8 stycznia 2007 roku o godzinie trzynastej czterdzieści
zmarła Doreen, z którą byłem żonaty
przez trzydzieści osiem lat.
Moja bohaterka, uosobienie klasy, tak bliska doskonałości,
jak to możliwe dla człowieka.
Wszyscy ją kochali. Nadal żyje w moim sercu.
PROLOG
Choć wizytę u Roya Kineera, emerytowanego przewodniczącego
Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, Brad Miller miał zapla-
nowaną dopiero na dziewiątą, obudził się już o szóstej rano. Zbyt
podenerwowany, by spać dalej, poszedł do łazienki, żeby przygo-
tować się do tego najważniejszego spotkania w życiu. W normal-
nych okolicznościach niecierpliwie wyczekiwałby na sposobność
znalezienia się w pobliżu tego intelektualnego giganta. Nie tak
dawno zresztą czytał na wydziale prawa uzasadnienia wyroków
Kineera o przełomowym znaczeniu. Ale to nie renoma sędziego
sprawiała, że ręce trzęsły się Bradowi przy goleniu. Przerażała go
świadomość, że mógł się mylić, że na podstawie dowodów wycią-
gnął złe wnioski. A z drugiej strony, co jeśli jednak miał rację?
Brad wpatrywał się we własną, odbitą w lustrze, na pół ogoloną
twarz. Nic w jego przeciętnym wyglądzie nie było wyjątkowe, po-
dobnie jak w życiowych dokonaniach. Miał dwadzieścia sześć lat,
czarne kręcone włosy, prosty nos i jasnoniebieskie oczy ‒ chociaż
niebrzydki, na modela się nie nadawał. W sporcie nieźle mu szło i
udało mu się nawet zostać drugim najlepszym zawodnikiem w dru-
żynie tenisowej w college'u, ale jego sportowe uzdolnienia nie pre-
destynowały go na mistrza. Na tyle dobrze radził sobie na prawie,
że powierzono mu redagowanie „Przeglądu prawniczego”, ale ni-
gdy nie dostał żadnej nagrody akademickiej, pracę zaś znalazł w
7
największej firmie prawniczej w Oregonie jako adwokat stażysta,
co oznaczało, że plasował się na najniższym szczeblu bardzo wyso-
kiej drabiny. Aż do tego dnia był człowiekiem zupełnie pozbawio-
nym znaczenia. Jeśli jednak się nie mylił, miał szansę stać się klu-
czową postacią największego politycznego skandalu w historii
Ameryki.
♦ ♦ ♦
Odgłos płynącej wody obudził Danę Cutler, która zawsze spała
jak zając. W jednej chwili przypomniała sobie, że jest w jednej z
kryjówek FBI, a zaraz potem zyskała pewność, iż nic jej nie grozi.
Brad Miller znajdował się w sąsiednim pokoju i prawdopodobnie
brał prysznic. W czasie gdy wyrównywał się jej oddech, patrzyła na
cienie przesuwające się po białym suficie. Kiedy już zupełnie się
uspokoiła, wstała z łóżka.
Dana spała w podkoszulku i figach. Wyglądała w nich seksow-
nie, dopóki nie zdjęła podkoszulka, odsłaniając blizny na piersiach i
brzuchu. Chirurgia plastyczna i czas zmieniły większość z nich w
blade, o dziwnych kształtach pamiątki po czymś naprawdę paskud-
nym. Myjąc się, a potem ubierając, Dana myślała o spotkaniu, które
czekało ją później tego ranka. Modliła się, by stanowiło początek
powrotu do normalności. Była już zmęczona dramatycznymi wyda-
rzeniami, miała dość roli ściganej zwierzyny; tęskniła do cichych i
spokojnych dni.
♦ ♦ ♦
Brad skończył się myć i włożył najlepszy garnitur. Zanim zszedł
na dół, rozsunął zasłony i wyjrzał z okna domu-kryjówki, oddzielo-
nego od lasu szerokim pasem pola. Liście zmieniały barwy z zielo-
nej na jaskrawoczerwoną i żółtą. Niebo było bezchmurne, przez co
kolory wydawały się bardziej soczyste niż w świetle słońca. Pod
oknem agent patrolował teren. Ochroniarz odetchnął głęboko,
8
wypuszczając z ust powietrze zmieniające się w przejmującym
chłodzie jesiennego powietrza w kłąb pary.
Brad odwrócił się od okna i ruszył do kuchni. Nie czuł głodu, ale
wiedział, że powinien coś zjeść. Cała dostępna energia będzie mu
potrzebna na spotkaniu z sędzią Kineerem, który zrezygnował z
życia emeryta i rzucił się w wir śledztwa, zajmującego pierwsze
strony wszystkich gazet w kraju. Prezydenci Stanów Zjednoczo-
nych byli już podejrzewani o niewierność małżeńską, przekręty
finansowe i działalność przestępczą, ale przeciwko żadnemu z nich,
w czasie gdy sprawował urząd, nie prowadzono dochodzenia w
sprawie morderstwa.
Brad nie znał agenta, który parzył kawę przy kuchennym blacie.
Najprawdopodobniej zaczął służbę, kiedy on położył się już spać.
‒ Chce pan trochę? ‒ zapytał agent, wskazując na dzbanek.
‒ Tak, dzięki. Co jest do jedzenia?
‒ Pełna spiżarka. Niech pan bierze, co chce ‒ jajka, bekon, płat-
ki zbożowe.
Na co dzień Brad jadł najchętniej naleśniki albo omlet, ale tego
ranka apetyt niezbyt mu dopisywał, więc zadowolił się miseczką
płatków z zimnym mlekiem. A potem przeszedł z kubkiem kawy do
salonu. Zapragnął odetchnąć świeżym powietrzem, ale dowodzący
grupą agentów Keith Evans polecił jemu i Danie Cutler, by nie wy-
chodzili z domu i trzymali się z dala od okien. Nagle Bradowi zro-
biło się słabo, bo uświadomił sobie, że rozsuwając zasłony i wyglą-
dając przez okno, stał się doskonałym celem dla snajpera.
‒ Jak kawa?
Brad obrócił się i zobaczył Danę schodzącą po schodach. Miała
na sobie wełniany kostium. Oniemiał na ten widok. Nigdy nie wi-
dział jej ubranej tak oficjalnie.
‒ Jest dobra, mocna ‒ odpowiedział. ‒ Nie spałem tej nocy za
dobrze, więc czegoś takiego właśnie mi potrzeba.
9
‒ Ja też się nie wyspałam.
‒ Powinnaś coś zjeść, zanim pojedziemy.
Dana skinęła głową i poszła do kuchni. Brad patrzył za nią. Cho-
ciaż byli po tej samej stronie, Dana budziła w nim niepokój. Dora-
stał w statecznej rodzinie ze średniej klasy. Aż do chwili gdy w jego
życiu pojawiła się sprawa Clarence'a Little'a, podążał ogólnie apro-
bowaną w średniej klasie ścieżką ‒ college, wydział prawa, praca w
dobrej firmie, planował założenie rodziny i kupienie domu na
przedmieściach. W tym scenariuszu nie było miejsca na skrajną
przemoc, ekshumowanie zwłok, zadawanie się z seryjnymi morder-
cami albo usiłowanie obalenia prezydenta Stanów Zjednoczonych ‒
na rzeczy, którymi zajmował się ostatnio w zbyt dużym wymiarze.
Brad usłyszał, jak agent przywitał się z Daną w kuchni, zanim
przeszedł na tył domu. Talerze zabrzęczały na kuchennym stole.
Dana przygotowywała sobie śniadanie. Brad wiedział, że nie znaj-
dowałby się w kryjówce pilnowanej przez uzbrojonych ludzi, gdyby
nie ona. Siedziałby prawdopodobnie w swoim pokoju wielkości
szafki na szczotki i pisał notatkę do jednego ze współpracowników,
dotyczącą praktycznie pozbawionego znaczenia aspektu likwidacji
przedsięwzięcia wartego wiele milionów dolarów. Ktoś oczywiście
mógłby powiedzieć, że nudzenie się na śmierć jest lepsze niż rze-
czywista śmierć.
CZĘŚĆ PIERWSZA
PROSTE ZADANIE
Waszyngton
Dwa i pół miesiąca wcześniej
1.
Telefon komórkowy Dany Cutler zadzwonił tuż po tym, jak
pick-up Jake'a Teeny'ego zniknął za rogiem, a ona zatrzasnęła za
sobą drzwi domu Jake'a. Opiekowała się jego mieszkaniem, kiedy
wyjeżdżał na dłużej w związku z jakimś zleceniem.
‒ Cutler? ‒ zapytał zachrypnięty głos, gdy tylko odciągnęła
klapkę aparatu.
‒ O co chodzi, Andy? ‒ spytała.
Andy Zipay, były policjant, odszedł z waszyngtońskiej policji w
niejasnych okolicznościach na rok przed rezygnacją Dany. Dana
okazała się jednym z niewielu funkcjonariuszy, którzy nie unikali
Zipaya, a kiedy założył agencję detektywistyczną, robiła z nim inte-
resy. Po pół roku od wyjścia ze szpitala, Dana powiedziała mu, że
chętnie popracowałaby prywatnie, gdyby miał nadmiar zadań, a
zlecenia dawałby jej po cichu. Zipay zlecał jej robotę, kiedy mógł, a
ona doceniała fakt, że nigdy nie zapytał jej o to, co wydarzyło się na
farmie.
‒ Podjęłabyś się pracy dla Dale'a Perry'ego?
‒ Perry to świnia.
13
‒ Zgadza się, ale podobało mu się to, co ostatnio dla niego robi-
łaś, no i dobrze płaci.
‒ Czego chce?
‒ Śledzenie. Wygląda mi to na łatwy zarobek. Potrzebuje kogoś
od zaraz, a ja mam pełny grafik. Wchodzisz w to?
Konto bankowe Dany wymagało zasilenia gotówką. Westchnęła.
‒ Czy powinnam iść do jego biura?
‒ Nie. ‒ Zipay powiedział jej, gdzie ma iść.
‒ Chyba żarty sobie robisz?
♦ ♦ ♦
Była druga nad ranem, kiedy Dana wprowadziła harleya Jake'a
Teeny'ego na parking przed całodobową naleśnikarnią na przedmie-
ściach Marylandu. Miała na sobie czarną skórzaną kurtkę, czarny
podkoszulek i obcisłe dżinsy, strój, który nadawał jej wygląd hardej
kobiety. Nawet bez harleya i takiego ubrania jako rekwizytów, lu-
dzie cofali się instynktownie na widok Dany. Wyglądała na swoje
dwadzieścia dziewięć lat, mierzyła metr siedemdziesiąt pięć, szczu-
pła i muskularna, zawsze wydawała się napięta jak struna. Suro-
wość w jej szmaragdowozielonych oczach onieśmielała.
Zanim weszła do naleśnikami o nazwie Pancake House, zdjęła
kask i rozpuściła długie do ramion kasztanowe włosy. Kiedy minęła
drzwi, na tyłach restauracji dostrzegła Dale'a Perry'ego. Zignorowa-
ła kelnerkę prowadzącą do wolnych stolików i ruszyła od razu do
jego boksu. Był dobiegającym pięćdziesiątki prawnikiem, niskim
mężczyzną z nadwagą, który przygotowywał się do trzeciego roz-
wodu. Jego pucołowata twarz kojarzyła się jej z pyskiem buldoga,
ale Dana miała pewność, że Perry, patrząc w lustro, nie widział te-
go, co widzieli inni ludzie, bo przystawiał się do każdej co atrak-
cyjniejszej kobiety, która pojawiała się na jego drodze. Perry usiło-
wał ją poderwać, kiedy ostami raz dla niego pracowała. Zręcznie
14
przerwała te zaloty i żeby definitywnie odstręczyć go od siebie,
rozpuściła nawet plotkę, że jest lesbijką, ale to najwyraźniej spotę-
gowało jedynie jej wartość jako zdobyczy w oczach lubieżnego
prawnika.
Dana rzadko się uśmiechała, ale kąciki jej ust od razu uniosły się
w rozbawieniu, gdy oceniła miejsce, które wybrał na ich spotkanie i
sposób, w jaki się ubrał. Perry, starszy wspólnik w dużej waszyng-
tońskiej firmie, był bliskim przyjacielem prezydenta i uważano go
za szarą eminencję krajowej sceny politycznej. Należał do męż-
czyzn noszących eleganckie garnitury po trzy tysiące dolarów i za-
łatwiających interesy w barze hotelu Hay-Adams, gdzie waszyng-
tońscy potentaci decydowali o losach świata, sącząc dwudziestopię-
cioletnią szkocką Single Malt. Tej nocy prawnik trzymał w ręku
wyszczerbiony kubek z kiepską kawą, miał na sobie dżinsy i kurtkę
z logo Washington Redskins, ciemne okulary i baseballówkę z cha-
rakterystycznym „W” Washington Nationals z opuszczonym nisko
daszkiem.
‒ Qué pasa? ‒ zapytała Dana, wślizgując się do boksu i zajmu-
jąc miejsce naprzeciwko Perry'ego. Kask motocyklowy położyła na
popękanym winylowym blacie.
‒ W samą porę ‒ warknął prawnik. Dana nie zareagowała.
Przyzwyczaiła się do jego dyktatorskich zapędów. Był typowym
wrednym maczo, który uwielbia gnębić podwładnych. Nie uważała
się za jego podwładną, ale nic nie zyskałaby, dając mu do zrozu-
mienia, co myśli. Nigdy nie pozwalała, by własne ego przeszkodzi-
ło jej w zarobieniu dolara.
‒ Zatem, panie Perry, jaki ma pan problem? ‒ zapytała, zdejmu-
jąc kurtkę.
.Pojawiła się kelnerka i Dana zamówiła kawę. Kiedy kobieta
znalazła się poza zasięgiem słuchu, prawnik wznowił rozmowę.
Choć w pobliżu nie było żadnych innych klientów, zniżył głos i
pochylił się do przodu.
15
‒ Pamiętasz, co ostatnio dla mnie robiłaś?
‒ Śledziłam faceta, który pracował dla jakiegoś senatora?
Perry potwierdził skinieniem głowy.
‒ Przydało się to na coś? ‒ zapytała Dana. Perry uśmiechnął się.
‒ Piękna robota. Puściłem mu taśmę. Zagroził procesem, mó-
wił, że każe mnie aresztować i takie tam bla, bla, bla. Ostatecznie
się ugiął.
‒ Cieszę się, że to zadziałało.
‒ Tak, dobrze się spisałaś.
Teraz przyszła kolej na Danę, żeby skinąć głową. Naprawdę wy-
konała wspaniałą robotę. Pasowała jej praca prywatnego detektywa.
Przez większość czasu, gdy zajmowała się zleceniami Perry'ego,
których jego firma nigdy nie powierzyłaby własnym komórkom
śledczym, kryła się w cieniu. Poza tym honoraria za zadania, któ-
rym daleko było do koszerności, wynosiły więcej niż przeciętna
stawka za godzinę. Nie płaciła też od nich podatku, bo zawsze do-
stawała gotówkę pod stołem.
Kelnerka wróciła z kawą dla Dany. Kiedy odeszła, Perry sięgnął
do szarej koperty, leżącej na siedzeniu obok niego. Przesunął po
stole kolorowe zdjęcie młodej kobiety.
‒ Nazywa się Charlotte Walsh. Ma dziewiętnaście lat, jest stu-
dentką American University. Zanim stąd wyjdziesz, dam ci jej adres
i kilka innych informacji.
Dana wpatrywała się w fotografię. Dziewczyna była ładna. Nie,
więcej niż ładna. Miała uroczy, niewinny wyraz twarzy niczym
grzeczna panienka z filmów o nastolatkach, niebieskie oczy i je-
dwabiste blond włosy. Dana mogła się założyć, że to cheerleaderka.
‒ Mój klient chce, żeby ktoś za nią chodził wszędzie, gdzie pój-
dzie. ‒ Perry wręczył Danie telefon komórkowy. ‒ Klient chce też,
żeby na bieżąco informować go o wszystkim, co Walsh robi. ‒
Przesunął po blacie kartkę z numerem telefonu. ‒ Zostawiaj
16
wiadomość na poczcie głosowej o każdym jej ruchu, zdawaj relacje
ze wszystkiego, co robi. Zdjęcia też. Będziesz mi przekazywała
kompletne materiały, które zdobędziesz. Nie zatrzymasz żadnych
kopii.
Dana zmarszczyła czoło.
‒ Ta mała jest zwyczajną studentką?
‒ Na drugim roku, studiuje nauki polityczne.
Dana uniosła brwi.
‒ Kto jest zleceniodawcą? Rodzice martwiący się o córunię?
‒ Tego nie musisz wiedzieć. Rób swoje i tyle.
‒ Oczywiście, panie Perry.
Prawnik wziął z miejsca obok siebie grubą kopertę wypchaną
banknotami i podał ją Danie.
‒ Wystarczy?
Opuściła kopertę poniżej blatu i przeliczyła gotówkę. Kiedy
skończyła, pokiwała głową. Perry dał jej jeszcze szarą kopertę, z
której wyjął wcześniej zdjęcie Walsh.
‒ Znajdziesz tu o niej więcej informacji. Po przeczytaniu
zniszcz to wszystko.
‒ Chce pan mieć raporty? ‒ spytała.
‒ Nie, tylko zdjęcia. Nîe chcę niczego na papierze. W ogóle nie
kontaktuj się ze mną w tej sprawie, dopóki nie będzie kłopotów.
‒ Jasne. ‒ Wstała, zostawiając trzy czwarte kubka niedopitej
kawy. Włożyła kurtkę, wcisnęła pieniądze do kieszeni i zamknęła ją
na suwak. Prawnik nie odezwał się słowem na pożegnanie.
W drodze powrotnej do domu Jake'a Teeny'ego Dana przemyśla-
ła odbyte spotkanie. Zadanie wydawało się łatwe, ale wiedziała, że
chodzi o coś więcej niż tylko zdobywanie informacji o tym, jak
śliczna studentka spędza dni. Suma, którą dał jej Perry, przekraczała
zwyczajową stawkę za śledzenie i gdyby chodziło o zwykłe zlece-
nie, nikt nie zmusiłby prawnika, by umówił się, z kimś o drugiej
16
nad ranem w kiepskiej naleśnikami na przedmieściach. Poza tym
Perry nie przystawiał się do niej, a to wystarczyło za kolejny do-
wód, że coś wisiało w powietrzu. Mimo to jednak zapłata była go-
dziwa, a śledzenie młodziutkiej studentki powinno być proste. Dana
zapomniała na chwilę o zleceniu, dodała gazu i oddała się przyjem-
ności jazdy harleyem.
2.
Charlotte Walsh podniosła wzrok znad sprawozdania o stanie
gospodarki, którego w sumie nie czytała, i rozejrzała po siedzibie
sztabu wyborczego senator Gaylord startującej w wyborach prezy-
denckich. Była siedemnasta trzydzieści, większość wolontariuszy i
pracowników jadła teraz obiad albo wracała do domu. W biurze
zostali nieliczni. Kiedy upewniła się, że nie ma nikogo w pobliżu
pokoju Reggie'ego Stylesa, koordynatora kampanii senator Maureen
Gaylord, wzięła głęboki wdech i ruszyła w tamtą stronę. Styles po-
szedł na jakieś spotkanie, a przy biurku obok jego drzwi akurat nikt
nie siedział, niemniej mogło się to zmienić w mgnieniu oka. Zwykle
bowiem niemal bez przerwy pomieszczenia zapełniali hałaśliwi
wolontariusze.
Materiały o gospodarce wzięła ze sobą tylko dlatego, że były po
prostu grubym plikiem luźnych kartek. Wniosła je do biura Stylesa.
Gdyby ją tu przyłapano, zamierzała wytłumaczyć się, że przyniosła
mu sprawozdanie. Była oszołomiona i trochę ją mdliło. Miała też
poczucie winy. Kiedy zgłosiła się na ochotnika do pracy w wybor-
czym sztabie reelekcyjnym prezydenta Farringtona, nawet przez
myśl jej nie przyszło, że mogłaby zostać szpiegiem, ale Chuck
Hawkins, główny doradca prezydenta, poprosił ją, żeby ‒ w ramach
19
osobistej przysługi dla szefa państwa ‒ przeniknęła do kwatery
Gaylord. W nagrodę obiecano jej pracę w Białym Domu. A później
doszło do prywatnego spotkania z prezydentem Farringtonem w
Chicago.
Walsh głośno przełknęła ślinę na wspomnienie tamtej wizyty o
północy w prezydenckim apartamencie hotelowym. Ale zaraz po-
tem skoncentrowała się na zadaniu, choć nie przyszło jej to łatwo.
Widziała wcześniej, jak Styles chował do prawej szuflady biurka
listę nieoficjalnych sponsorów kampanii. Walsh spojrzała za siebie
ponad ramieniem. Kiedy nabrała pewności, że nikt jej nie widzi,
użyła klucza, który wcześniej dorobiła i wyjęła z biurka pięć kartek.
Wsunąwszy je na chybił trafił między strony sprawozdania, pobie-
gła do kserokopiarki i zaczęła powielanie. Zamierzała odłożyć po-
tem przywłaszczone oryginały na miejsce w biurku Stylesa.
‒ Pracujesz tak późno?
Charlotte podskoczyła. Była tak skupiona, że nie usłyszała Tima
Moultriego, który stanął za nią. Studiował na trzecim roku w Geor-
getown i z prawdziwym zapałem popierał senator Gaylord. On
również miał chętkę na Charlotte i zaczął ją podrywać od chwili,
gdy zaczęła pracę jako wolontariuszka. Moultrie, choć niebrzydki i
niezwykle inteligentny, był jedynie studencikiem, a chłopcy w jego
wieku już nie interesowali Charlotte.
‒ Cześć, Tim ‒ odpowiedziała niezdolna ukryć drżenia głosu.
‒ Nie chciałem cię przestraszyć ‒ powiedział, śmiejąc się. ‒
Myślę, że po prostu robię takie wrażenie na kobietach.
Charlotte zdołała słabo się uśmiechnąć. Kątem oka widziała
strony spadające na plastikową tacę kserokopiarki.
‒ Co robisz? ‒ zapytał Tim.
‒ Kseruję sprawozdanie dotyczące deficytu w handlu z Azją.
Senator Gaylord chce ostro skrytykować politykę handlową Far-
ringtona.
20
‒ To powinno być łatwe. Jego podejście do handlu to katastrofa.
Jeśli wygra wybory, staniemy się chińskim terytorium, zanim jego
kadencja się skończy.
‒ W pełni się z tobą zgadzam ‒ odrzekła Charlotte, zachęcając
go do dalszego mówienia, w nadziei, że zajęty przedstawianiem
swych teorii, nie zwróci uwagi na dokumenty, które powielała.
Fortel się udał i ostatnia kartka wysunęła się z maszyny w poło-
wie tyrady Tima, rozwodzącego się nad głupotą subsydiowania
przez Japonię jednej z gałęzi przemysłu.
‒ Cieszę się, że jak na zawołanie możesz wyjaśniać mi zagad-
nienia gospodarki ‒ oznajmiła Charlotte, która zdała na szóstkę eg-
zamin z teorii gospodarki międzynarodowej.
‒ Nie ma sprawy ‒ odparł Tim, gdy Charlotte układała oryginał
i powielony egzemplarz w równe pliki.
‒ O rany, już prawie pora na kolację. Przegryzłabyś coś? ‒ spy-
tał Tim.
Charlotte zerknęła na zegar wiszący na ścianie. Dopiero minęła
osiemnasta, a ona miała kilka godzin do zabicia przed czekającym
ją spotkaniem.
‒ No pewnie, bardzo chętnie. Gdzie chciałbyś pójść?
Tim wymienił nazwę tajskiej restauracji znajdującej się o kilka
przecznic od siedziby sztabu wyborczego.
‒ Brzmi wspaniale. Daj mi kilka minut na uporządkowanie
biurka i załatwienie paru drobnych spraw. Możemy się spotkać w
lobby?
‒ Jasne. ‒ Tim aż jaśniał.
Dziewczyna ociągała się z wyjściem z pokoju, gdzie stała ksero-
kopiarka. Zajęła się przeglądaniem jednej ze stert papierów. W
chwili, gdy Tim zniknął jej z pola widzenia, wyciągnęła z oryginału
sprawozdania pięć podprowadzonych kartek i wróciła do biura Re-
ggie'ego Stylesa. Odkładała je właśnie do dolnej szuflady, kiedy
nadszedł Tim.
21
‒ Co ty tu robisz? ‒ zapytał, tym razem z podejrzliwością w
głosie.
‒ Boże, Tim! Przestań się tak zakradać. Dostanę przez ciebie
zawału serca. Zamiast iść z tobą na kolację, wyląduję w szpitalu.
Rysy twarzy wygładziły mu się, chłopak posłał jej uśmiech.
‒ Nie chciałbym, żeby tak się stało.
Charlotte położyła sprawozdanie gospodarcze na stos papierów
w pudle na materiały dla Stylesa i zaniosła na własne biurko kopię
razem z listą osób potajemnie dotujących panią senator.
‒ Zobaczymy się za minutę ‒ powiedziała, wsuwając dokumen-
ty do plecaka i zaczęła przekładać papiery w taki sposób, żeby wy-
glądało na to, że jest czymś zajęta.
‒ Będę czekał w lobby.
Drzwi zamknęły się za Timem. Charlotte odetchnęła z ulgą. Zro-
biła to. Oczywiście będzie musiała udawać, że kolacja z chłopakiem
sprawia jej przyjemność. Żaden inny sposób wyjścia z tej sytuacji
bez wzbudzania jego podejrzeń nie przychodził jej do głowy, a
zresztą poświęcenie, jakiego to wymagało, było niewielkie. Poza
tym jej poczynania w politycznym szpiegostwie sprawiły, że stała
się głodna jak wilk i przypuszczała, że Tim będzie się upierał przy
płaceniu za posiłek. Z pewnym trudem, ale wyszła z tego cało i
jeszcze naje się za darmo. Uznała, że wieczór okazał się całkiem
niezły, a za kilka godzin wszystko przybierze znacznie lepszy obrót.
3.
Na początku swej prezydentury Christopher Farrington czuł się
jak oszust i zastanawiał, ilu prezydentów przed nim miało podobne
wrażenie. Farrington był przekonany, że każdy, kto wchodzi w
świat polityki, marzy potajemnie, by zostać któregoś dnia prezyden-
tem Stanów Zjednoczonych, ale kiedy kilku wybranych spełniło to
marzenie, czy zajęcie tego stanowiska nie wydawało się im równie
surrealistyczne jak jemu?
W jego przypadku wrażenie nierealności prezydentury podkre-
ślał fakt, że nie odbyły się żadne wybory; któregoś ranka po prostu
odwiedził go agent Secret Service i powiedział, że prezydent Nolan
umarł na atak serca i teraz on został zwierzchnikiem państwa. W
jednej minucie służył ojczyźnie praktycznie anonimowo jako wice-
prezydent, a w następnej stał się przywódcą wolnego świata.
Nikt, kto obserwowałby Christophera Farringtona idącego kory-
tarzem do pokoju syna, nie domyśliłby się, że prezydent wątpi we
własne umiejętności kierowania krajem. Samym wyglądem kojarzył
się z prezydenckim urzędem. Był wysokim mężczyzną o szerokich
ramionach, a jego gęste czarne, lśniące włosy przetykała siwizna.
Wydawał się jednocześnie dojrzały i energiczny, jego serdeczny
uśmiech mówił, że można by go wynieść na najwyższe szczyty, a i
tak pozostałby facetem, którego chętnie poczęstowałoby się kub-
kiem kawy we własnej kuchni. Tego wieczoru, gdy stał w drzwiach
23
i patrzył na żonę opatulającą kołdrą Patricka, ich sześcioletniego
syna, wyglądał również jak każdy kochający ojciec. Jego pierś roz-
pierała duma, kiedy Claire pochyliła się i pocałowała Patricka w
czoło.
Syn Farringtona, na szczęście zupełnie inaczej wspominał dzie-
ciństwo niż jego tata prezydent. Chris wychował się w biedzie, w
rolniczym Oregonie i prawie nie pamiętał ojca, który porzucił jego,
matkę i pozostałych synów i córki. Zazwyczaj wieczorem matka
była zbyt zmęczona po pracy na dwóch etatach, by opatulać w łóż-
ku Chrisa i jego rodzeństwo. W chwilach gdy to jednak robiła, jej
oddech pachniał mieszanką mięty i taniej wódki.
Sport uratował Farringtonowi życie. Mierzył ponad metr dzie-
więćdziesiąt i na tyle dobrze skakał, że dostał stypendium na sta-
nowym uniwersytecie Oregonu. Był potem dwukrotnie kapitanem
reprezentacji Oregon State University na turniejach krajowego
uczelnianego związku sportowego. Nie lenił się też w czasie zajęć,
a dobre stopnie i pochodzenie z ubogiej rodziny zapewniły mu
miejsce na wydziale prawa oregońskiej uczelni. Istniały spore szan-
se, że dostałby się do którejś z elitarnych amerykańskich szkół wyż-
szych, ale od czasu wyboru na przewodniczącego klasy w college'u
celem Christophera Farringtona była polityka. Dyplom na Harvar-
dzie lub Yale nie przemawiał do jego wyobraźni tak bardzo, jak
możliwość poznania wpływowych ludzi w czasie trzyletnich stu-
diów prawniczych i to mu się w pełni udało. Fama o jego sukcesach
w sporcie i poparcie ludzi mających władzę pomogły mu w dosta-
niu się do stanowego senatu już za pierwszym podejściem. Stał się
tam przywódcą większości, postanowiwszy zająć miejsce sprawują-
cego urząd gubernatora, którego akcje spadły, gdy na dwa miesiące
przed wyborami nieustępliwy dziennikarz ujawnił jego udział w
skandalu finansowym. Najbliższy przyjaciel i główny doradca Far-
ringtona, Charles Hawkins, dowiedział się o grzeszkach gubernato-
ra, zanim poradził swojemu szefowi, by wystartował w wyborach i
24
w odpowiednim czasie przekazał potem informację o nich dzienni-
karzowi.
Claire zasłoniła okno w pokoju Patricka, widok podświetlonego
pomnika Waszyngtona zniknął z pola widzenia. Obróciła się w
stronę drzwi i uśmiechnęła.
‒ Od jak dawna tak stałeś? ‒ zapytała, gdy znaleźli się na kory-
tarzu.
‒ Od kilku sekund ‒ odpowiedział Farrington, zamykając po ci-
chu drzwi za nimi.
Korytarz przed rodzinnymi sypialniami przypominał prezyden-
towi piętro w kolonialnej gospodzie. Niebieski pluszowy dywan
harmonizował ze staromodną tapetą w kolorze złamanej bieli, którą
wybrała żona prezydenta Nolana. Wśród olejnych pejzaży z XIX
wieku, przedstawiających rolniczą Amerykę w rozkwicie, wisiało
kilka portretów mniej znanych prezydentów. Wolno stojące lampy i
parę niewielkich kinkietów oświetlało im drogę. Farringtonowie nie
przywiązywali wagi do wystroju wnętrz, dlatego w Białym Domu
nie zaszły żadne zmiany od czasu, gdy Christopher został prezyden-
tem.
Prezydent miał na sobie granatowy garnitur w prążki, a pierwsza
dama bladoniebieskie spodnium i kremową jedwabną bluzkę. Kiedy
szli korytarzem, Farrington objął żonę ramieniem. Zrobił to bez
trudu, bo Claire była niższa od męża o kilka centymetrów.
Pierwsza dama była solidnie zbudowaną kobietą, której stypen-
dium na oregońskiej uczelni zapewniła gra w siatkówkę; na ostatnim
roku studiów jej drużyna zajęła nawet trzecie miejsce w zawodach
ogólnokrajowych. Miała kręcone, sięgające ramion, brązowe włosy
i zbyt małe w stosunku do twarzy, niebieskie oczy, wysokie czoło i
płaskie kości policzkowe. Choć niebrzydka, na pewno nie należała
do piękności, ale cieszyła się charyzmą, a jej postura i intelekt po-
trafiły zdominować każde spotkanie. Była kapitanem drużyn siatkar-
skich w gimnazjum i w college'u, kapitanem drużyny koszykarskiej
25
w gimnazjum, gdzie już jako absolwentka wygłaszała mowę poże-
gnalną w imieniu uczniów, ukończyła z wyróżnieniem college i
wydział medyczny.
Claire i Chris pobrali się, gdy ona studiowała medycynę w Port-
landzie, a on szykował się do pierwszych wyborów do senatu. Po
przyjściu na świat Patricka Claire zrezygnowała z praktyki lekar-
skiej i zupełnie odeszła od zawodu, gdy z całą rodziną przeprowa-
dzili się do Waszyngtonu po wyborze Christophera na wiceprezy-
denta.
‒ Trzeba było wejść i pocałować Patricka na dobranoc ‒ zasu-
gerowała.
‒ Wyglądaliście oboje tak uroczo, że nie chciałem psuć tej
chwili.
Prezydent pocałował żonę w policzek.
‒ Czy powiedziałem ci kiedykolwiek, że jesteś wspaniałą mat-
ką?
‒ Parę razy. ‒ Uśmiechnęła się do niego filuternie. ‒ I będziesz
miał do tego jeszcze wiele okazji.
Farrington robił wrażenie, jakby nie bardzo ją zrozumiał, a Clai-
re się roześmiała.
‒ Jestem w ciąży.
Prezydent stanął jak wryty. Wyglądał na oszołomionego.
‒ Mówisz poważnie?
Przestała się śmiać.
‒ Chcesz tego dziecka, prawda?
‒ Tak, tak, oczywiście... Myślałem, że bierzesz pigułki.
‒ Przestałam je brać dwa miesiące temu. ‒ Położyła dłonie na
ramionach męża i spojrzała mu w oczy. ‒ Jesteś zły?
Mieszane emocje zmieniły rysy twarzy prezydenta, ale słowa,
które wypowiedział okazały się jak najbardziej właściwe.
‒ Zawsze chcieliśmy mieć więcej dzieci. Pomyślałem jedynie,
że ciąża będzie sporym obciążeniem przy obowiązkach pierwszej
damy.
26
‒ Nie martw się o mnie. Ciąża nie spowolniła mnie w czasie
wyborów gubernatorskich.
‒ To prawda. O ile sobie przypominam, okazała się plusem.
‒ I będzie plusem tym razem. Kobiety będą chwaliły cię jako
ojca rodziny, a mężczyźni będą podziwiali twoją jurność.
Farrington roześmiał się. A potem przytulił Claire.
‒ Jesteś skarbem. ‒ Odsunął się od niej na długość ramienia. ‒
Dasz sobie jakoś radę dziś wieczorem?,
‒ Nic mi nie będzie. Mam krótkie przemówienie, zresztą miło
będzie pokazać się publicznie, zanim zacznę wyglądać jak wielo-
ryb.
‒ Nie masz mdłości?
‒ Rano było mi trochę niedobrze, ale teraz dobrze się czuję. Za-
dzwoniłam do hotelu i zarezerwowałam apartament na wypadek,
gdybym musiała odpocząć.
‒ Kocham cię ‒ powiedział Farrington, ponownie ją przytulając.
‒ Wiesz, że nie wrobiłbym cię w to w ostatniej chwili, gdyby nie
fakt, że dzisiejsze spotkanie jest naprawdę ważne, bo Gaylord dwoi
się i troi. Chuck mówi, że zebrała mnóstwo pieniędzy.
W jego głosie usłyszała niepokój. Położyła dłoń na policzku mę-
ża. Jej ręka była ciepła, dotyk uspokoił go.
‒ Maureen pęknie ze złości, kiedy ogłosimy, że jestem w ciąży.
Ciekawe, czy teraz nadal będzie utrzymywała, że jeśli chodzi o po-
glądy prorodzinne ma nad tobą przewagę.
‒ Powiem Chuckowi, żeby z tobą pojechał.
‒ A nie będzie potrzebny na twoim spotkaniu?
‒ Wolę, żeby był przy tobie, Claire. Chcę mieć pewność, że je-
steś bezpieczna.
Pocałowała Chrisa w policzek.
‒ Nie martw się o mnie, a już na pewno nie przejmuj się Mau-
reen Gaylord.
4.
Dana Cutler nudziła się jak mops. Po trzech dniach chodzenia za
Charlotte Walsh na uczelnią, do supermarketu, restauracji i do do-
mu, miała ochotę ją zastrzelić. Życie dziewczyny było tak bezbarw-
ne, że Dana nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, z jakiego powodu
ktoś miałby się nim interesować. Rzuciłaby tę robotę, gdyby nie
była tak dobrze płatna.
Po osiemnastej zostawiła wiadomość na poczcie głosowej tajem-
niczego zleceniodawcy pod numerem, który dostała od Dale'a Per-
ry'ego. Powiedziała, że Walsh wyszła z siedziby sztabu wyborczego
senator Gaylord w towarzystwie białego mężczyzny, wzrostu około
metra osiemdziesięciu, o pofalowanych blond włosach i starannie
przyciętych wąsach. Śledzona i jej eskorta udali się do restauracji
House of Thai, gdzie w tej chwili zajadali phad thai, spring rolls i
jakiś rodzaj curry. Cutler mogła podać tak szczegółowy opis, bo
siedziała w samochodzie zaparkowanym na miejscu dla niepełno-
sprawnych i obserwowała parę na zbliżeniu przez soczewkę aparatu
Leica M8, należącego do Jake'a Teeny'ego. Nalepkę na przedniej
szybie, upoważniającą do parkowania na miejscach dla inwalidów,
załatwiła sobie przez znajomą z wydziału pojazdów mechanicz-
nych, która sprzedawała fałszywe prawa jazdy, pozwolenia dla nie-
pełnosprawnych i inne przydatne dokumenty, żeby dorobić do pensji.
Jeśli ktokolwiek pytał o jej inwalidztwo, Dana odpowiadała, że jest
28
Z POLECENIA PREZYDENTA? PHILLIP MARGOLIN Z angielskiego przełożył KRZYSZTOF OBŁUCKI
Tytuł oryginału: EXECUTIVE PRIVILEGE Copyright © Phillip Margolin 2008 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010 Polish translation copyright © Krzysztof Obłucki 2010 Redakcja: Joanna Morawska Zdjęcie na okładce: Demian/Fotolia.com Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz Skład: Laguna ISBN 978-83-7659-220-6 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t/f.. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.empik.com www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl www.amazonka.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa 2010. Wydanie I Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań
8 stycznia 2007 roku o godzinie trzynastej czterdzieści zmarła Doreen, z którą byłem żonaty przez trzydzieści osiem lat. Moja bohaterka, uosobienie klasy, tak bliska doskonałości, jak to możliwe dla człowieka. Wszyscy ją kochali. Nadal żyje w moim sercu.
PROLOG Choć wizytę u Roya Kineera, emerytowanego przewodniczącego Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, Brad Miller miał zapla- nowaną dopiero na dziewiątą, obudził się już o szóstej rano. Zbyt podenerwowany, by spać dalej, poszedł do łazienki, żeby przygo- tować się do tego najważniejszego spotkania w życiu. W normal- nych okolicznościach niecierpliwie wyczekiwałby na sposobność znalezienia się w pobliżu tego intelektualnego giganta. Nie tak dawno zresztą czytał na wydziale prawa uzasadnienia wyroków Kineera o przełomowym znaczeniu. Ale to nie renoma sędziego sprawiała, że ręce trzęsły się Bradowi przy goleniu. Przerażała go świadomość, że mógł się mylić, że na podstawie dowodów wycią- gnął złe wnioski. A z drugiej strony, co jeśli jednak miał rację? Brad wpatrywał się we własną, odbitą w lustrze, na pół ogoloną twarz. Nic w jego przeciętnym wyglądzie nie było wyjątkowe, po- dobnie jak w życiowych dokonaniach. Miał dwadzieścia sześć lat, czarne kręcone włosy, prosty nos i jasnoniebieskie oczy ‒ chociaż niebrzydki, na modela się nie nadawał. W sporcie nieźle mu szło i udało mu się nawet zostać drugim najlepszym zawodnikiem w dru- żynie tenisowej w college'u, ale jego sportowe uzdolnienia nie pre- destynowały go na mistrza. Na tyle dobrze radził sobie na prawie, że powierzono mu redagowanie „Przeglądu prawniczego”, ale ni- gdy nie dostał żadnej nagrody akademickiej, pracę zaś znalazł w 7
największej firmie prawniczej w Oregonie jako adwokat stażysta, co oznaczało, że plasował się na najniższym szczeblu bardzo wyso- kiej drabiny. Aż do tego dnia był człowiekiem zupełnie pozbawio- nym znaczenia. Jeśli jednak się nie mylił, miał szansę stać się klu- czową postacią największego politycznego skandalu w historii Ameryki. ♦ ♦ ♦ Odgłos płynącej wody obudził Danę Cutler, która zawsze spała jak zając. W jednej chwili przypomniała sobie, że jest w jednej z kryjówek FBI, a zaraz potem zyskała pewność, iż nic jej nie grozi. Brad Miller znajdował się w sąsiednim pokoju i prawdopodobnie brał prysznic. W czasie gdy wyrównywał się jej oddech, patrzyła na cienie przesuwające się po białym suficie. Kiedy już zupełnie się uspokoiła, wstała z łóżka. Dana spała w podkoszulku i figach. Wyglądała w nich seksow- nie, dopóki nie zdjęła podkoszulka, odsłaniając blizny na piersiach i brzuchu. Chirurgia plastyczna i czas zmieniły większość z nich w blade, o dziwnych kształtach pamiątki po czymś naprawdę paskud- nym. Myjąc się, a potem ubierając, Dana myślała o spotkaniu, które czekało ją później tego ranka. Modliła się, by stanowiło początek powrotu do normalności. Była już zmęczona dramatycznymi wyda- rzeniami, miała dość roli ściganej zwierzyny; tęskniła do cichych i spokojnych dni. ♦ ♦ ♦ Brad skończył się myć i włożył najlepszy garnitur. Zanim zszedł na dół, rozsunął zasłony i wyjrzał z okna domu-kryjówki, oddzielo- nego od lasu szerokim pasem pola. Liście zmieniały barwy z zielo- nej na jaskrawoczerwoną i żółtą. Niebo było bezchmurne, przez co kolory wydawały się bardziej soczyste niż w świetle słońca. Pod oknem agent patrolował teren. Ochroniarz odetchnął głęboko, 8
wypuszczając z ust powietrze zmieniające się w przejmującym chłodzie jesiennego powietrza w kłąb pary. Brad odwrócił się od okna i ruszył do kuchni. Nie czuł głodu, ale wiedział, że powinien coś zjeść. Cała dostępna energia będzie mu potrzebna na spotkaniu z sędzią Kineerem, który zrezygnował z życia emeryta i rzucił się w wir śledztwa, zajmującego pierwsze strony wszystkich gazet w kraju. Prezydenci Stanów Zjednoczo- nych byli już podejrzewani o niewierność małżeńską, przekręty finansowe i działalność przestępczą, ale przeciwko żadnemu z nich, w czasie gdy sprawował urząd, nie prowadzono dochodzenia w sprawie morderstwa. Brad nie znał agenta, który parzył kawę przy kuchennym blacie. Najprawdopodobniej zaczął służbę, kiedy on położył się już spać. ‒ Chce pan trochę? ‒ zapytał agent, wskazując na dzbanek. ‒ Tak, dzięki. Co jest do jedzenia? ‒ Pełna spiżarka. Niech pan bierze, co chce ‒ jajka, bekon, płat- ki zbożowe. Na co dzień Brad jadł najchętniej naleśniki albo omlet, ale tego ranka apetyt niezbyt mu dopisywał, więc zadowolił się miseczką płatków z zimnym mlekiem. A potem przeszedł z kubkiem kawy do salonu. Zapragnął odetchnąć świeżym powietrzem, ale dowodzący grupą agentów Keith Evans polecił jemu i Danie Cutler, by nie wy- chodzili z domu i trzymali się z dala od okien. Nagle Bradowi zro- biło się słabo, bo uświadomił sobie, że rozsuwając zasłony i wyglą- dając przez okno, stał się doskonałym celem dla snajpera. ‒ Jak kawa? Brad obrócił się i zobaczył Danę schodzącą po schodach. Miała na sobie wełniany kostium. Oniemiał na ten widok. Nigdy nie wi- dział jej ubranej tak oficjalnie. ‒ Jest dobra, mocna ‒ odpowiedział. ‒ Nie spałem tej nocy za dobrze, więc czegoś takiego właśnie mi potrzeba. 9
‒ Ja też się nie wyspałam. ‒ Powinnaś coś zjeść, zanim pojedziemy. Dana skinęła głową i poszła do kuchni. Brad patrzył za nią. Cho- ciaż byli po tej samej stronie, Dana budziła w nim niepokój. Dora- stał w statecznej rodzinie ze średniej klasy. Aż do chwili gdy w jego życiu pojawiła się sprawa Clarence'a Little'a, podążał ogólnie apro- bowaną w średniej klasie ścieżką ‒ college, wydział prawa, praca w dobrej firmie, planował założenie rodziny i kupienie domu na przedmieściach. W tym scenariuszu nie było miejsca na skrajną przemoc, ekshumowanie zwłok, zadawanie się z seryjnymi morder- cami albo usiłowanie obalenia prezydenta Stanów Zjednoczonych ‒ na rzeczy, którymi zajmował się ostatnio w zbyt dużym wymiarze. Brad usłyszał, jak agent przywitał się z Daną w kuchni, zanim przeszedł na tył domu. Talerze zabrzęczały na kuchennym stole. Dana przygotowywała sobie śniadanie. Brad wiedział, że nie znaj- dowałby się w kryjówce pilnowanej przez uzbrojonych ludzi, gdyby nie ona. Siedziałby prawdopodobnie w swoim pokoju wielkości szafki na szczotki i pisał notatkę do jednego ze współpracowników, dotyczącą praktycznie pozbawionego znaczenia aspektu likwidacji przedsięwzięcia wartego wiele milionów dolarów. Ktoś oczywiście mógłby powiedzieć, że nudzenie się na śmierć jest lepsze niż rze- czywista śmierć.
CZĘŚĆ PIERWSZA PROSTE ZADANIE Waszyngton Dwa i pół miesiąca wcześniej
1. Telefon komórkowy Dany Cutler zadzwonił tuż po tym, jak pick-up Jake'a Teeny'ego zniknął za rogiem, a ona zatrzasnęła za sobą drzwi domu Jake'a. Opiekowała się jego mieszkaniem, kiedy wyjeżdżał na dłużej w związku z jakimś zleceniem. ‒ Cutler? ‒ zapytał zachrypnięty głos, gdy tylko odciągnęła klapkę aparatu. ‒ O co chodzi, Andy? ‒ spytała. Andy Zipay, były policjant, odszedł z waszyngtońskiej policji w niejasnych okolicznościach na rok przed rezygnacją Dany. Dana okazała się jednym z niewielu funkcjonariuszy, którzy nie unikali Zipaya, a kiedy założył agencję detektywistyczną, robiła z nim inte- resy. Po pół roku od wyjścia ze szpitala, Dana powiedziała mu, że chętnie popracowałaby prywatnie, gdyby miał nadmiar zadań, a zlecenia dawałby jej po cichu. Zipay zlecał jej robotę, kiedy mógł, a ona doceniała fakt, że nigdy nie zapytał jej o to, co wydarzyło się na farmie. ‒ Podjęłabyś się pracy dla Dale'a Perry'ego? ‒ Perry to świnia. 13
‒ Zgadza się, ale podobało mu się to, co ostatnio dla niego robi- łaś, no i dobrze płaci. ‒ Czego chce? ‒ Śledzenie. Wygląda mi to na łatwy zarobek. Potrzebuje kogoś od zaraz, a ja mam pełny grafik. Wchodzisz w to? Konto bankowe Dany wymagało zasilenia gotówką. Westchnęła. ‒ Czy powinnam iść do jego biura? ‒ Nie. ‒ Zipay powiedział jej, gdzie ma iść. ‒ Chyba żarty sobie robisz? ♦ ♦ ♦ Była druga nad ranem, kiedy Dana wprowadziła harleya Jake'a Teeny'ego na parking przed całodobową naleśnikarnią na przedmie- ściach Marylandu. Miała na sobie czarną skórzaną kurtkę, czarny podkoszulek i obcisłe dżinsy, strój, który nadawał jej wygląd hardej kobiety. Nawet bez harleya i takiego ubrania jako rekwizytów, lu- dzie cofali się instynktownie na widok Dany. Wyglądała na swoje dwadzieścia dziewięć lat, mierzyła metr siedemdziesiąt pięć, szczu- pła i muskularna, zawsze wydawała się napięta jak struna. Suro- wość w jej szmaragdowozielonych oczach onieśmielała. Zanim weszła do naleśnikami o nazwie Pancake House, zdjęła kask i rozpuściła długie do ramion kasztanowe włosy. Kiedy minęła drzwi, na tyłach restauracji dostrzegła Dale'a Perry'ego. Zignorowa- ła kelnerkę prowadzącą do wolnych stolików i ruszyła od razu do jego boksu. Był dobiegającym pięćdziesiątki prawnikiem, niskim mężczyzną z nadwagą, który przygotowywał się do trzeciego roz- wodu. Jego pucołowata twarz kojarzyła się jej z pyskiem buldoga, ale Dana miała pewność, że Perry, patrząc w lustro, nie widział te- go, co widzieli inni ludzie, bo przystawiał się do każdej co atrak- cyjniejszej kobiety, która pojawiała się na jego drodze. Perry usiło- wał ją poderwać, kiedy ostami raz dla niego pracowała. Zręcznie 14
przerwała te zaloty i żeby definitywnie odstręczyć go od siebie, rozpuściła nawet plotkę, że jest lesbijką, ale to najwyraźniej spotę- gowało jedynie jej wartość jako zdobyczy w oczach lubieżnego prawnika. Dana rzadko się uśmiechała, ale kąciki jej ust od razu uniosły się w rozbawieniu, gdy oceniła miejsce, które wybrał na ich spotkanie i sposób, w jaki się ubrał. Perry, starszy wspólnik w dużej waszyng- tońskiej firmie, był bliskim przyjacielem prezydenta i uważano go za szarą eminencję krajowej sceny politycznej. Należał do męż- czyzn noszących eleganckie garnitury po trzy tysiące dolarów i za- łatwiających interesy w barze hotelu Hay-Adams, gdzie waszyng- tońscy potentaci decydowali o losach świata, sącząc dwudziestopię- cioletnią szkocką Single Malt. Tej nocy prawnik trzymał w ręku wyszczerbiony kubek z kiepską kawą, miał na sobie dżinsy i kurtkę z logo Washington Redskins, ciemne okulary i baseballówkę z cha- rakterystycznym „W” Washington Nationals z opuszczonym nisko daszkiem. ‒ Qué pasa? ‒ zapytała Dana, wślizgując się do boksu i zajmu- jąc miejsce naprzeciwko Perry'ego. Kask motocyklowy położyła na popękanym winylowym blacie. ‒ W samą porę ‒ warknął prawnik. Dana nie zareagowała. Przyzwyczaiła się do jego dyktatorskich zapędów. Był typowym wrednym maczo, który uwielbia gnębić podwładnych. Nie uważała się za jego podwładną, ale nic nie zyskałaby, dając mu do zrozu- mienia, co myśli. Nigdy nie pozwalała, by własne ego przeszkodzi- ło jej w zarobieniu dolara. ‒ Zatem, panie Perry, jaki ma pan problem? ‒ zapytała, zdejmu- jąc kurtkę. .Pojawiła się kelnerka i Dana zamówiła kawę. Kiedy kobieta znalazła się poza zasięgiem słuchu, prawnik wznowił rozmowę. Choć w pobliżu nie było żadnych innych klientów, zniżył głos i pochylił się do przodu. 15
‒ Pamiętasz, co ostatnio dla mnie robiłaś? ‒ Śledziłam faceta, który pracował dla jakiegoś senatora? Perry potwierdził skinieniem głowy. ‒ Przydało się to na coś? ‒ zapytała Dana. Perry uśmiechnął się. ‒ Piękna robota. Puściłem mu taśmę. Zagroził procesem, mó- wił, że każe mnie aresztować i takie tam bla, bla, bla. Ostatecznie się ugiął. ‒ Cieszę się, że to zadziałało. ‒ Tak, dobrze się spisałaś. Teraz przyszła kolej na Danę, żeby skinąć głową. Naprawdę wy- konała wspaniałą robotę. Pasowała jej praca prywatnego detektywa. Przez większość czasu, gdy zajmowała się zleceniami Perry'ego, których jego firma nigdy nie powierzyłaby własnym komórkom śledczym, kryła się w cieniu. Poza tym honoraria za zadania, któ- rym daleko było do koszerności, wynosiły więcej niż przeciętna stawka za godzinę. Nie płaciła też od nich podatku, bo zawsze do- stawała gotówkę pod stołem. Kelnerka wróciła z kawą dla Dany. Kiedy odeszła, Perry sięgnął do szarej koperty, leżącej na siedzeniu obok niego. Przesunął po stole kolorowe zdjęcie młodej kobiety. ‒ Nazywa się Charlotte Walsh. Ma dziewiętnaście lat, jest stu- dentką American University. Zanim stąd wyjdziesz, dam ci jej adres i kilka innych informacji. Dana wpatrywała się w fotografię. Dziewczyna była ładna. Nie, więcej niż ładna. Miała uroczy, niewinny wyraz twarzy niczym grzeczna panienka z filmów o nastolatkach, niebieskie oczy i je- dwabiste blond włosy. Dana mogła się założyć, że to cheerleaderka. ‒ Mój klient chce, żeby ktoś za nią chodził wszędzie, gdzie pój- dzie. ‒ Perry wręczył Danie telefon komórkowy. ‒ Klient chce też, żeby na bieżąco informować go o wszystkim, co Walsh robi. ‒ Przesunął po blacie kartkę z numerem telefonu. ‒ Zostawiaj 16
wiadomość na poczcie głosowej o każdym jej ruchu, zdawaj relacje ze wszystkiego, co robi. Zdjęcia też. Będziesz mi przekazywała kompletne materiały, które zdobędziesz. Nie zatrzymasz żadnych kopii. Dana zmarszczyła czoło. ‒ Ta mała jest zwyczajną studentką? ‒ Na drugim roku, studiuje nauki polityczne. Dana uniosła brwi. ‒ Kto jest zleceniodawcą? Rodzice martwiący się o córunię? ‒ Tego nie musisz wiedzieć. Rób swoje i tyle. ‒ Oczywiście, panie Perry. Prawnik wziął z miejsca obok siebie grubą kopertę wypchaną banknotami i podał ją Danie. ‒ Wystarczy? Opuściła kopertę poniżej blatu i przeliczyła gotówkę. Kiedy skończyła, pokiwała głową. Perry dał jej jeszcze szarą kopertę, z której wyjął wcześniej zdjęcie Walsh. ‒ Znajdziesz tu o niej więcej informacji. Po przeczytaniu zniszcz to wszystko. ‒ Chce pan mieć raporty? ‒ spytała. ‒ Nie, tylko zdjęcia. Nîe chcę niczego na papierze. W ogóle nie kontaktuj się ze mną w tej sprawie, dopóki nie będzie kłopotów. ‒ Jasne. ‒ Wstała, zostawiając trzy czwarte kubka niedopitej kawy. Włożyła kurtkę, wcisnęła pieniądze do kieszeni i zamknęła ją na suwak. Prawnik nie odezwał się słowem na pożegnanie. W drodze powrotnej do domu Jake'a Teeny'ego Dana przemyśla- ła odbyte spotkanie. Zadanie wydawało się łatwe, ale wiedziała, że chodzi o coś więcej niż tylko zdobywanie informacji o tym, jak śliczna studentka spędza dni. Suma, którą dał jej Perry, przekraczała zwyczajową stawkę za śledzenie i gdyby chodziło o zwykłe zlece- nie, nikt nie zmusiłby prawnika, by umówił się, z kimś o drugiej 16
nad ranem w kiepskiej naleśnikami na przedmieściach. Poza tym Perry nie przystawiał się do niej, a to wystarczyło za kolejny do- wód, że coś wisiało w powietrzu. Mimo to jednak zapłata była go- dziwa, a śledzenie młodziutkiej studentki powinno być proste. Dana zapomniała na chwilę o zleceniu, dodała gazu i oddała się przyjem- ności jazdy harleyem.
2. Charlotte Walsh podniosła wzrok znad sprawozdania o stanie gospodarki, którego w sumie nie czytała, i rozejrzała po siedzibie sztabu wyborczego senator Gaylord startującej w wyborach prezy- denckich. Była siedemnasta trzydzieści, większość wolontariuszy i pracowników jadła teraz obiad albo wracała do domu. W biurze zostali nieliczni. Kiedy upewniła się, że nie ma nikogo w pobliżu pokoju Reggie'ego Stylesa, koordynatora kampanii senator Maureen Gaylord, wzięła głęboki wdech i ruszyła w tamtą stronę. Styles po- szedł na jakieś spotkanie, a przy biurku obok jego drzwi akurat nikt nie siedział, niemniej mogło się to zmienić w mgnieniu oka. Zwykle bowiem niemal bez przerwy pomieszczenia zapełniali hałaśliwi wolontariusze. Materiały o gospodarce wzięła ze sobą tylko dlatego, że były po prostu grubym plikiem luźnych kartek. Wniosła je do biura Stylesa. Gdyby ją tu przyłapano, zamierzała wytłumaczyć się, że przyniosła mu sprawozdanie. Była oszołomiona i trochę ją mdliło. Miała też poczucie winy. Kiedy zgłosiła się na ochotnika do pracy w wybor- czym sztabie reelekcyjnym prezydenta Farringtona, nawet przez myśl jej nie przyszło, że mogłaby zostać szpiegiem, ale Chuck Hawkins, główny doradca prezydenta, poprosił ją, żeby ‒ w ramach 19
osobistej przysługi dla szefa państwa ‒ przeniknęła do kwatery Gaylord. W nagrodę obiecano jej pracę w Białym Domu. A później doszło do prywatnego spotkania z prezydentem Farringtonem w Chicago. Walsh głośno przełknęła ślinę na wspomnienie tamtej wizyty o północy w prezydenckim apartamencie hotelowym. Ale zaraz po- tem skoncentrowała się na zadaniu, choć nie przyszło jej to łatwo. Widziała wcześniej, jak Styles chował do prawej szuflady biurka listę nieoficjalnych sponsorów kampanii. Walsh spojrzała za siebie ponad ramieniem. Kiedy nabrała pewności, że nikt jej nie widzi, użyła klucza, który wcześniej dorobiła i wyjęła z biurka pięć kartek. Wsunąwszy je na chybił trafił między strony sprawozdania, pobie- gła do kserokopiarki i zaczęła powielanie. Zamierzała odłożyć po- tem przywłaszczone oryginały na miejsce w biurku Stylesa. ‒ Pracujesz tak późno? Charlotte podskoczyła. Była tak skupiona, że nie usłyszała Tima Moultriego, który stanął za nią. Studiował na trzecim roku w Geor- getown i z prawdziwym zapałem popierał senator Gaylord. On również miał chętkę na Charlotte i zaczął ją podrywać od chwili, gdy zaczęła pracę jako wolontariuszka. Moultrie, choć niebrzydki i niezwykle inteligentny, był jedynie studencikiem, a chłopcy w jego wieku już nie interesowali Charlotte. ‒ Cześć, Tim ‒ odpowiedziała niezdolna ukryć drżenia głosu. ‒ Nie chciałem cię przestraszyć ‒ powiedział, śmiejąc się. ‒ Myślę, że po prostu robię takie wrażenie na kobietach. Charlotte zdołała słabo się uśmiechnąć. Kątem oka widziała strony spadające na plastikową tacę kserokopiarki. ‒ Co robisz? ‒ zapytał Tim. ‒ Kseruję sprawozdanie dotyczące deficytu w handlu z Azją. Senator Gaylord chce ostro skrytykować politykę handlową Far- ringtona. 20
‒ To powinno być łatwe. Jego podejście do handlu to katastrofa. Jeśli wygra wybory, staniemy się chińskim terytorium, zanim jego kadencja się skończy. ‒ W pełni się z tobą zgadzam ‒ odrzekła Charlotte, zachęcając go do dalszego mówienia, w nadziei, że zajęty przedstawianiem swych teorii, nie zwróci uwagi na dokumenty, które powielała. Fortel się udał i ostatnia kartka wysunęła się z maszyny w poło- wie tyrady Tima, rozwodzącego się nad głupotą subsydiowania przez Japonię jednej z gałęzi przemysłu. ‒ Cieszę się, że jak na zawołanie możesz wyjaśniać mi zagad- nienia gospodarki ‒ oznajmiła Charlotte, która zdała na szóstkę eg- zamin z teorii gospodarki międzynarodowej. ‒ Nie ma sprawy ‒ odparł Tim, gdy Charlotte układała oryginał i powielony egzemplarz w równe pliki. ‒ O rany, już prawie pora na kolację. Przegryzłabyś coś? ‒ spy- tał Tim. Charlotte zerknęła na zegar wiszący na ścianie. Dopiero minęła osiemnasta, a ona miała kilka godzin do zabicia przed czekającym ją spotkaniem. ‒ No pewnie, bardzo chętnie. Gdzie chciałbyś pójść? Tim wymienił nazwę tajskiej restauracji znajdującej się o kilka przecznic od siedziby sztabu wyborczego. ‒ Brzmi wspaniale. Daj mi kilka minut na uporządkowanie biurka i załatwienie paru drobnych spraw. Możemy się spotkać w lobby? ‒ Jasne. ‒ Tim aż jaśniał. Dziewczyna ociągała się z wyjściem z pokoju, gdzie stała ksero- kopiarka. Zajęła się przeglądaniem jednej ze stert papierów. W chwili, gdy Tim zniknął jej z pola widzenia, wyciągnęła z oryginału sprawozdania pięć podprowadzonych kartek i wróciła do biura Re- ggie'ego Stylesa. Odkładała je właśnie do dolnej szuflady, kiedy nadszedł Tim. 21
‒ Co ty tu robisz? ‒ zapytał, tym razem z podejrzliwością w głosie. ‒ Boże, Tim! Przestań się tak zakradać. Dostanę przez ciebie zawału serca. Zamiast iść z tobą na kolację, wyląduję w szpitalu. Rysy twarzy wygładziły mu się, chłopak posłał jej uśmiech. ‒ Nie chciałbym, żeby tak się stało. Charlotte położyła sprawozdanie gospodarcze na stos papierów w pudle na materiały dla Stylesa i zaniosła na własne biurko kopię razem z listą osób potajemnie dotujących panią senator. ‒ Zobaczymy się za minutę ‒ powiedziała, wsuwając dokumen- ty do plecaka i zaczęła przekładać papiery w taki sposób, żeby wy- glądało na to, że jest czymś zajęta. ‒ Będę czekał w lobby. Drzwi zamknęły się za Timem. Charlotte odetchnęła z ulgą. Zro- biła to. Oczywiście będzie musiała udawać, że kolacja z chłopakiem sprawia jej przyjemność. Żaden inny sposób wyjścia z tej sytuacji bez wzbudzania jego podejrzeń nie przychodził jej do głowy, a zresztą poświęcenie, jakiego to wymagało, było niewielkie. Poza tym jej poczynania w politycznym szpiegostwie sprawiły, że stała się głodna jak wilk i przypuszczała, że Tim będzie się upierał przy płaceniu za posiłek. Z pewnym trudem, ale wyszła z tego cało i jeszcze naje się za darmo. Uznała, że wieczór okazał się całkiem niezły, a za kilka godzin wszystko przybierze znacznie lepszy obrót.
3. Na początku swej prezydentury Christopher Farrington czuł się jak oszust i zastanawiał, ilu prezydentów przed nim miało podobne wrażenie. Farrington był przekonany, że każdy, kto wchodzi w świat polityki, marzy potajemnie, by zostać któregoś dnia prezyden- tem Stanów Zjednoczonych, ale kiedy kilku wybranych spełniło to marzenie, czy zajęcie tego stanowiska nie wydawało się im równie surrealistyczne jak jemu? W jego przypadku wrażenie nierealności prezydentury podkre- ślał fakt, że nie odbyły się żadne wybory; któregoś ranka po prostu odwiedził go agent Secret Service i powiedział, że prezydent Nolan umarł na atak serca i teraz on został zwierzchnikiem państwa. W jednej minucie służył ojczyźnie praktycznie anonimowo jako wice- prezydent, a w następnej stał się przywódcą wolnego świata. Nikt, kto obserwowałby Christophera Farringtona idącego kory- tarzem do pokoju syna, nie domyśliłby się, że prezydent wątpi we własne umiejętności kierowania krajem. Samym wyglądem kojarzył się z prezydenckim urzędem. Był wysokim mężczyzną o szerokich ramionach, a jego gęste czarne, lśniące włosy przetykała siwizna. Wydawał się jednocześnie dojrzały i energiczny, jego serdeczny uśmiech mówił, że można by go wynieść na najwyższe szczyty, a i tak pozostałby facetem, którego chętnie poczęstowałoby się kub- kiem kawy we własnej kuchni. Tego wieczoru, gdy stał w drzwiach 23
i patrzył na żonę opatulającą kołdrą Patricka, ich sześcioletniego syna, wyglądał również jak każdy kochający ojciec. Jego pierś roz- pierała duma, kiedy Claire pochyliła się i pocałowała Patricka w czoło. Syn Farringtona, na szczęście zupełnie inaczej wspominał dzie- ciństwo niż jego tata prezydent. Chris wychował się w biedzie, w rolniczym Oregonie i prawie nie pamiętał ojca, który porzucił jego, matkę i pozostałych synów i córki. Zazwyczaj wieczorem matka była zbyt zmęczona po pracy na dwóch etatach, by opatulać w łóż- ku Chrisa i jego rodzeństwo. W chwilach gdy to jednak robiła, jej oddech pachniał mieszanką mięty i taniej wódki. Sport uratował Farringtonowi życie. Mierzył ponad metr dzie- więćdziesiąt i na tyle dobrze skakał, że dostał stypendium na sta- nowym uniwersytecie Oregonu. Był potem dwukrotnie kapitanem reprezentacji Oregon State University na turniejach krajowego uczelnianego związku sportowego. Nie lenił się też w czasie zajęć, a dobre stopnie i pochodzenie z ubogiej rodziny zapewniły mu miejsce na wydziale prawa oregońskiej uczelni. Istniały spore szan- se, że dostałby się do którejś z elitarnych amerykańskich szkół wyż- szych, ale od czasu wyboru na przewodniczącego klasy w college'u celem Christophera Farringtona była polityka. Dyplom na Harvar- dzie lub Yale nie przemawiał do jego wyobraźni tak bardzo, jak możliwość poznania wpływowych ludzi w czasie trzyletnich stu- diów prawniczych i to mu się w pełni udało. Fama o jego sukcesach w sporcie i poparcie ludzi mających władzę pomogły mu w dosta- niu się do stanowego senatu już za pierwszym podejściem. Stał się tam przywódcą większości, postanowiwszy zająć miejsce sprawują- cego urząd gubernatora, którego akcje spadły, gdy na dwa miesiące przed wyborami nieustępliwy dziennikarz ujawnił jego udział w skandalu finansowym. Najbliższy przyjaciel i główny doradca Far- ringtona, Charles Hawkins, dowiedział się o grzeszkach gubernato- ra, zanim poradził swojemu szefowi, by wystartował w wyborach i 24
w odpowiednim czasie przekazał potem informację o nich dzienni- karzowi. Claire zasłoniła okno w pokoju Patricka, widok podświetlonego pomnika Waszyngtona zniknął z pola widzenia. Obróciła się w stronę drzwi i uśmiechnęła. ‒ Od jak dawna tak stałeś? ‒ zapytała, gdy znaleźli się na kory- tarzu. ‒ Od kilku sekund ‒ odpowiedział Farrington, zamykając po ci- chu drzwi za nimi. Korytarz przed rodzinnymi sypialniami przypominał prezyden- towi piętro w kolonialnej gospodzie. Niebieski pluszowy dywan harmonizował ze staromodną tapetą w kolorze złamanej bieli, którą wybrała żona prezydenta Nolana. Wśród olejnych pejzaży z XIX wieku, przedstawiających rolniczą Amerykę w rozkwicie, wisiało kilka portretów mniej znanych prezydentów. Wolno stojące lampy i parę niewielkich kinkietów oświetlało im drogę. Farringtonowie nie przywiązywali wagi do wystroju wnętrz, dlatego w Białym Domu nie zaszły żadne zmiany od czasu, gdy Christopher został prezyden- tem. Prezydent miał na sobie granatowy garnitur w prążki, a pierwsza dama bladoniebieskie spodnium i kremową jedwabną bluzkę. Kiedy szli korytarzem, Farrington objął żonę ramieniem. Zrobił to bez trudu, bo Claire była niższa od męża o kilka centymetrów. Pierwsza dama była solidnie zbudowaną kobietą, której stypen- dium na oregońskiej uczelni zapewniła gra w siatkówkę; na ostatnim roku studiów jej drużyna zajęła nawet trzecie miejsce w zawodach ogólnokrajowych. Miała kręcone, sięgające ramion, brązowe włosy i zbyt małe w stosunku do twarzy, niebieskie oczy, wysokie czoło i płaskie kości policzkowe. Choć niebrzydka, na pewno nie należała do piękności, ale cieszyła się charyzmą, a jej postura i intelekt po- trafiły zdominować każde spotkanie. Była kapitanem drużyn siatkar- skich w gimnazjum i w college'u, kapitanem drużyny koszykarskiej 25
w gimnazjum, gdzie już jako absolwentka wygłaszała mowę poże- gnalną w imieniu uczniów, ukończyła z wyróżnieniem college i wydział medyczny. Claire i Chris pobrali się, gdy ona studiowała medycynę w Port- landzie, a on szykował się do pierwszych wyborów do senatu. Po przyjściu na świat Patricka Claire zrezygnowała z praktyki lekar- skiej i zupełnie odeszła od zawodu, gdy z całą rodziną przeprowa- dzili się do Waszyngtonu po wyborze Christophera na wiceprezy- denta. ‒ Trzeba było wejść i pocałować Patricka na dobranoc ‒ zasu- gerowała. ‒ Wyglądaliście oboje tak uroczo, że nie chciałem psuć tej chwili. Prezydent pocałował żonę w policzek. ‒ Czy powiedziałem ci kiedykolwiek, że jesteś wspaniałą mat- ką? ‒ Parę razy. ‒ Uśmiechnęła się do niego filuternie. ‒ I będziesz miał do tego jeszcze wiele okazji. Farrington robił wrażenie, jakby nie bardzo ją zrozumiał, a Clai- re się roześmiała. ‒ Jestem w ciąży. Prezydent stanął jak wryty. Wyglądał na oszołomionego. ‒ Mówisz poważnie? Przestała się śmiać. ‒ Chcesz tego dziecka, prawda? ‒ Tak, tak, oczywiście... Myślałem, że bierzesz pigułki. ‒ Przestałam je brać dwa miesiące temu. ‒ Położyła dłonie na ramionach męża i spojrzała mu w oczy. ‒ Jesteś zły? Mieszane emocje zmieniły rysy twarzy prezydenta, ale słowa, które wypowiedział okazały się jak najbardziej właściwe. ‒ Zawsze chcieliśmy mieć więcej dzieci. Pomyślałem jedynie, że ciąża będzie sporym obciążeniem przy obowiązkach pierwszej damy. 26
‒ Nie martw się o mnie. Ciąża nie spowolniła mnie w czasie wyborów gubernatorskich. ‒ To prawda. O ile sobie przypominam, okazała się plusem. ‒ I będzie plusem tym razem. Kobiety będą chwaliły cię jako ojca rodziny, a mężczyźni będą podziwiali twoją jurność. Farrington roześmiał się. A potem przytulił Claire. ‒ Jesteś skarbem. ‒ Odsunął się od niej na długość ramienia. ‒ Dasz sobie jakoś radę dziś wieczorem?, ‒ Nic mi nie będzie. Mam krótkie przemówienie, zresztą miło będzie pokazać się publicznie, zanim zacznę wyglądać jak wielo- ryb. ‒ Nie masz mdłości? ‒ Rano było mi trochę niedobrze, ale teraz dobrze się czuję. Za- dzwoniłam do hotelu i zarezerwowałam apartament na wypadek, gdybym musiała odpocząć. ‒ Kocham cię ‒ powiedział Farrington, ponownie ją przytulając. ‒ Wiesz, że nie wrobiłbym cię w to w ostatniej chwili, gdyby nie fakt, że dzisiejsze spotkanie jest naprawdę ważne, bo Gaylord dwoi się i troi. Chuck mówi, że zebrała mnóstwo pieniędzy. W jego głosie usłyszała niepokój. Położyła dłoń na policzku mę- ża. Jej ręka była ciepła, dotyk uspokoił go. ‒ Maureen pęknie ze złości, kiedy ogłosimy, że jestem w ciąży. Ciekawe, czy teraz nadal będzie utrzymywała, że jeśli chodzi o po- glądy prorodzinne ma nad tobą przewagę. ‒ Powiem Chuckowi, żeby z tobą pojechał. ‒ A nie będzie potrzebny na twoim spotkaniu? ‒ Wolę, żeby był przy tobie, Claire. Chcę mieć pewność, że je- steś bezpieczna. Pocałowała Chrisa w policzek. ‒ Nie martw się o mnie, a już na pewno nie przejmuj się Mau- reen Gaylord.
4. Dana Cutler nudziła się jak mops. Po trzech dniach chodzenia za Charlotte Walsh na uczelnią, do supermarketu, restauracji i do do- mu, miała ochotę ją zastrzelić. Życie dziewczyny było tak bezbarw- ne, że Dana nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, z jakiego powodu ktoś miałby się nim interesować. Rzuciłaby tę robotę, gdyby nie była tak dobrze płatna. Po osiemnastej zostawiła wiadomość na poczcie głosowej tajem- niczego zleceniodawcy pod numerem, który dostała od Dale'a Per- ry'ego. Powiedziała, że Walsh wyszła z siedziby sztabu wyborczego senator Gaylord w towarzystwie białego mężczyzny, wzrostu około metra osiemdziesięciu, o pofalowanych blond włosach i starannie przyciętych wąsach. Śledzona i jej eskorta udali się do restauracji House of Thai, gdzie w tej chwili zajadali phad thai, spring rolls i jakiś rodzaj curry. Cutler mogła podać tak szczegółowy opis, bo siedziała w samochodzie zaparkowanym na miejscu dla niepełno- sprawnych i obserwowała parę na zbliżeniu przez soczewkę aparatu Leica M8, należącego do Jake'a Teeny'ego. Nalepkę na przedniej szybie, upoważniającą do parkowania na miejscach dla inwalidów, załatwiła sobie przez znajomą z wydziału pojazdów mechanicz- nych, która sprzedawała fałszywe prawa jazdy, pozwolenia dla nie- pełnosprawnych i inne przydatne dokumenty, żeby dorobić do pensji. Jeśli ktokolwiek pytał o jej inwalidztwo, Dana odpowiadała, że jest 28