Kosik Rafał
Wielki błękit
Z „Science Fiction”
Dzień pierwszy
Mariusz miał problem, który sam nazwał the day after. Problem pojawiał się często w niedzielę koło
południa, kiedy to następowało przykre przebudzenie po sobotnim mieszaniu niekompatybilnych
trunków. Cola z cytryną i multiwitamina łagodziły objawy, ale tak naprawdę the day after ustępował
dopiero wieczorem. Szaleństwo i kara.
Jeszcze w szlafroku siedział przed telewizorem i oglądał wiadomości. Kolejna podwyżka cen benzyny,
zawał w kopalni, jakiś wulkan na Hawajach przestał pluć ogniem.
Co robił wczoraj? Z Mariolą i kolegami z firmy wpadli do pubu na Polach Mokotowskich. Jak zwykle
zaczęła się dyskusja wielotematyczna przy piwku, whisky, grzanym winie... Uch... W żołądku zamienia
się to wszystko w koktajl Mołotowa.
„Jak można być takim idiotą? - myślał po raz kolejny. - Każdy przedszkolak wie, że nie wolno
mieszać."
Miał 27 lat i można go było bezpiecznie określić mianem przystojnego mężczyzny, w tym momencie
jednak najbardziej pasowało do niego -„wymiętoszony".
- Chcesz herbaty albo soku? - Do pokoju weszła Mariola, też ubrana w szlafrok. Była to zgrabna
brunetka nieco młodsza od Mariusza.
- Herbatę z cytryną - powiedział zbolałym głosem.
- I tak dobrze, że nie prosisz o klina.
- Jeszcze nie ten etap...
- Wczoraj klepałeś kelnerki po pupach... - Zmrużyła oczy i pogroziła mu palcem.
- Nigdy nie byłem purystą behawioralnym.
Uśmiechnęła się i usiadła mu na kolanach. Szlafrok niby niechcący odchylił się odkrywając udo, ale na
mężczyźnie tym razem nie zrobiło to żadnego wrażenia. Mariola pokręciła smutno głową i zapytała:
- Jak tam twój urlop?
- Wszystko załatwione. Trochę się odtruję herbatą i zajmę się samochodem. W tygodniu nie będę miał
już czasu.
- Naprawdę chcesz jechać tym gratem?
- Oczywiście! - spojrzał na nią, udając oburzenie. - Nie po to go kupiłem, żeby jeździć pociągami.
Dziewczyna znów pokręciła głową i pocałowała go w usta. W telewizji jakiś facet wymyślał kolejny
powód podwyżek cen benzyny.
Dzień drugi
Mariusz siedział przy biurku na wprost okna. Z wysokości dwudziestego piątego piętra w zamyśleniu
patrzył na oddalony o kilkaset metrów szary Pałac Kultury. Na biurku leżał laptop, kilka stert papierów,
notes i telefon. W radiu spiker jak nakręcony czytał wiadomości ze świata: Większość szybów naftowych
w Kuwejcie przestała wydobywać ropę. Cena benzyny wzrosła o kolejne kilka procent. Prezydent USA
przerwał wizytę w Japonii i wrócił do Waszyngtonu, podobno z powodu choroby córki. Nie udało się
dotrzeć do górników zasypanych w kopali, a inne kopalnie na Śląsku zostały zamknięte do czasu
ustalenia przyczyn katastrofy
- Jezu... - westchnął - można wpaść w depresję już po serwisie informacyjnym...
Przełączył na wiadomości radia publicznego, ale tam dla odmiany newsem dnia były ceny buraków
cukrowych, stopień zaazotowania gazu ziemnego oraz dzisiejsi solenizanci. Wyłączył radio i z trudem
zmusił się do pracy. Myślami był już w wynajętej chatce na Mazurach, gdzie z Mariolą i parą dobrych
znajomych mieli spędzić dziesięć dni.
* * *
Na stacji benzynowej była spora kolejka, więc zatankował i na wszelki wypadek napełnił benzyną dwa
kanistry. Mariola, gdy otworzyła mu drzwi od razu wydała mu się jakaś dziwna. Z przejęcia błyszczały
jej oczy.
- Skończyła się ropa! - krzyknęła prawie. - Chodź, zobaczysz.
Zaciągnęła go do telewizora. Sky News przekazywał na żywo z Kuwejtu niewyraźny obraz jakichś
konstrukcji. Przez kilka sekund Mariusz nie mógł się zorientować, co to jest, gdy nagle żołnierz zasłonił
dłonią kamerę. Przez chwilę szamotał się z operatorem, po czym na ekranie pojawiła się prezenterka.
Mariusz przeleciał kanały informacyjne. W większości pokazywały to samo plus kolejki pod stacjami
benzynowymi.
- Jedź, kup benzynę - dziewczyna mówiła powoli, trzymając go za rękaw. - Dopóki na polskich
kanałach idą seriale dla opóźnionych umysłowo, nikt nie przełączy na wiadomości.
- Spokojnie. Zatankowałem do pełna i jeszcze w kanistry. Za kilka dni sprawa się wyjaśni i wszystko
wróci do normy.
Po obiedzie usiedli przed telewizorem i usiłowali znaleźć na polskich kanałach jakieś wyjaśnienie
sytuacji. Zdawkowe informacje o problemach na Bliskim Wschodzie zostały przytłoczone ciężkostrawną
relacją z Sejmu. To tylko zdenerwowało Mariusza. Przełączył na CNN, skąd dowiedzieli się, że ropa
przestała wypływać także w Stanach oraz w Rosji.
- Może pojedziesz do sklepu - zaproponowała Mariola - i kupisz parę kanistrów...
- Mamy tyle benzyny, żeby dojechać nawet do Moskwy.
Wyłączył telewizor i w pamięci przeliczył, na ile dni starczy im zgromadzony w domu prowiant. Kupił
kilka butli wody, sporo konserw i sucharów; już z przeznaczeniem na wyjazd. Mają jedzenia na 3-4
tygodnie. Jeśli Robert i Aśka też zdążyli się zaopatrzyć, to urlop powinien się udać nawet przy pustych
półkach w mazurskich sklepach.
Przytulił dziewczynę.
- Co ty na to, żebym przygotował kolację? - zapytał, wyłączając telewizor.
- Super - rozluźniła się trochę.
Dzień trzeci
Mariusz siedział w swoim biurze i tonął w skomplikowanych obliczeniach. Jutro miał prezentację u
klienta, a nie chciał zostawać po godzinach przez wzgląd na Mariolę.
Przetarł dłonią oczy i pozwolił im odpocząć, przenosząc wzrok na Pałac Kultury. Brudny Szary zamek,
ponura karykatura Empire State Building. Mimo tego, że zawsze kojarzył mu się z czasami „równych
żołądków" lubił go i uważał propozycje zburzenia go za barbarzyństwo. Na co by patrzył z okna, gdyby
go tam nie było? Na kolejne blaszane hale targowe?
Kątem oka dostrzegł ruch na podłodze. Obrócił głowę i ujrzał spasionego szczura. Gryzoń wyglądał
absurdalnie w nowoczesnym, sterylnym wnętrzu biurowca ze szkła i aluminium. Mariusz osłupiały nie
ruszał się. Nie bał się szczurów. Po kilku sekundach zrozumiał, że jeśli się poruszy, to szczur wybiegnie
przez otwarte drzwi z jego gabinetu do sekretariatu, gdzie Kaśka, ich sekretarka, dostanie ataku serca albo
wyskoczy przez zamknięte okno. Szczur powoli podreptał do sekretariatu. Mariusz z zaciśniętymi ustami
obserwował, jak zwierzę przechodzi pod nogami Kaśki, zaczytanej w kolorowym magazynie, i znika w
drzwiach na korytarz.
Surrealizm sytuacji do reszty wybił go z rytmu pracy. Postanowił zrobić sobie przerwę na lunch.
Wyszedł na świeże powietrze i przeszedł na drugą stronę ulicy do budki z hamburgerami. Pal diabli dietę!
Bar sałatkowy w biurowcu obrzydł mu do reszty. Przez te kilkanaście miesięcy już chyba połowę fryzury
kucharza znalazł na swoim talerzu. Dziwne, że facet nie był teraz całkiem łysy.
Samochodów na ulicach było o połowę mniej niż zwykle. Przeszedł przez przejście... i zobaczył kolejne
dwa szczury, gramolące się ze studzienki kanalizacyjnej. Oba zginęły w kilka sekund później pod kołami
przegubowego Ikarusa. Wnętrzności chlapnęły na chodnik u jego stóp. Zrezygnował z lunchu.
* * *
W wieczornych wiadomościach nie wspominano ani słowem o kryzysie paliwowym, choć cena
benzyny skoczyła o kilkanaście procent. Prawie połowę głównego wydania dziennika zajęła relacja z
przebiegu manifestacji popierającej zakaz pornografii oraz dyskusja posłów różnych ugrupowań. Mariusz
zbyt dobrze znał się na zasadach public affair, by nie zwrócić uwagi na to, że uczestnikami demonstracji
były w większości stare babiny, prawdopodobnie zwiezione pospiesznie autokarami do stolicy. Wszystkie
transparenty były wypisane tym samym charakterem pisma...
- Według starych, sprawdzonych metod nagłaśniają temat zastępczy - powiedział zdegustowany do
Marioli.
- Jakbym słyszała Roberta...
Przełączył na BBC World. Nie było nic o ropie naftowej, za to pokazywano w zwolnionym tempie
katastrofę samolotu pasażerskiego w Kuala Lumpur. Boening 747 przebił pas startowy. Jak cienki lód na
jeziorze. Najpierw dotykając betonu zadymiły tylne koła, potem przednie. Tyle że przednie zapadły się w
beton jak w wafel. Snopy iskier wystrzeliły w niebo, gdy kadłub dotknął ziemi. Pokruszone kawałki pasa
rozrywały blachę kabiny pasażerskiej. Zapadły się również tylne koła. Pojawiły się płomienie i po
sekundzie cały obraz wypełniła potężna eksplozja. Kilka sekund później płomienie ustąpiły miejsca
kłębom czarnego dymu. Mariusz i Mariola patrzyli na to bez ruchu. Kolejne ujęcie pokazywało wozy
straży pożarnej jadące na miejsce katastrofy. Pierwsza ciężarówka zapadła się w beton kilkadziesiąt
metrów przed rozrzuconymi szczątkami samolotu. Pozostałe natychmiast zatrzymały się w miejscu. Dym
rozwiał się nieco, ukazując porozrzucane fragmenty konstrukcji. Było ich zdecydowanie za mało, jak na
tak wielki samolot. Amatorski operator zrobił zbliżenie na zionącą dymem, trzystumetrową podłużną
wyrwę w pasie startowym.
- To nic - powiedział cicho Mariusz. - To kilka tysięcy kilometrów stąd...
- Tam zginęło kilkaset osób - szepnęła dziewczyna.
- Muszę się napić. - Wstając przełączył jeszcze na BBC World i zamarł w pozycji wpół wyprostowanej.
Jedna z Petronas Towers przechylała się powoli, a u jej podstawy rosła chmura pyłu.
Nagle na ekranie pojawiły się „mrówki", a z głośnika popłynął jednostajny szum. Mariola zaczęła
przełączać kanały, ale wszędzie było to samo.
- Wysiadła kablówka - stwierdziła.
Mariusz wyprostował się, ale nie poszedł się niczego napić. Podszedł do telewizora, wyjął z odbiornika
wtyczkę telewizji kablowej i włożył na jej miejsce nieużywany od kilku lat przewód zewnętrznej anteny
zbiorczej. Kilka minut zajęło mu dostrojenie, ale, niestety, telewizor odbierał tylko pięć kanałów
polskich. Na żadnym z nich nie było słowa o Kuala Lumpur ani o ropie naftowej.
Podłączył więc swojego notebooka do gniazdka telefonicznego i wszedł do internetu. Znalazł
informacje o kilkunastu podobnych katastrofach w południowej Azji, gdy stwierdził, że minęła pierwsza
w nocy i najwyższa pora spać.
„Być może jutro będzie koniec świata, ale to nie zwalnia cię od mycia zębów" - pomyślał z sarkazmem.
Postanowił następnego dnia pojechać do pracy na rowerze.
Dzień czwarty
Prezentacja u klienta wypadła marnie, bowiem wszyscy myślami byli przy innych sprawach. Rozmowa
po części oficjalnej nie kleiła się, więc Mariusz postanowił zakończyć spotkanie, umawiając się na
kolejne za dwa tygodnie.
Jechali ulicą Emilii Plater, obok Dworca Centralnego, gdy przed koła Omegi dyrektora wybiegła jakaś
kobieta. Dyrektor wcisnął hamulec i szarpnął kierownicą. Samochód z piskiem opon, zatrzymał się w
poprzek ulicy.
- Idiotka! - krzyknął.
Mariusz powiódł wzrokiem za biegnącą wciąż kobietą. Była dobrze ubrana i nie sprawiała wrażenia
spieszącej się na autobus. Raczej... przed czymś uciekała. Obaj pomyśleli chyba to samo, bo jednocześnie
obrócili głowy w drugą stronę i osłupieli. Kilkanaście kobiet biegło w ich stronę z piskiem. Mężczyźni też
biegli, ale przynajmniej zachowywali się cicho.
Ze schodów Sali Kongresowej wylewała się rzeka szczurów. Ludzie mijali Omegę i kilka innych
samochodów, które zdążyły się zatrzymać. Szczury biegły we wszystkich kierunkach. Kolejną ich rzeka
pojawiła się od strony Muzeum Techniki i Pałacu Młodzieży, znajdujących się w innych skrzydłach
Pałacu Kultury. Mariuszowi serce podeszło do gardła, gdy usłyszał, jak futerka gryzoni ocierają się o
podwozie samochodu. Dyrektor ruszył gwałtownie, miażdżąc kilkadziesiąt szczurów. Spod podwozia
dochodziły dźwięki przywodzące na myśl rozgniatanie mięsa mielonego i Mariusz zrozumiał, że dzisiaj
też nici z lunchu.
Dyrektor był na tyle opanowany, że zatrzymał się na czerwonym świetle przed Świętokrzyską, klnąc
okrutnie. Z prawej strony minęła ich krzycząca dziewczyna w białym Peugeocie. Przejechała
skrzyżowanie, powodując dwie kolizje i z głośnym hukiem wylądowała w witrynie sklepu sportowego.
Jakaś kobieta w Daewoo próbowała wjechać pod prąd w sznur samochodów i wbiła się w bok
przegubowca.
Dyrektor, mimo że zapaliło się zielone światło, nie próbował pokonywać zablokowanego
skrzyżowania.
Zaparkował samochód na wysepce. Do biura doszli piechotą.
* * *
Mariusz tego dnia nie mógł się skupić na pracy. Rysował w notesie abstrakcyjne wzory i gapił się
obsesyjnie na Pałac Kultury. Koło trzeciej zadzwonił do Marioli, by nie wychodziła z domu, a potem co
chwila od nowa zaczynał się zastanawiać, czy w ich kamienicy są szczury.
Nagle poczuł coś jakby zawrót głowy. Wyjrzał za okno i osłupiał. Od gzymsu na trzydziestym piętrze
Pałacu oderwała się ważąca kilka ton, socrealistyczna ozdoba. Spadała wzdłuż okien i kilkanaście sekund
później roztrzaskała się bezdźwięcznie na schodach. Po dwóch sekundach podłoga pod nogami Mariusza
drgnęła. W filiżance z kawą pojawiły się kręgi. Chwilę nic się nie działo, po czym podłoga zaczęła drgać,
jakby ktoś uruchomił piętro niżej ogromną wiertarkę udarową. Ze ścian Pałacu odpadło kilka płyt z
piaskowca i pękło parę szyb. Rzeźby na gzymsach zachwiały się, a u podstawy budynku zaczęły kruszyć
się kolumny. Pojawiły się obłoki pyłu zakrywające uciekających ludzi. Antena przekaźnika telewizyjnego
bujała się coraz mocniej na obie strony. Cały budynek na sekundę stał się nieostry, a potem, jakby w
zwolnionym tempie, zaczął zapadać się w dół. W kilku oknach widać było rozpłaszczone na szybach
malutkie sylwetki ludzi, ale zaraz przesłoniła je wielka chmura kurzu. Konstrukcja budynku zaczęła
rozłazić się podczas opadania i przechylać w prawą stronę. Ostatnie piętra znikały w obłokach pyłu jako
osobne bryły betonu i piaskowca. Dopiero teraz Mariusz usłyszał narastający z każdą chwilą huk. Kolejny
wstrząs rzucił go na ziemię.
Po minucie, może dłużej, huk zaczął cichnąć i Mariusz uniósł głowę. Cały biurowiec chwiał się, ale nic
nie wskazywało na to, by miał się zawalić. Wstał niepewnie i wyjrzał przez okno. W miejscu, w którym
jeszcze dwie minuty temu stał Pałac Kultury unosiła się bezkształtna, ruchoma masa dymu, pyłu i
latających, pogiętych blach. Jej środek opadał, a zewnętrzna granica jak korona rosła w oczach,
pochłaniając kolejne budynki. Z zachodniej strony chmura pokonywała już ulicę Marszałkowską, a od
południowej zakrywała Dworzec Centralny. W wiszącym wciąż w powietrzu huku niemal bezgłośnie
zawaliła się elewacja jednego z domów przy Świętokrzyskiej.
Mariusz ujrzał w centrum katastrofy coś, czego w żaden sposób nie był w stanie zrozumieć. Nie miał
czasu się nad tym zastanawiać. Wybiegł z pokoju, potykając się o leżącą na podłodze Kaśkę. Drzwi od
gabinetu dyrektora otworzyły się gwałtownie. Bez słowa obaj mężczyźni unieśli sekretarkę i wyciągnęli
na korytarz. Gdy tylko zamknęli drzwi, za oknami klatki schodowej zrobiło się ciemniej. Ktoś otworzył
drzwi innego pokoju i wybiegł, kaszląc. Zanim je zamknął, na korytarz wdarł się tuman kurzu. Dwie
kobiety skulone pod drzwiami do toalety modliły się ledwo poruszając ustami. Lampy w suficie mrugnęły
raz i zgasły.
* * *
Ulica była pokryta kilkumilimetrową warstwą pyłu, a widoczność nadal ograniczała się do stu metrów.
Mariusz z wilgotną chustką na twarzy jechał na rowerze ulicą Chałubińskiego, krajobraz wokół był jak po
bombardowaniu. Wszędzie pełno policji, straży pożarnej i karetek pogotowia, ale wszystkie służby
sprawiały wrażenie zdezorientowanych i działających chaotycznie. W okolicy wybuchło kilka
niegroźnych pożarów. Dużo było porzuconych samochodów, wiele rozbitych. Na chodniku leżały
nieprzykryte jeszcze zwłoki kobiety przygniecionej latarnią. Mariusz przed wyjściem udzielił pierwszej
pomocy lekko rannym pracownikom sąsiednich biur, ale dłużej nie mógł zostać - musiał pojechać do
domu i zobaczyć, co się dzieje z Mariolą. Telefony zamilkły, nawet komórkowe, co go niezwykle
zirytowało.
Miał do pokonania jakieś dziesięć kilometrów. Gnał z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę,
ale i tak musiał zwalniać przed skrzyżowaniami. Ze zdziwieniem stwierdził, że już trzy kilometry od
Pałacu miasto funkcjonowało niemal normalnie, nie licząc korka. Część ludzi w samochodach nic nie
wiedziała o katastrofie. Myśleli prawdopodobnie, że znów gdzieś zderzyły się tramwaje.
Do domu dotarł po dwudziestu minutach. Minął kilka szczurów wybiegających frontowym wejściem,
ale nie zwrócił na nie uwagi. Mariola spała i nie wierzyła mu, że Pałac się zawalił, dopóki nie
wyprowadził jej na balkon i nie pokazał chmury dymu unoszącej się z pustej przestrzeni obok Marriotta.
* * *
Robert z Aśką przyszli punktualnie, co prawdę mówiąc niezbyt zaskoczyło Mariusza. Robert uważał, że
niezależnie od warunków należy robić swoje. Był łysiejącym facetem przed czterdziestką i miał lekką
nadwagę. Wykładał historię architektury na Politechnice Warszawskiej. Obecną sytuację ujął w kilku
słowach:
- Możemy tu zostać i męczyć się przez tydzień w niesamowitych korkach a i tak nic pożytecznego nie
zrobimy. Ani politechnika, ani twoja firma na pewno nie będą pracować w obawie przed terrorystami.
Aśka, jego żona, jak zwykle mu przytaknęła. Nawet jeśli miała własne zdanie, to z góry zakładała, że
Robert ma rację. Najczęściej była to prawda. Aśka była bardzo sympatyczna i dosyć ładna. Byłaby
jeszcze ładniejsza, gdyby schudła z dziesięć kilo, ale Mariuszowi jej nadwaga nie przeszkadzała, bo
ostatecznie nie on z nią sypiał.
- Robert ma rację - odezwała się Mariola. - Przez kilka dni będzie tu „Sajgon", a my i tak nic nie
pomożemy.
Wspólnie obejrzeli wieczorne wiadomości. Obraz bardzo śnieżył, ale wyraźnie widzieli ruiny. Kamery
wszystkich stacji znajdowały się co najmniej pół kilometra od miejsca katastrofy. Wyglądało na to, że
spory fragment miasta został odcięty przez policję. Prywatna stacja pokazała miejsce katastrofy z
helikoptera, ale z powodu ciemności niewiele było widać. Potem jakiś poseł opozycyjny krytykował rząd
za dopuszczenie do ataku terrorystów. Kilka minut później stacja przestała nadawać.
- Najlepiej wychodzi im ukrywanie informacji - stwierdził Robert, przekonany o tym, że to agenci
rządowi wyłączyli nadajnik. - Zobaczcie, co jest informacją numer dwa w publicznej telewizji:
Rozpędzanie nieszkodliwej demonstracji złożonej z kilkuset starych bab! Założę się, że zaraz pokażą
reportaż z odsłonięcia jakiegoś pomnika w Augustowie albo wywiad z niedocenianym poetą!
Jednak informacją numer trzy było wystąpienie Ministra Spraw Wewnętrznych zapowiadającego wojnę
z terroryzmem.
- Gdyby autobus pełen dzieci spadł z mostu Toruńskiego do Wisły - Robert, rozluźniony dwoma
szklaneczkami szkockiej, wyraźnie się rozkręcał - to zwołano by specjalne posiedzenie parlamentu, gdzie
po długim głosowaniu ustalono by skład sztabu kryzysowego, potem odbyłby się przetarg publiczny na
wynajęcie siedziby sztabu, ze trzy konferencje prasowe i dopiero wzięliby się do roboty. A akcja
ratownicza i tak by się nie powiodła, bo w trakcie przygotowań okazałoby się, że dupa strażaka nie pasuje
do fotela w policyjnym Polonezie, WOPR nie zna numeru do pogotowia ratunkowego, a straż miejska
założyła blokady na koła karetkom parkującym na moście.
Ostatecznie umówili się na jutro, na ósmą rano. Tej nocy Mariusz dwie godziny próbował
bezskutecznie dostać się do jakichś informacji w internecie poza Polską, ale wyglądało na to, że ktoś
odciął wszystkie połączenia. Nie mógł zasnąć prawie do świtu.
Starał się pojąć to, co ujrzał po katastrofie, w miejscu Pałacu, ale był bliski stwierdzenia, że doznał
halucynacji wywołanych szokiem.
Dzień piąty
O pół do szóstej obudził ich dzwonek do drzwi. Mariusz otworzył zaspany i wpuścił roztrzęsionego
Roberta do domu. Ten wyjął z kieszeni kasetę wideo i pobiegł do magnetowidu.
- Zobacz, co nagrałem z anteny satelitarnej - powiedział, nerwowo poprawiając włosy. - Te skurwysyny
nie mogą wyłączyć satelity.
Pierwsze nagranie pokazywało ruiny jednej z wież Petronas Tower. Przez ułamek sekundy Mariusz
zobaczył to samo, co wczoraj w miejscu Pałacu i drgnął. Obraz przeskoczył i widać było logo innej stacji.
Przed kamerą biegły setki szczurów - w tle widać było Manhattan.
- Już go nie ma... - powiedział Mariusz i pewne zdarzenia zaczęły łączyć się w sensowny ciąg.
- Czego nie ma? - odezwała się zaspana Mariola, wchodząc do salonu w szlafroku.
- Manhattanu...
Kolejne ujęcia pokazywały zawalony wieżowiec w Hongkongu, rekordowy odpływ oceanu u
zachodnich wybrzeży Hiszpanii, nagle wygasły wulkan we Włoszech, pękającą autostradę w Kalifornii.
- Musimy się zbierać - powiedział Mariusz. - i to szybko.
- Jasne. Ci kretyni gotowi są wprowadzić tu stan wyjątkowy - odparł Robert, wyciągając kasetę. - Za
kilka godzin możemy się obudzić jako członkowie „ochotniczej" gwardii narodowej czy czegoś w tym
stylu.
- Niezupełnie to miałem na myśli. Tak czy inaczej - zbierajmy się.
Kwadrans później cała czwórka siedziała w Land Roverze. Za namową Mariusza wszyscy wzięli
rowery, które teraz leżały na dachu przywiązane linkami. Poranek był słoneczny, zapowiadał się ciepły i
pogodny dzień. Mariusz nie zapalał silnika.
- Coś mi tu nie pasuje - powiedział. - Wyobrażacie sobie organizację terrorystyczną niszczącą szyby
naftowe i wieżowce na całym świecie? Kuala Lumpur... Muzułmanie nie niszczyliby swoich miast...
Zaraz wracam.
Wyskoczył z samochodu i pobiegł do domu. Wrócił po minucie z plikiem gazet pod pachą.
- Po pierwsze wyjedźmy z miasta - zaproponował Robert.
- To mam zamiar uczynić najszybciej jak się uda. Mariusz zapalił silnik i ruszył. Po minięciu kilku
przecznic Aśka zaniepokoiła się lekko:
- Zaraz, jedziesz w przeciwną stronę! Robert uniósł głowę znad gazet Mariusza i stwierdził, że są na
alei Żwirki i Wigury.
- Mazury są tam - wskazał kciukiem za siebie.
- Zaufajcie mi - powiedział Mariusz, zatrzymując się przed światłami. - Spójrzcie.
Wszyscy powiedli wzrokiem za jego palcem. Trawnikiem i chodnikami w kierunku Okęcia biegły
pojedyncze szczury. Siedzące z tyłu kobiety drgnęły i odsunęły się na przeciwną stronę samochodu.
- Szczury biegną na południe.
- Rano mówili w radiu, że szczury uciekają z miasta z powodu potężnego wstrząsu - nieśmiało
wyjaśniła Aśka.
- Widziałem szczury wcześniej - odparł Mariusz.- Wszystkie kierowały się na południe.
- Więc chcesz jechać na południe? A ja wzięłam bikini, materac, kremy...
Oczami wyobraźni Mariusz ujrzał Aśkę w bikini na materacu i skrzywił się lekko. Zapaliło się zielone
światło, więc ruszył.
- Mam przeczucie - powiedział powoli.- Szczury uciekają z miasta jak z okrętu, który ma wkrótce
zatonąć. One kierują się instynktem, a nie planami wakacyjnymi.
Aśka chciała zaprotestować, ale Robert uciszył ją ruchem ręki.
- Wyjedźmy z miasta - powiedział. - Zatrzymamy się w bezpiecznej odległości, w jakimś zajeździe i
przedyskutujemy tę sprawę. Jeśli nas przekonasz, pojedziemy na południe... gdziekolwiek. Jeśli nie -
zawrócimy.
- Zgoda - odparł Mariusz po chwili zastanowienia.
* * *
Zatrzymali się po trzydziestu kilometrach jazdy trasą katowicką. Wybrali podupadły bar, w którym
zamówili cztery jajecznice i cztery kawy. Jak się potem okazało, całkiem niezłe. Właściciel, odchodząc
od stolika, zawahał się chwilę i zapytał:
- Państwo jadą z Warszawy... Jak to było z tym Pałacem?
Spojrzeli na niego wszyscy, a Mariusz powiedział:
- No, było trochę huku...
- Czy to naprawdę terroryści?
- Raczej problemy z fundamentami...
Właściciel odszedł niezbyt usatysfakcjonowany. Mariusz wyjął notes i narysował pionową tabelkę. Z
lewej strony wpisał w kolejnych polach dni tygodnia od niedzieli do niedzieli.
- Przecież dopiero jest czwartek - zauważyła Aśka. Mariusz kiwnął głową i zaczął wypełniać środkowe,
najszersze pole. Przy niedzieli napisał: „Szyby naftowe w Kuwejcie; wygasłe wulkany; zawał w kopalni",
przy poniedziałku: „Prezydent USA przerywa wizytę w Japonii; zamknięcie wszystkich kopalń na
Górnym Śląsku". Zrobił krótką przerwę i łyknął kawy: Reszta towarzystwa patrzyła na niego z
wyczekiwaniem. Pisał dalej. Wtorek: „Pierwsze szczury, sztuczna demonstracja, Boening i Petronas
Tower w Kuala Lumpur; awaria kablówki", środa: „Więcej szczurów; Pałac Kultury, wieżowce w innych
krajach". Po chwili dodał jeszcze wykrzyknik za Pałacem Kultury.
Popatrzył na resztę, ale tylko Robert nie miał głupiej miny. Pokazał palcem tabelkę i powiedział:
- Przy wtorku dopisz jeszcze nienormalny odpływ Oceanu Atlantyckiego.
- No tak. - Mariusz dodał punkt.
- Gdy tu jechaliśmy - powiedział Robert - przejrzałem twoje gazety. Można by dodać jeszcze parę
punktów. We wtorek nastąpiło niespodziewane obniżenie się wód Bałtyku o dziesięć centymetrów, w
nocy z wtorku na środę wyschły nagle źródła oligoceńskie w Warszawie, a w środę po południu otwarto
maksymalnie przepusty w zaporze Solińskiej. Mamy przecież środek sezonu wodnego! Nie wiem, co to
wszystko ma wspólnego ze sobą, ale informacje te nawet osobno są dziwne, tym bardziej że ktoś próbuje
je ukryć. Wyobrażacie sobie: Woda w Bałtyku opada o 10 cm, a wspomina się o tym w kilku zdaniach
wewnątrz gazety! Coś się dzieje. Amerykanie zorientowali się w poniedziałek, a nasi we wtorek.
- O czym wy mówicie? - odezwała się zdezorientowana Mariola, a Aśka spojrzała tylko wyczekująco
na Mariusza.
Ten wziął długopis i zaczął wstawiać cyferki z prawej strony tabelki. Przy szybach naftowych napisał
„2000 m", przy kopalni - „800 m", przy studniach oligoceńskich - „400 m", a przy Pałacu Kultury - „50
m".
- To określa zagłębienie danego obiektu w ziemi - wyjaśnił spokojnie. - Mogłem się znacznie pomylić
co do liczb, ale chcę wam przekazać tylko tok mojego rozumowania
- Mariuszowi chodzi o to - wtrącił Robert - że problemy ostatnich dni dotyczyły najpierw obiektów
znacznie zagłębionych w ziemi, a potem tych zagłębionych coraz płycej. Wulkany, o ile pamiętam,
zaczęły wygasać już miesiąc temu.
Mariola spojrzała jeszcze raz na tabelkę.
- Czy sądzisz, że niedługo te... „problemy" zaczną dotyczyć „obiektów" znajdujących się całkiem na
powierzchni?
Mariusz pokiwał głową.
- Takich jak na przykład my!? - zaniepokoiła się Aśka.
Mariusz uciszył ją gestem.
- Nie mam pojęcia, co się dzieje, ale rozsądek podpowiada mi, że jutro wolę być wyżej niż niżej.
Szczury kierując się instynktem, też biegną w kierunku wyżyn.
- Na nieszczęście dla nich w ciągu dnia żaden nie zdoła pokonać więcej niż 10-15 km - dodał Robert. -
Głosuję za kontynuowaniem podróży na południe.
Przysunął do siebie kartkę i wypełnił pustą rubrykę obok czwartku: „Warszawa: wszystkie budynki
powyżej dwudziestu kondygnacji".
* * *
Do Zakopanego dotarli o pierwszej po południu. Zrobili zakupy w sklepie spożywczym i ruszyli dalej.
Mariusz nie mógł się powstrzymać, by nie kupić badziewnej ciupagi na straganie z pamiątkami.
- Nie sądzicie, że powinniśmy do kogoś zadzwonić i to wszystko opowiedzieć? - zapytała po dłuższym
milczeniu Mariola.
Mariusz otwierał usta, ale uprzedził go Robert:
- Wiesz, co się robi z takimi, co za dużo wiedzą? Zresztą... oni na pewno mają więcej informacji niż
my.
Wkrótce dotarli do należącego do Mariusza domku w Murzasichlu pod Zakopanem. Wstawili
samochód do garażu i usiedli w głębokich fotelach na tarasie, by przy piwku podziwiać słoneczną
panoramę Tatr. Mariusz kończył wyciągać bagaże. Spod tobołków wyskoczyło kilka szczurów i uciekło
przez uchylone drzwi garażu. Mariusz wzdrygnął się, ale pomyślał z uznaniem o ich inteligencji.
- Robert! - zawołała Mariola, zabijając klaśnięciem komara.- Zapal fajkę.
- Znów mnie traktujesz jak elektrofumigator z wymiennym wkładem? - zażartował Robert. Wyjął
jednak z kieszeni fajkę i zaczął obracać ją w dłoniach.
- Jeśli okaże się, że to wszystko jest tylko fatalnym zbiegiem okoliczności - powiedział Mariusz
otwierając piwo - to po prostu wrócimy do domu po urlopie.
- Nawet nie wiecie, jaką radochę ma z powodu tej katastrofy połowa architektów starszej daty -
westchnął Robert, automatycznie chowając fajkę z powrotem do kieszeni.
- A ty nie jesteś architektem starszej daty? - zaśmiała się Mariola.
Robert spojrzał na nią z udawanym gniewem i kontynuował:
- Próby naprawiania Warszawy przez budowę wszędzie pseudosecesyjnych kamienic to bzdura. To
zabijanie miasta. Miasto musi żyć, rozwijać się. Potrzebne są szklane domy, wieżowce, nowoczesna
architektura. Wyobraźcie sobie na przykład Wawel, który dawno temu konserwatorzy zabytków kazali
odbudować w drewnie...
Robert zamyślił się na chwilę i zapytał Mariusza:
- Jak właściwie zawalił się Pałac? Widziałeś to dokładnie. Czy to mogła być bomba?
- Nie sądzę. Szczury nie mogą przewidzieć, kiedy zadziała mechanizm zegarowy, a na godzinę przed
katastrofą widziałem ich tysiące uciekające w panice... Najpierw w kompletnej ciszy spadł jeden z tych
„stalagmitów" nad tarasem widokowym, a potem cały budynek zaczął jakby zjeżdżać w dół. Widziałem
ludzi z rękami przyciśniętymi do szyb, jakby byli w windzie...
Mariusz na to wspomnienie wypił duszkiem pół piwa i dopiero wtedy dokładnie opisał przebieg całej
katastrofy. Aśka zaczęła płakać. Atmosfera beztroskich wakacji prysła.
- Dom nie wali się tak po prostu. Nawet dom jednorodzinny. Najpierw pękają ściany, potem szczeliny
się powiększają... W tak wielkim budynku jak Pałac Kultury nie można było nie zauważyć objawów
postępującego zniszczenia na przestrzeni miesięcy. W dużych budynkach jest bardzo dużo elementów
konstrukcyjnych na każdej kondygnacji. Zniszczenie jednej belki lub filaru nie spowoduje zawalenia się
całości. To nie mogło być zmęczenie materiału.
- Chyba że pękła jedna belka - powiedział Mariusz -a następne poszły jak domino.
- Nie, nie. To przypomina bardziej... szkody górnicze albo trzęsienie ziemi.
- W Warszawie nie ma kopalni... - wtrąciła się do rozmowy Mariola.
-Więc co to jest?! Krety?!!!! - Mariusz wstał i cisnął pustą puszkę o podłogę. Kilka razy przeszedł tam i
z powrotem po tarasie nim zdołał się uspokoić. Przyniósł radio. Kilka minut słuchali muzyki w
oczekiwaniu na wiadomości. Odbiornik łapał tylko lokalną zakopiańską radiostację, ale i tak przekonali
się, że sprawdza się czarny scenariusz, zapisany w tabeli w notesie. Około godziny drugiej po południu w
Warszawie zaczęły pękać szyby w Hotelu Marriott, a pół godziny później w Warsaw Trade Tower. Oba
budynki ewakuowano, a z pozostałych wieżowców ludzie zaczęli uciekać sami. Miasto ogarnęła panika.
Zawalił się też bez wyraźnego powodu jakiś budynek w Gdańsku oraz osiedle kilkupiętrowych zaledwie
domów w Szczecinie.
Wieczorem rozpalili w kominku i wysłuchali najnowszych wiadomości z lokalnej radiostacji. Połowa
warszawskich domów leżała w gruzach, choć wysokie przecież Intraco wciąż stało. Masowo waliły się
nawet niskie budynki w Trójmieście, Kołobrzegu i Szczecinie. Północną Polskę ogarnęła anarchia.
Wypili parę szklaneczek czegoś mocniejszego, patrząc na oświetlone zachodzącym słońcem góry i
jedno po drugim poszli spać.
Dzień szósty
Mariola wstała pierwsza, może dlatego że najmniej wypiła, i poszła do oddalonego o dwa kilometry
sklepu.
Śniadanie wszyscy zjedli na stojąco, czytając leżącą na stole gazetę. Informacja o katastrofach w stolicy
była ogólnikowa i mętna, a do tego umieszczona na trzeciej stronie. Za to na pierwszej stronie były dwa
duże artykuły. Jeden informujący o schwytaniu kilku groźnych terrorystów, kiedy zakładali ładunki
wybuchowe pod jakimś mostem, a drugi, ze zdjęciem, o katastrofie Airbusa w Londynie. Resztę gazety
wypełniały nieistotne teksty, jakich zwykle używa się do zapchania dziur.
- Widzicie!? - triumfował Robert z ustami pełnymi płatków śniadaniowych. - Blokada informacyjna na
całego. Czy nosorożec w ciąży to tak ważny temat, żeby rozpisywać się o tym na całą stronę? Albo akcja
policji wyłapującej palaczy za kierownicą?
- Czy oni nie wiedzą, że nam to się wyda podejrzane? - zapytała Mariola.
- Wiedzą, ale na to nic nie poradzą. To ma uspokoić szarą masę bezmyślnych konsumentów telenowel i
meczów piłkarskich.
- Ja też oglądam mecze - wtrącił nieśmiało Mariusz. Robert machnął ręką.
- Coś jednak przegapili. - Mariusz usiadł i przysunął do siebie gazetę. - Spójrzcie tutaj. - Wskazał
lotnicze zdjęcie zniszczonego samolotu na Heathrow. - Tu powinno być więcej szczątków. Tutaj są
silniki, fragmenty skrzydeł, ale nie ma ani kawałka kabiny... No i to - pokazał palcem podłużny rów,
szeroki na kilka metrów, a długi na kilkadziesiąt.
- Wygląda jak rów melioracyjny z wodą - stwierdził Robert.
- Coś takiego widziałem w miejscu, gdzie stał Pałac Kultury. Podmuch na chwilę rozwiał pył i w
środku chmury pojawiło się coś, czego tam nie powinno być.
- To znaczy?
- Zamiast gruzów zobaczyłem błękitne światło... Wszyscy spojrzeli na niego.
- Gaz się palił - próbował wyjaśnić Robert.
- Nie. To wyglądało jak świecąca mgła.
- Gaz się palił, a dym rozpraszał światło i tyle.
Tam powinna być dwudziestometrowa góra gruzu, a był raczej... dół.
- Tam było kilkanaście pięter piwnic. Zapadły się.
- Teraz spójrzcie tutaj. - Mariusz wskazał na gazetę. - W miejscu, gdzie powinien leżeć kadłub jest dół
wypełniony czymś jasnym. Szkoda że to czarno-białe zdjęcie. Pamiętacie Boeninga w Tajlandii? Też
jakby brakowało sporej części samolotu.
- I zapadła się straż pożarna - wtrąciła Mariola.
- Właśnie. Więc problemy nie wynikają ze zmęczenia konstrukcji ani z działań terrorystów, tylko z...
niestabilności gruntu.
- Prawdę mówiąc - zaczął powoli Robert - to możecie mieć rację. Lądujący samolot uderza w ziemię ze
sporą siłą. Jeśli spod pasa woda wymyła grunt, to beton mógł pęknąć, a samolot wpaść pod spód. Pod
wodę...
- Ale jak to samo może się dziać jednocześnie na całym świecie? - zapytała Mariola.
- Mikrowstrząsy mogą zmieniać charakterystykę gruntu - próbował wyjaśnić Robert. - Podczas
trzęsienia ziemi grunt zachowuje się czasem jak ciecz. Jeśli dodamy do tego wysoki poziom wody i
aktywność wulkaniczną…
- Bałtyk się obniżył, a wulkany, jak sam mówiłeś, raczej ucichły.
- Może popełniamy błąd, idąc w góry. Jeśli i one się zapadną? - rzucił Mariusz.
- A idziemy w góry? - zapytała Aśka.
- Mam przeczucie, że będziemy musieli to zrobić... Prawdopodobnie teraz właśnie kilkanaście
milionów ludzi z całej Polski próbuje zrobić to, co my już zrobiliśmy. Jadą w tę stronę.
- Może nasza sytuacja nie wygląda aż tak źle... -powiedział Robert. - Chyba wiem, co zrobi w tej
sytuacji wojewoda.
- Zamknie główne drogi? - zgadł Mariusz.
- Tak.
- A co na taką niesubordynację rząd?
- Jeśli jeszcze jest jakiś rząd, to teraz wcina hamburgery na Kasprowym.
Mariusz pokręcił głową i z przyzwyczajenia włączył pilotem telewizor. Wszyscy zamarli w bezruchu.
Na pierwszym kanale publicznym prezenter w niezbyt świeżej koszuli czytał wiadomości z kraju.
Dziesiątki tysięcy zabitych i nieokreślona liczba rannych. Zdjęcia z helikoptera pokazywały ruiny
centrum Warszawy. W wielu miejscach przez dymy przebijała blada, błękitna poświata.
- Tak! - krzyknął Mariusz. - To właśnie widziałem!
- To nie jest gaz - przyznał Robert.
Potem na ekranie pojawiła się jakaś autostrada zapchana samochodami nawet na poboczach. Potem
trasa Gdańsk -Warszawa i kilka innych. Nie było czołgów blokujących przejazd. Po prostu zrobił się
jeden wielki korek, od Pomorza do Śląska.
Prezenter mówił coś o tajemniczym zjawisku świecenia ziemi, szczególnie dobrze widocznym w
Gdańsku. Na ekranie pojawiły się opustoszałe ulice Trójmiasta. Spore obszary wyglądały, jakby były
zalane wodą. Ale to nie była woda. To niebieskie coś rozpełzało się powoli po ulicach, pochłaniając
kolejne, walące się domy. Na moment w kadrze ukazał się fragment Zatoki Gdańskiej. Kilkaset metrów
od brzegu widać było ogromny wir. Jakby ktoś wyciągnął z dna wielki korek.
Potem przeskoczyły krótkie migawki z Pałacu Prezydenckiego. Lektor zapewnił, że rząd pracuje, choć
kilka helikopterów jest w każdej chwili gotowych do ewakuacji ministrów.
Nagle pojawił się biały napis na czarnym tle „Przepraszamy za usterki techniczne". Po trzech minutach
znów widać było studio. Przed kamerą siedział facet w czarnym garniturze i od razu zaczął nierówno
czytać uspokajający komunikat z trzymanej w ręku kartki. Na ścianie za nim widniała spora ciemna
plama, jakby ktoś chlapnął mokrym pędzlem.
Mariusz wyłączył telewizor.
- Chyba na razie nie powstanie Republika Południowej Polski. Nie zdąży.
- To coś dotarło do powierzchni... To wyglądało jak animacja komputerowa z filmu katastroficznego -
powiedziała Mariola. - Ile mamy czasu zanim...
- Dwa dni, może mniej - odparł Robert. - Zależy, w jaki sposób to coś się rozprzestrzenia. Na jakiej
wysokości my właściwie jesteśmy?
- Nie mam pojęcia - powiedział Mariusz. - 500, 800 metrów.
- Widziałeś ten wir? W tym miejscu zapewne zapadło się dno Zatoki Gdańskiej. To znaczy, że to nasze
coś... Krety... przekopały się przez dno zatoki znacznie później, niż podkopały Pałac Kultury. Znaczy to,
że kierują się nie tylko wysokością nad poziomem morza, ale i ukształtowaniem terenu.
- Czy chcesz przez to powiedzieć - odezwała się blada Aśka - że nie jesteśmy tu bezpieczni?
- To dosyć skomplikowane... Sądzę, że chroni nas stromizna okolicznych wzniesień. Problemy
najpierw pojawią się w dolinach.
- A potem?
- Kochanie...
- Co będzie potem?!
Nagle cicho pyknął telewizor i zgasł na sekundę elektroniczny zegar ścienny. Gdy zapalił się ponownie,
wyświetlał same zera.
- Wyłączyli prąd - stwierdziła Mariola.
- Sypie się sieć energetyczna - wyjaśnił Robert. - Do wieczora pewnie w ogóle pożegnamy się z
elektrycznością.
- Chciałeś powiedzieć: na zawsze... - Aśka wybuchła płaczem i wybiegła z kuchni.
Robert spojrzał przepraszająco na pozostałych i poszedł za nią.
- Co zamierzasz? - zapytała Mariola, gdy Robert wyszedł. " - Są dwie możliwości - odparł Mariusz. -
Albo to się zatrzyma albo nie. W obu wypadkach trzeba starać się być od tego jak najdalej. Mam jeszcze
pewien pomysł w zapasie...
Odwrócili głowy na dźwięk podniesionych głosów dobiegających z salonu. Aśka kłóciła się z
Robertem. Próbował ją uspokoić, ale dziewczyna odpychała jego ręce.
- Dlaczego nie idziemy w góry? - krzyczała. - Dlaczego wciąż tu siedzimy?
- Zaczekamy, aż sytuacja nas do tego zmusi - próbował tłumaczyć Robert. - Tu mamy zapasy żywności,
wody, opału. Jeśli krety się nie cofną, to w ciągu czterech godzin możemy się dostać na Giewont albo
Kasprowy.
- O nie! - krzyknęła Aśka. - To koniec! Skoro mamy umrzeć, to ja wolę umrzeć dwa dni później.
- Zmarzniesz tylko - wtrącił się Mariusz. - Noce w wysokich górach są bardzo zimne. Będziemy
obserwować doliny...
Aśka pokręciła głową i starła rękawem łzy z policzków.
- Co to da? Nie wiemy nawet, co to jest! Co dzieje się z całą tą ziemią, wodą? Pomyślałeś o tym?
Przecież nasza planeta nie była przedtem pusta w środku. Wyobrażasz sobie, że świat to taki twój
samochód? Jak coś się spieprzy, to wystarczy dokręcić śrubkę, wymienić jakiś bzdyczek i będzie OK?
Nie będzie! To koniec!!!
Spojrzała na niego wzrokiem, w którym dostrzegł zaczątki szaleństwa, odwróciła się, podniosła z
podłogi swój plecak i zaczęła go pakować przypadkowymi przedmiotami.
- Kochanie! - Robert nadal był zaskoczony nagłym wybuchem samodzielności Aśki. - Mariusz ma
rację. Co z tego, że przesiedzimy dwa dni na jakiejś zimnej skale.
- To z tego, że nie obudzimy się, spadając w Wielki Błękit!
* * *
- Jakie czyste niebo - powiedziała Mariola.- Zauważyłeś, że nie latąją już żadne samoloty?
Mariusz przytaknął. Siedzieli obok siebie na tarasie i patrzyli na góry.
- Czuję się jak na Titanicu - powiedział.
- Ja też. To zabawne: siedzimy tu i czekamy na koniec świata.
- Nie dopuszczasz innych możliwości?
- Czy ja wiem... Sytuacja jest tak surrealistyczna, że przyjmuję wszystko spokojnie. Jak film.
Minęły już cztery godziny odkąd Robert z Aśką pojechali na rowerach do Zakopanego. Robert nie
uważał tego za dobry pomysł, ale miał do wyboru jechać z Aśką lub puścić ją samą. W tym momencie
prawdopodobnie byli już w połowie szlaku na Kasprowy.
- Nawet nie mamy jak się z nimi porozumieć - westchnął Mariusz. - Gdy przestał działać telefon,
poczułem się trochę...
- Bezradny?
- Tak. Ale... nie martw się.
- Nie martwię się.
Jej profil w świetle chylącego się ku zachodowi słońca nabierał mistycznego wyglądu. Mariusz po raz
pierwszy od dawna zdał sobie sprawę, że jest niezwykle piękna.
* * *
Obudził ich jakiś dźwięk. Leżeli i patrzyli w ciemność rozświetlaną jedynie księżycem i gwiazdami.
Prądu zabrakło, jak to przewidział Robert, jeszcze przed wieczorem. Po kilku minutach dał się słyszeć
kolejny dźwięk. Przypominał odległe tupnięcie olbrzyma.
Mariusz wstał i podszedł do okna. Wziął ze stolika lornetkę i zaczął lustrować dolinę.
- Widzisz coś? - zapytała Mariola.
- Ciemność... Zastanawiam się, czy Wielki Błękit świeci w nocy.
- Mariusz... Dlaczego nie ma tu tłumów ludzi z całej Polski? Czy oni... zginęli?
Odłożył lornetkę, wrócił do łóżka i objął ją ramieniem.
- Stoją w gigantycznych korkach. Podczas panicznej ucieczki każdy chce jak najszybciej dotrzeć do
celu i bardzo często zdarzają się wypadki.
- Co to jest Wielki Błękit?
- Nie mam błękitnego pojęcia, kochanie - powiedział i zrobił jedyną rzecz, którą mógł zrobić, by ją
uspokoić. Kochali się tej nocy pięć razy.
Dzień siódmy
W sklepie nie było gazet. Mariola kupiła tylko wczorajszy chleb. Gdy wyszła, sprzedawczyni zamknęła
drzwi na klucz, powiesiła karteczkę „Nieczynne do odwołania" i powiedziała, że jakby czegoś było
potrzeba, to będzie w kościele. Pół wsi już tam było.
Mariusz stał na tarasie i przez lornetkę obserwował dolinę. Nie zwrócił uwagi na odgłosy dobiegające z
kuchni.
- Coś tam widzisz? - zapytała, przynosząc mu szklankę mleka i kanapki.
- Obok strumienia przewróciły się dwa świerki. Słyszeliśmy to w nocy.
Podał jej lornetkę. Długo patrzyła na zwalone drzewa, próbując uświadomić sobie, że koszmar jednak
ich dogania. Wczorajsze wrażenie przebywania w oku cyklonu odeszło w nicość.
Przy śniadaniu słuchali wiadomości lokalnej stacji radiowej. Nadawała na awaryjnym zasilaniu tylko
pięciominutowe serwisy o każdej pełnej godzinie. Dowiedzieli się, że kilka tysięcy uciekinierów z
centralnej Polski pieszo zbliża się do Zakopanego.
Pierwsze większe grupy dotrą za kilka godzin. Wszystko wskazywało na to, że nikt nie zamierza im
bronić wstępu do miasta. Wprost przeciwnie: przygotowuje się dla nich miejsca noclegowe w gmachach
publicznych. Wojsko, policja i straż graniczna wobec braku łączności ze stolicą oddały się do dyspozycji
prezydenta miasta. Strzępki doniesień ze świata wskazywały na to, że wszędzie sytuacja jest podobna. Z
niepotwierdzonych informacji wynikało, że przy którymś ze schronisk górskich wylądował jeden z
helikopterów rządowych. Mariusz wyłączył radio.
- Boisz się? - zapytał, obejmując ją ramieniem. Miękko wtuliła się w niego.
- Tak. Bez ciebie bym już zwariowała.
Z głuchym łomotem przewróciło się kolejne drzewo. Obydwoje wstali i spojrzeli w tamtym kierunku.
Przez korzenie drzewa przebijało delikatne błękitne światło.
- Już tu jest - szepnęła Mariola.
Patrzyli jak zahipnotyzowani w powiększającą się wolno wyrwę w ziemi. Najpierw spadały pojedyncze
grudki, potem został przerwany brzeg potoku i woda zmieniła bieg, wpadając w wypełnioną błękitną
mgłą dziurę.
- Grunt usuwa się nam spod nóg - powiedział Mariusz. - Pakujmy się. Wkładaj do plecaka tylko to, co
niezbędne. Być może będziemy musieli nieść je na plecach przez kilka godzin.
Oderwali wzrok od błękitu. Plecaki były prawie zapakowane. Pozostało tylko dorzucić leżące na
podłodze ubrania i radio. Zajęło to dwie minuty.
- Co teraz? - zapytała Mariola.
- Jedziemy na Giewont - odparł Mariusz. - Ale po drodze sprawdzimy jeszcze jedną możliwość...
Wrzucili plecaki do Land Rovera. Mariusz zamknął drzwi domu kluczem, choć nie miało to większego
sensu, i wsiadł za kierownicę. Silnik odpalił za trzecią próbą.
Gdy wyjeżdżali z Murzasichla, wyrwa w dolinie miała dwadzieścia metrów długości, a świerki
przewracały się co kilka sekund. Dzwon w kościele wzywał wiernych na ostatnią mszę. Nikt inny nie
uciekał ze wsi.
* * *
W połowie drogi do Zakopanego zatrzymał ich patrol policji. Po obu stronach drogi znajdowały się
ułożone z worków z ziemią prowizoryczne rogatki. Policjant sprawdził ich dokumenty. Przyjął z
całkowitym spokojem wiadomość o dziurze na dnie doliny, zasalutował i życzył szerokiej drogi. Poczuli
się nieco lepiej, widząc istnienie, choćby szczątkowe, porządku publicznego.
Po pokonaniu kilku zakrętów Mariusz zwolnił i skręcił z asfaltu w stromy żwirowy zjazd między
świerkami. .
- To nie jest dobra pora na jazdę na skróty - zaniepokoiła się Mariola.
-To nie jest skrót.
Samochód podskakiwał na korzeniach i kamieniach, wciąż zjeżdżając w dół krętą, choć już mniej
stromą drogą. Z prawej strony dochodziły ich bliskie odgłosy walących się drzew. Przejechali kilka
solidnych kałuż i wyrw. Droga nie była chyba uczęszczana od zimy.
Mariola wsunęła się głębiej w fotel, gdy między drzewami zamajaczyła na chwilę niebieska poświata.
Las nagle skończył się i wjechali na porośnięte trawą łagodne zbocze.
Dziewczyna krzyknęła i zakryła twarz dłońmi. Jakiś kilometr przed nimi trawa urywała się nagle
nieregularną linią. Dalej był już tylko wielki błękit i kilka rozsypujących się wysp porośniętych
świerkami.
- Boże... - Mariola patrzyła w to morze błękitu jak zahipnotyzowana.
Mariusz zatrzymał Land Rovera przed sporą szopą stojącą obok zamkniętej na cztery spusty chaty.
Niewielkie podwóreczko zarośnięte trawą, szczątkowy płotek, pozostałości ogródka skalnego i
zardzewiały UAZ.
Ani żywej duszy.
Wyskoczył z auta, wyjął z bagażnika toporek i jednym silnym uderzeniem rozwalił skobel u drzwi
szopy.
- Choć i pomóż!
Nie pytając, o co chodzi pobiegła za nim do środka. Po dłuższej chwili udało im się wyciągnąć na
zewnątrz ogromny, prostokątny wiklinowy kosz, a potem jeszcze dwa ciężkie pakunki.
- Balon - stwierdziła ze zdziwieniem Mariola.
- Kiedyś leciałem nim jako pasażer - wyjaśnił Mariusz. - Mam nadzieję, że pamiętam, jak się to
montuje. Właściciel musiał kilka razy ściągać balon z drzew, żeby przyznać góralom rację, że się tym nie
lata w górach.
- A ty umiesz tym latać?
- Nie - przyznał szczerze - ale myślę, że to jest proste. Jak się nie uda, to wrócimy do samochodu.
Rozplatali większy tobół, rozwijając materiał w górę zbocza, co chwila zerkając za siebie. Mariusz
przestawił samochód i przywiązał do niego linki cumownicze gondoli. Połączenie konstrukcji w całość
okazało się trudnym zadaniem, ale po trzydziestu minutach balon zaczął się napełniać gorącym
powietrzem. Zewsząd dochodziły ich dźwięki walących się drzew, łącząc się momentami w ciągły huk.
- Nie ma wiatru - zauważył Mariusz. - To dobrze, nie zaczepimy o nic przy starcie.
Zostawił dziewczynę, żeby pilnowała palnika, a sam przytaszczył jeszcze kilka zapasowych butli i
przyniósł z samochodu plecaki. Po kolejnych dziesięciu minutach balon stał w pozycji pionowej. Nie
wszystkie linki były przypięte poprawnie i gondola przechylała się w jedną stronę. Nie było jednak czasu
na poprawki.
Gdy zakończyli przygotowania i wsiedli do gondoli, z przerażeniem stwierdzili, że od granicy
wielkiego błękitu dzieli ich nie więcej niż trzysta metrów.
- Dlaczego on nie leci?! - zapytała Mariola
- Jest za zimny.
- Hej! Wy tam! - rozległ się głos od strony lasu. Spojrzeli w tamtą stronę i zamarli. Leśniczy mierzył do
nich z dubeltówki.
- To nie wasz balon!
Pierwszy odzyskał głos Mariusz:
- Należy do mojego znajomego...
- Wysiadajcie!
- Wtedy balon się uniesie!
- I tak nigdzie nie polecicie. Szabrownictwo w warunkach stanu wyjątkowego to poważne
przestępstwo!
- Zastrzelisz nas?! - krzyknęła Mariola. - Właściciel tego balonu z pewnością nie żyje. A nawet jeśli, to
za pięć minut nie będzie miał z niego żadnego pożytku.
Leśniczy zerknął na zbliżającą się szybko krawędź błękitu, a jego mina nieco złagodniała.
- Moim obowiązkiem jest dostarczyć was przed sąd polowy. Tak brzmi najnowsza dyrektywa Ministra
Spraw Wewnętrznych w sprawie szabrowników. Zastrzelę was tylko w razie oporu.
- Uciekaj stąd, jeśli ci życie miłe - powiedział Mariusz, otwierając zawór.
Leśniczy ponownie zmarszczył brwi i poprawił broń.
- Wysiadajcie mówię!
Gondola zaczęła się odrywać od ziemi, a Mariola scyzorykiem odcinała cumy.
- Człowieku! Uciekaj w góry! - krzyknął Mariusz, rzucając pod nogi leśniczego kluczyki od Land
Rovera. - Jeszcze masz szansę!
Mężczyzna opuścił broń. Popatrzył na kluczyki, potem na wznoszącą się wolno gondolę, ale nie ruszył
się z miejsca. Po dobrych kilkunastu sekundach upuścił dubeltówkę na trawę. Land Rover z cichym
mlaskiem zapadł się w ziemię po zderzak. Trawa kilkanaście metrów niżej zaczynała się rozłazić i spadać
z grudkami czarnego gruntu w nicość. Samochód przechylił się na prawo i, robiąc w trawie wyrwę,
zniknął w wielkim błękicie. Mariusz mógłby przysiąc, że usłyszał jeszcze cichy odgłos klaksonu.
Leśniczy nie zrobił nic, by uniknąć śmierci. Najpierw zagłębił się w trawie po kostki. Potem uniósł
głowę i, patrząc w oczy ocalałym, w sekundę zapadł się nawet nie krzyknąwszy.
* * *
Godzinę później znikła cała okolica wraz z ich domem, którego unicestwienie obserwowali przez
lornetkę. Z Zakopanego zostały tylko wyżej położone fragmenty. Ostatni bastion padł. Po opustoszałych
Krupówkach walały się śmiecie. Prawie niewyczuwalny wiatr niósł ich łagodnie nad skazanym na
zagładę miastem w kierunku gór. Na Gubałówkę wolno wspinał się żółty wagonik kolejki. Widać ludzie
na górze obciążyli czymś drugi wagonik, by użyć go jako przeciwwagi. Na górę musiało wjeżdżać coś
cennego.
Droga do miasta była w kilku miejscach przerwana. Zastanawiającym widokiem był długi na
kilkanaście metrów, wiszący zdawać by się mogło w powietrzu, odcinek asfaltu otoczony z każdej strony
błękitem. Proces destrukcji trwał pięć minut i obserwowali go jak rekwizyt w rękach magika,
zapominając o reszcie świata. Ostatni kawałek asfaltu, może o powierzchni metra kwadratowego,
przechylał się na bok kilkanaście sekund nim opadł w błękit.
Mariusz otworzył bardziej zawór i balon zaczął zwiększać wysokość.
- Nie mogę uwierzyć, że nie ma już naszego domu - powiedziała Mariola, siadając na dnie gondoli i
zakrywając golfem usta.- Nie zadzwoniłam do mamy, nie spłaciłam raty kredytu za mieszkanie, nie
oddałam książki do biblioteki... - Miała chęć płakać, ale nie udało się jej. - Ja nawet nie jestem
szczególnie smutna. Ja po prostu w to wszystko... nie wierzę.
Mariusz usiadł obok niej i objął ją ramieniem.
- Trudno w to uwierzyć.
- Zginiemy, prawda?
- Nie wiem, kochanie...
- A co myślisz?
- A jakiej odpowiedzi się spodziewasz?
- Prawdziwej. W twoim stylu.
- Śmierć to też niezłe przeżycie.
- Ty to umiesz mnie pocieszyć! – Uśmiechnęła się jednak. Wstała, wyciągnęła lornetkę i zaczęła
oglądać szczyty przed nimi.
- Czy możemy jakoś zmieniać kierunek lotu?
- Z tego co wiem, na różnych wysokościach wieją wiatry w różnych kierunkach. Ale nie mam
błękitnego pojęcia, skąd wiadomo gdzie jak wieje.
- Na razie lecimy dobrze, ale wiatr może się zmienić.
- Chcesz ich zabrać, prawda?
- Roberta i Aśkę? Tak, jak ich wypatrzymy. Czemu nie?
- To nie takie proste... Ten balon nie uniesie czterech osób. Jest za mały.
- Chcesz ich tak zostawić?
- Jak ich zabierzemy, balon po prostu nie oderwie się od ziemi. Równie dobrze możemy wysiąść już
teraz.
- Czy... ty to planowałeś od dawna?
Mariusz spuścił głowę.
- Sami wyjechali. Aśka przecież spanikowała.
- A gdyby Aśka nie spanikowała, to co?
Wzruszył ramionami, nie odpowiedział.
-To nieuczciwe...
- Kochanie... - położył jej rękę na ramieniu. - Mamy cztery ciężkie butle z gazem, ale to dzięki nim
właśnie lecimy. Każda starczy na kilka godzin...
- A co potem?
- Potem... zobaczymy. Przytuliła się do niego.
- Rób to, co uważasz za słuszne. Ufam ci.
Mariusz utrzymywał stałą odległość od ziemi, oszczędzając gaz. Odczuwał pewne rozdrażnienie z
powodu braku możliwości sterowania torem lotu, choć i tak w tej sytuacji kierunek nie miał znaczenia.
Lecieli wolno, ale błękit posuwał się jeszcze wolniej, coraz wolniej, w miarę jak rosła stromizna. Koło
drugiej po południu przelecieli nad dolną stacją nie działającej kolejki na Kasprowy. Błękit został z tyłu.
- Coś się rusza na szczycie! - zawołała Mariola, obserwując górną stację przez lornetkę.- Tam jest... z
tysiąc osób!
- Spójrz lepiej na dół.
Koło schroniska na Kalatówkach leżały tysiące porzuconych rowerów. W dalszej drodze uciekinierom
nie mogły się już przydać. Ludzie masowo uciekali z ostatniego istniejącego miasta w Polsce.
- Nawet jakbyśmy mogli ich zabrać na pokład, to i tak nie dalibyśmy rady ich odszukać - powiedział
Mariusz, patrząc na tłum ciągnący wąskim szlakiem w kierunku szczytu. - Zresztą... Miniemy szczyt w
odległości kilometra.
Kolejni ludzie wciąż porzucali rowery przed bardziej stromym odcinkiem i szli dalej piechotą.
Chaotycznie zaparkowane samochody skończyły trasę jeszcze wcześniej, przed dolną stacją kolejki.
Właściciele terenówek próbowali dojeżdżać aż za Kalatówki.
- Myślisz, że ktoś Ziemię... formatuje? - zapytała Mariola. - Pod nowy „zasiew"? Że tym razem coś nie
poszło po myśli Wielkiego Marionetkarza? Albo nadszedł czas na następny eksperyment?
Mariusz nic nie odpowiedział. Podłączył do palnika nową butlę, a pustą wyrzucił za burtę, uważając, by
kogoś nie trafić.
- Mamy jeszcze dziesięć godzin, prawda? - zapytała dziewczyna, patrząc na zegarek.
- Dziesięć godzin, może kilka więcej. Spróbuję na noc przycumować na jakimś bezludnym szczycie..
- Bezludnym? Myślisz, że...
- Do gondoli wsiadłoby ze dwadzieścia osób i każda prędzej zniszczyłaby balon, niż dała się z niej
wysadzić. Prawdę mówiąc, cieszę się, że mijamy szczyt w takiej odległości - nikt nie będzie do nas
strzelał.
Mariola znów usiadła na dnie gondoli. Samotny orzeł bielik szybował wysoko.
* * *
Zachód słońca był błękitny. Słońce z żółtego zrobiło się pomarańczowe, zielone i wreszcie, gdy
dotknęło horyzontu, niebieskie. Ich twarze wyglądały niezwykle, a Mariusz po raz kolejny w myślach
stwierdził, że Mariola jest piękna i że wcześniej tego nie doceniał. Dziewczyna patrzyła długo na łunę
zaszłego słońca, aż i ta znikła. Na granatowym, jak nigdy, niebie gwiazdy świeciły jak stalowe nity. Przez
całą noc fosforyzujący błękit utrzymywał tę dziwną barwę nieba. Pomijając okoliczności, była to
niezwykle piękna noc. Być może nawet najpiękniejsza noc w ich życiu.
Gondola kołysała się zacumowana do występu skalnego szorując cicho podłogą o granit. Płomień
palnika ledwie się tlił. Na tyle, by balon nie zwiotczał. Dziewczyna spała zawinięta w śpiwór, a Mariusz
siedział obok i co chwila zapadał w krótki niespokojny półsen, sprawdzając co kilkanaście minut stan
balonu.
Przed świtem przestał zwracać uwagę na łoskot kamieni spadających gdzieś w dole i zasnął.
Dzień ósmy
Obudziło ich bujanie. Gdy otworzyli oczy, zobaczyli nad sobą włochaty łeb wychylający się znad
wiklinowej burty. Mariola nie zaczęła krzyczeć, przez chwilę myśląc, że to dalszy ciąg snu. Niedźwiedź
patrzył na nich z zaciekawieniem i czekał, opierając się łapami o gondolę.
„Fuck! - pomyślał Mariusz. - Nigdy nie widziałem niedźwiedzia na wolności i ten zaszczyt spotyka
mnie akurat teraz".
Dziewczyna ścisnęła go za rękę. Mariusz rozejrzał się i, starając się nie wykonywać gwałtownych
ruchów, sięgnął po poniewierającą się na podłodze ciupagę. Złapał ją za wąski koniec i powoli uniósł do
góry. Niedźwiedź potrząsnął gondolą, Mariola stłumiła krzyk. Mariusz uniósł ponownie ciupagę i
zaczepił ją o zawór palnika. Pociągnął w dół. Niedźwiedź na huk i błysk płomienia cofnął się o dwa
kroki, uwalniając gondolę, a Mariola odcięła cumę. Słyszeli jego gniewne pomruki jeszcze przez długie
osiemdziesiąt sekund, podczas których balon nagrzewał się. Gdy gondola oderwała się od ziemi, zwierzę
uderzyło łapą w burtę, żłobiąc w niej kilka dziur.
Mariola przytuliła się do Mariusza i zaczęła płakać. Nie wiedział, jak może ją pocieszyć.
- Nie powinno go tam być... - próbował się wytłumaczyć, choć przychodziło mu to z trudem, bo nie
lubił tego robić. - Niedźwiedzie nie łażą po takich stromych skałach...
- Spójrz lepiej w dół...
Mariusz wyjrzał przez wyszarpaną dziurę. W dole nie było prawie nic poza błękitem. Ich półka skalna z
niedźwiedziem brunatnym próbującym wspiąć się wyżej właśnie rozsypywała się na kawałki. Z głuchym
rumorem skała pękała i spadała w dół w małych kawałkach. W ślad za kamieniami poleciała dziecięca
zabawka - półtonowy pluszowy miś machający bezradnie łapkami.
- Prawdę mówiąc, uratował nas... - przyznał Mariusz. - Od małego lubiłem pluszowe misie.
- Bądź poważny.
- Po co? Nic już nie mogę zrobić. Nasze życie to te trzy butle.
- Zawsze jest jakieś wyjście!
- Ale kto powiedział, że to wyjście można przeżyć?...
- Gdzie się podział twój optymizm?
- Jest tam, w dole... - Mariusz zamyślił się na chwilę, po czym zapytał - Myślisz, że w Air Force One
już skończyło się paliwo?
- Co? - Mariola była zdezorientowana.
- Nic, nic... Wzięłaś kamerę wideo?
- Została w domku - ważyła pawie pół kilograma...
Mariusz myślał przez chwilę, rozejrzał się, chwycił leżącą obok linę i powiedział:
- Daj coś ciężkiego.
Zmniejszył płomień i przywiązał do liny podaną przez Mariolę butlę, w której przed świtem skończył
się gaz, i zaczął spuszczać ją w dół.
Przez kilkanaście metrów nic się nie działo. Potem butla zanurzyła się w błękicie, niknąc im powoli z
oczu. Po kolejnych dziesięciu metrach lina rozluźniła się.
- Jest! - krzyknęła Mariola.- Dotknęła dna. Możemy lądować!
Mariusz pociągnął linę. Dała się bez oporu ciągnąć. Jej koniec był poszarpany. Wciągnęli ją na pokład.
- To wygląda, jak... zniszczone ze starości - powiedziała po dłuższym milczeniu Mariola.
Końcówka liny rozsypywała się w dłoniach, a cały dolny fragment był zupełnie sparciały.
- Wygląda, jakby tam była ze sto lat - przyznał Mariusz.- Jednak nie możemy lądować,
- Więc...
- Szach-mat. Błękitna planeta wygrywa.
Z błękitu wystawały tylko wierzchołki najwyższych szczytów. Żaden z nich nie był na drodze ich lotu.
Nie mogli przycumować, by oszczędzić gaz. Przez lornetkę obserwowali ludzi tłoczących się na coraz
mniejszych skrawkach lądu.
- Kocham cię - powiedziała Mariola i pocałowała Mariusza. - Posługując się darwinizmem społecznym
musiałabym przyznać, że związałam się z mężczyzną najlepiej przystosowanym do obecnego środowiska.
- Odzyskałaś humor?
- Nie. Pomyślałam sobie tylko, że nie jest najgorzej, skoro mamy szansę być ostatnimi żywymi ludźmi
na Ziemi.
- Pominąwszy innych posiadaczy balonów i astronautów na stacji Alpha.
- I Gaorge'a W. Busha...
- ... o ile zabrał zapasowe kanistry na pokład Air Force One. - Mariola uśmiechnęła się i wtuliła w jego
ramię. Zacisnęła powieki, a parę łez spłynęło na ramię mężczyzny.
- No i mamy niebo na ziemi - mruknął Mariusz, patrząc na błękitny bezkres, po czym dokończył w
myślach: „Kompletnie bezsensowny, niezrozumiały koniec, ale przynajmniej spróbujmy przyjąć go z
godnością".
* * *
Koło godziny czwartej wyrzucili z gondoli przedostatnią butlę i większość cięższych przedmiotów. W
zasięgu wzroku nie było już żadnych ocalałych obiektów. Tylko orzeł bielik krążył w oddali,
bezskutecznie wypatrując gniazda. Za burtą na cienkiej, dwudziestometrowej lince wisiała kolorowa
gazeta.
Przy braku punktów odniesienia tylko ona wskazywała, że są na bezpiecznej wysokości.
Mariola siedziała na dnie i skubała końcówki włókien wyszarpanych pazurami niedźwiedzia.
- Powinniśmy jakoś inaczej spędzać nasz ostatni dzień - powiedziała.
- Też wolałbym opalać się nad Morzem Śródziemnym. A pokładowa toaleta pozostawia wiele do
życzenia...
Mariola uśmiechnęła się, choć jej oczy pozostawały wilgotne.
- Nie wzięliśmy żadnego wina...
- Ani piwa.
- Cała masa nieuporządkowanych spraw...
- Tych spraw już nie ma. Jest tylko Wielki Błękit i my. - Mariusz usiadł obok niej.
- W apteczce jest trochę spirytusu. Mamy też colę.
- Niech będzie.
Po chwili popijali ciepłe i rozgazowane drinki. Odniosły skutek - zakręciło im się w głowach i
rozluźnili się.
- Czego ci najbardziej teraz brakuje? - zapytała Mariola.
- Poza przyjaciółmi - chyba... Land Rovera... nie, co ja mówię... w ogóle cywilizacji. Wiesz, faxów,
numerów PIN i całego tego zamieszania, którego tak nie znosiłem.
- Jesteśmy uzależnieni od cywilizacji. Na urlopie dłuższym niż tydzień zaczynają się nam trząść rączki
od bezczynności.
- A tobie czego brakuje?
- Podlewania kwiatów, czytania gazety w fotelu na balkonie, telefonów do mamy, dziecka, którego
jeszcze nawet nie ma w planach... Boże...
Rozpłakała się.
Orzeł gdzieś zniknął. Być może zdecydował się odszukać swoje gniazdo. Siedzieli przytuleni przez
bardzo długi czas, ciesząc się swoją obecnością. Wreszcie płomień palnika zaczął słabnąć i zgasł całkiem.
Wstali i spojrzeli w dół. Kolorowa gazeta na końcu liny wisiała nadal nietknięta.
- Ile czasu? - zapytała dziewczyna.
- Około dziesięciu minut.
- Ja... nie chcę umierać...
Przytulił ją mocno, czując jak drży. Sam też miał przyspieszony puls.
- Mamy za sobą kawał naprawdę interesującego życia...
- Może lepiej, gdybyśmy... może moglibyśmy... Uciszył ją, przykładając jej palec do ust.
- Nie. To wcale nie musi być koniec.
Gazeta zanurzyła się w błękicie jak we mgle zasnuwającej łąkę.
- Boję się.
- Ja też.
Powłoka balonu wiotczała w miarę ochładzania się powietrza. Coraz mniej liny dzieliło ich od
przeznaczenia.
- Pamiętasz, jak się poznaliśmy?
- W środku Puszczy Kampinoskiej. Nie wiem, jak bym wróciła... naprawiłeś mi rower.
- Wymusiłem od ciebie w zamian numer telefonu.
- Z początku plułam sobie w brodę, że ci go dałam. Ale potem...
- Spodobało mi się, że nie bałaś się sama jeździć po puszczy.
Błękit jak słabo fosforyzujący dym zaczął przenikać przez ażurową gondolę.
- Nie czuję nóg...
- To nic... to tak jak sen...
Bezkształtny już balon zagłębił się w Wielkim Błękicie. Błękitna Planeta stała się błękitna jak nigdy
wcześniej.
The day after
Mężczyzna otworzył oczy i usiadł. Lekki wiatr poruszał jego włosami i gałęziami karłowatego drzewa
rosnącego opodal na skale. Rozejrzał się po zabielonych śniegiem górskich szczytach i postrzępionych
obłokach gnanych wiatrem po błękitnym niebie. Wstał. Orzeł powoli zataczał koła, wypatrując zdobyczy.
Na odległą grań wspinał się niedźwiedź. Niżej w dolinie falował las. Ciemna zieloność świerków, jodeł i
sosen ciągnęła się pagórkami po horyzont.
Usłyszał szelest i odwrócił się. Patrzył na kobietę, a ona na niego. Podszedł i pomógł jej wstać. Nawet
jeśli się go obawiała, to niczym tego nie zdradziła. Przyglądał się jej jeszcze chwilę, po czym przeniósł
wzrok na las. Myślał o zbudowaniu szałasu i zdobyciu pożywienia. Najprościej będzie zacząć od ryb.
Potrzebny będzie prosty kij, ostry kamień i coś do zawiązania. Ogniem zajmie się później.
Zaczął schodzić w dół, chcąc przed wieczorem zdobyć broń i zbudować schronienie w lesie. Kobieta
wahała się tylko chwilę. Poszła za nim. Instynkt podpowiadał jej, że sama nie przetrwa do następnego
dnia.
Rafał Kosik
Kosik Rafał Wielki błękit Z „Science Fiction” Dzień pierwszy Mariusz miał problem, który sam nazwał the day after. Problem pojawiał się często w niedzielę koło południa, kiedy to następowało przykre przebudzenie po sobotnim mieszaniu niekompatybilnych trunków. Cola z cytryną i multiwitamina łagodziły objawy, ale tak naprawdę the day after ustępował dopiero wieczorem. Szaleństwo i kara. Jeszcze w szlafroku siedział przed telewizorem i oglądał wiadomości. Kolejna podwyżka cen benzyny, zawał w kopalni, jakiś wulkan na Hawajach przestał pluć ogniem. Co robił wczoraj? Z Mariolą i kolegami z firmy wpadli do pubu na Polach Mokotowskich. Jak zwykle zaczęła się dyskusja wielotematyczna przy piwku, whisky, grzanym winie... Uch... W żołądku zamienia się to wszystko w koktajl Mołotowa. „Jak można być takim idiotą? - myślał po raz kolejny. - Każdy przedszkolak wie, że nie wolno mieszać." Miał 27 lat i można go było bezpiecznie określić mianem przystojnego mężczyzny, w tym momencie jednak najbardziej pasowało do niego -„wymiętoszony". - Chcesz herbaty albo soku? - Do pokoju weszła Mariola, też ubrana w szlafrok. Była to zgrabna brunetka nieco młodsza od Mariusza. - Herbatę z cytryną - powiedział zbolałym głosem. - I tak dobrze, że nie prosisz o klina. - Jeszcze nie ten etap... - Wczoraj klepałeś kelnerki po pupach... - Zmrużyła oczy i pogroziła mu palcem. - Nigdy nie byłem purystą behawioralnym. Uśmiechnęła się i usiadła mu na kolanach. Szlafrok niby niechcący odchylił się odkrywając udo, ale na mężczyźnie tym razem nie zrobiło to żadnego wrażenia. Mariola pokręciła smutno głową i zapytała: - Jak tam twój urlop? - Wszystko załatwione. Trochę się odtruję herbatą i zajmę się samochodem. W tygodniu nie będę miał już czasu. - Naprawdę chcesz jechać tym gratem? - Oczywiście! - spojrzał na nią, udając oburzenie. - Nie po to go kupiłem, żeby jeździć pociągami. Dziewczyna znów pokręciła głową i pocałowała go w usta. W telewizji jakiś facet wymyślał kolejny powód podwyżek cen benzyny. Dzień drugi Mariusz siedział przy biurku na wprost okna. Z wysokości dwudziestego piątego piętra w zamyśleniu patrzył na oddalony o kilkaset metrów szary Pałac Kultury. Na biurku leżał laptop, kilka stert papierów, notes i telefon. W radiu spiker jak nakręcony czytał wiadomości ze świata: Większość szybów naftowych w Kuwejcie przestała wydobywać ropę. Cena benzyny wzrosła o kolejne kilka procent. Prezydent USA przerwał wizytę w Japonii i wrócił do Waszyngtonu, podobno z powodu choroby córki. Nie udało się dotrzeć do górników zasypanych w kopali, a inne kopalnie na Śląsku zostały zamknięte do czasu ustalenia przyczyn katastrofy - Jezu... - westchnął - można wpaść w depresję już po serwisie informacyjnym... Przełączył na wiadomości radia publicznego, ale tam dla odmiany newsem dnia były ceny buraków cukrowych, stopień zaazotowania gazu ziemnego oraz dzisiejsi solenizanci. Wyłączył radio i z trudem zmusił się do pracy. Myślami był już w wynajętej chatce na Mazurach, gdzie z Mariolą i parą dobrych znajomych mieli spędzić dziesięć dni. * * *
Na stacji benzynowej była spora kolejka, więc zatankował i na wszelki wypadek napełnił benzyną dwa kanistry. Mariola, gdy otworzyła mu drzwi od razu wydała mu się jakaś dziwna. Z przejęcia błyszczały jej oczy. - Skończyła się ropa! - krzyknęła prawie. - Chodź, zobaczysz. Zaciągnęła go do telewizora. Sky News przekazywał na żywo z Kuwejtu niewyraźny obraz jakichś konstrukcji. Przez kilka sekund Mariusz nie mógł się zorientować, co to jest, gdy nagle żołnierz zasłonił dłonią kamerę. Przez chwilę szamotał się z operatorem, po czym na ekranie pojawiła się prezenterka. Mariusz przeleciał kanały informacyjne. W większości pokazywały to samo plus kolejki pod stacjami benzynowymi. - Jedź, kup benzynę - dziewczyna mówiła powoli, trzymając go za rękaw. - Dopóki na polskich kanałach idą seriale dla opóźnionych umysłowo, nikt nie przełączy na wiadomości. - Spokojnie. Zatankowałem do pełna i jeszcze w kanistry. Za kilka dni sprawa się wyjaśni i wszystko wróci do normy. Po obiedzie usiedli przed telewizorem i usiłowali znaleźć na polskich kanałach jakieś wyjaśnienie sytuacji. Zdawkowe informacje o problemach na Bliskim Wschodzie zostały przytłoczone ciężkostrawną relacją z Sejmu. To tylko zdenerwowało Mariusza. Przełączył na CNN, skąd dowiedzieli się, że ropa przestała wypływać także w Stanach oraz w Rosji. - Może pojedziesz do sklepu - zaproponowała Mariola - i kupisz parę kanistrów... - Mamy tyle benzyny, żeby dojechać nawet do Moskwy. Wyłączył telewizor i w pamięci przeliczył, na ile dni starczy im zgromadzony w domu prowiant. Kupił kilka butli wody, sporo konserw i sucharów; już z przeznaczeniem na wyjazd. Mają jedzenia na 3-4 tygodnie. Jeśli Robert i Aśka też zdążyli się zaopatrzyć, to urlop powinien się udać nawet przy pustych półkach w mazurskich sklepach. Przytulił dziewczynę. - Co ty na to, żebym przygotował kolację? - zapytał, wyłączając telewizor. - Super - rozluźniła się trochę. Dzień trzeci Mariusz siedział w swoim biurze i tonął w skomplikowanych obliczeniach. Jutro miał prezentację u klienta, a nie chciał zostawać po godzinach przez wzgląd na Mariolę. Przetarł dłonią oczy i pozwolił im odpocząć, przenosząc wzrok na Pałac Kultury. Brudny Szary zamek, ponura karykatura Empire State Building. Mimo tego, że zawsze kojarzył mu się z czasami „równych żołądków" lubił go i uważał propozycje zburzenia go za barbarzyństwo. Na co by patrzył z okna, gdyby go tam nie było? Na kolejne blaszane hale targowe? Kątem oka dostrzegł ruch na podłodze. Obrócił głowę i ujrzał spasionego szczura. Gryzoń wyglądał absurdalnie w nowoczesnym, sterylnym wnętrzu biurowca ze szkła i aluminium. Mariusz osłupiały nie ruszał się. Nie bał się szczurów. Po kilku sekundach zrozumiał, że jeśli się poruszy, to szczur wybiegnie przez otwarte drzwi z jego gabinetu do sekretariatu, gdzie Kaśka, ich sekretarka, dostanie ataku serca albo wyskoczy przez zamknięte okno. Szczur powoli podreptał do sekretariatu. Mariusz z zaciśniętymi ustami obserwował, jak zwierzę przechodzi pod nogami Kaśki, zaczytanej w kolorowym magazynie, i znika w drzwiach na korytarz. Surrealizm sytuacji do reszty wybił go z rytmu pracy. Postanowił zrobić sobie przerwę na lunch. Wyszedł na świeże powietrze i przeszedł na drugą stronę ulicy do budki z hamburgerami. Pal diabli dietę! Bar sałatkowy w biurowcu obrzydł mu do reszty. Przez te kilkanaście miesięcy już chyba połowę fryzury kucharza znalazł na swoim talerzu. Dziwne, że facet nie był teraz całkiem łysy. Samochodów na ulicach było o połowę mniej niż zwykle. Przeszedł przez przejście... i zobaczył kolejne dwa szczury, gramolące się ze studzienki kanalizacyjnej. Oba zginęły w kilka sekund później pod kołami przegubowego Ikarusa. Wnętrzności chlapnęły na chodnik u jego stóp. Zrezygnował z lunchu. * * * W wieczornych wiadomościach nie wspominano ani słowem o kryzysie paliwowym, choć cena benzyny skoczyła o kilkanaście procent. Prawie połowę głównego wydania dziennika zajęła relacja z przebiegu manifestacji popierającej zakaz pornografii oraz dyskusja posłów różnych ugrupowań. Mariusz zbyt dobrze znał się na zasadach public affair, by nie zwrócić uwagi na to, że uczestnikami demonstracji
były w większości stare babiny, prawdopodobnie zwiezione pospiesznie autokarami do stolicy. Wszystkie transparenty były wypisane tym samym charakterem pisma... - Według starych, sprawdzonych metod nagłaśniają temat zastępczy - powiedział zdegustowany do Marioli. - Jakbym słyszała Roberta... Przełączył na BBC World. Nie było nic o ropie naftowej, za to pokazywano w zwolnionym tempie katastrofę samolotu pasażerskiego w Kuala Lumpur. Boening 747 przebił pas startowy. Jak cienki lód na jeziorze. Najpierw dotykając betonu zadymiły tylne koła, potem przednie. Tyle że przednie zapadły się w beton jak w wafel. Snopy iskier wystrzeliły w niebo, gdy kadłub dotknął ziemi. Pokruszone kawałki pasa rozrywały blachę kabiny pasażerskiej. Zapadły się również tylne koła. Pojawiły się płomienie i po sekundzie cały obraz wypełniła potężna eksplozja. Kilka sekund później płomienie ustąpiły miejsca kłębom czarnego dymu. Mariusz i Mariola patrzyli na to bez ruchu. Kolejne ujęcie pokazywało wozy straży pożarnej jadące na miejsce katastrofy. Pierwsza ciężarówka zapadła się w beton kilkadziesiąt metrów przed rozrzuconymi szczątkami samolotu. Pozostałe natychmiast zatrzymały się w miejscu. Dym rozwiał się nieco, ukazując porozrzucane fragmenty konstrukcji. Było ich zdecydowanie za mało, jak na tak wielki samolot. Amatorski operator zrobił zbliżenie na zionącą dymem, trzystumetrową podłużną wyrwę w pasie startowym. - To nic - powiedział cicho Mariusz. - To kilka tysięcy kilometrów stąd... - Tam zginęło kilkaset osób - szepnęła dziewczyna. - Muszę się napić. - Wstając przełączył jeszcze na BBC World i zamarł w pozycji wpół wyprostowanej. Jedna z Petronas Towers przechylała się powoli, a u jej podstawy rosła chmura pyłu. Nagle na ekranie pojawiły się „mrówki", a z głośnika popłynął jednostajny szum. Mariola zaczęła przełączać kanały, ale wszędzie było to samo. - Wysiadła kablówka - stwierdziła. Mariusz wyprostował się, ale nie poszedł się niczego napić. Podszedł do telewizora, wyjął z odbiornika wtyczkę telewizji kablowej i włożył na jej miejsce nieużywany od kilku lat przewód zewnętrznej anteny zbiorczej. Kilka minut zajęło mu dostrojenie, ale, niestety, telewizor odbierał tylko pięć kanałów polskich. Na żadnym z nich nie było słowa o Kuala Lumpur ani o ropie naftowej. Podłączył więc swojego notebooka do gniazdka telefonicznego i wszedł do internetu. Znalazł informacje o kilkunastu podobnych katastrofach w południowej Azji, gdy stwierdził, że minęła pierwsza w nocy i najwyższa pora spać. „Być może jutro będzie koniec świata, ale to nie zwalnia cię od mycia zębów" - pomyślał z sarkazmem. Postanowił następnego dnia pojechać do pracy na rowerze. Dzień czwarty Prezentacja u klienta wypadła marnie, bowiem wszyscy myślami byli przy innych sprawach. Rozmowa po części oficjalnej nie kleiła się, więc Mariusz postanowił zakończyć spotkanie, umawiając się na kolejne za dwa tygodnie. Jechali ulicą Emilii Plater, obok Dworca Centralnego, gdy przed koła Omegi dyrektora wybiegła jakaś kobieta. Dyrektor wcisnął hamulec i szarpnął kierownicą. Samochód z piskiem opon, zatrzymał się w poprzek ulicy. - Idiotka! - krzyknął. Mariusz powiódł wzrokiem za biegnącą wciąż kobietą. Była dobrze ubrana i nie sprawiała wrażenia spieszącej się na autobus. Raczej... przed czymś uciekała. Obaj pomyśleli chyba to samo, bo jednocześnie obrócili głowy w drugą stronę i osłupieli. Kilkanaście kobiet biegło w ich stronę z piskiem. Mężczyźni też biegli, ale przynajmniej zachowywali się cicho. Ze schodów Sali Kongresowej wylewała się rzeka szczurów. Ludzie mijali Omegę i kilka innych samochodów, które zdążyły się zatrzymać. Szczury biegły we wszystkich kierunkach. Kolejną ich rzeka pojawiła się od strony Muzeum Techniki i Pałacu Młodzieży, znajdujących się w innych skrzydłach Pałacu Kultury. Mariuszowi serce podeszło do gardła, gdy usłyszał, jak futerka gryzoni ocierają się o podwozie samochodu. Dyrektor ruszył gwałtownie, miażdżąc kilkadziesiąt szczurów. Spod podwozia dochodziły dźwięki przywodzące na myśl rozgniatanie mięsa mielonego i Mariusz zrozumiał, że dzisiaj też nici z lunchu. Dyrektor był na tyle opanowany, że zatrzymał się na czerwonym świetle przed Świętokrzyską, klnąc okrutnie. Z prawej strony minęła ich krzycząca dziewczyna w białym Peugeocie. Przejechała
skrzyżowanie, powodując dwie kolizje i z głośnym hukiem wylądowała w witrynie sklepu sportowego. Jakaś kobieta w Daewoo próbowała wjechać pod prąd w sznur samochodów i wbiła się w bok przegubowca. Dyrektor, mimo że zapaliło się zielone światło, nie próbował pokonywać zablokowanego skrzyżowania. Zaparkował samochód na wysepce. Do biura doszli piechotą. * * * Mariusz tego dnia nie mógł się skupić na pracy. Rysował w notesie abstrakcyjne wzory i gapił się obsesyjnie na Pałac Kultury. Koło trzeciej zadzwonił do Marioli, by nie wychodziła z domu, a potem co chwila od nowa zaczynał się zastanawiać, czy w ich kamienicy są szczury. Nagle poczuł coś jakby zawrót głowy. Wyjrzał za okno i osłupiał. Od gzymsu na trzydziestym piętrze Pałacu oderwała się ważąca kilka ton, socrealistyczna ozdoba. Spadała wzdłuż okien i kilkanaście sekund później roztrzaskała się bezdźwięcznie na schodach. Po dwóch sekundach podłoga pod nogami Mariusza drgnęła. W filiżance z kawą pojawiły się kręgi. Chwilę nic się nie działo, po czym podłoga zaczęła drgać, jakby ktoś uruchomił piętro niżej ogromną wiertarkę udarową. Ze ścian Pałacu odpadło kilka płyt z piaskowca i pękło parę szyb. Rzeźby na gzymsach zachwiały się, a u podstawy budynku zaczęły kruszyć się kolumny. Pojawiły się obłoki pyłu zakrywające uciekających ludzi. Antena przekaźnika telewizyjnego bujała się coraz mocniej na obie strony. Cały budynek na sekundę stał się nieostry, a potem, jakby w zwolnionym tempie, zaczął zapadać się w dół. W kilku oknach widać było rozpłaszczone na szybach malutkie sylwetki ludzi, ale zaraz przesłoniła je wielka chmura kurzu. Konstrukcja budynku zaczęła rozłazić się podczas opadania i przechylać w prawą stronę. Ostatnie piętra znikały w obłokach pyłu jako osobne bryły betonu i piaskowca. Dopiero teraz Mariusz usłyszał narastający z każdą chwilą huk. Kolejny wstrząs rzucił go na ziemię. Po minucie, może dłużej, huk zaczął cichnąć i Mariusz uniósł głowę. Cały biurowiec chwiał się, ale nic nie wskazywało na to, by miał się zawalić. Wstał niepewnie i wyjrzał przez okno. W miejscu, w którym jeszcze dwie minuty temu stał Pałac Kultury unosiła się bezkształtna, ruchoma masa dymu, pyłu i latających, pogiętych blach. Jej środek opadał, a zewnętrzna granica jak korona rosła w oczach, pochłaniając kolejne budynki. Z zachodniej strony chmura pokonywała już ulicę Marszałkowską, a od południowej zakrywała Dworzec Centralny. W wiszącym wciąż w powietrzu huku niemal bezgłośnie zawaliła się elewacja jednego z domów przy Świętokrzyskiej. Mariusz ujrzał w centrum katastrofy coś, czego w żaden sposób nie był w stanie zrozumieć. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Wybiegł z pokoju, potykając się o leżącą na podłodze Kaśkę. Drzwi od gabinetu dyrektora otworzyły się gwałtownie. Bez słowa obaj mężczyźni unieśli sekretarkę i wyciągnęli na korytarz. Gdy tylko zamknęli drzwi, za oknami klatki schodowej zrobiło się ciemniej. Ktoś otworzył drzwi innego pokoju i wybiegł, kaszląc. Zanim je zamknął, na korytarz wdarł się tuman kurzu. Dwie kobiety skulone pod drzwiami do toalety modliły się ledwo poruszając ustami. Lampy w suficie mrugnęły raz i zgasły. * * * Ulica była pokryta kilkumilimetrową warstwą pyłu, a widoczność nadal ograniczała się do stu metrów. Mariusz z wilgotną chustką na twarzy jechał na rowerze ulicą Chałubińskiego, krajobraz wokół był jak po bombardowaniu. Wszędzie pełno policji, straży pożarnej i karetek pogotowia, ale wszystkie służby sprawiały wrażenie zdezorientowanych i działających chaotycznie. W okolicy wybuchło kilka niegroźnych pożarów. Dużo było porzuconych samochodów, wiele rozbitych. Na chodniku leżały nieprzykryte jeszcze zwłoki kobiety przygniecionej latarnią. Mariusz przed wyjściem udzielił pierwszej pomocy lekko rannym pracownikom sąsiednich biur, ale dłużej nie mógł zostać - musiał pojechać do domu i zobaczyć, co się dzieje z Mariolą. Telefony zamilkły, nawet komórkowe, co go niezwykle zirytowało. Miał do pokonania jakieś dziesięć kilometrów. Gnał z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, ale i tak musiał zwalniać przed skrzyżowaniami. Ze zdziwieniem stwierdził, że już trzy kilometry od Pałacu miasto funkcjonowało niemal normalnie, nie licząc korka. Część ludzi w samochodach nic nie wiedziała o katastrofie. Myśleli prawdopodobnie, że znów gdzieś zderzyły się tramwaje.
Do domu dotarł po dwudziestu minutach. Minął kilka szczurów wybiegających frontowym wejściem, ale nie zwrócił na nie uwagi. Mariola spała i nie wierzyła mu, że Pałac się zawalił, dopóki nie wyprowadził jej na balkon i nie pokazał chmury dymu unoszącej się z pustej przestrzeni obok Marriotta. * * * Robert z Aśką przyszli punktualnie, co prawdę mówiąc niezbyt zaskoczyło Mariusza. Robert uważał, że niezależnie od warunków należy robić swoje. Był łysiejącym facetem przed czterdziestką i miał lekką nadwagę. Wykładał historię architektury na Politechnice Warszawskiej. Obecną sytuację ujął w kilku słowach: - Możemy tu zostać i męczyć się przez tydzień w niesamowitych korkach a i tak nic pożytecznego nie zrobimy. Ani politechnika, ani twoja firma na pewno nie będą pracować w obawie przed terrorystami. Aśka, jego żona, jak zwykle mu przytaknęła. Nawet jeśli miała własne zdanie, to z góry zakładała, że Robert ma rację. Najczęściej była to prawda. Aśka była bardzo sympatyczna i dosyć ładna. Byłaby jeszcze ładniejsza, gdyby schudła z dziesięć kilo, ale Mariuszowi jej nadwaga nie przeszkadzała, bo ostatecznie nie on z nią sypiał. - Robert ma rację - odezwała się Mariola. - Przez kilka dni będzie tu „Sajgon", a my i tak nic nie pomożemy. Wspólnie obejrzeli wieczorne wiadomości. Obraz bardzo śnieżył, ale wyraźnie widzieli ruiny. Kamery wszystkich stacji znajdowały się co najmniej pół kilometra od miejsca katastrofy. Wyglądało na to, że spory fragment miasta został odcięty przez policję. Prywatna stacja pokazała miejsce katastrofy z helikoptera, ale z powodu ciemności niewiele było widać. Potem jakiś poseł opozycyjny krytykował rząd za dopuszczenie do ataku terrorystów. Kilka minut później stacja przestała nadawać. - Najlepiej wychodzi im ukrywanie informacji - stwierdził Robert, przekonany o tym, że to agenci rządowi wyłączyli nadajnik. - Zobaczcie, co jest informacją numer dwa w publicznej telewizji: Rozpędzanie nieszkodliwej demonstracji złożonej z kilkuset starych bab! Założę się, że zaraz pokażą reportaż z odsłonięcia jakiegoś pomnika w Augustowie albo wywiad z niedocenianym poetą! Jednak informacją numer trzy było wystąpienie Ministra Spraw Wewnętrznych zapowiadającego wojnę z terroryzmem. - Gdyby autobus pełen dzieci spadł z mostu Toruńskiego do Wisły - Robert, rozluźniony dwoma szklaneczkami szkockiej, wyraźnie się rozkręcał - to zwołano by specjalne posiedzenie parlamentu, gdzie po długim głosowaniu ustalono by skład sztabu kryzysowego, potem odbyłby się przetarg publiczny na wynajęcie siedziby sztabu, ze trzy konferencje prasowe i dopiero wzięliby się do roboty. A akcja ratownicza i tak by się nie powiodła, bo w trakcie przygotowań okazałoby się, że dupa strażaka nie pasuje do fotela w policyjnym Polonezie, WOPR nie zna numeru do pogotowia ratunkowego, a straż miejska założyła blokady na koła karetkom parkującym na moście. Ostatecznie umówili się na jutro, na ósmą rano. Tej nocy Mariusz dwie godziny próbował bezskutecznie dostać się do jakichś informacji w internecie poza Polską, ale wyglądało na to, że ktoś odciął wszystkie połączenia. Nie mógł zasnąć prawie do świtu. Starał się pojąć to, co ujrzał po katastrofie, w miejscu Pałacu, ale był bliski stwierdzenia, że doznał halucynacji wywołanych szokiem. Dzień piąty O pół do szóstej obudził ich dzwonek do drzwi. Mariusz otworzył zaspany i wpuścił roztrzęsionego Roberta do domu. Ten wyjął z kieszeni kasetę wideo i pobiegł do magnetowidu. - Zobacz, co nagrałem z anteny satelitarnej - powiedział, nerwowo poprawiając włosy. - Te skurwysyny nie mogą wyłączyć satelity. Pierwsze nagranie pokazywało ruiny jednej z wież Petronas Tower. Przez ułamek sekundy Mariusz zobaczył to samo, co wczoraj w miejscu Pałacu i drgnął. Obraz przeskoczył i widać było logo innej stacji. Przed kamerą biegły setki szczurów - w tle widać było Manhattan. - Już go nie ma... - powiedział Mariusz i pewne zdarzenia zaczęły łączyć się w sensowny ciąg. - Czego nie ma? - odezwała się zaspana Mariola, wchodząc do salonu w szlafroku. - Manhattanu... Kolejne ujęcia pokazywały zawalony wieżowiec w Hongkongu, rekordowy odpływ oceanu u zachodnich wybrzeży Hiszpanii, nagle wygasły wulkan we Włoszech, pękającą autostradę w Kalifornii. - Musimy się zbierać - powiedział Mariusz. - i to szybko.
- Jasne. Ci kretyni gotowi są wprowadzić tu stan wyjątkowy - odparł Robert, wyciągając kasetę. - Za kilka godzin możemy się obudzić jako członkowie „ochotniczej" gwardii narodowej czy czegoś w tym stylu. - Niezupełnie to miałem na myśli. Tak czy inaczej - zbierajmy się. Kwadrans później cała czwórka siedziała w Land Roverze. Za namową Mariusza wszyscy wzięli rowery, które teraz leżały na dachu przywiązane linkami. Poranek był słoneczny, zapowiadał się ciepły i pogodny dzień. Mariusz nie zapalał silnika. - Coś mi tu nie pasuje - powiedział. - Wyobrażacie sobie organizację terrorystyczną niszczącą szyby naftowe i wieżowce na całym świecie? Kuala Lumpur... Muzułmanie nie niszczyliby swoich miast... Zaraz wracam. Wyskoczył z samochodu i pobiegł do domu. Wrócił po minucie z plikiem gazet pod pachą. - Po pierwsze wyjedźmy z miasta - zaproponował Robert. - To mam zamiar uczynić najszybciej jak się uda. Mariusz zapalił silnik i ruszył. Po minięciu kilku przecznic Aśka zaniepokoiła się lekko: - Zaraz, jedziesz w przeciwną stronę! Robert uniósł głowę znad gazet Mariusza i stwierdził, że są na alei Żwirki i Wigury. - Mazury są tam - wskazał kciukiem za siebie. - Zaufajcie mi - powiedział Mariusz, zatrzymując się przed światłami. - Spójrzcie. Wszyscy powiedli wzrokiem za jego palcem. Trawnikiem i chodnikami w kierunku Okęcia biegły pojedyncze szczury. Siedzące z tyłu kobiety drgnęły i odsunęły się na przeciwną stronę samochodu. - Szczury biegną na południe. - Rano mówili w radiu, że szczury uciekają z miasta z powodu potężnego wstrząsu - nieśmiało wyjaśniła Aśka. - Widziałem szczury wcześniej - odparł Mariusz.- Wszystkie kierowały się na południe. - Więc chcesz jechać na południe? A ja wzięłam bikini, materac, kremy... Oczami wyobraźni Mariusz ujrzał Aśkę w bikini na materacu i skrzywił się lekko. Zapaliło się zielone światło, więc ruszył. - Mam przeczucie - powiedział powoli.- Szczury uciekają z miasta jak z okrętu, który ma wkrótce zatonąć. One kierują się instynktem, a nie planami wakacyjnymi. Aśka chciała zaprotestować, ale Robert uciszył ją ruchem ręki. - Wyjedźmy z miasta - powiedział. - Zatrzymamy się w bezpiecznej odległości, w jakimś zajeździe i przedyskutujemy tę sprawę. Jeśli nas przekonasz, pojedziemy na południe... gdziekolwiek. Jeśli nie - zawrócimy. - Zgoda - odparł Mariusz po chwili zastanowienia. * * * Zatrzymali się po trzydziestu kilometrach jazdy trasą katowicką. Wybrali podupadły bar, w którym zamówili cztery jajecznice i cztery kawy. Jak się potem okazało, całkiem niezłe. Właściciel, odchodząc od stolika, zawahał się chwilę i zapytał: - Państwo jadą z Warszawy... Jak to było z tym Pałacem? Spojrzeli na niego wszyscy, a Mariusz powiedział: - No, było trochę huku... - Czy to naprawdę terroryści? - Raczej problemy z fundamentami... Właściciel odszedł niezbyt usatysfakcjonowany. Mariusz wyjął notes i narysował pionową tabelkę. Z lewej strony wpisał w kolejnych polach dni tygodnia od niedzieli do niedzieli. - Przecież dopiero jest czwartek - zauważyła Aśka. Mariusz kiwnął głową i zaczął wypełniać środkowe, najszersze pole. Przy niedzieli napisał: „Szyby naftowe w Kuwejcie; wygasłe wulkany; zawał w kopalni", przy poniedziałku: „Prezydent USA przerywa wizytę w Japonii; zamknięcie wszystkich kopalń na Górnym Śląsku". Zrobił krótką przerwę i łyknął kawy: Reszta towarzystwa patrzyła na niego z wyczekiwaniem. Pisał dalej. Wtorek: „Pierwsze szczury, sztuczna demonstracja, Boening i Petronas Tower w Kuala Lumpur; awaria kablówki", środa: „Więcej szczurów; Pałac Kultury, wieżowce w innych krajach". Po chwili dodał jeszcze wykrzyknik za Pałacem Kultury. Popatrzył na resztę, ale tylko Robert nie miał głupiej miny. Pokazał palcem tabelkę i powiedział: - Przy wtorku dopisz jeszcze nienormalny odpływ Oceanu Atlantyckiego.
- No tak. - Mariusz dodał punkt. - Gdy tu jechaliśmy - powiedział Robert - przejrzałem twoje gazety. Można by dodać jeszcze parę punktów. We wtorek nastąpiło niespodziewane obniżenie się wód Bałtyku o dziesięć centymetrów, w nocy z wtorku na środę wyschły nagle źródła oligoceńskie w Warszawie, a w środę po południu otwarto maksymalnie przepusty w zaporze Solińskiej. Mamy przecież środek sezonu wodnego! Nie wiem, co to wszystko ma wspólnego ze sobą, ale informacje te nawet osobno są dziwne, tym bardziej że ktoś próbuje je ukryć. Wyobrażacie sobie: Woda w Bałtyku opada o 10 cm, a wspomina się o tym w kilku zdaniach wewnątrz gazety! Coś się dzieje. Amerykanie zorientowali się w poniedziałek, a nasi we wtorek. - O czym wy mówicie? - odezwała się zdezorientowana Mariola, a Aśka spojrzała tylko wyczekująco na Mariusza. Ten wziął długopis i zaczął wstawiać cyferki z prawej strony tabelki. Przy szybach naftowych napisał „2000 m", przy kopalni - „800 m", przy studniach oligoceńskich - „400 m", a przy Pałacu Kultury - „50 m". - To określa zagłębienie danego obiektu w ziemi - wyjaśnił spokojnie. - Mogłem się znacznie pomylić co do liczb, ale chcę wam przekazać tylko tok mojego rozumowania - Mariuszowi chodzi o to - wtrącił Robert - że problemy ostatnich dni dotyczyły najpierw obiektów znacznie zagłębionych w ziemi, a potem tych zagłębionych coraz płycej. Wulkany, o ile pamiętam, zaczęły wygasać już miesiąc temu. Mariola spojrzała jeszcze raz na tabelkę. - Czy sądzisz, że niedługo te... „problemy" zaczną dotyczyć „obiektów" znajdujących się całkiem na powierzchni? Mariusz pokiwał głową. - Takich jak na przykład my!? - zaniepokoiła się Aśka. Mariusz uciszył ją gestem. - Nie mam pojęcia, co się dzieje, ale rozsądek podpowiada mi, że jutro wolę być wyżej niż niżej. Szczury kierując się instynktem, też biegną w kierunku wyżyn. - Na nieszczęście dla nich w ciągu dnia żaden nie zdoła pokonać więcej niż 10-15 km - dodał Robert. - Głosuję za kontynuowaniem podróży na południe. Przysunął do siebie kartkę i wypełnił pustą rubrykę obok czwartku: „Warszawa: wszystkie budynki powyżej dwudziestu kondygnacji". * * * Do Zakopanego dotarli o pierwszej po południu. Zrobili zakupy w sklepie spożywczym i ruszyli dalej. Mariusz nie mógł się powstrzymać, by nie kupić badziewnej ciupagi na straganie z pamiątkami. - Nie sądzicie, że powinniśmy do kogoś zadzwonić i to wszystko opowiedzieć? - zapytała po dłuższym milczeniu Mariola. Mariusz otwierał usta, ale uprzedził go Robert: - Wiesz, co się robi z takimi, co za dużo wiedzą? Zresztą... oni na pewno mają więcej informacji niż my. Wkrótce dotarli do należącego do Mariusza domku w Murzasichlu pod Zakopanem. Wstawili samochód do garażu i usiedli w głębokich fotelach na tarasie, by przy piwku podziwiać słoneczną panoramę Tatr. Mariusz kończył wyciągać bagaże. Spod tobołków wyskoczyło kilka szczurów i uciekło przez uchylone drzwi garażu. Mariusz wzdrygnął się, ale pomyślał z uznaniem o ich inteligencji. - Robert! - zawołała Mariola, zabijając klaśnięciem komara.- Zapal fajkę. - Znów mnie traktujesz jak elektrofumigator z wymiennym wkładem? - zażartował Robert. Wyjął jednak z kieszeni fajkę i zaczął obracać ją w dłoniach. - Jeśli okaże się, że to wszystko jest tylko fatalnym zbiegiem okoliczności - powiedział Mariusz otwierając piwo - to po prostu wrócimy do domu po urlopie. - Nawet nie wiecie, jaką radochę ma z powodu tej katastrofy połowa architektów starszej daty - westchnął Robert, automatycznie chowając fajkę z powrotem do kieszeni. - A ty nie jesteś architektem starszej daty? - zaśmiała się Mariola. Robert spojrzał na nią z udawanym gniewem i kontynuował: - Próby naprawiania Warszawy przez budowę wszędzie pseudosecesyjnych kamienic to bzdura. To zabijanie miasta. Miasto musi żyć, rozwijać się. Potrzebne są szklane domy, wieżowce, nowoczesna
architektura. Wyobraźcie sobie na przykład Wawel, który dawno temu konserwatorzy zabytków kazali odbudować w drewnie... Robert zamyślił się na chwilę i zapytał Mariusza: - Jak właściwie zawalił się Pałac? Widziałeś to dokładnie. Czy to mogła być bomba? - Nie sądzę. Szczury nie mogą przewidzieć, kiedy zadziała mechanizm zegarowy, a na godzinę przed katastrofą widziałem ich tysiące uciekające w panice... Najpierw w kompletnej ciszy spadł jeden z tych „stalagmitów" nad tarasem widokowym, a potem cały budynek zaczął jakby zjeżdżać w dół. Widziałem ludzi z rękami przyciśniętymi do szyb, jakby byli w windzie... Mariusz na to wspomnienie wypił duszkiem pół piwa i dopiero wtedy dokładnie opisał przebieg całej katastrofy. Aśka zaczęła płakać. Atmosfera beztroskich wakacji prysła. - Dom nie wali się tak po prostu. Nawet dom jednorodzinny. Najpierw pękają ściany, potem szczeliny się powiększają... W tak wielkim budynku jak Pałac Kultury nie można było nie zauważyć objawów postępującego zniszczenia na przestrzeni miesięcy. W dużych budynkach jest bardzo dużo elementów konstrukcyjnych na każdej kondygnacji. Zniszczenie jednej belki lub filaru nie spowoduje zawalenia się całości. To nie mogło być zmęczenie materiału. - Chyba że pękła jedna belka - powiedział Mariusz -a następne poszły jak domino. - Nie, nie. To przypomina bardziej... szkody górnicze albo trzęsienie ziemi. - W Warszawie nie ma kopalni... - wtrąciła się do rozmowy Mariola. -Więc co to jest?! Krety?!!!! - Mariusz wstał i cisnął pustą puszkę o podłogę. Kilka razy przeszedł tam i z powrotem po tarasie nim zdołał się uspokoić. Przyniósł radio. Kilka minut słuchali muzyki w oczekiwaniu na wiadomości. Odbiornik łapał tylko lokalną zakopiańską radiostację, ale i tak przekonali się, że sprawdza się czarny scenariusz, zapisany w tabeli w notesie. Około godziny drugiej po południu w Warszawie zaczęły pękać szyby w Hotelu Marriott, a pół godziny później w Warsaw Trade Tower. Oba budynki ewakuowano, a z pozostałych wieżowców ludzie zaczęli uciekać sami. Miasto ogarnęła panika. Zawalił się też bez wyraźnego powodu jakiś budynek w Gdańsku oraz osiedle kilkupiętrowych zaledwie domów w Szczecinie. Wieczorem rozpalili w kominku i wysłuchali najnowszych wiadomości z lokalnej radiostacji. Połowa warszawskich domów leżała w gruzach, choć wysokie przecież Intraco wciąż stało. Masowo waliły się nawet niskie budynki w Trójmieście, Kołobrzegu i Szczecinie. Północną Polskę ogarnęła anarchia. Wypili parę szklaneczek czegoś mocniejszego, patrząc na oświetlone zachodzącym słońcem góry i jedno po drugim poszli spać. Dzień szósty Mariola wstała pierwsza, może dlatego że najmniej wypiła, i poszła do oddalonego o dwa kilometry sklepu. Śniadanie wszyscy zjedli na stojąco, czytając leżącą na stole gazetę. Informacja o katastrofach w stolicy była ogólnikowa i mętna, a do tego umieszczona na trzeciej stronie. Za to na pierwszej stronie były dwa duże artykuły. Jeden informujący o schwytaniu kilku groźnych terrorystów, kiedy zakładali ładunki wybuchowe pod jakimś mostem, a drugi, ze zdjęciem, o katastrofie Airbusa w Londynie. Resztę gazety wypełniały nieistotne teksty, jakich zwykle używa się do zapchania dziur. - Widzicie!? - triumfował Robert z ustami pełnymi płatków śniadaniowych. - Blokada informacyjna na całego. Czy nosorożec w ciąży to tak ważny temat, żeby rozpisywać się o tym na całą stronę? Albo akcja policji wyłapującej palaczy za kierownicą? - Czy oni nie wiedzą, że nam to się wyda podejrzane? - zapytała Mariola. - Wiedzą, ale na to nic nie poradzą. To ma uspokoić szarą masę bezmyślnych konsumentów telenowel i meczów piłkarskich. - Ja też oglądam mecze - wtrącił nieśmiało Mariusz. Robert machnął ręką. - Coś jednak przegapili. - Mariusz usiadł i przysunął do siebie gazetę. - Spójrzcie tutaj. - Wskazał lotnicze zdjęcie zniszczonego samolotu na Heathrow. - Tu powinno być więcej szczątków. Tutaj są silniki, fragmenty skrzydeł, ale nie ma ani kawałka kabiny... No i to - pokazał palcem podłużny rów, szeroki na kilka metrów, a długi na kilkadziesiąt. - Wygląda jak rów melioracyjny z wodą - stwierdził Robert. - Coś takiego widziałem w miejscu, gdzie stał Pałac Kultury. Podmuch na chwilę rozwiał pył i w środku chmury pojawiło się coś, czego tam nie powinno być. - To znaczy?
- Zamiast gruzów zobaczyłem błękitne światło... Wszyscy spojrzeli na niego. - Gaz się palił - próbował wyjaśnić Robert. - Nie. To wyglądało jak świecąca mgła. - Gaz się palił, a dym rozpraszał światło i tyle. Tam powinna być dwudziestometrowa góra gruzu, a był raczej... dół. - Tam było kilkanaście pięter piwnic. Zapadły się. - Teraz spójrzcie tutaj. - Mariusz wskazał na gazetę. - W miejscu, gdzie powinien leżeć kadłub jest dół wypełniony czymś jasnym. Szkoda że to czarno-białe zdjęcie. Pamiętacie Boeninga w Tajlandii? Też jakby brakowało sporej części samolotu. - I zapadła się straż pożarna - wtrąciła Mariola. - Właśnie. Więc problemy nie wynikają ze zmęczenia konstrukcji ani z działań terrorystów, tylko z... niestabilności gruntu. - Prawdę mówiąc - zaczął powoli Robert - to możecie mieć rację. Lądujący samolot uderza w ziemię ze sporą siłą. Jeśli spod pasa woda wymyła grunt, to beton mógł pęknąć, a samolot wpaść pod spód. Pod wodę... - Ale jak to samo może się dziać jednocześnie na całym świecie? - zapytała Mariola. - Mikrowstrząsy mogą zmieniać charakterystykę gruntu - próbował wyjaśnić Robert. - Podczas trzęsienia ziemi grunt zachowuje się czasem jak ciecz. Jeśli dodamy do tego wysoki poziom wody i aktywność wulkaniczną… - Bałtyk się obniżył, a wulkany, jak sam mówiłeś, raczej ucichły. - Może popełniamy błąd, idąc w góry. Jeśli i one się zapadną? - rzucił Mariusz. - A idziemy w góry? - zapytała Aśka. - Mam przeczucie, że będziemy musieli to zrobić... Prawdopodobnie teraz właśnie kilkanaście milionów ludzi z całej Polski próbuje zrobić to, co my już zrobiliśmy. Jadą w tę stronę. - Może nasza sytuacja nie wygląda aż tak źle... -powiedział Robert. - Chyba wiem, co zrobi w tej sytuacji wojewoda. - Zamknie główne drogi? - zgadł Mariusz. - Tak. - A co na taką niesubordynację rząd? - Jeśli jeszcze jest jakiś rząd, to teraz wcina hamburgery na Kasprowym. Mariusz pokręcił głową i z przyzwyczajenia włączył pilotem telewizor. Wszyscy zamarli w bezruchu. Na pierwszym kanale publicznym prezenter w niezbyt świeżej koszuli czytał wiadomości z kraju. Dziesiątki tysięcy zabitych i nieokreślona liczba rannych. Zdjęcia z helikoptera pokazywały ruiny centrum Warszawy. W wielu miejscach przez dymy przebijała blada, błękitna poświata. - Tak! - krzyknął Mariusz. - To właśnie widziałem! - To nie jest gaz - przyznał Robert. Potem na ekranie pojawiła się jakaś autostrada zapchana samochodami nawet na poboczach. Potem trasa Gdańsk -Warszawa i kilka innych. Nie było czołgów blokujących przejazd. Po prostu zrobił się jeden wielki korek, od Pomorza do Śląska. Prezenter mówił coś o tajemniczym zjawisku świecenia ziemi, szczególnie dobrze widocznym w Gdańsku. Na ekranie pojawiły się opustoszałe ulice Trójmiasta. Spore obszary wyglądały, jakby były zalane wodą. Ale to nie była woda. To niebieskie coś rozpełzało się powoli po ulicach, pochłaniając kolejne, walące się domy. Na moment w kadrze ukazał się fragment Zatoki Gdańskiej. Kilkaset metrów od brzegu widać było ogromny wir. Jakby ktoś wyciągnął z dna wielki korek. Potem przeskoczyły krótkie migawki z Pałacu Prezydenckiego. Lektor zapewnił, że rząd pracuje, choć kilka helikopterów jest w każdej chwili gotowych do ewakuacji ministrów. Nagle pojawił się biały napis na czarnym tle „Przepraszamy za usterki techniczne". Po trzech minutach znów widać było studio. Przed kamerą siedział facet w czarnym garniturze i od razu zaczął nierówno czytać uspokajający komunikat z trzymanej w ręku kartki. Na ścianie za nim widniała spora ciemna plama, jakby ktoś chlapnął mokrym pędzlem. Mariusz wyłączył telewizor. - Chyba na razie nie powstanie Republika Południowej Polski. Nie zdąży. - To coś dotarło do powierzchni... To wyglądało jak animacja komputerowa z filmu katastroficznego - powiedziała Mariola. - Ile mamy czasu zanim...
- Dwa dni, może mniej - odparł Robert. - Zależy, w jaki sposób to coś się rozprzestrzenia. Na jakiej wysokości my właściwie jesteśmy? - Nie mam pojęcia - powiedział Mariusz. - 500, 800 metrów. - Widziałeś ten wir? W tym miejscu zapewne zapadło się dno Zatoki Gdańskiej. To znaczy, że to nasze coś... Krety... przekopały się przez dno zatoki znacznie później, niż podkopały Pałac Kultury. Znaczy to, że kierują się nie tylko wysokością nad poziomem morza, ale i ukształtowaniem terenu. - Czy chcesz przez to powiedzieć - odezwała się blada Aśka - że nie jesteśmy tu bezpieczni? - To dosyć skomplikowane... Sądzę, że chroni nas stromizna okolicznych wzniesień. Problemy najpierw pojawią się w dolinach. - A potem? - Kochanie... - Co będzie potem?! Nagle cicho pyknął telewizor i zgasł na sekundę elektroniczny zegar ścienny. Gdy zapalił się ponownie, wyświetlał same zera. - Wyłączyli prąd - stwierdziła Mariola. - Sypie się sieć energetyczna - wyjaśnił Robert. - Do wieczora pewnie w ogóle pożegnamy się z elektrycznością. - Chciałeś powiedzieć: na zawsze... - Aśka wybuchła płaczem i wybiegła z kuchni. Robert spojrzał przepraszająco na pozostałych i poszedł za nią. - Co zamierzasz? - zapytała Mariola, gdy Robert wyszedł. " - Są dwie możliwości - odparł Mariusz. - Albo to się zatrzyma albo nie. W obu wypadkach trzeba starać się być od tego jak najdalej. Mam jeszcze pewien pomysł w zapasie... Odwrócili głowy na dźwięk podniesionych głosów dobiegających z salonu. Aśka kłóciła się z Robertem. Próbował ją uspokoić, ale dziewczyna odpychała jego ręce. - Dlaczego nie idziemy w góry? - krzyczała. - Dlaczego wciąż tu siedzimy? - Zaczekamy, aż sytuacja nas do tego zmusi - próbował tłumaczyć Robert. - Tu mamy zapasy żywności, wody, opału. Jeśli krety się nie cofną, to w ciągu czterech godzin możemy się dostać na Giewont albo Kasprowy. - O nie! - krzyknęła Aśka. - To koniec! Skoro mamy umrzeć, to ja wolę umrzeć dwa dni później. - Zmarzniesz tylko - wtrącił się Mariusz. - Noce w wysokich górach są bardzo zimne. Będziemy obserwować doliny... Aśka pokręciła głową i starła rękawem łzy z policzków. - Co to da? Nie wiemy nawet, co to jest! Co dzieje się z całą tą ziemią, wodą? Pomyślałeś o tym? Przecież nasza planeta nie była przedtem pusta w środku. Wyobrażasz sobie, że świat to taki twój samochód? Jak coś się spieprzy, to wystarczy dokręcić śrubkę, wymienić jakiś bzdyczek i będzie OK? Nie będzie! To koniec!!! Spojrzała na niego wzrokiem, w którym dostrzegł zaczątki szaleństwa, odwróciła się, podniosła z podłogi swój plecak i zaczęła go pakować przypadkowymi przedmiotami. - Kochanie! - Robert nadal był zaskoczony nagłym wybuchem samodzielności Aśki. - Mariusz ma rację. Co z tego, że przesiedzimy dwa dni na jakiejś zimnej skale. - To z tego, że nie obudzimy się, spadając w Wielki Błękit! * * * - Jakie czyste niebo - powiedziała Mariola.- Zauważyłeś, że nie latąją już żadne samoloty? Mariusz przytaknął. Siedzieli obok siebie na tarasie i patrzyli na góry. - Czuję się jak na Titanicu - powiedział. - Ja też. To zabawne: siedzimy tu i czekamy na koniec świata. - Nie dopuszczasz innych możliwości? - Czy ja wiem... Sytuacja jest tak surrealistyczna, że przyjmuję wszystko spokojnie. Jak film. Minęły już cztery godziny odkąd Robert z Aśką pojechali na rowerach do Zakopanego. Robert nie uważał tego za dobry pomysł, ale miał do wyboru jechać z Aśką lub puścić ją samą. W tym momencie prawdopodobnie byli już w połowie szlaku na Kasprowy. - Nawet nie mamy jak się z nimi porozumieć - westchnął Mariusz. - Gdy przestał działać telefon, poczułem się trochę... - Bezradny?
- Tak. Ale... nie martw się. - Nie martwię się. Jej profil w świetle chylącego się ku zachodowi słońca nabierał mistycznego wyglądu. Mariusz po raz pierwszy od dawna zdał sobie sprawę, że jest niezwykle piękna. * * * Obudził ich jakiś dźwięk. Leżeli i patrzyli w ciemność rozświetlaną jedynie księżycem i gwiazdami. Prądu zabrakło, jak to przewidział Robert, jeszcze przed wieczorem. Po kilku minutach dał się słyszeć kolejny dźwięk. Przypominał odległe tupnięcie olbrzyma. Mariusz wstał i podszedł do okna. Wziął ze stolika lornetkę i zaczął lustrować dolinę. - Widzisz coś? - zapytała Mariola. - Ciemność... Zastanawiam się, czy Wielki Błękit świeci w nocy. - Mariusz... Dlaczego nie ma tu tłumów ludzi z całej Polski? Czy oni... zginęli? Odłożył lornetkę, wrócił do łóżka i objął ją ramieniem. - Stoją w gigantycznych korkach. Podczas panicznej ucieczki każdy chce jak najszybciej dotrzeć do celu i bardzo często zdarzają się wypadki. - Co to jest Wielki Błękit? - Nie mam błękitnego pojęcia, kochanie - powiedział i zrobił jedyną rzecz, którą mógł zrobić, by ją uspokoić. Kochali się tej nocy pięć razy. Dzień siódmy W sklepie nie było gazet. Mariola kupiła tylko wczorajszy chleb. Gdy wyszła, sprzedawczyni zamknęła drzwi na klucz, powiesiła karteczkę „Nieczynne do odwołania" i powiedziała, że jakby czegoś było potrzeba, to będzie w kościele. Pół wsi już tam było. Mariusz stał na tarasie i przez lornetkę obserwował dolinę. Nie zwrócił uwagi na odgłosy dobiegające z kuchni. - Coś tam widzisz? - zapytała, przynosząc mu szklankę mleka i kanapki. - Obok strumienia przewróciły się dwa świerki. Słyszeliśmy to w nocy. Podał jej lornetkę. Długo patrzyła na zwalone drzewa, próbując uświadomić sobie, że koszmar jednak ich dogania. Wczorajsze wrażenie przebywania w oku cyklonu odeszło w nicość. Przy śniadaniu słuchali wiadomości lokalnej stacji radiowej. Nadawała na awaryjnym zasilaniu tylko pięciominutowe serwisy o każdej pełnej godzinie. Dowiedzieli się, że kilka tysięcy uciekinierów z centralnej Polski pieszo zbliża się do Zakopanego. Pierwsze większe grupy dotrą za kilka godzin. Wszystko wskazywało na to, że nikt nie zamierza im bronić wstępu do miasta. Wprost przeciwnie: przygotowuje się dla nich miejsca noclegowe w gmachach publicznych. Wojsko, policja i straż graniczna wobec braku łączności ze stolicą oddały się do dyspozycji prezydenta miasta. Strzępki doniesień ze świata wskazywały na to, że wszędzie sytuacja jest podobna. Z niepotwierdzonych informacji wynikało, że przy którymś ze schronisk górskich wylądował jeden z helikopterów rządowych. Mariusz wyłączył radio. - Boisz się? - zapytał, obejmując ją ramieniem. Miękko wtuliła się w niego. - Tak. Bez ciebie bym już zwariowała. Z głuchym łomotem przewróciło się kolejne drzewo. Obydwoje wstali i spojrzeli w tamtym kierunku. Przez korzenie drzewa przebijało delikatne błękitne światło. - Już tu jest - szepnęła Mariola. Patrzyli jak zahipnotyzowani w powiększającą się wolno wyrwę w ziemi. Najpierw spadały pojedyncze grudki, potem został przerwany brzeg potoku i woda zmieniła bieg, wpadając w wypełnioną błękitną mgłą dziurę. - Grunt usuwa się nam spod nóg - powiedział Mariusz. - Pakujmy się. Wkładaj do plecaka tylko to, co niezbędne. Być może będziemy musieli nieść je na plecach przez kilka godzin. Oderwali wzrok od błękitu. Plecaki były prawie zapakowane. Pozostało tylko dorzucić leżące na podłodze ubrania i radio. Zajęło to dwie minuty. - Co teraz? - zapytała Mariola. - Jedziemy na Giewont - odparł Mariusz. - Ale po drodze sprawdzimy jeszcze jedną możliwość... Wrzucili plecaki do Land Rovera. Mariusz zamknął drzwi domu kluczem, choć nie miało to większego sensu, i wsiadł za kierownicę. Silnik odpalił za trzecią próbą.
Gdy wyjeżdżali z Murzasichla, wyrwa w dolinie miała dwadzieścia metrów długości, a świerki przewracały się co kilka sekund. Dzwon w kościele wzywał wiernych na ostatnią mszę. Nikt inny nie uciekał ze wsi. * * * W połowie drogi do Zakopanego zatrzymał ich patrol policji. Po obu stronach drogi znajdowały się ułożone z worków z ziemią prowizoryczne rogatki. Policjant sprawdził ich dokumenty. Przyjął z całkowitym spokojem wiadomość o dziurze na dnie doliny, zasalutował i życzył szerokiej drogi. Poczuli się nieco lepiej, widząc istnienie, choćby szczątkowe, porządku publicznego. Po pokonaniu kilku zakrętów Mariusz zwolnił i skręcił z asfaltu w stromy żwirowy zjazd między świerkami. . - To nie jest dobra pora na jazdę na skróty - zaniepokoiła się Mariola. -To nie jest skrót. Samochód podskakiwał na korzeniach i kamieniach, wciąż zjeżdżając w dół krętą, choć już mniej stromą drogą. Z prawej strony dochodziły ich bliskie odgłosy walących się drzew. Przejechali kilka solidnych kałuż i wyrw. Droga nie była chyba uczęszczana od zimy. Mariola wsunęła się głębiej w fotel, gdy między drzewami zamajaczyła na chwilę niebieska poświata. Las nagle skończył się i wjechali na porośnięte trawą łagodne zbocze. Dziewczyna krzyknęła i zakryła twarz dłońmi. Jakiś kilometr przed nimi trawa urywała się nagle nieregularną linią. Dalej był już tylko wielki błękit i kilka rozsypujących się wysp porośniętych świerkami. - Boże... - Mariola patrzyła w to morze błękitu jak zahipnotyzowana. Mariusz zatrzymał Land Rovera przed sporą szopą stojącą obok zamkniętej na cztery spusty chaty. Niewielkie podwóreczko zarośnięte trawą, szczątkowy płotek, pozostałości ogródka skalnego i zardzewiały UAZ. Ani żywej duszy. Wyskoczył z auta, wyjął z bagażnika toporek i jednym silnym uderzeniem rozwalił skobel u drzwi szopy. - Choć i pomóż! Nie pytając, o co chodzi pobiegła za nim do środka. Po dłuższej chwili udało im się wyciągnąć na zewnątrz ogromny, prostokątny wiklinowy kosz, a potem jeszcze dwa ciężkie pakunki. - Balon - stwierdziła ze zdziwieniem Mariola. - Kiedyś leciałem nim jako pasażer - wyjaśnił Mariusz. - Mam nadzieję, że pamiętam, jak się to montuje. Właściciel musiał kilka razy ściągać balon z drzew, żeby przyznać góralom rację, że się tym nie lata w górach. - A ty umiesz tym latać? - Nie - przyznał szczerze - ale myślę, że to jest proste. Jak się nie uda, to wrócimy do samochodu. Rozplatali większy tobół, rozwijając materiał w górę zbocza, co chwila zerkając za siebie. Mariusz przestawił samochód i przywiązał do niego linki cumownicze gondoli. Połączenie konstrukcji w całość okazało się trudnym zadaniem, ale po trzydziestu minutach balon zaczął się napełniać gorącym powietrzem. Zewsząd dochodziły ich dźwięki walących się drzew, łącząc się momentami w ciągły huk. - Nie ma wiatru - zauważył Mariusz. - To dobrze, nie zaczepimy o nic przy starcie. Zostawił dziewczynę, żeby pilnowała palnika, a sam przytaszczył jeszcze kilka zapasowych butli i przyniósł z samochodu plecaki. Po kolejnych dziesięciu minutach balon stał w pozycji pionowej. Nie wszystkie linki były przypięte poprawnie i gondola przechylała się w jedną stronę. Nie było jednak czasu na poprawki. Gdy zakończyli przygotowania i wsiedli do gondoli, z przerażeniem stwierdzili, że od granicy wielkiego błękitu dzieli ich nie więcej niż trzysta metrów. - Dlaczego on nie leci?! - zapytała Mariola - Jest za zimny. - Hej! Wy tam! - rozległ się głos od strony lasu. Spojrzeli w tamtą stronę i zamarli. Leśniczy mierzył do nich z dubeltówki. - To nie wasz balon! Pierwszy odzyskał głos Mariusz: - Należy do mojego znajomego...
- Wysiadajcie! - Wtedy balon się uniesie! - I tak nigdzie nie polecicie. Szabrownictwo w warunkach stanu wyjątkowego to poważne przestępstwo! - Zastrzelisz nas?! - krzyknęła Mariola. - Właściciel tego balonu z pewnością nie żyje. A nawet jeśli, to za pięć minut nie będzie miał z niego żadnego pożytku. Leśniczy zerknął na zbliżającą się szybko krawędź błękitu, a jego mina nieco złagodniała. - Moim obowiązkiem jest dostarczyć was przed sąd polowy. Tak brzmi najnowsza dyrektywa Ministra Spraw Wewnętrznych w sprawie szabrowników. Zastrzelę was tylko w razie oporu. - Uciekaj stąd, jeśli ci życie miłe - powiedział Mariusz, otwierając zawór. Leśniczy ponownie zmarszczył brwi i poprawił broń. - Wysiadajcie mówię! Gondola zaczęła się odrywać od ziemi, a Mariola scyzorykiem odcinała cumy. - Człowieku! Uciekaj w góry! - krzyknął Mariusz, rzucając pod nogi leśniczego kluczyki od Land Rovera. - Jeszcze masz szansę! Mężczyzna opuścił broń. Popatrzył na kluczyki, potem na wznoszącą się wolno gondolę, ale nie ruszył się z miejsca. Po dobrych kilkunastu sekundach upuścił dubeltówkę na trawę. Land Rover z cichym mlaskiem zapadł się w ziemię po zderzak. Trawa kilkanaście metrów niżej zaczynała się rozłazić i spadać z grudkami czarnego gruntu w nicość. Samochód przechylił się na prawo i, robiąc w trawie wyrwę, zniknął w wielkim błękicie. Mariusz mógłby przysiąc, że usłyszał jeszcze cichy odgłos klaksonu. Leśniczy nie zrobił nic, by uniknąć śmierci. Najpierw zagłębił się w trawie po kostki. Potem uniósł głowę i, patrząc w oczy ocalałym, w sekundę zapadł się nawet nie krzyknąwszy. * * * Godzinę później znikła cała okolica wraz z ich domem, którego unicestwienie obserwowali przez lornetkę. Z Zakopanego zostały tylko wyżej położone fragmenty. Ostatni bastion padł. Po opustoszałych Krupówkach walały się śmiecie. Prawie niewyczuwalny wiatr niósł ich łagodnie nad skazanym na zagładę miastem w kierunku gór. Na Gubałówkę wolno wspinał się żółty wagonik kolejki. Widać ludzie na górze obciążyli czymś drugi wagonik, by użyć go jako przeciwwagi. Na górę musiało wjeżdżać coś cennego. Droga do miasta była w kilku miejscach przerwana. Zastanawiającym widokiem był długi na kilkanaście metrów, wiszący zdawać by się mogło w powietrzu, odcinek asfaltu otoczony z każdej strony błękitem. Proces destrukcji trwał pięć minut i obserwowali go jak rekwizyt w rękach magika, zapominając o reszcie świata. Ostatni kawałek asfaltu, może o powierzchni metra kwadratowego, przechylał się na bok kilkanaście sekund nim opadł w błękit. Mariusz otworzył bardziej zawór i balon zaczął zwiększać wysokość. - Nie mogę uwierzyć, że nie ma już naszego domu - powiedziała Mariola, siadając na dnie gondoli i zakrywając golfem usta.- Nie zadzwoniłam do mamy, nie spłaciłam raty kredytu za mieszkanie, nie oddałam książki do biblioteki... - Miała chęć płakać, ale nie udało się jej. - Ja nawet nie jestem szczególnie smutna. Ja po prostu w to wszystko... nie wierzę. Mariusz usiadł obok niej i objął ją ramieniem. - Trudno w to uwierzyć. - Zginiemy, prawda? - Nie wiem, kochanie... - A co myślisz? - A jakiej odpowiedzi się spodziewasz? - Prawdziwej. W twoim stylu. - Śmierć to też niezłe przeżycie. - Ty to umiesz mnie pocieszyć! – Uśmiechnęła się jednak. Wstała, wyciągnęła lornetkę i zaczęła oglądać szczyty przed nimi. - Czy możemy jakoś zmieniać kierunek lotu? - Z tego co wiem, na różnych wysokościach wieją wiatry w różnych kierunkach. Ale nie mam błękitnego pojęcia, skąd wiadomo gdzie jak wieje. - Na razie lecimy dobrze, ale wiatr może się zmienić. - Chcesz ich zabrać, prawda?
- Roberta i Aśkę? Tak, jak ich wypatrzymy. Czemu nie? - To nie takie proste... Ten balon nie uniesie czterech osób. Jest za mały. - Chcesz ich tak zostawić? - Jak ich zabierzemy, balon po prostu nie oderwie się od ziemi. Równie dobrze możemy wysiąść już teraz. - Czy... ty to planowałeś od dawna? Mariusz spuścił głowę. - Sami wyjechali. Aśka przecież spanikowała. - A gdyby Aśka nie spanikowała, to co? Wzruszył ramionami, nie odpowiedział. -To nieuczciwe... - Kochanie... - położył jej rękę na ramieniu. - Mamy cztery ciężkie butle z gazem, ale to dzięki nim właśnie lecimy. Każda starczy na kilka godzin... - A co potem? - Potem... zobaczymy. Przytuliła się do niego. - Rób to, co uważasz za słuszne. Ufam ci. Mariusz utrzymywał stałą odległość od ziemi, oszczędzając gaz. Odczuwał pewne rozdrażnienie z powodu braku możliwości sterowania torem lotu, choć i tak w tej sytuacji kierunek nie miał znaczenia. Lecieli wolno, ale błękit posuwał się jeszcze wolniej, coraz wolniej, w miarę jak rosła stromizna. Koło drugiej po południu przelecieli nad dolną stacją nie działającej kolejki na Kasprowy. Błękit został z tyłu. - Coś się rusza na szczycie! - zawołała Mariola, obserwując górną stację przez lornetkę.- Tam jest... z tysiąc osób! - Spójrz lepiej na dół. Koło schroniska na Kalatówkach leżały tysiące porzuconych rowerów. W dalszej drodze uciekinierom nie mogły się już przydać. Ludzie masowo uciekali z ostatniego istniejącego miasta w Polsce. - Nawet jakbyśmy mogli ich zabrać na pokład, to i tak nie dalibyśmy rady ich odszukać - powiedział Mariusz, patrząc na tłum ciągnący wąskim szlakiem w kierunku szczytu. - Zresztą... Miniemy szczyt w odległości kilometra. Kolejni ludzie wciąż porzucali rowery przed bardziej stromym odcinkiem i szli dalej piechotą. Chaotycznie zaparkowane samochody skończyły trasę jeszcze wcześniej, przed dolną stacją kolejki. Właściciele terenówek próbowali dojeżdżać aż za Kalatówki. - Myślisz, że ktoś Ziemię... formatuje? - zapytała Mariola. - Pod nowy „zasiew"? Że tym razem coś nie poszło po myśli Wielkiego Marionetkarza? Albo nadszedł czas na następny eksperyment? Mariusz nic nie odpowiedział. Podłączył do palnika nową butlę, a pustą wyrzucił za burtę, uważając, by kogoś nie trafić. - Mamy jeszcze dziesięć godzin, prawda? - zapytała dziewczyna, patrząc na zegarek. - Dziesięć godzin, może kilka więcej. Spróbuję na noc przycumować na jakimś bezludnym szczycie.. - Bezludnym? Myślisz, że... - Do gondoli wsiadłoby ze dwadzieścia osób i każda prędzej zniszczyłaby balon, niż dała się z niej wysadzić. Prawdę mówiąc, cieszę się, że mijamy szczyt w takiej odległości - nikt nie będzie do nas strzelał. Mariola znów usiadła na dnie gondoli. Samotny orzeł bielik szybował wysoko. * * * Zachód słońca był błękitny. Słońce z żółtego zrobiło się pomarańczowe, zielone i wreszcie, gdy dotknęło horyzontu, niebieskie. Ich twarze wyglądały niezwykle, a Mariusz po raz kolejny w myślach stwierdził, że Mariola jest piękna i że wcześniej tego nie doceniał. Dziewczyna patrzyła długo na łunę zaszłego słońca, aż i ta znikła. Na granatowym, jak nigdy, niebie gwiazdy świeciły jak stalowe nity. Przez całą noc fosforyzujący błękit utrzymywał tę dziwną barwę nieba. Pomijając okoliczności, była to niezwykle piękna noc. Być może nawet najpiękniejsza noc w ich życiu. Gondola kołysała się zacumowana do występu skalnego szorując cicho podłogą o granit. Płomień palnika ledwie się tlił. Na tyle, by balon nie zwiotczał. Dziewczyna spała zawinięta w śpiwór, a Mariusz siedział obok i co chwila zapadał w krótki niespokojny półsen, sprawdzając co kilkanaście minut stan balonu. Przed świtem przestał zwracać uwagę na łoskot kamieni spadających gdzieś w dole i zasnął.
Dzień ósmy Obudziło ich bujanie. Gdy otworzyli oczy, zobaczyli nad sobą włochaty łeb wychylający się znad wiklinowej burty. Mariola nie zaczęła krzyczeć, przez chwilę myśląc, że to dalszy ciąg snu. Niedźwiedź patrzył na nich z zaciekawieniem i czekał, opierając się łapami o gondolę. „Fuck! - pomyślał Mariusz. - Nigdy nie widziałem niedźwiedzia na wolności i ten zaszczyt spotyka mnie akurat teraz". Dziewczyna ścisnęła go za rękę. Mariusz rozejrzał się i, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, sięgnął po poniewierającą się na podłodze ciupagę. Złapał ją za wąski koniec i powoli uniósł do góry. Niedźwiedź potrząsnął gondolą, Mariola stłumiła krzyk. Mariusz uniósł ponownie ciupagę i zaczepił ją o zawór palnika. Pociągnął w dół. Niedźwiedź na huk i błysk płomienia cofnął się o dwa kroki, uwalniając gondolę, a Mariola odcięła cumę. Słyszeli jego gniewne pomruki jeszcze przez długie osiemdziesiąt sekund, podczas których balon nagrzewał się. Gdy gondola oderwała się od ziemi, zwierzę uderzyło łapą w burtę, żłobiąc w niej kilka dziur. Mariola przytuliła się do Mariusza i zaczęła płakać. Nie wiedział, jak może ją pocieszyć. - Nie powinno go tam być... - próbował się wytłumaczyć, choć przychodziło mu to z trudem, bo nie lubił tego robić. - Niedźwiedzie nie łażą po takich stromych skałach... - Spójrz lepiej w dół... Mariusz wyjrzał przez wyszarpaną dziurę. W dole nie było prawie nic poza błękitem. Ich półka skalna z niedźwiedziem brunatnym próbującym wspiąć się wyżej właśnie rozsypywała się na kawałki. Z głuchym rumorem skała pękała i spadała w dół w małych kawałkach. W ślad za kamieniami poleciała dziecięca zabawka - półtonowy pluszowy miś machający bezradnie łapkami. - Prawdę mówiąc, uratował nas... - przyznał Mariusz. - Od małego lubiłem pluszowe misie. - Bądź poważny. - Po co? Nic już nie mogę zrobić. Nasze życie to te trzy butle. - Zawsze jest jakieś wyjście! - Ale kto powiedział, że to wyjście można przeżyć?... - Gdzie się podział twój optymizm? - Jest tam, w dole... - Mariusz zamyślił się na chwilę, po czym zapytał - Myślisz, że w Air Force One już skończyło się paliwo? - Co? - Mariola była zdezorientowana. - Nic, nic... Wzięłaś kamerę wideo? - Została w domku - ważyła pawie pół kilograma... Mariusz myślał przez chwilę, rozejrzał się, chwycił leżącą obok linę i powiedział: - Daj coś ciężkiego. Zmniejszył płomień i przywiązał do liny podaną przez Mariolę butlę, w której przed świtem skończył się gaz, i zaczął spuszczać ją w dół. Przez kilkanaście metrów nic się nie działo. Potem butla zanurzyła się w błękicie, niknąc im powoli z oczu. Po kolejnych dziesięciu metrach lina rozluźniła się. - Jest! - krzyknęła Mariola.- Dotknęła dna. Możemy lądować! Mariusz pociągnął linę. Dała się bez oporu ciągnąć. Jej koniec był poszarpany. Wciągnęli ją na pokład. - To wygląda, jak... zniszczone ze starości - powiedziała po dłuższym milczeniu Mariola. Końcówka liny rozsypywała się w dłoniach, a cały dolny fragment był zupełnie sparciały. - Wygląda, jakby tam była ze sto lat - przyznał Mariusz.- Jednak nie możemy lądować, - Więc... - Szach-mat. Błękitna planeta wygrywa. Z błękitu wystawały tylko wierzchołki najwyższych szczytów. Żaden z nich nie był na drodze ich lotu. Nie mogli przycumować, by oszczędzić gaz. Przez lornetkę obserwowali ludzi tłoczących się na coraz mniejszych skrawkach lądu. - Kocham cię - powiedziała Mariola i pocałowała Mariusza. - Posługując się darwinizmem społecznym musiałabym przyznać, że związałam się z mężczyzną najlepiej przystosowanym do obecnego środowiska. - Odzyskałaś humor? - Nie. Pomyślałam sobie tylko, że nie jest najgorzej, skoro mamy szansę być ostatnimi żywymi ludźmi na Ziemi. - Pominąwszy innych posiadaczy balonów i astronautów na stacji Alpha.
- I Gaorge'a W. Busha... - ... o ile zabrał zapasowe kanistry na pokład Air Force One. - Mariola uśmiechnęła się i wtuliła w jego ramię. Zacisnęła powieki, a parę łez spłynęło na ramię mężczyzny. - No i mamy niebo na ziemi - mruknął Mariusz, patrząc na błękitny bezkres, po czym dokończył w myślach: „Kompletnie bezsensowny, niezrozumiały koniec, ale przynajmniej spróbujmy przyjąć go z godnością". * * * Koło godziny czwartej wyrzucili z gondoli przedostatnią butlę i większość cięższych przedmiotów. W zasięgu wzroku nie było już żadnych ocalałych obiektów. Tylko orzeł bielik krążył w oddali, bezskutecznie wypatrując gniazda. Za burtą na cienkiej, dwudziestometrowej lince wisiała kolorowa gazeta. Przy braku punktów odniesienia tylko ona wskazywała, że są na bezpiecznej wysokości. Mariola siedziała na dnie i skubała końcówki włókien wyszarpanych pazurami niedźwiedzia. - Powinniśmy jakoś inaczej spędzać nasz ostatni dzień - powiedziała. - Też wolałbym opalać się nad Morzem Śródziemnym. A pokładowa toaleta pozostawia wiele do życzenia... Mariola uśmiechnęła się, choć jej oczy pozostawały wilgotne. - Nie wzięliśmy żadnego wina... - Ani piwa. - Cała masa nieuporządkowanych spraw... - Tych spraw już nie ma. Jest tylko Wielki Błękit i my. - Mariusz usiadł obok niej. - W apteczce jest trochę spirytusu. Mamy też colę. - Niech będzie. Po chwili popijali ciepłe i rozgazowane drinki. Odniosły skutek - zakręciło im się w głowach i rozluźnili się. - Czego ci najbardziej teraz brakuje? - zapytała Mariola. - Poza przyjaciółmi - chyba... Land Rovera... nie, co ja mówię... w ogóle cywilizacji. Wiesz, faxów, numerów PIN i całego tego zamieszania, którego tak nie znosiłem. - Jesteśmy uzależnieni od cywilizacji. Na urlopie dłuższym niż tydzień zaczynają się nam trząść rączki od bezczynności. - A tobie czego brakuje? - Podlewania kwiatów, czytania gazety w fotelu na balkonie, telefonów do mamy, dziecka, którego jeszcze nawet nie ma w planach... Boże... Rozpłakała się. Orzeł gdzieś zniknął. Być może zdecydował się odszukać swoje gniazdo. Siedzieli przytuleni przez bardzo długi czas, ciesząc się swoją obecnością. Wreszcie płomień palnika zaczął słabnąć i zgasł całkiem. Wstali i spojrzeli w dół. Kolorowa gazeta na końcu liny wisiała nadal nietknięta. - Ile czasu? - zapytała dziewczyna. - Około dziesięciu minut. - Ja... nie chcę umierać... Przytulił ją mocno, czując jak drży. Sam też miał przyspieszony puls. - Mamy za sobą kawał naprawdę interesującego życia... - Może lepiej, gdybyśmy... może moglibyśmy... Uciszył ją, przykładając jej palec do ust. - Nie. To wcale nie musi być koniec. Gazeta zanurzyła się w błękicie jak we mgle zasnuwającej łąkę. - Boję się. - Ja też. Powłoka balonu wiotczała w miarę ochładzania się powietrza. Coraz mniej liny dzieliło ich od przeznaczenia. - Pamiętasz, jak się poznaliśmy? - W środku Puszczy Kampinoskiej. Nie wiem, jak bym wróciła... naprawiłeś mi rower. - Wymusiłem od ciebie w zamian numer telefonu. - Z początku plułam sobie w brodę, że ci go dałam. Ale potem... - Spodobało mi się, że nie bałaś się sama jeździć po puszczy. Błękit jak słabo fosforyzujący dym zaczął przenikać przez ażurową gondolę.
- Nie czuję nóg... - To nic... to tak jak sen... Bezkształtny już balon zagłębił się w Wielkim Błękicie. Błękitna Planeta stała się błękitna jak nigdy wcześniej. The day after Mężczyzna otworzył oczy i usiadł. Lekki wiatr poruszał jego włosami i gałęziami karłowatego drzewa rosnącego opodal na skale. Rozejrzał się po zabielonych śniegiem górskich szczytach i postrzępionych obłokach gnanych wiatrem po błękitnym niebie. Wstał. Orzeł powoli zataczał koła, wypatrując zdobyczy. Na odległą grań wspinał się niedźwiedź. Niżej w dolinie falował las. Ciemna zieloność świerków, jodeł i sosen ciągnęła się pagórkami po horyzont. Usłyszał szelest i odwrócił się. Patrzył na kobietę, a ona na niego. Podszedł i pomógł jej wstać. Nawet jeśli się go obawiała, to niczym tego nie zdradziła. Przyglądał się jej jeszcze chwilę, po czym przeniósł wzrok na las. Myślał o zbudowaniu szałasu i zdobyciu pożywienia. Najprościej będzie zacząć od ryb. Potrzebny będzie prosty kij, ostry kamień i coś do zawiązania. Ogniem zajmie się później. Zaczął schodzić w dół, chcąc przed wieczorem zdobyć broń i zbudować schronienie w lesie. Kobieta wahała się tylko chwilę. Poszła za nim. Instynkt podpowiadał jej, że sama nie przetrwa do następnego dnia. Rafał Kosik