwiejsze od picia uniwersalnej bezołowiowej. Vasquez okręcił się jeszcze raz i pomyślał o pierwszej przeszkodzie, jaką przewidywał. Żeby zaaresztować doktora, Vasquez potrzebował dowodu. Kokaina by wystarczyła, ale jak miał znaleźć towar Cardoniego? Sądy orzekły, że telefoniczny donos od nieznanego informatora nie jest dostateczną podstawą do wydania nakazu rewizji. Jeśli informator nie podaje swojego nazwiska, może być żartownisiem albo kłamcą, który ma złość do człowieka, na którego donosi. Informacja od anonimowego informatora musiała zostać potwierdzona, zanim sędzia zechce ją rozważyć. Vasquez nie mógł dostać nakazu rewizji domku w górach, póki nie przedstawi dowodu, że kokaina się w nim znajduje. Wiedział, że to nie będzie łatwe, ale przygwożdżenie Breacha zasługiwało na ten trud.
9 Na prawie pustym parkingu Rebel Tavern zachrzęścił żwir pod kołami matowozielonego camaro Bobby'ego Vasqueza. Po obu stronach wejścia stały zaparkowane dwa harleye i okryty kurzem pikap. Vasquez zajrzał na tył parkingu i dostrzegł wiśniowego cadillaca Arta Prochaski, zaparkowanego pod nagimi konarami jedynego na parkingu drzewa. W nocy Rebel Tavern wyglądała jak jakaś scena z apokaliptycznego filmu science fiction. Brodate, niemyte ciała odziane w skóry i ozdobione przerażającymi tatuażami stały czterema rzędami przy barze, ogłuszająca muzyka uniemożliwiała rozmowę, krew lała się pod byle pretekstem. Lecz o trzeciej po południu w piątek niemiłosierne słońce ukazywało spłowiałą farbę na ścianach tawerny, a szafa grająca była dostatecznie ściszona, by skacowani mogli to znieść. Vasquez wszedł do tawerny i zaczekał, aż oczy przywykną do mroku. Jego śledztwo nie szło dobrze. Rada Inspektorów Medycznych prowadziła dochodzenie w sprawie Vincenta Cardoniego i jego zachowanie w Centrum Medycznym stawało się coraz bardziej dziwaczne, krążyły nawet pogłoski, że zażywa kokainę. Lecz żadna z tych informacji nie była dostatecznym powodem, by móc otrzymać nakaz rewizji jego domku w górach celem znalezienia dwóch kilogramów kokainy. Vasquez był zrozpaczony, zaaranżował więc to spotkanie z Artem Prochaską, który ostatnio naraził się federalnym. Vasquez musiałby pomóc Prochasce wykaraskać się z kłopotów z federalnymi, jeżeli chciał uzyskać informację. Była to dla niego perspektywa równie pociągająca co badanie prostaty, ale wyglądało na to, że goryl Breacha był jego jedyną nadzieją. Prochaska stał ze szklanką szkockiej przy barze. Kiedy Vasquez zamawiał piwo, Prochaska wyszedł do toalety. W chwilę później Vasquez poszedł za nim. Gdy tylko wszedł, Prochaska zamknął drzwi na klucz i przycisnął go twarzą do ściany. Vasquez spodziewał się, że zostanie obszukany i stłumił impuls, by zdzielić gangstera butelką piwa w twarz. Kiedy ten zakończył obszukiwanie, cofnął się i kazał Vasquezowi się odwrócić. Policjant stał dostatecznie blisko, by wyczuć zapach czosnku w oddechu Prochaski. - Długo cię nie widziałem, Art. - Gdybym cię nigdy nie widział, to byłoby dla mnie za długo, Vasquez - odrzekł Prochaska głosem, który brzmiał jak chrzęst kół samochodu na żwirze. Vasquez wypił łyczek piwa i oparł się plecami o ścianę toalety. - Podobno jesteś oskarżony o posiadanie z zamiarem sprzedaży. Chcę ci pomóc z federalnymi. Prochaska się zaśmiał. - Co, urodziłeś się na nowo? - Nie bądź taki cyniczny. Wiadomo, że pomagałem większym od ciebie dupkom, kiedy to było dla mnie korzystne. - Przestań zabierać mi czas i powiedz, czego chcesz. - Potrzebuję informacji o doktorze Vincencie Cardonim, chirurgu z Centrum Medycznego. - Nie znam go. - Słuchaj, Art, wiesz, że nie jesteśmy na podsłuchu. To jest między nami. Ja tylko szukam potwierdzenia informacji, jaką uzyskałem. - Jak mogę ci pomóc, jeżeli nie znam faceta? - Powiedz mi, czy Martin Breach sprzedał mu dwa kilo kokainy. Prochaska poruszał się bardzo szybko jak na człowieka swojego wzrostu. Zanim Vasquez zdążył zareagować, Prochaska przyszpilił go do ściany i przycisnął przedramię do jego krtani. Butelka z
piwem upadła i rozbiła się na podłodze. Prochaska podbił szczękę Vasqueza do góry tak, że ten musiał patrzeć mu w oczy. - Powinienem ci zgnieść gardło i skopać cię na śmierć za samą sugestię, że mógłbym złożyć donos na swojego najlepszego przyjaciela. Vasquez próbował się uwolnić, ale Prochaska mocno go przyciskał. Detektyw szarpał się w przerażeniu, zużywając resztkę powietrza w płucach, lecz Prochaska ściskał go niczym kaftan bezpieczeństwa. W chwili gdy Vasquez zaczynał tracić przytomność, Prochaska zwolnił ucisk i odstąpił w tył. Vasquez osunął się na ścianę i chwytał ustami przesycone uryną powietrze. Prochaska uśmiechnął się złośliwie. - O, jakie to łatwe - rzekł. I wyszedł. 10 W godzinę później Bobby Vasquez skręcił na dwupasmową szosę prowadzącą w góry koło Cedar City. Droga szybko nabierała wysokości. Niskie chmury otulały szczyty wysokich zielonych wzgórz i powietrze było ciężkie od zapowiedzi śniegu. Wzdłuż północnej strony szosy w luce między piętrzącymi się drzewami po wielkich szarych gładkich kamieniach mknęły w dół wody potoku. Po stronie południowej szosa biegła wzdłuż rzeki, której wody pieniły się miejscami biało, kiedy indziej pełzły z leniwą obojętnością. Kiedy Mickey Parks pracował jako tajniak pośród ludzi Breacha, Vasquez był jedynym człowiekiem, z którym Parks mógł rozmawiać bez obawy, że się zdradzi. Zwierzał się Vasquezowi ze swoich obaw i nadziei, jak gdyby ten był księdzem w konfesjonale. Vasquez z czasem polubił i zaczął podziwiać naiwnego i pełnego oddania gliniarza. Jego śmierć mocno go ugodziła. Odmowa potwierdzenia donosu przez Prochaskę nie odwiodła go od ścigania zabójców Parksa. Uczyniła go jedynie bardziej zdeterminowanym, by dopaść Breacha. Od szosy wiodła do domku krótka wąska droga gruntowa. Gęste szpalery piętrzących się drzew iglastych zdusiły słabe światło zachodzącego słońca i podjazd okrywały mroczne cienie. Gdy przejechał kilkaset metrów, światła samochodu padły na nowoczesny dom z ociosanych cedrowych belek z wysokimi panoramicznymi oknami i rozległym pomostem wzdłuż północnej i zachodniej ściany. Kamienny komin stanowił część wschodniej ściany domu i wznosił się wysoko nad spiczasty, kryty gontem dach. Vasquez zastanawiał się, ile ten „domek" Cardoniego mógł kosztować. Vasquez nawet przed rozwodem mógłby sobie pozwolić najwyżej na połowę takiego. Zaparkował samochód tak, że stał zwrócony przodem w kierunku szosy. Włożył lateksowe rękawiczki i ruszył w stronę domu. Przestępczość prawie nie istniała wśród tutejszej górskiej społeczności i w domu nie było alarmu. Gdy wejdzie do środka, popełni przestępstwo, ale musiał wiedzieć, czy Cardoni naprawdę ukrywa dwa kilo kokainy w swoim domu. Jeśli znajdzie towar, wyjdzie i wymyśli jakiś sposób, aby otrzymać nakaz. Mógłby nawet zacząć śledzić Cardoniego i spróbować przyłapać go na sprzedaży. Najważniejsze to się przekonać, czy nie zrobiono z niego wariata. Podniósł kołnierz, aby osłonić się od chłodu i obszedł dom dookoła, sprawdzając drzwi, zanim spróbuje się włamać. Poszczęściło mu się, kiedy nacisnął klamkę małych drzwi w tyle garażu. Drzwi ustąpiły. Zapalił światło w garażu i przeszukał go. Garaż sprawiał wrażenie nie używanego. Na ścianach nie wisiały żadne narzędzia, nie dostrzegł też przyborów ogrodniczych ani innych leżących gratów. Nie znalazł też kokainy, lecz znalazł klucz do domu wiszący na gwoździu. W chwilę później stał w holu na dole, u stóp schodów. U szczytu schodów był salon ze ścianą ze szkła, która dawała panoramiczny widok na las. Coś się poruszyło na krawędzi pola jego widzenia i już sięgnął po broń, gdy uświadomił sobie, że to jeleń znikający wśród drzew. Odetchnął i zapalił światło. Nie bał się, że zostanie przyłapany. Najbliższy sąsiad Cardoniego był prawie pół kilometra stąd. Salon był skąpo umeblowany. Tandetne meble nie pasowały do tak drogiego domu. Uderzyło go, że nigdzie nie ma brudu ani kurzu, zupełnie jakby ktoś ostatnio posprzątał w salonie. W spiżarni były plastykowe talerzyki i kubki, w szufladach kilka nie pasujących do siebie utensyliów. Obok
zlewu stał dzbanek do połowy wypełniony kawą. Vasquez zauważył też garnek do parzenia kawy, zawierający niewielką jej ilość. Dotknął garnka. Był zimny. Sypialnia też stwarzała wrażenie niezamieszkanej. Vasquez dostrzegł pustą półkę na książki, drewniane krzesło z prostym oparciem i tandetny materac leżący na podłodze. Na materacu nie było prześcieradeł, jedynie kilka wyschniętych brązowych plam, które wyglądały jak krew. Vasquez przeszukał szafy i przyległą łazienkę. Potem przeszedł do innych pokoi na głównym piętrze. Im dłużej szukał, tym większy niepokój go ogarniał. Nigdy nie widział tak schludnego opuszczonego domu. Jeśli nie liczyć dzbanka do kawy i garnka do jej parzenia, nigdzie nie było żadnych oznak życia. Przeszukawszy główne piętro, zszedł jeszcze do sutereny. Były tam cztery pokoje, z których jeden zamknięto na kłódkę. Przeszukał najpierw trzy niezamknięte. Wszystkie były puste i bez śladu brudu czy kurzu. Zajął się więc drzwiami zamkniętymi na kłódkę. Miał z sobą komplet wytrychów i wkrótce znalazł się wewnątrz długiego, wąskiego pomieszczenia o szarych betonowych ścianach i podłodze. Jakiś słaby nieprzyjemny zapach unosił się w powietrzu. Rozejrzał się. W jednym kącie był zlew, w drugim stała lodówka. Pomiędzy nimi, na środku pokoju, stał stół operacyjny. Z wyściełanego blatu stołu zwisały skórzane paski służące do unieruchomiania rąk, nóg i głowy pacjenta. Metalowa taca do narzędzi chirurgicznych używanych w czasie operacji była pusta. Detektyw zbadał pilniej podłogę wokół stołu operacyjnego i dostrzegł kilka plam krwi. Ukląkł, żeby się lepiej przyjrzeć krwi i zobaczył coś pod stołem. Był to skalpel. Podniósł go delikatnie i dokładnie obejrzał. Plamki zaschłej krwi pokrywały ostrze i rączkę. Położył skalpel ostrożnie na tacy, po czym skierował uwagę na lodówkę. Chwycił za rączkę. Drzwi początkowo nie chciały się otworzyć, potem ustąpiły. Detektyw zamrugał oczami i puścił rączkę jak oparzony. Drzwi lodówki zatrzasnęły się, a Vasquez zwalczył odruch, żeby uciec z pokoju. Zaczerpnął głęboko tchu i znowu otworzył lodówkę. Na górnej półce stały dwa szklane słoje z zakręcanymi wieczkami i napisem Viaspan. Słoje były pełne przezroczystego płynu o żółtawym zabarwieniu. Na dolnej półce dostrzegł torebkę plastykową wypełnioną białym proszkiem. Jednakże nie dwu-kilogramową. Kilka dni później stanowe laboratorium kryminalistyki doniesie, że ten proszek do istotnie kokaina. Do tej pory jednak Vasquez będzie miał kłopot z pamiętaniem, że kokaina miała jakikolwiek związek ze sprawą przeciwko doktorowi Vincentowi Cardoniemu. Co natomiast Bobby Vasquez będzie pamiętał przez resztę swego życia, to martwe oczy, które patrzyły na niego z dwóch odciętych głów stojących na środkowej półce. 11 Szeryf okręgu Milton, Clerk Mills, mężczyzna o sennych oczach, zmierzwionej brązowej czuprynie i sumiastych wąsach musiał dokonać nadludzkiego wysiłku, żeby zachować zimną krew, kiedy Vasquez pokazał mu ucięte głowy. Obie należały do białych kobiet. Jedna miała kształt owalny i blond włosy, sztywne i lepkie. Była oparta o wewnętrzną ścianę lodówki niczym filmowy rekwizyt do horroru. Druga miała włosy czarne i opierała się o pierwszą. Oczy w obu czaszkach były wywrócone do góry tak, że źrenic prawie nie było widać. Skóra wyglądała jak blada guma stworzona przez specjalistę od efektów specjalnych i była poszarpana i nierówna w miejscu odcięcia od reszty ciała. Jake Mullins, zastępca Millsa, chwilę mrugał gwałtownie powiekami, a potem szybko wycofał się z pokoju. Człowiekiem, na którym widok tej okropności w lodówce wywarł najmniejsze wrażenie, był Fred Scofield, prokurator okręgowy. Scofield, potężny mężczyzna na granicy otyłości, walczył w Wietnamie i był prokuratorem w wielkim mieście, zanim zapragnął spokoju i odosobnienia górskiej społeczności w Cedar City. - Co teraz powinniśmy zrobić, Fred? - spytał szeryf. Szeryf żuł nie zapalone cygaro i patrzył beznamiętnie na głowy. Odwrócił się plecami do lodówki i rzekł do roztrzęsionego policjanta:
- Myślę, że powinniśmy wynieść się stąd, żeby nie nabałaganić na miejscu zbrodni. Potem ty zadzwoń i poproś policję stanową o przysłanie tu sądowej ekipy technicznej. Zabrali zastępcę szeryfa pobladłego jak głowy w lodówce i kiedy Mills dzwonił do policji stanowej a zastępca szeryfa padł na kanapę w salonie, Scofield wyprowadził Bobby'ego na pomost i zapalił cygaro. Było zimno, ale chłodne wiejskie powietrze stanowiło przyjemną odmianę po zaduchu zaimprowizowanej sali operacyjnej w suterenie. - Co cię sprowadziło do tego domu okropności, detektywie? Vasquez przygotował sobie odpowiedź, czekając na policję, i miał ją jak na zamówienie. Myślał, że jeśli ten twardy prokurator okręgowy ją kupi, zdołają sprzedać każdemu. - Prowadzę dochodzenie w sprawie anonimowego donosu, że pewien doktor nazwiskiem Cardoni planuje sprzedaż dwóch kilogramów kokainy, które zakupił od Martina Breacha, jednego z większych handlarzy narkotyków. - Wiem, kto to Breach - powiedział Scofield. - Ta kokaina miała być ukryta w tym domu. - Zakładam, że znalazłeś potwierdzenie donosu, zanim wtargnąłeś do domu doktora Cardoniego? Księżyc świecił słabo, lecz Scofield widział oczy Vasqueza w blasku padającym z salonu. Przyglądał się im pil- nie, gdy Vasquez odpowiadał na pytanie bez jednego mrugnięcia. - Art Prochaska, prawa ręka Breacha, wpadł ostatnio w ręce policji federalnej. Przycisnąłem go i zgodził się mówić o Cardonim, jeżeli mu pomogę w jego sprawie federalnej i nie włączę do obecnej. - Ale go z niej nie wybronisz. - Nie. Już nie. Mamy do czynienia z seryjnym morderstwem. To wiele zmienia. Scofield kiwnął głową, ale Vasquezowi się wydało, że ujrzał błysk sceptycyzmu w jego oku. - Prochaska potwierdził, że Cardoni kupował małe ilości do własnego użytku od jednego z jego sprzedawców aż do pewnego dnia przed kilku tygodniami, kiedy to nagle zażądał dwóch kilogramów. Cardoni był wypłacalny, więc Breach sprzedał mu prochy. Prochaska nie powiedział, że doktor miał kupca i sprzedaż miała nastąpić dzisiaj. Szczęka Scofielda opadła i mało nie zgubił cygara. - Chcesz powiedzieć, że Cardoni i jego klient mogą być właśnie w drodze tutaj? - Nie sądzę. Myślę, że przegapiliśmy sprzedaż. Szukałem wszędzie. Jedyną kokainą, jaką znalazłem, jest ta niewielka ilość w lodówce. Scofield pociągał cygaro w zamyśleniu. - Dopiero się poznaliśmy, detektywie. Jedyne, co o tobie wiem, to że jesteś zaprzysiężonym stróżem prawa. Ale wiem parę rzeczy o Martinie Breachu i Arcie Prochasce. Szczerze mówiąc, trudno mi uwierzyć, by Prochaska zechciał się zadawać z jakimkolwiek policjantem, a tym bardziej rozmawiać z nim o sprawach Martina Breacha. - Ale tak było, proszę pana. - Prochaska zaprzeczy wszystkiemu. - Być może, lecz wtedy będzie moje słowo przeciwko jego słowu. - Słowo doświadczonego policjanta przeciwko słowu handlarza narkotyków - rzekł Scofield, kiwając głową w zamyśleniu. - Właśnie. Scofield nie wyglądał na człowieka, który kupi wszystko, co Vasquez zechce mu sprzedać. - Czemu nie złożyłeś wszystkich tych informacji pod przysięgą i nie przedstawiłeś ich sędziemu, żeby uzyskać nakaz rewizji domu doktora Cardoniego? - Nie było czasu. Zresztą nie potrzebowałem nakazu. Zaistniały tu okoliczności naglące - rzekł Vasquez, cytując jeden z wyjątków od zasady, że rewizje należy przeprowadzać z nakazem. - Prochaska powiedział, że sprzedaż ma nastąpić dzisiaj, ale nie wiedział, o której godzinie.