Raymond E. Feist
KRÓLEWSKI BUKANIER
(Tłumaczył: Andrzej Sawicki)
Ethanowi i Barbarze
PODZIĘKOWANIA
Książka ta nie powstałaby, gdyby nie bujna wyobraźnia pierwotnych Czwartkowych
Nocnych Marków, później zaś Piątkowych Nocnych Marków. Steve A., April, Jon, Anita,
Rich, Ethan, Dave, Tim, Lori, Jeff, Steve B., Conan, Bob i tuzin innych, którzy wspomagali
nas podczas kilkuletniej pracy, wzbogacili ją tak, jak nigdy by się to nie udało samotnemu
autorowi. Dzięki Wam za cudowny świat zabawy.
Podziękowania należą się również Janny Wurts, za to, że pozwoliła mi uczyć się od
siebie podczas blisko siedmioletniej współpracy. Donowi Maitzowi dziękuję za wizje,
umiejętności, mistrzostwo, artyzm - i za popieranie pomysłów Janny.
W ciągu tych lat pracowałem z różnymi redaktorami z wydawnictw Doubleday i
Grafion, później zaś z HarperCollins. Szczególnie gorące podziękowania należą się Jannie
Silverstein z wydawnictwa Bantam Doubleday Dell za podjęcie pracy w miejscu, w którym
przerwali ją jej poprzednicy - a zrobiła to, nie tracąc tempa. Podobnie było z tymi, których
wymieniłem wcześniej, pracującymi w obu wydawnictwach - niektórzy pracowali nad czymś
innym, ale pamiętam o wszystkich. Zajmowali się marketingiem, reklamą i doradztwem,
niektórzy tylko czytali te książki i komplementowali je w gronie współpracowników - za co
wszystkim dziękuję. Wielu z Was robiło co w ich mocy - niektórzy nawet więcej - by ta
książka odniosła sukces.
Chciałbym też podziękować osobom, których nigdy wcześniej nie wymieniałem. Są to
Tres Anderson i jego zespół, Bob i Phylis Weinbergowie, Rod Clark i jego ludzie - którym
zawdzięczam znacznie więcej niż tylko sprzedaż książek - stworzyli bowiem atmosferę
entuzjazmu i popierali nas od samego początku.
Jak zwykle dziękuję Jonathanowi Matsonowi i wszystkim z Harold Matson Company
za znakomite doradztwo w interesach.
Najgłębsze zaś podziękowania należą się Kathlyn S. Starbuck, która bardzo mi
pomogła wytrwać do końca. Nie mógłbym napisać tej książki bez Jej miłości, pomocy i
mądrości.
Prolog
SPOTKANIE
Ghuda przeciągnął się leniwie.
Od drzwi gospody dobiegł go okrzyk kobiety:
- Wynoście mi się stąd zaraz!
Były najemnik siedział w fotelu, ustawionym na werandzie należącej do niego oberży,
i przyglądał się swym leżącym na balustradzie stopom. Z tyłu dolatywały go zwyczajne
odgłosy przedwieczornego ruchu. Podczas gdy zamożniejsi klienci zatrzymywali się w
lepszych gospodach, położonych nad srebrzystymi plażami, oberża „Pod Zaśniedziałym
Hełmem” miała starych zwolenników wśród woźniców, najemników, dostarczających
żywność na miejskie targi wieśniaków i członków załogi miejscowego garnizonu.
- Mam wezwać straż miejską? - piekliła się kobieta za szynkwasem.
Ghuda był rosłym człowiekiem, którego żylaste mięśnie nie pokryły się warstwą
tłuszczu dzięki fizycznej pracy przy prowadzeniu oberży - nie dopuścił też do tego, by
zardzewiał oręż. Nie potrafiłby zresztą zliczyć okazji, kiedy musiał jednego czy dwu klientów
wyrzucać za drzwi.
Z całego dnia najbardziej lubił wieczory, tuż przed kolacją. Siedząc w swoim fotelu,
podziwiał zachód słońca w zatoce Elarial, i leniwie obserwował, jak rozżarzone niebo zaciąga
się łagodnym błękitem, białe zaś budowle powlekają się odcieniami czerwieni i złota. Była to
jedna z niewielu przyjemności, na jakie pozwalał sobie w swoim - skądinąd niełatwym i
pozbawionym rozrywek - życiu. Wewnątrz rozległ się głośny łoskot i Ghuda postanowił, że
jeszcze poczeka. Jego kobieta niewątpliwie go powiadomi, kiedy sytuacja dojrzeje do
interwencji.
- Jazda mi stąd, ale już! Bijcie się na zewnątrz!
Ghuda sięgnął po jeden z dwu kordelasów, które stale nosił zatknięte za pas, i zaczął
go czyścić, robiąc przy tym nieco roztargnioną i znudzoną minę. W głębi gospody rozległ się
brzęk tłuczonych kufli. Zaraz potem rozwrzeszczała się jakaś dziewczyna, aż wreszcie
najemnik usłyszał głuchy łoskot uderzeń.
Spojrzał na odbicie słońca w polerowanym ostrzu. Był człowiekiem niemal
sześćdziesięcioletnim. Jego twarz poorana była siatką zmarszczek, których dorobił się
podczas wielu lat ochraniania karawan, walk, znoszenia kaprysów pogody, pospiesznego
zapychania żołądka kiepskim żarciem i tanim winem - nad całością zaś statecznego dziś
oblicza oberżysty górował złamany nos. Często powtarzał, że niewiele rzeczy w życiu wyszło
mu tak dobrze jak włosy - z których został mu tylko łysy czubek głowy i wieniec długich do
ramion, siwych kędziorów nad uszami i na karku. Choć nikt nigdy nie nazwałby go
urodziwym, miał w sobie spokojną godność, pewność siebie i szczerość, które sprawiały, że
ludzie go lubili i darzyli zaufaniem.
Przenosząc wzrok na zatokę, przez chwilę sycił oczy widokiem srebrnych iskier
słonecznego odblasku na błękitnych wodach i białych mew, które wrzeszcząc, nurkowały w
poszukiwaniu jedzenia. Dzienny skwar odszedł już w niebyt i teraz dął chłodny, słony
wietrzyk znad morza - Ghuda zaś przelotnie pomyślał, że niełatwo byłoby o lepsze życie dla
kogoś o jego pozycji. Wtedy to właśnie zauważył, że ze słonecznego blasku wyłania się w
perspektywie uliczki, ciągnąca uparcie ku oberży, jakaś niewysoka postać.
Początkowo była to tylko plamka na tle zachodzącego słońca, wkrótce jednak
przybrała wyraźniejszy kształt. W sylwetce przybysza było coś, co wywołało za uszami
byłego najemnika niemiłe świerzbienie. Ghuda osłonił oczy dłonią i przyjrzał mu się
uważniej. Do oberży zbliżał się niewysoki, krzywonogi człowieczek w zakurzonej i
spłowiałej, luźnej błękitnej szacie, odsłaniającej jego jedno ramię. Był Isalańczykiem,
członkiem jednego z ludów zamieszkujących południe Wielkiego Kesh. Przez ramię
przewiesił sobie dwudzielne biesagi, idąc zaś, opierał się na długim, sękatym kosturze.
Kiedy zbliżył się tak, że można już było rozpoznać rysy twarzy, najemnik stęknął ze
zgrozą:
- Bogowie... wszyscy, byle nie on!
W głębi budynku rozległ się jękliwy wrzask wściekłości i Ghuda podniósł się z
krzesła. Przybysz sięgnął do piersi i rozwiązał przedni worek biesagów. Wokół głowy
nieznajomego kłębił się wieniec rzadkich kłaków, z sępiej zaś twarzy patrzyła na Ghudę para
bystrych, ciemnych oczu. I nagle smagłoskóry przybysz uśmiechnął się szeroko, ukazując
białe zęby. Nieznajomy sięgnął do worka i nieco zgrzytliwym, aż nazbyt dobrze znajomym
Ghudzie głosem zapytał:
- Chcesz pomarańczę? - W przepastnego worka rzeczywiście wyjął dwa owoce.
Ghuda zręcznie złapał ciśnięty mu owoc.
- Nakor, skąd się tu wziąłeś, na Siedem Piekieł!
Nakor Isalańczyk, notoryczny oszust karciany i okazjonalny szalbierz, w pewnym
znaczeniu tego słowa nietuzinkowy czarodziej, wedle oceny zaś Ghudy wariat i narwaniec
jakich mało, był niegdysiejszym towarzyszem niegdysiejszych przygód niegdysiejszego
najemnika. Przed dziewięciu laty, kiedy spotkali się przypadkowo, towarzyszyli w
późniejszej podróży do stolicy Kesh pewnemu włóczędze, który namówił Ghudę na tę
wędrówkę nie bez pewnych trudności. Podczas tej podróży musieli stawić czoło
morderstwom, polityce i spiskowi. Włóczęga okazał się księciem Borrikiem z Królestwa
Wysp, Ghuda zaś zarobił na tym przedsięwzięciu dostatecznie dużo, by nabyć od owdowiałej
właścicielki oberżę z widokami na najpiękniejsze zachody słońca, jakie zdarzyło mu się
oglądać w życiu. Tak czy owak, nigdy nie zamierzał wdawać się już w awantury, jakich
doświadczył podczas tamtej podróży. Teraz z zamierającym sercem doznawał przeczucia, że
jego postanowienie rozwiewa się jak poranne mgły w podmuchach rześkiej bryzy.
Krzywonogi tymczasem powiedział:
- Przyszedłem po ciebie, Ghuda.
Ghuda usiadł w fotelu i spojrzeniem pełnym nadziei powitał wylatujący przez drzwi
oberży pusty kufel od piwa. Nakor jednak uchylił się zręcznie i dodał:
- Miewasz tu chyba niezłe bijatyki? Wozacy? Ghuda potrząsnął głową.
- Dziś nie ma gości. To tylko siedmiu chłopaków mojej baby. Rozrabiają jak zwykle
w barze. - Wracając do polerowania sztyletu, Ghuda spytał: - Dokąd mnie zabierasz?
- Do Krondoru.
Ghuda na chwilę zamknął oczy. Jedyną osobą, którą obaj znali w Krondorze - a
Ghuda znacznie bardziej ceniłby sobie tę znajomość, gdyby trwała krócej - był książę Borric.
- Nakor, życie, które tu pędzę, nie jest może najdoskonalsze, ale mnie w zupełności
zadowala. Nigdzie się nie ruszam.
Mały człowieczek wgryzł się łapczywie w pomarańczę, żuł przez chwilę, wysysał
soczysty kęs, po czym wypluł pestki. Potem otarł usta nadgarstkiem i spytał z przekąsem:
- To ma być szczyt twoich życiowych ambicji? - mówiąc to, wskazał dłonią ku
otwartym drzwiom oberży, skąd dobiegał teraz głośny płacz jakiegoś berbecia,
przewyższający swą siłą inne wrzaski, i brzęk tłuczonych naczyń.
- Może życie nie było dla mnie zbyt łaskawe - powiedział Ghuda - ale ostatnio rzadko
ktoś próbuje mnie zabić; każdego dnia wiem, gdzie będę spał w nocy, dobrze jem i regularnie
zażywam kąpieli. Dzieci zaś... - rozległ się kolejny wrzask podkreślany rytmicznym
odgłosem klapsów. Ghuda spojrzał z ukosa na Nakora: - Może będę żałował tego pytania...
ale po co nam jechać do Krondoru?
- Musimy zobaczyć się z pewnym człowiekiem - powiedział Nakor, siadając na
poręczy werandy i zaczepiając jedną nogę o podtrzymujący ją słupek.
- Jedną rzecz muszę ci przyznać, Nakor. Nie zanudzasz człowieka zbędnymi
szczegółami. Co to za człowiek?
- Nie mam pojęcia. Dowiemy się na miejscu.
- Kiedy widzieliśmy się ostatnio, miałeś wyjechać z Kesh i udać się na tę Wyspę
Magów, do Stardock. Odziewałeś się w błękitną, pięknie tkaną szatę, dosiadałeś smolistego
ogiera - a był to koń, za którego pustynny emir dałby roczny łup z grabieży karawan - i miałeś
pełną sakwę złotych imperialnych dublonów.
- Koń najadł się mokrej trawy, dostał wzdęcia i zdechł - wzruszył ramionami Nakor.
Przesunął palcami po brudnej, wyświechtanej błękitnej tunice. - Wspaniała opończa
nieustannie o coś zaczepiała, więc ją w końcu wyrzuciłem. Została mi tylko ta szata... ale
trochę się zużyła. Miała nieco za szerokie rękawy, więc je oddarłem. Była za długa i końce
wlokły się po ziemi, no to przyciąłem poły sztyletem.
Ghuda łypnął okiem na niezbyt imponujący rezultat wysiłków Nakora.
- Powinieneś pójść z tym do krawca.
- A tam, za wiele z tym ambarasu. - Skierowawszy jedno oko w turkusowe niebo, na
którym zachód barwił już pasma chmur czerwienią i szarością, dodał: - Wydałem w Stardock
wszystkie pieniądze i zacząłem się tam nudzić. Postanowiłem udać się do Krondoru.
Ghuda poczuł, że wydarzenia zaczynają wymykać mu się spod kontroli:
- Nie mam przed sobą mapy, ale mógłbym przysiąc, że droga ze Stardock do
Krondoru przez Elarial nie jest najkrótszym ze szlaków łączących te grody.
Nakor wzruszył ramionami.
- Musiałem cię odszukać. Wróciłem więc do Kesh. Powiedziałeś im, że osiedlisz się w
Jandowae, pojechałem tam więc za tobą. Stamtąd skierowano mnie do Farafry, z Farafry do
Draconi, potem udałem się za tobą do Caraly... i oto wreszcie jestem!
- Wygląda na to, iż rzeczywiście uparłeś się, żeby mnie znaleźć.
Nakor pochylił się do przodu i odezwał głosem, który Ghuda już u niego słyszał.
Zrozumiał, że człowieczek chce mu powiedzieć coś ważnego.
- Ghuda... zbliżają się wielkie wydarzenia. Nie pytaj mnie, skąd wiem, nie mam
pojęcia. Niekiedy po prostu zdarza mi się widzieć pewne rzeczy. Musisz udać się ze mną.
Trzeba nam odwiedzić miejsca, w których było niewielu ludzi z Kesh. Bierz miecz, pakuj się
i ruszaj ze mną. Jutro do Durbinu udaje się pewna karawana. Załatwiłem ci robotę strażnika;
„karawaniarze” pamiętają jeszcze Ghudę Bule. W Durbinie zaokrętujemy się na statek do
Krondoru. Trzeba nam się spieszyć.
- Dlaczego miałbym cię posłuchać? - spytał Ghuda. Nakor uśmiechnął się, a w jego
głosie pojawił się znów ów charakterystyczny, na poły drwiący, na poły poważny ton:
- Bo się okropnie nudzisz... A może nie?
Ghuda przez chwilę nasłuchiwał głosu najmłodszego ze swoich przybranych dziatek,
drącego się okropnie i klnącego w żywy kamień pozostałą szóstkę.
- No cóż... w istocie dzień jest podobny do dnia... - w tym momencie rozległ się krzyk
jego kobiety, strofującej niesforne potomstwo - .. .i nie ma tu za wiele spokoju.
- Dalejże. Pożegnaj się z tą kobietą i ruszajmy.
Ghuda wstał, żywiąc mieszane uczucia - podobne do tych, których doznajemy, kiedy
znienawidzony sąsiad utonie w naszej studni. Był jednocześnie zrezygnowany i przepełniało
go podniecenie. Odwracając się ku frantowi, powiedział:
- Lepiej będzie, jak sam pójdziesz do karawanseraju i tam na mnie poczekasz. Muszę
coś wyjaśnić mojej kobiecie.
- Ożeniłeś się? - Nakor wytrzeszczył oczy.
- No nie... ja tylko tak głupio wyglądam. Małżeństwo to jedna z tych spraw, w których
nie osiągnęliśmy pełni porozumienia. ..
Nakor uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- No to daj jej trochę złota - jeżeli ci jakieś zostało - powiedz, że wkrótce wrócisz... i
zmiataj. Za miesiąc w tym krześle - i w jej łóżku - znajdziesz innego mężczyznę.
Ghuda przystanął na chwilę przy drzwiach, patrząc z osobliwym wyrazem twarzy na
zachodzące słońce. Potem westchnął i mruknął:
- Będzie mi tego brakowało.
Isalańczyk, nie przestając się uśmiechać, zeskoczył z poręczy, podniósł biesagi i
przełożył je sobie przez ramię.
- Ghuda, nad innymi morzami też zachodzi słońce. Przed nami wspaniałe widoki do
podziwiania... i wielkie czyny. - Nie dodawszy już ani słowa, odwrócił się i ruszył ku miastu.
Ghuda wszedł do oberży, którą przez ostatnie siedem lat nazywał swoim domem, i
przez głowę przemknęła mu przelotna myśl: Czy jeszcze kiedykolwiek ponownie przekroczę
ten próg?
Rozdział 1
DECYZJA
Stojący na oku marynarz pokazał coś dłonią.
- Łódź na kursie!
- Co takiego? - wrzasnął zdumiony Amos Trask, admirał floty książęcej w
Królewskiej Marynarce Krondoru.
Stojący obok admirała pilot portowy, który miał poprowadzić książęcy okręt flagowy
ku pałacowej przystani, wrzasnął do swego pomocnika na dziobie:
- Każ im spływać!
Asystent pilota, ponury młodzian, odkrzyknął ku mostkowi:
- Wywiesili królewską banderę!
Amos Trask bezceremonialnie odepchnął pilota na bok. Był to mąż o beczkowatej
piersi i byczym karku, który mimo swoich sześćdziesięciu lat ruszył ku dziobowi lekkim
krokiem człowieka większą część życia spędzającego na morzu. Od ponad dwudziestu lat
wprowadzał i wyprowadzał z tego portu flagowy statek Aruthy i mógłby to zrobić teraz z
zawiązanymi oczami, przepisy wymagały jednak, by zostawiać to portowym pilotom. Amos
nie cierpiał zdawania komendy nad statkiem komukolwiek - a już w szczególności nadętym i
nie cierpianym przez resztę marynarskiej braci członkom Królewskiego Bractwa Pilotów.
Admirał żywił silne przekonanie, że drugim z warunków koniecznych do zdobycia sobie
miejsca w Bractwie był kłótliwy i nieprzystępny charakter. Pierwszym - choć nie
wystarczającym - było wżenienie się w rodzinę niezwykle płodnego Zarządcy Portu.
Dotarłszy na dziób, spojrzał na rozciągającą się przed nim połać portu. I zmrużył
oczy, gdy zobaczył, że niewielka, najwyżej piętnastostopowa łódź z żaglem usiłuje wejść do
portu przed jego statkiem. Na maszcie łodzi powiewała kiepsko przymocowana bandera,
będąca pomniejszoną wersją królewskiej bandery krondorskiej. Na pokładzie niewielkiej
łodzi miotali się dwaj chłopcy - jeden rozpaczliwie usiłował zapanować nad rumplem i
żaglem, drugi tkwił przy burcie z liną, gotów rzucić cumę, gdy tylko w jej zasięgu znajdzie
się jakiś pachołek. Obaj zaśmiewali się do łez, uradowani wyścigiem.
- Nicholas! - ryknął Amos do chłopca przy burcie. - Ty bałwanie! Zaraz odetniemy ci
wiatr! Zmiataj stąd! - Chłopiec przy sterze odwrócił się ku Amosowi i uśmiechnął zuchwale. -
Powinienem był się domyślić! - sarknął Amos, zwracając się do pomocnika pilota. Do
mocującego się zaś ze sterem ryknął: - Harry! Precz, ty kretynie! - Oglądając się wstecz, by
sprawdzić, jak szybko załoga refuje żagle, zauważył: - Idziemy samym rozpędem prosto na
molo. Nawet gdybyśmy chcieli, nie damy rady skręcić, bo nie ma tu miejsca. ..iż pewnością
nie możemy się zatrzymać.
Wszystkie statki przybywające do Krondoru zarzucały kotwicę pośrodku portu, gdzie
czekały na barki, które rozwoziły towary i pasażerów na przystanie. Amos był jedynym
człowiekiem o dostatecznym autorytecie, który robił takie wrażenie na władzach portu, że
pozwalały mu opuszczać żagle wedle uznania i przybijać do brzegu. Stary żeglarz był
niezmiernie dumny z tego, iż zawsze dobijał na odległość wystarczającą na rzucenie cum i
nigdy nie potrzebował holowników na wiosłach. Podczas ostatnich dziesięciu lat przybijał tu
z setkę razy, nigdy przedtem jednak para zwariowanych dzieciaków nie pętała mu się przed
bukszprytem. Patrząc na małą łódź, gwałtownie teraz zwalniającą, Amos spytał pomocnika
pilota:
- Lawrence, zechciej mi powiedzieć, bo zżera mnie ciekawość... jakie to uczucie być
człowiekiem na oku statku, który posłał na dno najmłodszego syna Księcia Krondoru?
Pomocnik pilota zbladł i odwrócił się ku łodzi. Energicznie, acz nieco piskliwie,
zaczął wrzeszczeć na chłopców, by natychmiast zeszli z kursu.
Amos tymczasem, potrząsając głową, zajął się obserwacją rozgrywającej się niżej
sceny. Musnął dłonią swą niemal łysą głowę i przygładził resztki włosów, kiedyś bujnych i
kędzierzawych, dziś siwych, rzadkich i związanych nad karkiem w żeglarski warkocz. Przez
chwilę usiłował się powstrzymać i w ogóle nie zwracać uwagi na to, co dzieje się przed
dziobem, ale niedługo wytrzymał w obojętności. Odwróciwszy się, wychylił się za reling i w
prawo, by zobaczyć, co dzieje się w dole. Nicholas napierał na wiosło, zaklinowawszy stopę o
osadę masztu, a ściskanym kurczowo wiosłem usiłował odepchnąć łódź od kadłuba statku. Na
twarzy chłopca malowało się przerażenie. Mimo wszystko krzyknął całkiem przytomnie:
- Harry! Skręć na lewą burtę!
Amos kiwnął głową. Rada była dobra, bo jeśli Harry dostatecznie skręciłby w lewo,
mała łódka okrążyłaby idący teraz samym rozpędem statek, odbiłaby się od jego burty, może i
poszłaby na dno, chłopcy jednak jakoś by się wykaraskali. Jeśli zaś zdryfują na sterburtę, łódź
i jej pasażerowie zostaną zmiażdżeni pomiędzy palami pomostu i kadłubem statku.
- Książę wymusił pierwszeństwo - rzekł Lawrence.
- Ha! Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że pozwolił się wepchnąć na pomost, to
zgoda! - Amos potrząsnął głową. - Składając dłonie w trąbkę, ryknął do sternika łodzi: -
Harry! Ostro w lewo!
Jedyną odpowiedzią młodego giermka był radosny i dziki okrzyk wojenny - chłopak
szarpał rumplem, usiłując utrzymać łódź na dziobie statku.
- To jak balansowanie piłeczką na ostrzu miecza - westchnął Amos. Znając szybkość
statku i jego położenie, wiedział, że najwyższy już czas imać się cum. - Książę utrzymuje
łódź na dziobie naszego statku - stęknął Lawrence. - Robi, co może, ale jakoś się trzyma.
- Gotuj cumy dziobowe! - ryknął Amos. - Gotuj cumy rufowe. - Żeglarze
przygotowali liny, by rzucić je czekającym na nabrzeżu towarzyszom.
- Admirale! - kwiknął Lawrence.
- Lepiej nic nie mów! - Amos zamknął oczy.
- Admirale! Stracili kontrolę! Znosi ich na prawo!
- Powiedziałem, psia... żebyś się lepiej nie odzywał! - warknął Amos. Odwrócił się do
pomocnika pilota, który słysząc odgłosy pękającego drewna i trzask łamanych klepek
poszycia łódki, zrobił ze strachu rozbieżnego zeza. Odgłosom tonącej łódeczki towarzyszyły
wrzaski marynarzy stojących na pomoście.
- To nie moja wina! - zakwilił Lawrence. Srebrnosiwą brodę Amosa rozdzielił
poziomo nieprzyjemny uśmieszek.
- Owszem, i tak też poświadczę to w sądzie. Teraz każ rzucić cumy, albo wpakujesz
nas na pomost! - Widząc, że jego uwaga nie wywołała żadnej reakcji u oszołomionego
młodzieńca, ryknął na marynarzy: - Cumy dziobowe rzuć!
W sekundę później cumy poleciały ku czekającym niżej dłoniom. Statek stracił
rozpęd, gdy zaś liny się napięły, znieruchomiał zupełnie.
- Zabezpieczyć cumy! - zawołał Trask. - Spuścić trap! Odwracając się ku pomostowi,
spojrzał w dół, w kotłującą się pomiędzy pękatą burtą statku a palami pomostu wodę. Widząc
wydobywające się spod wody pęcherze powietrza, zawołał do stojących na pomoście:
- Rzućcie jakąś linę tym dwóm idiotom, albo pójdą na dno! Kiedy zszedł ze statku,
dwu mokrych młodzików wspinało się już na deski pomostu. Amos podszedł do nich i
zmierzył obu surowym spojrzeniem.
Nicholas, najmłodszy syn Księcia Krondoru, stał lekko przechylony w prawo. Szewc
podwyższył nieco obcas jego lewego buta, tak, by równoważył on deformację stopy
młodzieńca, którą miał od narodzin. Pomijając tę niedoskonałość, Nicholas był dobrze
zbudowanym szczupłym siedemnastolatkiem. Ostrymi, wyrazistymi rysami twarzy
przypominał swego ojca, Aruthę, brak mu było jednak jego wytrwałości, choć mógł
rywalizować z nim w szybkości ruchów i bystrości umysłu. Po matce odziedziczył jej
łagodny charakter i uprzejme usposobienie. Oczy miał tej samej barwy, co ojciec, i w tej
chwili malowało się w nich zakłopotanie.
Jego towarzysz zachowywał się zgoła inaczej. Henry, zwany na dworze Harrym - w
odróżnieniu od swego ojca, earla Ludlandu (również Henry'ego) - uśmiechał się tak, jakby
obaj właśnie spłatali komuś najpyszniejszego figla. Był chłopcem w tym samym wieku co
książę, wyższym o głowę, miał zdrową, rumianą cerę i ecie rudą czuprynę - niektóre z
młodszych dworek uważały go za urodziwego. Uwielbiał zabawy i nieraz pozwalał się
porwać zamiłowaniu do niezwykłych przeżyć i przygód - a zdarzało się, że niekiedy
przekraczał w tym miarę. Niejednokrotnie też wciągał w te - wykraczające poza granice
zdrowego rozsądku - przedsięwzięcia Nicholasa. Teraz przesunął dłonią po mokrej czuprynie
i wybuchnął śmiechem.
- Mogę wiedzieć, co cię tak bawi? - spytał Amos zwodniczo łagodnym tonem.
- Admirale... przykro mi z powodu tej szalupy - odparł giermek - ale gdybyś mógł
zobaczyć gębę pomocnika pilota...
Amos zmarszczył brwi, ale nie zdołał ukryć uśmiechu.
- Widziałem. Rzecz w istocie godna pamięci. - Objąwszy Nicholasa ramionami,
uściskał młodzika.
- Rad jestem, żeś wrócił, Amos. Szkoda, że nie zdążyłeś na Święto Letniego
Przesilenia.
Odpychając księcia z udanym - i przesadnym - niesmakiem, Amos powiedział:
- Ha! Przemokłeś do nitki! Teraz, przed spotkaniem z twoim ojcem, trzeba mi się
przebrać.
Wszyscy trzej ruszyli wzdłuż przystani ku pałacowi.
- Jakie przywozisz wieści? - spytał Nicholas.
- Wszędzie panuje spokój. Trwa morska wymiana handlowa pomiędzy Dalekim
Wybrzeżem, Imperium Kesh, Queg i oczywiście przybywają statki z Wolnych Miast. To był
spokojny rok.
- A już mieliśmy nadzieję na jakieś podniecające opowieści o przygodach - mruknął
Harry lekko drwiącym tonem.
Amos trzepnął go po głowie z udaną złością.
- Dam ja ci przygody, ty wariacie. Coście sobie wyobrażali, tam na wodzie?
Harry potarł dłonią tył głowy i odpowiedział z urazą w głosie:
- Mieliśmy prawo pierwszeństwa!
- Prawo pierwszeństwa? Dobre sobie! - żachnął się Amos, jakby niełatwo mu było
uwierzyć, że ktoś może być aż takim durniem. - Na otwartych wodach lub w rozległym
porcie, gdzie jest sporo miejsca na zwrot... no... mógłbyś się spierać... ale żadne prawo nie
zatrzyma trójmasztowca, który siłą rozpędu płynie prosto na ciebie i nijak nie można go
zatrzymać! - Potrząsnął głową. - Prawo pierwszeństwa... akurat! - i spojrzawszy na Nicholasa,
zapytał: - A w ogóle coście robili o tej porze w porcie? Myślałem, że w tym czasie masz
lekcje.
- Prałat Graham naradza się z ojcem - wyjaśnił Nicholas.
- Popłynęliśmy więc sobie na ryby.
- I co, złapaliście coś?
- Największą rybę, jaką kiedykolwiek widziałeś, Admirale - roześmiał się Harry.
- No tak... teraz, kiedy ponownie znalazła się w wodzie, możesz tak mówić! -
odpowiedział Amos.
- Nie złapaliśmy niczego godnego wzmianki - wyjaśnił Nicholas.
- Dobrze... idźcie i włóżcie coś suchego - poradził im Trask. - Ja też trochę się
odświeżę i pójdę do waszego ojca.
- Zjesz z nami kolację? - spytał młody książę.
- Taką mam nadzieję.
- To dobrze. Babka jest w Krondorze.
- A... to przyjdę niechybnie - rozpromienił się Amos. Nicholas obdarzył Amosa na
poły drwiącym uśmieszkiem, takim samym, jakim skwitowałby jego radość ojciec, i
powiedział:
- Wiesz... chyba nikt nie dał się nabrać na to, że przypadkowo nachodzi ją chętka na
odwiedziny u naszej matki... zawsze wtedy, kiedy ty tu przypływasz.
Amos tylko się uśmiechnął:
- Cóż poradzę na to, że jestem tak nieodparcie czarujący. - Trzepnąwszy lekko
chłopców po plecach, poradził im: - Teraz zmiatajcie! Muszę zdać raport diukowi
Geoffrey'owi, potem trzeba mi zmienić odzież na coś... odpowiedniejszego do kolacji z...
twoim ojcem. - Mrugnął znacząco do Nicholasa i odszedł, pogwizdując jakąś melodyjkę.
Nicholas i Harry, którym mocno chlupało w butach, pobiegli żwawo do książęcych
komnat. Harry zajmował niewielki pokoik obok apartamentów księcia, jako że był książęcym
giermkiem.
Blanki książęcego pałacu górowały nad portem, ponieważ w nie tak znowu odległej
przeszłości pałac był silnie umocnionym punktem obronnym nad Morzem Goryczy. Od reszty
portu doki królewskie oddzielała otwarta przestrzeń i niezbyt rozległa plaża, którą kiedyś
zamykały mury pałacu. Nicholas i Harry przebiegli szybko przez piasek i zbliżyli się do
pałacu od strony wody.
Pałac wznosił się majestatycznie na szczycie wzgórza i jego budowle rysowały się
teraz wyraźnie na tle nieba. Składał się on z kilkunastu budynków, przylegających do starej
twierdzy, która pozostała sercem kompleksu. Podczas ostatnich stuleci dobudowano do niej
kilka wież i iglic, które sięgały wyżej, ta jednak zachowała swój charakter - jak czujne,
nieufne oko starego weterana przypominała swym wyglądem dni, kiedy świat nie był tak
bezpieczny, jak obecnie.
Nicholas i Harry pchnęli starą metalową furtę, która umożliwiała łatwy dostęp do
portu pracownikom zamkowych kuchni. Towarzyszące im dotąd zapachy ryb, słonej wody i
smoły ustąpiły miejsca bardziej apetycznym woniom i aromatom kuchni. Chłopcy szybko
przebiegli obok pralni i piekarni, przemknęli przez niewielki ogród warzywny i, zbiegłszy po
kamiennych stopniach, zanurkowali pomiędzy chatki służby.
Wreszcie zbliżyli się do używanych przez służbę wejść na książęce pokoje - nie
pragnęli w tej chwili natknąć się na któregoś ze znaczniejszych dworzan, lub - uchrońcie
bogowie! - na samego Księcia Aruthę.
Nicholas otworzył drzwi w tej samej chwili, w której z drugiej strony weszły w nie
dwie hoże dziewki, niosące naręcza pałacowej bielizny do pralni. Młody książę grzecznie
ustąpił na bok - choć pozycja na dworze dawała mu pierwszeństwo w przejściu niemal przed
wszystkimi - ze względu na niesiony przez nie ciężar. Harry wyszczerzył zęby do obu
dziewek - starszych od niego zaledwie o kilka lat - częstując je swoją wersją
uwodzicielskiego uśmiechu. Jedna zachichotała, druga spojrzała nań tak, jak zwykle patrzy
się na szczura w spiżarni.
Obie dziewki pospieszyły dalej - świadome wrażenia, jakie zrobiły na
niedoświadczonych młodzikach; Harry zaś uśmiechnął się jak basza w haremie i powiedział:
- Ona mnie pragnie.
Nicholas popchnął go w plecy, tak, że ten niemal wywrócił się w progu, i skwitował
zarozumialstwo przyjaciela:
- Mniej więcej tak samo, jak pragnie zapaść na ostrą biegunkę. Śnij dalej...
Biegli już schodami w górę.
- Nie, ona naprawdę ma na mnie chrapkę. Ukrywa to, aleja wiem swoje - wysapał
Harry.
- Oto Harry, pogromca niewieścich serc! - mruknął Nicholas. - Strzeż swoich dziewic,
nieszczęsny Krondorze!
Korytarz, którym szli, tylko w południe jasno oświetlały promienie słońca - teraz
przejście było dość mroczne. Dotarłszy do końca, skręcili ku schodom, te zaś wywiodły ich z
kwater służby do apartamentów rodziny królewskiej. Na szczycie schodów otworzyli drzwi i
ostrożnie zerknęli na drugą stronę. Nie ujrzeli żadnej z ważnych dworskich osobistości.
Szybko więc pobiegli ku drzwiom umieszczonym w połowie korytarza. Po drodze minęli
zwierciadło.
- Całe szczęście, że nie natknęliśmy się na ojca - mruknął Nicholas, zerknąwszy
pospiesznie na swoje odbicie.
Trafili do prywatnych komnat młodego księcia. Składały się na nie dwie rozległe
alkowy z ogromnymi szafami i oddzielną wygódką, dzięki której nie musiał opuszczać swych
pokoi, gdy chciał sobie ulżyć. Młodzieniec szybko zdjął z siebie wilgotne szaty i zaczął
wycierać się sporym ręcznikiem. Odwróciwszy się spojrzał w ogromne lustro - niesłychany
zbytek w komnatach prywatnych - wykonane z posrebrzanego szkła importowanego z Kesh.
Ciało Nicholasa było ciałem chłopca, wkraczającego właśnie w wiek męski, młody książę nie
bez pewnej dumy spojrzał więc na swą szeroką, porośniętą ciemnym włosem pierś i bary. Ale
jego twarz - którą musiał już codziennie golić - była jeszcze twarzą młodzika. Brak w niej
było męskiej twardości i stanowczości - tych zaś mógł jej przydać jedynie czas.
Skończywszy wycieranie, spojrzał na prawą nogę - co czynił zresztą każdego dnia.
Dobrze i prawidłowo uformowana kończyna przechodziła w niekształtną stopę, z której
zamiast palców wyrastały poskręcane wałeczki mięśni i kości. Od pierwszych chwil jego
życia zajmowali się nią liczni magowie i medycy, stopa jednak oparła się wszelkim kuracjom.
Była równie wrażliwa na dotyk i ból jak prawa, Nicholas miał z nią jednak trudności - ścięgna
nieprawidłowo przyrośnięte do zniekształconych kości nie pozwalały na wykonywanie zadań,
jakie przeznaczyła im natura. Jak większość ludzi skazanych na wieczną ułomność, Nicholas
kompensował ją sobie, nie zwracając na nią niemal uwagi. Chodził, nieznacznie tylko
utykając, i mimo kalectwa był świetnym szermierzem - niemal dorównywał ojcu,
zaliczanemu do pierwszych wśród fechmistrzów Zachodnich Dziedzin. Zamkowy Mistrz
Szermierki uważał, że Nicholas był już znacznie lepszym zawodnikiem, niż starsi bracia w
jego wieku. Dobrze też tańczył, czego wymagała jego pozycja społeczna - był w końcu synem
władcy Zachodnich Dziedzin - nie umiał jednak pozbyć się okropnego uczucia, że jest kimś
gorszym, i nie dorasta do stawianych przed nim zadań.
Wyrósł na chłopca łagodnego, przekładającego ciszę komnat ojcowskiej biblioteki nad
hałaśliwą aktywność właściwą chłopcom w jego wieku. Był jednak doskonałym pływakiem,
świetnie się sprawiał na końskim grzbiecie i z łukiem - całe życie jednak czuł, że ustępuje
swoim rówieśnikom. Dość często popadał w posępne nastroje, wywołane dręczącym go, a nie
dającym się ująć w słowa poczuciem winy. W towarzystwie umiał się śmiać, jego żarty był
równie celne - a często celniejsze - niż kpiny innych chłopaków, zostawiony jednak samemu
sobie nieuchronnie popadał w przygnębienie. Tak było, dopóki - rok temu - do Krondoru nie
przybył Harry.
Myśląc o tym wszystkim podczas wciągania na grzbiet suchych szat, rozbawiony
wspomnieniami Nicholas potrząsnął głową. Zostawszy giermkiem młodego księcia, Harry
dość bezceremonialnie wtargnął w jego samotność, raz za razem wciągając towarzysza w
jakieś idiotyczne przedsięwzięcia i awantury. Od chwili przybycia na dwór młodszego syna
Earla Ludlandu życie Nicholasa stało się znacznie barwniejsze i pełniejsze. Pozycja społeczna
- a także dwu zadziornych braci - wykształciły w Harrym wojowniczość i dążenie do
dominacji, które powodowały, że często zapominał o różnicy, jaka dzieliła go od syna Księcia
Krondoru. Nicholas niekiedy musiał uciekać się do wydawania rozkazów - i dopiero wtedy
Harry raczył przypominać sobie, że młody książę nie jest bratem, po którym należy
spodziewać się posłuszeństwa. Wziąwszy pod uwagę władczy charakter chłopaka, książęcy
dwór był chyba jedynym miejscem, gdzie mógł go posłać ojciec w nadziei, że utemperują tam
niedoszłego - ale już nieźle się zapowiadającego - tyrana.
Nicholas bezwiednie przesunął dłoń po swych jeszcze wilgotnych, długich,
przyciętych na wprowadzoną przez jego ojca modę włosach. Zaraz też zaczął wycierać je
energicznie ręcznikiem i układać, starając się nadać im przyzwoity wygląd. Zazdrościł
Harry'emu jego gęstych, czerwonych i krótko przyciętych kędziorów. Przy takich, jak ta,
okazjach, giermek zazwyczaj obywał się szybkim wytarciem czupryny i kilkoma
machnięciami grzebienia.
Obejrzawszy się w lustrze, młody książę uznał wreszcie, że wygląda tak przyzwoicie,
jak tylko można w danych okolicznościach - i wyszedł z komnaty. Na korytarzu znalazł
czekającego już nań Harry'ego, który, nie tracąc czasu na jałowe gadki, usiłował skraść całusa
kolejnej, tym razem starszej odeń o kilka lat służącej, przechodzącej tędy z jakimś posłaniem.
Harry odział się w zieleń i brąz - barwy sług pałacowych, co w praktyce stawiało go w
szeregach Królewskich Paziów. Niesfornego młodzika jednak już po kilku tygodniach
przebywania w pałacu przydzielono Nicholasowi. Starsi bracia młodego księcia, Borric i
Erland, przed pięciu laty zostali wysłani na dwór królewski do Rillanonu - gdzie Borric miał
się przygotować do dnia, w którym włoży na swe skronie koronę Królestwa Wysp. Jedyny
syn króla Lyama utonął przed piętnastu laty i królewscy bracia zdecydowali, że jeśli Arutha
przeżyje brata, tron przypadnie Borricowi. Elena, siostra Nicholasa, cieszyła się szczęśliwym
małżeństwem z synem Diuka Ran. Zanim więc do Krondoru przybył Harry, w pałacu
brakowało zupełnie młodych ludzi w odpowiednim dla książątka wieku i pozycji społecznej.
Nicholas przez chwilę stał nieruchomo, w końcu jednak nie wytrzymał i chrząknął
głośno, co speszyło Harry'ego na tyle, że służąca zdołała wreszcie wyrwać się z jego
uścisków. Zdążyła jeszcze uśmiechnąć się do księcia z wdzięcznością, ukłonić nisko i
pomknęła do swoich obowiązków.
Młody książę przez chwilę patrzył w stronę, gdzie za zakrętem zniknęła służąca.
- Harry, nie powinieneś wykorzystywać swojej pozycji do nagabywania służebnych
dziewek.
- Ona nie narzekała... - zaczął usprawiedliwiać się Harry.
- Mości giermku - uciął Nicholas - to nie była przyjacielska propozycja, to był rozkaz.
Nicholas nader rzadko podkreślał dzielącą ich różnicę społeczną, kiedy jednak to
robił, Harry wiedział, że lepiej się nie sprzeciwiać. W takich chwilach młody książę do
złudzenia przypominał swego ojca i bynajmniej nie żartował. Giermek wzruszył ramionami.
- Ha! Do kolacji mamy przynajmniej godzinę. Co robimy?
- Myślę, że trzeba nam wykoncypować jakąś historię.
- Jaką znowu historię?
- Taką, która wyjaśni ojcu, dlaczego nasza łódź pływa do góry dnem pośrodku
królewskiego portu.
Harry spojrzał na Nicholasa z uśmiechem, charakterystycznym dla ludzi, żywiących
niezachwiane zaufanie do własnej pomysłowości.
- Coś wymyślę.
- Nie zauważyliście ich? - spytał Książę Krondoru, patrząc surowo na swego syna i
stojącego obok giermka z Ludlandu. - Jak, u licha, można nie zauważyć największej
krondorskiej fregaty, odległej o zaledwie sto kroków? - Arutha, brat Króla Wysp i pierwszy
po Królu najbardziej wpływowy człowiek w Królestwie, patrzył na obu młodzików z
dezaprobatą - to spojrzenie obaj znali aż za dobrze. Arutha był dość skrytym człowiekiem i,
sprawując władzę, rzadko okazywał emocje, ci jednak, którzy znali go bliżej, dawno już
nauczyli się odczytywać nastroje Księcia z nieznacznych zmian wyrazu twarzy i sylwetki.
Wszystko zaś wskazywało na to, że w chwili obecnej władca Krondoru był daleki od
rozbawienia.
Nicholas łypnął okiem na współwinnego.
- Świetna historyjka, Harry - syknął cierpko. - Na pewno spędziłeś mnóstwo czasu, by
wymyślić coś równie przekonującego.
Tymczasem Arutha odwrócił się ku żonie - na jej twarzy malowała się dezaprobata
ustępująca już rezygnacji. Księżna Anita mierzyła syna spojrzeniem, w którym potępienie
mieszało się z rozbawieniem. Zirytował ją niemądry postępek syna, ale zuchwała -
pozbawiona zupełnie cech artyzmu - pretensja Harry'ego do niewinności mocno ją
rozśmieszyła. Choć księżna miała przeszło czterdzieści zim, nadal potrafiła roześmiać się jak
młodziutka dziewczyna - teraz zaś z trudem tłumiła ogarniającą ją wesołość. Czerwone włosy
Anity naznaczyło już kilka pasm siwizny, lata trosk w służbie narodowi zostawiły też po
sobie ślady w postaci paru zmarszczek na jej nieco piegowatej twarzy - ale oczy księżnej
zostały bystre i czujne. Teraz uważnie i dość krytycznie mierzyła nimi swojego syna.
Kolacja miała być na poły prywatna, zaproszeniami zaszczycono jedynie kilku
dworaków. Arutha wolał unikać pompatyczności tak często, jak tylko było to możliwe, i
rygorom etykiety poddawał się dopiero pod naciskiem okoliczności. Przy długim stole w
przeznaczonych na książęce apartamenty komnatach mogło bez trudu pomieścić się jeszcze
kilkunastu ludzi. W wielkiej pałacowej sali biesiadnej rozwieszono liczne, zdobyte podczas
toczonych przez państwa Zachodnich Dziedzin wojen, trofea wojenne i królewskie oraz
książęce proporce. Rodzinna jadalnia pozbawiona jednak była pretensjonalnych łupów -
ozdobiono ją portretami przodków i kilkoma niezwykle pięknymi pejzażami.
Na honorowym miejscu przy stole siedział Arutha, z Anitą u prawego boku. Geoffrey,
Diuk Krondoru, pierwszy minister Aruthy tkwił na swoim miejscu po lewicy władcy - był to
spokojny, uprzejmy człowiek, lubiany i szanowany przez podwładnych; zdolny administrator.
Przybył do Krondoru przed osiemnastu laty, a od dziesięciu piastował obecne stanowisko.
Obok niego usadowił się prałat Graham, biskup Zakonu Dali, Tarcza Słabych i jeden z
doradców Aruthy. Łagodny, acz stanowczy jako nauczyciel i wychowawca, prałat zapewniał,
że Nicholas - jak przedtem jego bracia - wyrośnie na człowieka wszechstronnie
wykształconego, wiedzącego równie wiele o sztuce, literaturze, muzyce i dramacie, co o
ekonomi, historii i rzemiośle wojennym. Siedział teraz obok Nicholasa i Harry'ego, wyrazem
twarzy dając do zrozumienia, że nie uważa ich porannej wycieczki za coś, czym można by się
choć lekko ubawić. Poproszono go o udział w dzisiejszym posiedzeniu Rady, zwolnił rano
chłopców z lekcji, spodziewał się jednak, że ci zajmą się pogłębianiem wiedzy, nie zaś
rozbijaniem łodzi o wojenne okręty w porcie.
Naprzeciwko młodzików zasiedli matka Anity i Amos Trask. Admirał i księżna Alicja
zaprzyjaźnili się bardzo w przeszłości, dworscy zaś plotkarze upierali się, że ich znajomość
przekroczyła poza zwykły flirt. Alicja, wciąż urodziwa niewiasta w wieku zbliżonym do
admiralskiego, rozkwitała pod jego pełnym zachwytu wzrokiem. Siedzącym przy stole łatwo
było zauważyć rodzinne podobieństwo pomiędzy Anitą i Alicją - choć niegdyś płomienne
włosy Alicji pojaśniały już od srebrzystych smug i na jej twarzy widać było wyraźnie
zmarszczki, jakimi naznaczył ją wiek. Kiedy Amos szepnął jej jednak do ucha jakiś żart,
twarz księżnej wdowy stanęła w pąsach, w jej oczach zaś pojawił się błysk. Przypominała
teraz staremu żeglarzowi młodziutką, powabną dziewczynę.
Szepcząc coś do ucha wdowie, Amos delikatnie uścisnął ją za rękę, Alicja zaś
zaśmiała się perliście, osłaniając twarz chusteczką. Na widok rozbawienia matki uśmiechnęła
się z kolei Anita, pamiętała bowiem dobrze, jak bardzo rozpaczała jej matka po śmierci męża
- dopóki na dworze Krondoru, po zakończeniu Wojny Światów, nie pojawił się Amos.
Księżna z radością obserwowała rozbawienie matki - żaden mężczyzna nie potrafił rozbawić
Alicji tak, jak Amos.
Na lewo od admirała zasiadł William, Konetabl Krondoru i kuzyn rodziny królewskiej
- choć pokrewieństwo było czysto tytularne. Kuzyn Willie, jak zwali go wszyscy w rodzinie,
mrugnął porozumiewawczo do chłopaków. Służył w pałacu od ponad dwudziestu lat, podczas
których na wszelkie sposoby starał się łagodzić gniew, jaki w księciu Krondoru budziły
niektóre postępki Nicholasa, przedtem zaś jego braci - Borrica i Erlanda. Ostatnio gniew
Aruthy coraz częściej skupiał się na Nicholasie. Sięgając po kromkę chleba, William zwrócił
się do Harry'ego:
- Doskonałe wytłumaczenie, giermku. Ma i tę zaletę, że nie wymaga obciążania
pamięci szczegółami.
Nicholas usiłował przybrać skruszoną minę, nie bardzo mu się to jednak udało. Aby
powstrzymać wzbierający w gardle wybuch śmiechu, ze stojącego przed nim talerza szybko
wziął kawałek jagnięcia i wetknął sobie mięso do ust. Kątem oka spostrzegł, że Harry skrył
uśmiech za pucharem wina.
- Musimy wymyślić jakąś karę dla tych dwu drapichrustów - odezwał się Arutha. - Ma
to być coś, co każe wam się zastanowić nad wartością łodzi... i waszych własnych karków.
Zza pucharu Harry uśmiechnął się porozumiewawczo do Nicholasa - obaj wiedzieli, iż
jest szansa, że w natłoku bieżących spraw Arutha zapomni o obiecanej karze.
Książęcy dwór w Krondorze ruchliwością i ważnością załatwianych spraw niewiele
tylko ustępował królewskiemu. Jako oddzielny region, Zachód był skutecznie i sprężyście
zarządzany z Krondoru, z Rillanonu zaś przychodziły jedynie ogólne wskazówki, dotyczące
całości polityki Królestwa. W ciągu jednego dnia Arutha przyjmował przynajmniej tuzin
znacznych panów, kupców i przedsiębiorców, przeglądał zaś tyleż samo dokumentów,
podejmował też wszystkie ważniejsze decyzje dotyczące Księstwa.
Do komnaty godnie wkroczył chłopiec w pałacowej, purpurowozłotej liberii i
zatrzymał się u boku Mistrza Ceremonii, Barona Jerome'a. Szepnął coś do ucha Baronowi,
który z kolei przekazał wieści Anicie.
- Sire, u bram pałacu pojawiło się dwu ludzi, którzy domagają się, byś ich przyjął.
Arutha domyślił się, że nie są to zwykli interesanci - w przeciwnym razie gwardziści
przy bramie nie przekazaliby ich w ręce Książęcego Stewarda, który z kolei nie niepokoiłby
Księcia.
- Co to za jedni? - spytał.
- Twierdzą, że są przyjaciółmi księcia Borrica. Brwi Aruthy uniosły się lekko.
- Przyjaciele Borrica? - spojrzawszy na żonę, zadał następne pytanie: - Wyjawili jakieś
imiona?
- Owszem - przyznał Mistrz Ceremonii. - Twierdzą, że nazywają się Ghuda Bule i
Nakor Isalańczyk. - Jerome, dla którego godność i ostentacja znaczyły więcej niż woda i
powietrze, wypowiadając następne zdanie, nadał mu ledwie uchwytny odcień dezaprobaty. -
Obaj pochodzą z Kesh, Sire.
Arutha ciągle jeszcze szukał w pamięci obu imion, Nicholas jednak połapał się
pierwszy:
- Ojcze! To ci dwaj, którzy pomogli Borricowi, kiedy wpadł w łapy durbińskich
handlarzy niewolnikami. Pamiętasz chyba tę historię, opowiadał nam o nich!
Arutha zamrugał oczami i nagle przypomniał sobie wszystko.
- A... oczywiście. - Zwracając się zaś do Jerome'a, polecił: - Wprowadźcie ich
natychmiast.
Jerome skinął dłonią paziowi, by ten zaniósł polecenie do bram pałacu. Harry
tymczasem zaczął wypytywać Nicholasa: - Co to za historia z handlarzami niewolników?
- To długa opowieść - odparł Nicholas. - W kilku słowach rzecz miała się tak...
Dziewięć lat temu mój brat został wysłany z dyplomatyczną misją do Kesh. W drodze zostali
napadnięci przez pustynnych opryszków, którzy nie mieli pojęcia, że wpadł im w łapy
członek rodziny władającej Wyspami. Borric zdołał im jednak zbiec i jakoś dotarł na dwór
Imperatorowej... potem zresztą uratował jej życie. Ci dwaj zaś cały czas mu pomagali.
Wszyscy patrzyli teraz na drzwi, w których po chwili pojawił się paź, prowadzący
parę brudnych i obszarpanych mężczyzn. Wyższy wyglądał na wojownika - miał na sobie
lekki pancerz z grubo wyprawionej skóry i pogięty hełm. Zza pleców wystawała mu rękojeść
dwuręcznego miecza, za pas zaś zatknął dwa kordelasy. Jego towarzysz był niewysokim,
krzywonogim człowieczkiem, który niemal z dziecinnym zachwytem spoglądał na otaczający
go przepych. Uśmiech nieznajomego miał w sobie coś dziecinnie ujmującego - choć wedle
żadnych kryteriów przybysza nie można byłoby nazwać przystojnym.
Obaj podeszli do stołu i skłonili się: wojownik nieco sztywno i z godnością, niższy zaś
przybysz niedbale - choć nie było w tym żadnej obrazy.
- Witajcie - powiedział Arutha, wstając z miejsca. Nakor, zapomniawszy o wszystkim,
gapił się na ściany, obrazy i portrety, po chwili więc przeciągającego się milczenia głos zabrał
Ghuda:
- Wasza Książęca Mość, wybacz, że cię niepokoimy, ale on... - wskazał kciukiem na
zezującego we wszystkie strony Nakora - ... się... eee... upierał. - Mówił z wyraźnie
słyszalnym keshajskim akcentem i powoli.
- Nie żywię urazy - odparł Arutha.
W tejże chwili Nakor nareszcie dostrzegł księcia. Przez chwilę uważnie przyglądał się
Anicie i wreszcie zakonkludował.
- Borric nie jest do ciebie podobny.
Arutha zamrugał oczami wobec okazanego mu właśnie braku szacunku... nie był też
przyzwyczajony do takiej bezpośredniości, kiwnął jednak tylko głową. Nakor tymczasem
przeniósł wzrok na Anitę i jego smagła gęba pękła w uśmiechu, ukazującym niemal
wszystkie, krzywo rosnące, ale niezwykle białe zęby. Wyglądał teraz jeszcze bardziej
zabawnie, niż przed chwilą.
- Ale ty musisz być jego matką. Widzę spore podobieństwo. Księżno, jesteś bardzo
urodziwa.
Anita roześmiała się i filuternie spojrzała na męża.
- Dzięki ci, panie.
Przybysz machnął niedbale dłonią.
- Mów mi Nakor. Kiedyś byłem znany jako Nakor Błękitny Jeździec, ale mój koń
zdechł. - Rozejrzawszy się po komnacie, utkwił wzrok w twarzy Nicholasa. Przesta się
uśmiechać i przez chwilę badał wzrokiem młodzika. Wpatrywał się weń tak długo, aż
sytuacja zaczęła stawać się niezręczna... i nagle ponownie się uśmiechnął.
- Ten tu też jest podobny do ciebie!
Na tak niesłychane zuchwalstwo Anicie zabrakło niemal języka w gębie, zdołał jednak
zadać pytanie:
- Czy można spytać, co was tu sprowadza? Oczywiście... jesteśmy wam radzi...
oddaliście wielkie usługi Królestwu i mojemu synowi... ale to było przed dziewięciu laty.
- Sire, dużo bym dał za to, by móc ci odpowiedzieć! - wypalił nagle Ghuda. - Ponad
miesiąc czasu przebywam w towarzystwie tego półgłówka i wszystko, co udało mi się z niego
wydusić, sprowadza się do tego, że musimy zobaczyć się z tobą, panie, potem zaś trzeba nam
się udać w następną podróż. - Ghuda wytrzymał jeszcze chwilę napiętej ciszy i dodał ze
skruchą: - Przykro mi, Wasza Książęca Mość. Nie powinienem był tu przychodzić.
Arutha dostrzegł skrępowanie starego woja.
- Ależ skądże... to mnie jest przykro. - Spostrzegłszy, że obaj przybysze prezentują się
nie najlepiej, dodał: - Czekajże! Obu wam należy się wypoczynek. Każę przygotować
komnaty, kąpiel i czyste łoża. Znajdzie się też dla was odzież na zmianę. Rankiem zaś
zobaczymy, co możemy dla was zrobić w misji, jakiej się podjęliście.
Ghuda zasalutował niezręcznie, nie był bowiem pewien, z jakim spotka się
przyjęciem.
- Jedliście coś? - dopytywał się dalej Arutha. Ujrzawszy, że Ghuda pożądliwie łypie
okiem na obficie zastawione stoły, polecił krótko: - Siadajcie, ot, tam! - i wskazał im puste
miejsca za krzesłem Konetabla Williama.
Wzmianka o jedzeniu wyrwała Nakora z jego transu i mały szelma bezceremonialnie
ruszył we wskazanym mu kierunku. Poczekał chwilę, aż sługa rozłoży przed nim mięsiwo i
wino, po czym rzucił się na półmiski jak człowiek, któremu przed chwilą jeszcze zaglądała w
oczy śmierć głodowa.
Ghuda okazał nieco lepsze maniery. Widać jednak było, że nie czuje się najlepiej w
towarzystwie wielmożów. Amos odezwał się w jakimś dziwacznym języku i Isalańczyk
wybuchnął śmiechem.
- Masz fatalny akcent - skwitował w mowie Krondoru. - Ale żart był przedni.
Teraz roześmiał się Amos.
- Myślałem, że nieźle znam isalański - zwrócił się do pozostałych członków
towarzystwa, wzruszając ramionami. - No, ale minęło już ponad trzydzieści lat od czasu, jak
odwiedzałem Shing Lai... i język chyba trochę mi zardzewiał. - Z tymi słowy znów odwrócił
się ku księżnej wdowie.
Arutha usiadł i na chwilę pogrążył się we własnych myślach. Przybycie tych dwu
dziwacznych gości - starego, znużonego wojownika i zabawnego jegomościa, o których
opowiadali mu synowie - wzbudziło w nim jakiś niepokój. Poczuł się tak, jakby gdzieś
niedaleko ktoś otworzył okno i w komnacie zrobiło się chłodniej. Przeczucie? Próbował się z
niego otrząsnąć. Ale bez powodzenia. Skinął więc na sługę, by zabrał jego talerze - Książę
Krondoru nagle stracił apetyt.
Po kolacji Arutha postanowił wyjść na balkon, z którego roztaczał się widok na port.
Za zamkniętymi drzwiami służba pospiesznie przygotowywała apartamenty gościnne. Obok
władcy przystanął Amos Trask i obaj przez chwilę wpatrywali się w niezbyt odległe światła
portu.
- Chciałeś mnie widzieć, Arutha?
- Owszem. - Książę odwrócił się ku rozmówcy. - Potrzebna mi twoja rada.
- Pytaj.
- Co jest z Nicholasem?
Wyraz twarzy Amosa świadczył dowodnie, że admirał nie pojął pytania.
- Nie bardzo rozumiem, w czym rzecz...
- Nie zachowuje się tak, jak inni chłopcy w jego wieku.
- Stopa?
- Nie sądzę. Jest w nim przesadna...
- ...ostrożność - dokończył Amos.
- Nie inaczej. Właśnie dlatego nie będę się upierał przy tym, by on i Harry ponieśli
konsekwencje porannego wyczynu. To jeden z niewielu momentów, w których ujrzałem
Nicholasa podejmującego jakiekolwiek ryzyko.
Amos westchnął i oparł się o balustradę.
- Nie zastanawiałem się nad tym, mój Książę. Nicky to dobry chłopak, nie tak
zuchwały ... i nie sprawia nam tylu kłopotów, co tamta dwójka łapserdaków w jego wieku.
- W istocie. Borric i Erland tak dali się nam we znaki, że z radością powitałem
powściągliwość Nicholasa. Teraz jednak widzę, że przeradza się ona w unikanie
podejmowania decyzji... i nadmierną ostrożność. A to niebezpieczne cechy u władcy.
- Arutha, obaj bywaliśmy w opałach i niejedno przeszliśmy razem. Znam cię... ile to
już będzie? Dwadzieścia pięć lat, dobrze mówię? Najbardziej troskasz się o tych, których
kochasz. Nicky to dobry chłopak i wyrośnie na godnego mężczyznę.
- Tego właśnie nie jestem pewien - usłyszał żeglarz zaskakującą odpowiedź. - Nie ma
w nim krzty podłości, nie jest też małostkowy, ale z powodu nadmiernej ostrożności można
równie łatwo popełnić błąd, jak szafując nadmierną odwagą i brawurą... a Nicholas jest
zawsze ostrożny. W przyszłości zaś stanie się ważną dla nas osobą.
- Kolejne małżeństwo polityczne?
- Owszem - skinął głową Arutha. - Ni mniej, ni więcej. Imperator Diagai dał nam do
zrozumienia, że możliwe jest dalsze zacieśnienie więzów z Królestwem. Małżeństwo Borrica
z księżniczką Yasminą było krokiem we właściwym kierunku, ludy pustyni są jednak w Kesh
wasalami. Diagai uważa, że nadszedł odpowiedni moment na małżeństwo z księżniczką z
rodziny Imperatorów.
Amos potrząsnął głową.
- Małżeństwa polityczne to paskudna sprawa...
- Kesh zawsze był największym zagrożeniem dla Królestwa... pomijając oczywiście
Wojny Światów - stwierdził Arutha. - Musimy z Imperium postępować rozsądnie i być
ustępliwi. Jeśli Imperator ma kuzynkę, którą zamierza wydać za brata przyszłego Króla
Wysp, powinniśmy się dobrze zastanowić, zanim mu odmówimy... przedtem zaś trzeba nam
dobrze umocnić południowe granice.
- Nicky nie jest jedynym kandydatem, nieprawdaż?
- Owszem... Carline ma dwu synów, uważałem jednak, że byłby najlepszy, gdybym
sądził, że się nada.
Amos milczał przez chwilę.
- To jeszcze młodzik - rzekł w końcu.
- I znowu masz rację. Nie dojrzał psychicznie do swego wieku - kiwnął głową Arutha.
- A winie siebie...
- Jak zwykle! - przerwał mu Amos, wybuchając krótkim, nieco wymuszonym
śmiechem.
- ...bo uważam, że byłem nadmiernie opiekuńczy. Ta jego zdeformowana stopa...
łagodny i ustępliwy charakter...
Amos ponownie kiwnął głową i umilkł. Potem zaś powiedział:
- Zahartuj go więc.
- W jaki sposób? Wysłać go do pogranicznych baronii, jak wysłałem jego braci?
- No... myślę, że to byłaby nieco za ostra próba - mruknął Amos, gładząc swą brodę. -
Nie. Pomyślałem po prostu, że mógłbyś go posłać na jakiś czas na dwór Martina.
Arutha nie odpowiedział, Amos jednak poznał po wyrazie twarzy Księcia, że pomysł
mu się spodobał.
- Crydee - odezwał się po chwili miękko i łagodnie. - Tak... to byłaby dla niego
odmiana...
- Razem z Lyamem wyrośliście tam na tęgich mężów, Martin zaś potrafi zadbać o
bezpieczeństwo chłopaka bez okazywania przesadnej troskliwości. Tutaj zaś nie masz nikogo,
kto ośmieliłby się choćby krzywo spojrzeć na „nieszczęsnego, kalekiego synka naszego
Księcia Pana” - Oczy Aruthy błysnęły gniewem, kiedy Książę usłyszał to określenie, nie
powiedział jednak ani słowa. - Wyślij Martinowi instrukcje, on zaś już zadba o to, by Nicky
nie wykręcał się od obowiązków i nie zasłaniał swoją ułomną stopą. Książę Marcus jest
chyba w wieku Harry'ego, jeśli więc wyślesz z synem i tego łobuza, Nicky będzie miał godne
siebie towarzystwo... i to nieco surowsze niż to, do jakiego przywykł. Może uda mu się
przejąć nad nimi komendę, ale z pewnością nie podporządkuje ich sobie bez reszty. Dalekie
Wybrzeże nie przypomina Highcastle, nie jest też jak Żelazna Przełęcz... ale też nie
ucywilizowano go aż tak dalece, by Nicky choć odrobinę się tam nie zahartował.
- Trzeba będzie przekonać Anitę - mruknął Arutha.
- Ona zrozumie - uśmiechnął się Amos. - Nie sądzę, byś musiał ją przekonywać.
Wprawdzie pragnie chronić chłopaka, ale pojmie, dlaczego wysyłasz go do Crydee.
- Chłopak. Czy wiesz, że miałem tylko o trzy lata więcej niż Nicholas obecnie, kiedy
musiałem objąć dowództwo nad garnizonem ojca?
- Byłem tam przecież i wszystko pamiętam. - Amos klepnął Aruthę po ramieniu. - Ale
ty nigdy nie byłeś chłopcem.
Arutha mógł się tylko roześmiać.
- Masz rację. Należałem do osobników dość... poważnych.
- I wcale się nie zmieniłeś, mój Książę.
Gdy Amos odwrócił się, by odejść, Arutha zapytał:
- Zamierzasz poślubić matkę Anity?
Zaskoczony żeglarz zastygł w bezruchu, potem odwrócił się powoli, a na jego gębie
pojawił się uśmiech.
- Co za pytanie? Z kim o tym gadałeś? - I wsparł się pięściami pod boki.
- Z Anitą - odpowiedział książę. - Ona zaś mówiła z matką. Od dwu lat w pałacu
plotkuje się o tobie i księżnej wdowie. Masz odpowiednie tytuły i godności. Jeśli potrzebny ci
jeszcze jakiś, mogę załatwić to z Lyamem.
Amos podniósł dłoń.
- Nie... nie chodzi o godności. - zniżył głos. - Mój Książę, prowadzę niebezpieczne
życie. Za każdym razem, kiedy z pałaszem skaczę na pokład wrogiego statku, może się
zdarzyć, że będzie to mój ostatni abordaż. Ustatkuję się dopiero wtedy, kiedy osiądę na
lądzie. Zawsze istnieje możliwość, że gdzieś tam mnie zabiją.
Raymond E. Feist KRÓLEWSKI BUKANIER (Tłumaczył: Andrzej Sawicki)
Ethanowi i Barbarze
PODZIĘKOWANIA Książka ta nie powstałaby, gdyby nie bujna wyobraźnia pierwotnych Czwartkowych Nocnych Marków, później zaś Piątkowych Nocnych Marków. Steve A., April, Jon, Anita, Rich, Ethan, Dave, Tim, Lori, Jeff, Steve B., Conan, Bob i tuzin innych, którzy wspomagali nas podczas kilkuletniej pracy, wzbogacili ją tak, jak nigdy by się to nie udało samotnemu autorowi. Dzięki Wam za cudowny świat zabawy. Podziękowania należą się również Janny Wurts, za to, że pozwoliła mi uczyć się od siebie podczas blisko siedmioletniej współpracy. Donowi Maitzowi dziękuję za wizje, umiejętności, mistrzostwo, artyzm - i za popieranie pomysłów Janny. W ciągu tych lat pracowałem z różnymi redaktorami z wydawnictw Doubleday i Grafion, później zaś z HarperCollins. Szczególnie gorące podziękowania należą się Jannie Silverstein z wydawnictwa Bantam Doubleday Dell za podjęcie pracy w miejscu, w którym przerwali ją jej poprzednicy - a zrobiła to, nie tracąc tempa. Podobnie było z tymi, których wymieniłem wcześniej, pracującymi w obu wydawnictwach - niektórzy pracowali nad czymś innym, ale pamiętam o wszystkich. Zajmowali się marketingiem, reklamą i doradztwem, niektórzy tylko czytali te książki i komplementowali je w gronie współpracowników - za co wszystkim dziękuję. Wielu z Was robiło co w ich mocy - niektórzy nawet więcej - by ta książka odniosła sukces. Chciałbym też podziękować osobom, których nigdy wcześniej nie wymieniałem. Są to Tres Anderson i jego zespół, Bob i Phylis Weinbergowie, Rod Clark i jego ludzie - którym zawdzięczam znacznie więcej niż tylko sprzedaż książek - stworzyli bowiem atmosferę entuzjazmu i popierali nas od samego początku. Jak zwykle dziękuję Jonathanowi Matsonowi i wszystkim z Harold Matson Company za znakomite doradztwo w interesach. Najgłębsze zaś podziękowania należą się Kathlyn S. Starbuck, która bardzo mi pomogła wytrwać do końca. Nie mógłbym napisać tej książki bez Jej miłości, pomocy i mądrości.
Prolog SPOTKANIE Ghuda przeciągnął się leniwie. Od drzwi gospody dobiegł go okrzyk kobiety: - Wynoście mi się stąd zaraz! Były najemnik siedział w fotelu, ustawionym na werandzie należącej do niego oberży, i przyglądał się swym leżącym na balustradzie stopom. Z tyłu dolatywały go zwyczajne odgłosy przedwieczornego ruchu. Podczas gdy zamożniejsi klienci zatrzymywali się w lepszych gospodach, położonych nad srebrzystymi plażami, oberża „Pod Zaśniedziałym Hełmem” miała starych zwolenników wśród woźniców, najemników, dostarczających żywność na miejskie targi wieśniaków i członków załogi miejscowego garnizonu. - Mam wezwać straż miejską? - piekliła się kobieta za szynkwasem. Ghuda był rosłym człowiekiem, którego żylaste mięśnie nie pokryły się warstwą tłuszczu dzięki fizycznej pracy przy prowadzeniu oberży - nie dopuścił też do tego, by zardzewiał oręż. Nie potrafiłby zresztą zliczyć okazji, kiedy musiał jednego czy dwu klientów wyrzucać za drzwi. Z całego dnia najbardziej lubił wieczory, tuż przed kolacją. Siedząc w swoim fotelu, podziwiał zachód słońca w zatoce Elarial, i leniwie obserwował, jak rozżarzone niebo zaciąga się łagodnym błękitem, białe zaś budowle powlekają się odcieniami czerwieni i złota. Była to jedna z niewielu przyjemności, na jakie pozwalał sobie w swoim - skądinąd niełatwym i pozbawionym rozrywek - życiu. Wewnątrz rozległ się głośny łoskot i Ghuda postanowił, że jeszcze poczeka. Jego kobieta niewątpliwie go powiadomi, kiedy sytuacja dojrzeje do interwencji. - Jazda mi stąd, ale już! Bijcie się na zewnątrz! Ghuda sięgnął po jeden z dwu kordelasów, które stale nosił zatknięte za pas, i zaczął go czyścić, robiąc przy tym nieco roztargnioną i znudzoną minę. W głębi gospody rozległ się brzęk tłuczonych kufli. Zaraz potem rozwrzeszczała się jakaś dziewczyna, aż wreszcie najemnik usłyszał głuchy łoskot uderzeń. Spojrzał na odbicie słońca w polerowanym ostrzu. Był człowiekiem niemal sześćdziesięcioletnim. Jego twarz poorana była siatką zmarszczek, których dorobił się podczas wielu lat ochraniania karawan, walk, znoszenia kaprysów pogody, pospiesznego
zapychania żołądka kiepskim żarciem i tanim winem - nad całością zaś statecznego dziś oblicza oberżysty górował złamany nos. Często powtarzał, że niewiele rzeczy w życiu wyszło mu tak dobrze jak włosy - z których został mu tylko łysy czubek głowy i wieniec długich do ramion, siwych kędziorów nad uszami i na karku. Choć nikt nigdy nie nazwałby go urodziwym, miał w sobie spokojną godność, pewność siebie i szczerość, które sprawiały, że ludzie go lubili i darzyli zaufaniem. Przenosząc wzrok na zatokę, przez chwilę sycił oczy widokiem srebrnych iskier słonecznego odblasku na błękitnych wodach i białych mew, które wrzeszcząc, nurkowały w poszukiwaniu jedzenia. Dzienny skwar odszedł już w niebyt i teraz dął chłodny, słony wietrzyk znad morza - Ghuda zaś przelotnie pomyślał, że niełatwo byłoby o lepsze życie dla kogoś o jego pozycji. Wtedy to właśnie zauważył, że ze słonecznego blasku wyłania się w perspektywie uliczki, ciągnąca uparcie ku oberży, jakaś niewysoka postać. Początkowo była to tylko plamka na tle zachodzącego słońca, wkrótce jednak przybrała wyraźniejszy kształt. W sylwetce przybysza było coś, co wywołało za uszami byłego najemnika niemiłe świerzbienie. Ghuda osłonił oczy dłonią i przyjrzał mu się uważniej. Do oberży zbliżał się niewysoki, krzywonogi człowieczek w zakurzonej i spłowiałej, luźnej błękitnej szacie, odsłaniającej jego jedno ramię. Był Isalańczykiem, członkiem jednego z ludów zamieszkujących południe Wielkiego Kesh. Przez ramię przewiesił sobie dwudzielne biesagi, idąc zaś, opierał się na długim, sękatym kosturze. Kiedy zbliżył się tak, że można już było rozpoznać rysy twarzy, najemnik stęknął ze zgrozą: - Bogowie... wszyscy, byle nie on! W głębi budynku rozległ się jękliwy wrzask wściekłości i Ghuda podniósł się z krzesła. Przybysz sięgnął do piersi i rozwiązał przedni worek biesagów. Wokół głowy nieznajomego kłębił się wieniec rzadkich kłaków, z sępiej zaś twarzy patrzyła na Ghudę para bystrych, ciemnych oczu. I nagle smagłoskóry przybysz uśmiechnął się szeroko, ukazując białe zęby. Nieznajomy sięgnął do worka i nieco zgrzytliwym, aż nazbyt dobrze znajomym Ghudzie głosem zapytał: - Chcesz pomarańczę? - W przepastnego worka rzeczywiście wyjął dwa owoce. Ghuda zręcznie złapał ciśnięty mu owoc. - Nakor, skąd się tu wziąłeś, na Siedem Piekieł! Nakor Isalańczyk, notoryczny oszust karciany i okazjonalny szalbierz, w pewnym znaczeniu tego słowa nietuzinkowy czarodziej, wedle oceny zaś Ghudy wariat i narwaniec jakich mało, był niegdysiejszym towarzyszem niegdysiejszych przygód niegdysiejszego
najemnika. Przed dziewięciu laty, kiedy spotkali się przypadkowo, towarzyszyli w późniejszej podróży do stolicy Kesh pewnemu włóczędze, który namówił Ghudę na tę wędrówkę nie bez pewnych trudności. Podczas tej podróży musieli stawić czoło morderstwom, polityce i spiskowi. Włóczęga okazał się księciem Borrikiem z Królestwa Wysp, Ghuda zaś zarobił na tym przedsięwzięciu dostatecznie dużo, by nabyć od owdowiałej właścicielki oberżę z widokami na najpiękniejsze zachody słońca, jakie zdarzyło mu się oglądać w życiu. Tak czy owak, nigdy nie zamierzał wdawać się już w awantury, jakich doświadczył podczas tamtej podróży. Teraz z zamierającym sercem doznawał przeczucia, że jego postanowienie rozwiewa się jak poranne mgły w podmuchach rześkiej bryzy. Krzywonogi tymczasem powiedział: - Przyszedłem po ciebie, Ghuda. Ghuda usiadł w fotelu i spojrzeniem pełnym nadziei powitał wylatujący przez drzwi oberży pusty kufel od piwa. Nakor jednak uchylił się zręcznie i dodał: - Miewasz tu chyba niezłe bijatyki? Wozacy? Ghuda potrząsnął głową. - Dziś nie ma gości. To tylko siedmiu chłopaków mojej baby. Rozrabiają jak zwykle w barze. - Wracając do polerowania sztyletu, Ghuda spytał: - Dokąd mnie zabierasz? - Do Krondoru. Ghuda na chwilę zamknął oczy. Jedyną osobą, którą obaj znali w Krondorze - a Ghuda znacznie bardziej ceniłby sobie tę znajomość, gdyby trwała krócej - był książę Borric. - Nakor, życie, które tu pędzę, nie jest może najdoskonalsze, ale mnie w zupełności zadowala. Nigdzie się nie ruszam. Mały człowieczek wgryzł się łapczywie w pomarańczę, żuł przez chwilę, wysysał soczysty kęs, po czym wypluł pestki. Potem otarł usta nadgarstkiem i spytał z przekąsem: - To ma być szczyt twoich życiowych ambicji? - mówiąc to, wskazał dłonią ku otwartym drzwiom oberży, skąd dobiegał teraz głośny płacz jakiegoś berbecia, przewyższający swą siłą inne wrzaski, i brzęk tłuczonych naczyń. - Może życie nie było dla mnie zbyt łaskawe - powiedział Ghuda - ale ostatnio rzadko ktoś próbuje mnie zabić; każdego dnia wiem, gdzie będę spał w nocy, dobrze jem i regularnie zażywam kąpieli. Dzieci zaś... - rozległ się kolejny wrzask podkreślany rytmicznym odgłosem klapsów. Ghuda spojrzał z ukosa na Nakora: - Może będę żałował tego pytania... ale po co nam jechać do Krondoru? - Musimy zobaczyć się z pewnym człowiekiem - powiedział Nakor, siadając na poręczy werandy i zaczepiając jedną nogę o podtrzymujący ją słupek.
- Jedną rzecz muszę ci przyznać, Nakor. Nie zanudzasz człowieka zbędnymi szczegółami. Co to za człowiek? - Nie mam pojęcia. Dowiemy się na miejscu. - Kiedy widzieliśmy się ostatnio, miałeś wyjechać z Kesh i udać się na tę Wyspę Magów, do Stardock. Odziewałeś się w błękitną, pięknie tkaną szatę, dosiadałeś smolistego ogiera - a był to koń, za którego pustynny emir dałby roczny łup z grabieży karawan - i miałeś pełną sakwę złotych imperialnych dublonów. - Koń najadł się mokrej trawy, dostał wzdęcia i zdechł - wzruszył ramionami Nakor. Przesunął palcami po brudnej, wyświechtanej błękitnej tunice. - Wspaniała opończa nieustannie o coś zaczepiała, więc ją w końcu wyrzuciłem. Została mi tylko ta szata... ale trochę się zużyła. Miała nieco za szerokie rękawy, więc je oddarłem. Była za długa i końce wlokły się po ziemi, no to przyciąłem poły sztyletem. Ghuda łypnął okiem na niezbyt imponujący rezultat wysiłków Nakora. - Powinieneś pójść z tym do krawca. - A tam, za wiele z tym ambarasu. - Skierowawszy jedno oko w turkusowe niebo, na którym zachód barwił już pasma chmur czerwienią i szarością, dodał: - Wydałem w Stardock wszystkie pieniądze i zacząłem się tam nudzić. Postanowiłem udać się do Krondoru. Ghuda poczuł, że wydarzenia zaczynają wymykać mu się spod kontroli: - Nie mam przed sobą mapy, ale mógłbym przysiąc, że droga ze Stardock do Krondoru przez Elarial nie jest najkrótszym ze szlaków łączących te grody. Nakor wzruszył ramionami. - Musiałem cię odszukać. Wróciłem więc do Kesh. Powiedziałeś im, że osiedlisz się w Jandowae, pojechałem tam więc za tobą. Stamtąd skierowano mnie do Farafry, z Farafry do Draconi, potem udałem się za tobą do Caraly... i oto wreszcie jestem! - Wygląda na to, iż rzeczywiście uparłeś się, żeby mnie znaleźć. Nakor pochylił się do przodu i odezwał głosem, który Ghuda już u niego słyszał. Zrozumiał, że człowieczek chce mu powiedzieć coś ważnego. - Ghuda... zbliżają się wielkie wydarzenia. Nie pytaj mnie, skąd wiem, nie mam pojęcia. Niekiedy po prostu zdarza mi się widzieć pewne rzeczy. Musisz udać się ze mną. Trzeba nam odwiedzić miejsca, w których było niewielu ludzi z Kesh. Bierz miecz, pakuj się i ruszaj ze mną. Jutro do Durbinu udaje się pewna karawana. Załatwiłem ci robotę strażnika; „karawaniarze” pamiętają jeszcze Ghudę Bule. W Durbinie zaokrętujemy się na statek do Krondoru. Trzeba nam się spieszyć.
- Dlaczego miałbym cię posłuchać? - spytał Ghuda. Nakor uśmiechnął się, a w jego głosie pojawił się znów ów charakterystyczny, na poły drwiący, na poły poważny ton: - Bo się okropnie nudzisz... A może nie? Ghuda przez chwilę nasłuchiwał głosu najmłodszego ze swoich przybranych dziatek, drącego się okropnie i klnącego w żywy kamień pozostałą szóstkę. - No cóż... w istocie dzień jest podobny do dnia... - w tym momencie rozległ się krzyk jego kobiety, strofującej niesforne potomstwo - .. .i nie ma tu za wiele spokoju. - Dalejże. Pożegnaj się z tą kobietą i ruszajmy. Ghuda wstał, żywiąc mieszane uczucia - podobne do tych, których doznajemy, kiedy znienawidzony sąsiad utonie w naszej studni. Był jednocześnie zrezygnowany i przepełniało go podniecenie. Odwracając się ku frantowi, powiedział: - Lepiej będzie, jak sam pójdziesz do karawanseraju i tam na mnie poczekasz. Muszę coś wyjaśnić mojej kobiecie. - Ożeniłeś się? - Nakor wytrzeszczył oczy. - No nie... ja tylko tak głupio wyglądam. Małżeństwo to jedna z tych spraw, w których nie osiągnęliśmy pełni porozumienia. .. Nakor uśmiechnął się ze zrozumieniem. - No to daj jej trochę złota - jeżeli ci jakieś zostało - powiedz, że wkrótce wrócisz... i zmiataj. Za miesiąc w tym krześle - i w jej łóżku - znajdziesz innego mężczyznę. Ghuda przystanął na chwilę przy drzwiach, patrząc z osobliwym wyrazem twarzy na zachodzące słońce. Potem westchnął i mruknął: - Będzie mi tego brakowało. Isalańczyk, nie przestając się uśmiechać, zeskoczył z poręczy, podniósł biesagi i przełożył je sobie przez ramię. - Ghuda, nad innymi morzami też zachodzi słońce. Przed nami wspaniałe widoki do podziwiania... i wielkie czyny. - Nie dodawszy już ani słowa, odwrócił się i ruszył ku miastu. Ghuda wszedł do oberży, którą przez ostatnie siedem lat nazywał swoim domem, i przez głowę przemknęła mu przelotna myśl: Czy jeszcze kiedykolwiek ponownie przekroczę ten próg?
Rozdział 1 DECYZJA Stojący na oku marynarz pokazał coś dłonią. - Łódź na kursie! - Co takiego? - wrzasnął zdumiony Amos Trask, admirał floty książęcej w Królewskiej Marynarce Krondoru. Stojący obok admirała pilot portowy, który miał poprowadzić książęcy okręt flagowy ku pałacowej przystani, wrzasnął do swego pomocnika na dziobie: - Każ im spływać! Asystent pilota, ponury młodzian, odkrzyknął ku mostkowi: - Wywiesili królewską banderę! Amos Trask bezceremonialnie odepchnął pilota na bok. Był to mąż o beczkowatej piersi i byczym karku, który mimo swoich sześćdziesięciu lat ruszył ku dziobowi lekkim krokiem człowieka większą część życia spędzającego na morzu. Od ponad dwudziestu lat wprowadzał i wyprowadzał z tego portu flagowy statek Aruthy i mógłby to zrobić teraz z zawiązanymi oczami, przepisy wymagały jednak, by zostawiać to portowym pilotom. Amos nie cierpiał zdawania komendy nad statkiem komukolwiek - a już w szczególności nadętym i nie cierpianym przez resztę marynarskiej braci członkom Królewskiego Bractwa Pilotów. Admirał żywił silne przekonanie, że drugim z warunków koniecznych do zdobycia sobie miejsca w Bractwie był kłótliwy i nieprzystępny charakter. Pierwszym - choć nie wystarczającym - było wżenienie się w rodzinę niezwykle płodnego Zarządcy Portu. Dotarłszy na dziób, spojrzał na rozciągającą się przed nim połać portu. I zmrużył oczy, gdy zobaczył, że niewielka, najwyżej piętnastostopowa łódź z żaglem usiłuje wejść do portu przed jego statkiem. Na maszcie łodzi powiewała kiepsko przymocowana bandera, będąca pomniejszoną wersją królewskiej bandery krondorskiej. Na pokładzie niewielkiej łodzi miotali się dwaj chłopcy - jeden rozpaczliwie usiłował zapanować nad rumplem i żaglem, drugi tkwił przy burcie z liną, gotów rzucić cumę, gdy tylko w jej zasięgu znajdzie się jakiś pachołek. Obaj zaśmiewali się do łez, uradowani wyścigiem. - Nicholas! - ryknął Amos do chłopca przy burcie. - Ty bałwanie! Zaraz odetniemy ci wiatr! Zmiataj stąd! - Chłopiec przy sterze odwrócił się ku Amosowi i uśmiechnął zuchwale. - Powinienem był się domyślić! - sarknął Amos, zwracając się do pomocnika pilota. Do
mocującego się zaś ze sterem ryknął: - Harry! Precz, ty kretynie! - Oglądając się wstecz, by sprawdzić, jak szybko załoga refuje żagle, zauważył: - Idziemy samym rozpędem prosto na molo. Nawet gdybyśmy chcieli, nie damy rady skręcić, bo nie ma tu miejsca. ..iż pewnością nie możemy się zatrzymać. Wszystkie statki przybywające do Krondoru zarzucały kotwicę pośrodku portu, gdzie czekały na barki, które rozwoziły towary i pasażerów na przystanie. Amos był jedynym człowiekiem o dostatecznym autorytecie, który robił takie wrażenie na władzach portu, że pozwalały mu opuszczać żagle wedle uznania i przybijać do brzegu. Stary żeglarz był niezmiernie dumny z tego, iż zawsze dobijał na odległość wystarczającą na rzucenie cum i nigdy nie potrzebował holowników na wiosłach. Podczas ostatnich dziesięciu lat przybijał tu z setkę razy, nigdy przedtem jednak para zwariowanych dzieciaków nie pętała mu się przed bukszprytem. Patrząc na małą łódź, gwałtownie teraz zwalniającą, Amos spytał pomocnika pilota: - Lawrence, zechciej mi powiedzieć, bo zżera mnie ciekawość... jakie to uczucie być człowiekiem na oku statku, który posłał na dno najmłodszego syna Księcia Krondoru? Pomocnik pilota zbladł i odwrócił się ku łodzi. Energicznie, acz nieco piskliwie, zaczął wrzeszczeć na chłopców, by natychmiast zeszli z kursu. Amos tymczasem, potrząsając głową, zajął się obserwacją rozgrywającej się niżej sceny. Musnął dłonią swą niemal łysą głowę i przygładził resztki włosów, kiedyś bujnych i kędzierzawych, dziś siwych, rzadkich i związanych nad karkiem w żeglarski warkocz. Przez chwilę usiłował się powstrzymać i w ogóle nie zwracać uwagi na to, co dzieje się przed dziobem, ale niedługo wytrzymał w obojętności. Odwróciwszy się, wychylił się za reling i w prawo, by zobaczyć, co dzieje się w dole. Nicholas napierał na wiosło, zaklinowawszy stopę o osadę masztu, a ściskanym kurczowo wiosłem usiłował odepchnąć łódź od kadłuba statku. Na twarzy chłopca malowało się przerażenie. Mimo wszystko krzyknął całkiem przytomnie: - Harry! Skręć na lewą burtę! Amos kiwnął głową. Rada była dobra, bo jeśli Harry dostatecznie skręciłby w lewo, mała łódka okrążyłaby idący teraz samym rozpędem statek, odbiłaby się od jego burty, może i poszłaby na dno, chłopcy jednak jakoś by się wykaraskali. Jeśli zaś zdryfują na sterburtę, łódź i jej pasażerowie zostaną zmiażdżeni pomiędzy palami pomostu i kadłubem statku. - Książę wymusił pierwszeństwo - rzekł Lawrence. - Ha! Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że pozwolił się wepchnąć na pomost, to zgoda! - Amos potrząsnął głową. - Składając dłonie w trąbkę, ryknął do sternika łodzi: - Harry! Ostro w lewo!
Jedyną odpowiedzią młodego giermka był radosny i dziki okrzyk wojenny - chłopak szarpał rumplem, usiłując utrzymać łódź na dziobie statku. - To jak balansowanie piłeczką na ostrzu miecza - westchnął Amos. Znając szybkość statku i jego położenie, wiedział, że najwyższy już czas imać się cum. - Książę utrzymuje łódź na dziobie naszego statku - stęknął Lawrence. - Robi, co może, ale jakoś się trzyma. - Gotuj cumy dziobowe! - ryknął Amos. - Gotuj cumy rufowe. - Żeglarze przygotowali liny, by rzucić je czekającym na nabrzeżu towarzyszom. - Admirale! - kwiknął Lawrence. - Lepiej nic nie mów! - Amos zamknął oczy. - Admirale! Stracili kontrolę! Znosi ich na prawo! - Powiedziałem, psia... żebyś się lepiej nie odzywał! - warknął Amos. Odwrócił się do pomocnika pilota, który słysząc odgłosy pękającego drewna i trzask łamanych klepek poszycia łódki, zrobił ze strachu rozbieżnego zeza. Odgłosom tonącej łódeczki towarzyszyły wrzaski marynarzy stojących na pomoście. - To nie moja wina! - zakwilił Lawrence. Srebrnosiwą brodę Amosa rozdzielił poziomo nieprzyjemny uśmieszek. - Owszem, i tak też poświadczę to w sądzie. Teraz każ rzucić cumy, albo wpakujesz nas na pomost! - Widząc, że jego uwaga nie wywołała żadnej reakcji u oszołomionego młodzieńca, ryknął na marynarzy: - Cumy dziobowe rzuć! W sekundę później cumy poleciały ku czekającym niżej dłoniom. Statek stracił rozpęd, gdy zaś liny się napięły, znieruchomiał zupełnie. - Zabezpieczyć cumy! - zawołał Trask. - Spuścić trap! Odwracając się ku pomostowi, spojrzał w dół, w kotłującą się pomiędzy pękatą burtą statku a palami pomostu wodę. Widząc wydobywające się spod wody pęcherze powietrza, zawołał do stojących na pomoście: - Rzućcie jakąś linę tym dwóm idiotom, albo pójdą na dno! Kiedy zszedł ze statku, dwu mokrych młodzików wspinało się już na deski pomostu. Amos podszedł do nich i zmierzył obu surowym spojrzeniem. Nicholas, najmłodszy syn Księcia Krondoru, stał lekko przechylony w prawo. Szewc podwyższył nieco obcas jego lewego buta, tak, by równoważył on deformację stopy młodzieńca, którą miał od narodzin. Pomijając tę niedoskonałość, Nicholas był dobrze zbudowanym szczupłym siedemnastolatkiem. Ostrymi, wyrazistymi rysami twarzy przypominał swego ojca, Aruthę, brak mu było jednak jego wytrwałości, choć mógł rywalizować z nim w szybkości ruchów i bystrości umysłu. Po matce odziedziczył jej
łagodny charakter i uprzejme usposobienie. Oczy miał tej samej barwy, co ojciec, i w tej chwili malowało się w nich zakłopotanie. Jego towarzysz zachowywał się zgoła inaczej. Henry, zwany na dworze Harrym - w odróżnieniu od swego ojca, earla Ludlandu (również Henry'ego) - uśmiechał się tak, jakby obaj właśnie spłatali komuś najpyszniejszego figla. Był chłopcem w tym samym wieku co książę, wyższym o głowę, miał zdrową, rumianą cerę i ecie rudą czuprynę - niektóre z młodszych dworek uważały go za urodziwego. Uwielbiał zabawy i nieraz pozwalał się porwać zamiłowaniu do niezwykłych przeżyć i przygód - a zdarzało się, że niekiedy przekraczał w tym miarę. Niejednokrotnie też wciągał w te - wykraczające poza granice zdrowego rozsądku - przedsięwzięcia Nicholasa. Teraz przesunął dłonią po mokrej czuprynie i wybuchnął śmiechem. - Mogę wiedzieć, co cię tak bawi? - spytał Amos zwodniczo łagodnym tonem. - Admirale... przykro mi z powodu tej szalupy - odparł giermek - ale gdybyś mógł zobaczyć gębę pomocnika pilota... Amos zmarszczył brwi, ale nie zdołał ukryć uśmiechu. - Widziałem. Rzecz w istocie godna pamięci. - Objąwszy Nicholasa ramionami, uściskał młodzika. - Rad jestem, żeś wrócił, Amos. Szkoda, że nie zdążyłeś na Święto Letniego Przesilenia. Odpychając księcia z udanym - i przesadnym - niesmakiem, Amos powiedział: - Ha! Przemokłeś do nitki! Teraz, przed spotkaniem z twoim ojcem, trzeba mi się przebrać. Wszyscy trzej ruszyli wzdłuż przystani ku pałacowi. - Jakie przywozisz wieści? - spytał Nicholas. - Wszędzie panuje spokój. Trwa morska wymiana handlowa pomiędzy Dalekim Wybrzeżem, Imperium Kesh, Queg i oczywiście przybywają statki z Wolnych Miast. To był spokojny rok. - A już mieliśmy nadzieję na jakieś podniecające opowieści o przygodach - mruknął Harry lekko drwiącym tonem. Amos trzepnął go po głowie z udaną złością. - Dam ja ci przygody, ty wariacie. Coście sobie wyobrażali, tam na wodzie? Harry potarł dłonią tył głowy i odpowiedział z urazą w głosie: - Mieliśmy prawo pierwszeństwa!
- Prawo pierwszeństwa? Dobre sobie! - żachnął się Amos, jakby niełatwo mu było uwierzyć, że ktoś może być aż takim durniem. - Na otwartych wodach lub w rozległym porcie, gdzie jest sporo miejsca na zwrot... no... mógłbyś się spierać... ale żadne prawo nie zatrzyma trójmasztowca, który siłą rozpędu płynie prosto na ciebie i nijak nie można go zatrzymać! - Potrząsnął głową. - Prawo pierwszeństwa... akurat! - i spojrzawszy na Nicholasa, zapytał: - A w ogóle coście robili o tej porze w porcie? Myślałem, że w tym czasie masz lekcje. - Prałat Graham naradza się z ojcem - wyjaśnił Nicholas. - Popłynęliśmy więc sobie na ryby. - I co, złapaliście coś? - Największą rybę, jaką kiedykolwiek widziałeś, Admirale - roześmiał się Harry. - No tak... teraz, kiedy ponownie znalazła się w wodzie, możesz tak mówić! - odpowiedział Amos. - Nie złapaliśmy niczego godnego wzmianki - wyjaśnił Nicholas. - Dobrze... idźcie i włóżcie coś suchego - poradził im Trask. - Ja też trochę się odświeżę i pójdę do waszego ojca. - Zjesz z nami kolację? - spytał młody książę. - Taką mam nadzieję. - To dobrze. Babka jest w Krondorze. - A... to przyjdę niechybnie - rozpromienił się Amos. Nicholas obdarzył Amosa na poły drwiącym uśmieszkiem, takim samym, jakim skwitowałby jego radość ojciec, i powiedział: - Wiesz... chyba nikt nie dał się nabrać na to, że przypadkowo nachodzi ją chętka na odwiedziny u naszej matki... zawsze wtedy, kiedy ty tu przypływasz. Amos tylko się uśmiechnął: - Cóż poradzę na to, że jestem tak nieodparcie czarujący. - Trzepnąwszy lekko chłopców po plecach, poradził im: - Teraz zmiatajcie! Muszę zdać raport diukowi Geoffrey'owi, potem trzeba mi zmienić odzież na coś... odpowiedniejszego do kolacji z... twoim ojcem. - Mrugnął znacząco do Nicholasa i odszedł, pogwizdując jakąś melodyjkę. Nicholas i Harry, którym mocno chlupało w butach, pobiegli żwawo do książęcych komnat. Harry zajmował niewielki pokoik obok apartamentów księcia, jako że był książęcym giermkiem. Blanki książęcego pałacu górowały nad portem, ponieważ w nie tak znowu odległej przeszłości pałac był silnie umocnionym punktem obronnym nad Morzem Goryczy. Od reszty
portu doki królewskie oddzielała otwarta przestrzeń i niezbyt rozległa plaża, którą kiedyś zamykały mury pałacu. Nicholas i Harry przebiegli szybko przez piasek i zbliżyli się do pałacu od strony wody. Pałac wznosił się majestatycznie na szczycie wzgórza i jego budowle rysowały się teraz wyraźnie na tle nieba. Składał się on z kilkunastu budynków, przylegających do starej twierdzy, która pozostała sercem kompleksu. Podczas ostatnich stuleci dobudowano do niej kilka wież i iglic, które sięgały wyżej, ta jednak zachowała swój charakter - jak czujne, nieufne oko starego weterana przypominała swym wyglądem dni, kiedy świat nie był tak bezpieczny, jak obecnie. Nicholas i Harry pchnęli starą metalową furtę, która umożliwiała łatwy dostęp do portu pracownikom zamkowych kuchni. Towarzyszące im dotąd zapachy ryb, słonej wody i smoły ustąpiły miejsca bardziej apetycznym woniom i aromatom kuchni. Chłopcy szybko przebiegli obok pralni i piekarni, przemknęli przez niewielki ogród warzywny i, zbiegłszy po kamiennych stopniach, zanurkowali pomiędzy chatki służby. Wreszcie zbliżyli się do używanych przez służbę wejść na książęce pokoje - nie pragnęli w tej chwili natknąć się na któregoś ze znaczniejszych dworzan, lub - uchrońcie bogowie! - na samego Księcia Aruthę. Nicholas otworzył drzwi w tej samej chwili, w której z drugiej strony weszły w nie dwie hoże dziewki, niosące naręcza pałacowej bielizny do pralni. Młody książę grzecznie ustąpił na bok - choć pozycja na dworze dawała mu pierwszeństwo w przejściu niemal przed wszystkimi - ze względu na niesiony przez nie ciężar. Harry wyszczerzył zęby do obu dziewek - starszych od niego zaledwie o kilka lat - częstując je swoją wersją uwodzicielskiego uśmiechu. Jedna zachichotała, druga spojrzała nań tak, jak zwykle patrzy się na szczura w spiżarni. Obie dziewki pospieszyły dalej - świadome wrażenia, jakie zrobiły na niedoświadczonych młodzikach; Harry zaś uśmiechnął się jak basza w haremie i powiedział: - Ona mnie pragnie. Nicholas popchnął go w plecy, tak, że ten niemal wywrócił się w progu, i skwitował zarozumialstwo przyjaciela: - Mniej więcej tak samo, jak pragnie zapaść na ostrą biegunkę. Śnij dalej... Biegli już schodami w górę. - Nie, ona naprawdę ma na mnie chrapkę. Ukrywa to, aleja wiem swoje - wysapał Harry.
- Oto Harry, pogromca niewieścich serc! - mruknął Nicholas. - Strzeż swoich dziewic, nieszczęsny Krondorze! Korytarz, którym szli, tylko w południe jasno oświetlały promienie słońca - teraz przejście było dość mroczne. Dotarłszy do końca, skręcili ku schodom, te zaś wywiodły ich z kwater służby do apartamentów rodziny królewskiej. Na szczycie schodów otworzyli drzwi i ostrożnie zerknęli na drugą stronę. Nie ujrzeli żadnej z ważnych dworskich osobistości. Szybko więc pobiegli ku drzwiom umieszczonym w połowie korytarza. Po drodze minęli zwierciadło. - Całe szczęście, że nie natknęliśmy się na ojca - mruknął Nicholas, zerknąwszy pospiesznie na swoje odbicie. Trafili do prywatnych komnat młodego księcia. Składały się na nie dwie rozległe alkowy z ogromnymi szafami i oddzielną wygódką, dzięki której nie musiał opuszczać swych pokoi, gdy chciał sobie ulżyć. Młodzieniec szybko zdjął z siebie wilgotne szaty i zaczął wycierać się sporym ręcznikiem. Odwróciwszy się spojrzał w ogromne lustro - niesłychany zbytek w komnatach prywatnych - wykonane z posrebrzanego szkła importowanego z Kesh. Ciało Nicholasa było ciałem chłopca, wkraczającego właśnie w wiek męski, młody książę nie bez pewnej dumy spojrzał więc na swą szeroką, porośniętą ciemnym włosem pierś i bary. Ale jego twarz - którą musiał już codziennie golić - była jeszcze twarzą młodzika. Brak w niej było męskiej twardości i stanowczości - tych zaś mógł jej przydać jedynie czas. Skończywszy wycieranie, spojrzał na prawą nogę - co czynił zresztą każdego dnia. Dobrze i prawidłowo uformowana kończyna przechodziła w niekształtną stopę, z której zamiast palców wyrastały poskręcane wałeczki mięśni i kości. Od pierwszych chwil jego życia zajmowali się nią liczni magowie i medycy, stopa jednak oparła się wszelkim kuracjom. Była równie wrażliwa na dotyk i ból jak prawa, Nicholas miał z nią jednak trudności - ścięgna nieprawidłowo przyrośnięte do zniekształconych kości nie pozwalały na wykonywanie zadań, jakie przeznaczyła im natura. Jak większość ludzi skazanych na wieczną ułomność, Nicholas kompensował ją sobie, nie zwracając na nią niemal uwagi. Chodził, nieznacznie tylko utykając, i mimo kalectwa był świetnym szermierzem - niemal dorównywał ojcu, zaliczanemu do pierwszych wśród fechmistrzów Zachodnich Dziedzin. Zamkowy Mistrz Szermierki uważał, że Nicholas był już znacznie lepszym zawodnikiem, niż starsi bracia w jego wieku. Dobrze też tańczył, czego wymagała jego pozycja społeczna - był w końcu synem władcy Zachodnich Dziedzin - nie umiał jednak pozbyć się okropnego uczucia, że jest kimś gorszym, i nie dorasta do stawianych przed nim zadań.
Wyrósł na chłopca łagodnego, przekładającego ciszę komnat ojcowskiej biblioteki nad hałaśliwą aktywność właściwą chłopcom w jego wieku. Był jednak doskonałym pływakiem, świetnie się sprawiał na końskim grzbiecie i z łukiem - całe życie jednak czuł, że ustępuje swoim rówieśnikom. Dość często popadał w posępne nastroje, wywołane dręczącym go, a nie dającym się ująć w słowa poczuciem winy. W towarzystwie umiał się śmiać, jego żarty był równie celne - a często celniejsze - niż kpiny innych chłopaków, zostawiony jednak samemu sobie nieuchronnie popadał w przygnębienie. Tak było, dopóki - rok temu - do Krondoru nie przybył Harry. Myśląc o tym wszystkim podczas wciągania na grzbiet suchych szat, rozbawiony wspomnieniami Nicholas potrząsnął głową. Zostawszy giermkiem młodego księcia, Harry dość bezceremonialnie wtargnął w jego samotność, raz za razem wciągając towarzysza w jakieś idiotyczne przedsięwzięcia i awantury. Od chwili przybycia na dwór młodszego syna Earla Ludlandu życie Nicholasa stało się znacznie barwniejsze i pełniejsze. Pozycja społeczna - a także dwu zadziornych braci - wykształciły w Harrym wojowniczość i dążenie do dominacji, które powodowały, że często zapominał o różnicy, jaka dzieliła go od syna Księcia Krondoru. Nicholas niekiedy musiał uciekać się do wydawania rozkazów - i dopiero wtedy Harry raczył przypominać sobie, że młody książę nie jest bratem, po którym należy spodziewać się posłuszeństwa. Wziąwszy pod uwagę władczy charakter chłopaka, książęcy dwór był chyba jedynym miejscem, gdzie mógł go posłać ojciec w nadziei, że utemperują tam niedoszłego - ale już nieźle się zapowiadającego - tyrana. Nicholas bezwiednie przesunął dłoń po swych jeszcze wilgotnych, długich, przyciętych na wprowadzoną przez jego ojca modę włosach. Zaraz też zaczął wycierać je energicznie ręcznikiem i układać, starając się nadać im przyzwoity wygląd. Zazdrościł Harry'emu jego gęstych, czerwonych i krótko przyciętych kędziorów. Przy takich, jak ta, okazjach, giermek zazwyczaj obywał się szybkim wytarciem czupryny i kilkoma machnięciami grzebienia. Obejrzawszy się w lustrze, młody książę uznał wreszcie, że wygląda tak przyzwoicie, jak tylko można w danych okolicznościach - i wyszedł z komnaty. Na korytarzu znalazł czekającego już nań Harry'ego, który, nie tracąc czasu na jałowe gadki, usiłował skraść całusa kolejnej, tym razem starszej odeń o kilka lat służącej, przechodzącej tędy z jakimś posłaniem. Harry odział się w zieleń i brąz - barwy sług pałacowych, co w praktyce stawiało go w szeregach Królewskich Paziów. Niesfornego młodzika jednak już po kilku tygodniach przebywania w pałacu przydzielono Nicholasowi. Starsi bracia młodego księcia, Borric i Erland, przed pięciu laty zostali wysłani na dwór królewski do Rillanonu - gdzie Borric miał
się przygotować do dnia, w którym włoży na swe skronie koronę Królestwa Wysp. Jedyny syn króla Lyama utonął przed piętnastu laty i królewscy bracia zdecydowali, że jeśli Arutha przeżyje brata, tron przypadnie Borricowi. Elena, siostra Nicholasa, cieszyła się szczęśliwym małżeństwem z synem Diuka Ran. Zanim więc do Krondoru przybył Harry, w pałacu brakowało zupełnie młodych ludzi w odpowiednim dla książątka wieku i pozycji społecznej. Nicholas przez chwilę stał nieruchomo, w końcu jednak nie wytrzymał i chrząknął głośno, co speszyło Harry'ego na tyle, że służąca zdołała wreszcie wyrwać się z jego uścisków. Zdążyła jeszcze uśmiechnąć się do księcia z wdzięcznością, ukłonić nisko i pomknęła do swoich obowiązków. Młody książę przez chwilę patrzył w stronę, gdzie za zakrętem zniknęła służąca. - Harry, nie powinieneś wykorzystywać swojej pozycji do nagabywania służebnych dziewek. - Ona nie narzekała... - zaczął usprawiedliwiać się Harry. - Mości giermku - uciął Nicholas - to nie była przyjacielska propozycja, to był rozkaz. Nicholas nader rzadko podkreślał dzielącą ich różnicę społeczną, kiedy jednak to robił, Harry wiedział, że lepiej się nie sprzeciwiać. W takich chwilach młody książę do złudzenia przypominał swego ojca i bynajmniej nie żartował. Giermek wzruszył ramionami. - Ha! Do kolacji mamy przynajmniej godzinę. Co robimy? - Myślę, że trzeba nam wykoncypować jakąś historię. - Jaką znowu historię? - Taką, która wyjaśni ojcu, dlaczego nasza łódź pływa do góry dnem pośrodku królewskiego portu. Harry spojrzał na Nicholasa z uśmiechem, charakterystycznym dla ludzi, żywiących niezachwiane zaufanie do własnej pomysłowości. - Coś wymyślę. - Nie zauważyliście ich? - spytał Książę Krondoru, patrząc surowo na swego syna i stojącego obok giermka z Ludlandu. - Jak, u licha, można nie zauważyć największej krondorskiej fregaty, odległej o zaledwie sto kroków? - Arutha, brat Króla Wysp i pierwszy po Królu najbardziej wpływowy człowiek w Królestwie, patrzył na obu młodzików z dezaprobatą - to spojrzenie obaj znali aż za dobrze. Arutha był dość skrytym człowiekiem i, sprawując władzę, rzadko okazywał emocje, ci jednak, którzy znali go bliżej, dawno już nauczyli się odczytywać nastroje Księcia z nieznacznych zmian wyrazu twarzy i sylwetki. Wszystko zaś wskazywało na to, że w chwili obecnej władca Krondoru był daleki od rozbawienia.
Nicholas łypnął okiem na współwinnego. - Świetna historyjka, Harry - syknął cierpko. - Na pewno spędziłeś mnóstwo czasu, by wymyślić coś równie przekonującego. Tymczasem Arutha odwrócił się ku żonie - na jej twarzy malowała się dezaprobata ustępująca już rezygnacji. Księżna Anita mierzyła syna spojrzeniem, w którym potępienie mieszało się z rozbawieniem. Zirytował ją niemądry postępek syna, ale zuchwała - pozbawiona zupełnie cech artyzmu - pretensja Harry'ego do niewinności mocno ją rozśmieszyła. Choć księżna miała przeszło czterdzieści zim, nadal potrafiła roześmiać się jak młodziutka dziewczyna - teraz zaś z trudem tłumiła ogarniającą ją wesołość. Czerwone włosy Anity naznaczyło już kilka pasm siwizny, lata trosk w służbie narodowi zostawiły też po sobie ślady w postaci paru zmarszczek na jej nieco piegowatej twarzy - ale oczy księżnej zostały bystre i czujne. Teraz uważnie i dość krytycznie mierzyła nimi swojego syna. Kolacja miała być na poły prywatna, zaproszeniami zaszczycono jedynie kilku dworaków. Arutha wolał unikać pompatyczności tak często, jak tylko było to możliwe, i rygorom etykiety poddawał się dopiero pod naciskiem okoliczności. Przy długim stole w przeznaczonych na książęce apartamenty komnatach mogło bez trudu pomieścić się jeszcze kilkunastu ludzi. W wielkiej pałacowej sali biesiadnej rozwieszono liczne, zdobyte podczas toczonych przez państwa Zachodnich Dziedzin wojen, trofea wojenne i królewskie oraz książęce proporce. Rodzinna jadalnia pozbawiona jednak była pretensjonalnych łupów - ozdobiono ją portretami przodków i kilkoma niezwykle pięknymi pejzażami. Na honorowym miejscu przy stole siedział Arutha, z Anitą u prawego boku. Geoffrey, Diuk Krondoru, pierwszy minister Aruthy tkwił na swoim miejscu po lewicy władcy - był to spokojny, uprzejmy człowiek, lubiany i szanowany przez podwładnych; zdolny administrator. Przybył do Krondoru przed osiemnastu laty, a od dziesięciu piastował obecne stanowisko. Obok niego usadowił się prałat Graham, biskup Zakonu Dali, Tarcza Słabych i jeden z doradców Aruthy. Łagodny, acz stanowczy jako nauczyciel i wychowawca, prałat zapewniał, że Nicholas - jak przedtem jego bracia - wyrośnie na człowieka wszechstronnie wykształconego, wiedzącego równie wiele o sztuce, literaturze, muzyce i dramacie, co o ekonomi, historii i rzemiośle wojennym. Siedział teraz obok Nicholasa i Harry'ego, wyrazem twarzy dając do zrozumienia, że nie uważa ich porannej wycieczki za coś, czym można by się choć lekko ubawić. Poproszono go o udział w dzisiejszym posiedzeniu Rady, zwolnił rano chłopców z lekcji, spodziewał się jednak, że ci zajmą się pogłębianiem wiedzy, nie zaś rozbijaniem łodzi o wojenne okręty w porcie.
Naprzeciwko młodzików zasiedli matka Anity i Amos Trask. Admirał i księżna Alicja zaprzyjaźnili się bardzo w przeszłości, dworscy zaś plotkarze upierali się, że ich znajomość przekroczyła poza zwykły flirt. Alicja, wciąż urodziwa niewiasta w wieku zbliżonym do admiralskiego, rozkwitała pod jego pełnym zachwytu wzrokiem. Siedzącym przy stole łatwo było zauważyć rodzinne podobieństwo pomiędzy Anitą i Alicją - choć niegdyś płomienne włosy Alicji pojaśniały już od srebrzystych smug i na jej twarzy widać było wyraźnie zmarszczki, jakimi naznaczył ją wiek. Kiedy Amos szepnął jej jednak do ucha jakiś żart, twarz księżnej wdowy stanęła w pąsach, w jej oczach zaś pojawił się błysk. Przypominała teraz staremu żeglarzowi młodziutką, powabną dziewczynę. Szepcząc coś do ucha wdowie, Amos delikatnie uścisnął ją za rękę, Alicja zaś zaśmiała się perliście, osłaniając twarz chusteczką. Na widok rozbawienia matki uśmiechnęła się z kolei Anita, pamiętała bowiem dobrze, jak bardzo rozpaczała jej matka po śmierci męża - dopóki na dworze Krondoru, po zakończeniu Wojny Światów, nie pojawił się Amos. Księżna z radością obserwowała rozbawienie matki - żaden mężczyzna nie potrafił rozbawić Alicji tak, jak Amos. Na lewo od admirała zasiadł William, Konetabl Krondoru i kuzyn rodziny królewskiej - choć pokrewieństwo było czysto tytularne. Kuzyn Willie, jak zwali go wszyscy w rodzinie, mrugnął porozumiewawczo do chłopaków. Służył w pałacu od ponad dwudziestu lat, podczas których na wszelkie sposoby starał się łagodzić gniew, jaki w księciu Krondoru budziły niektóre postępki Nicholasa, przedtem zaś jego braci - Borrica i Erlanda. Ostatnio gniew Aruthy coraz częściej skupiał się na Nicholasie. Sięgając po kromkę chleba, William zwrócił się do Harry'ego: - Doskonałe wytłumaczenie, giermku. Ma i tę zaletę, że nie wymaga obciążania pamięci szczegółami. Nicholas usiłował przybrać skruszoną minę, nie bardzo mu się to jednak udało. Aby powstrzymać wzbierający w gardle wybuch śmiechu, ze stojącego przed nim talerza szybko wziął kawałek jagnięcia i wetknął sobie mięso do ust. Kątem oka spostrzegł, że Harry skrył uśmiech za pucharem wina. - Musimy wymyślić jakąś karę dla tych dwu drapichrustów - odezwał się Arutha. - Ma to być coś, co każe wam się zastanowić nad wartością łodzi... i waszych własnych karków. Zza pucharu Harry uśmiechnął się porozumiewawczo do Nicholasa - obaj wiedzieli, iż jest szansa, że w natłoku bieżących spraw Arutha zapomni o obiecanej karze. Książęcy dwór w Krondorze ruchliwością i ważnością załatwianych spraw niewiele tylko ustępował królewskiemu. Jako oddzielny region, Zachód był skutecznie i sprężyście
zarządzany z Krondoru, z Rillanonu zaś przychodziły jedynie ogólne wskazówki, dotyczące całości polityki Królestwa. W ciągu jednego dnia Arutha przyjmował przynajmniej tuzin znacznych panów, kupców i przedsiębiorców, przeglądał zaś tyleż samo dokumentów, podejmował też wszystkie ważniejsze decyzje dotyczące Księstwa. Do komnaty godnie wkroczył chłopiec w pałacowej, purpurowozłotej liberii i zatrzymał się u boku Mistrza Ceremonii, Barona Jerome'a. Szepnął coś do ucha Baronowi, który z kolei przekazał wieści Anicie. - Sire, u bram pałacu pojawiło się dwu ludzi, którzy domagają się, byś ich przyjął. Arutha domyślił się, że nie są to zwykli interesanci - w przeciwnym razie gwardziści przy bramie nie przekazaliby ich w ręce Książęcego Stewarda, który z kolei nie niepokoiłby Księcia. - Co to za jedni? - spytał. - Twierdzą, że są przyjaciółmi księcia Borrica. Brwi Aruthy uniosły się lekko. - Przyjaciele Borrica? - spojrzawszy na żonę, zadał następne pytanie: - Wyjawili jakieś imiona? - Owszem - przyznał Mistrz Ceremonii. - Twierdzą, że nazywają się Ghuda Bule i Nakor Isalańczyk. - Jerome, dla którego godność i ostentacja znaczyły więcej niż woda i powietrze, wypowiadając następne zdanie, nadał mu ledwie uchwytny odcień dezaprobaty. - Obaj pochodzą z Kesh, Sire. Arutha ciągle jeszcze szukał w pamięci obu imion, Nicholas jednak połapał się pierwszy: - Ojcze! To ci dwaj, którzy pomogli Borricowi, kiedy wpadł w łapy durbińskich handlarzy niewolnikami. Pamiętasz chyba tę historię, opowiadał nam o nich! Arutha zamrugał oczami i nagle przypomniał sobie wszystko. - A... oczywiście. - Zwracając się zaś do Jerome'a, polecił: - Wprowadźcie ich natychmiast. Jerome skinął dłonią paziowi, by ten zaniósł polecenie do bram pałacu. Harry tymczasem zaczął wypytywać Nicholasa: - Co to za historia z handlarzami niewolników? - To długa opowieść - odparł Nicholas. - W kilku słowach rzecz miała się tak... Dziewięć lat temu mój brat został wysłany z dyplomatyczną misją do Kesh. W drodze zostali napadnięci przez pustynnych opryszków, którzy nie mieli pojęcia, że wpadł im w łapy członek rodziny władającej Wyspami. Borric zdołał im jednak zbiec i jakoś dotarł na dwór Imperatorowej... potem zresztą uratował jej życie. Ci dwaj zaś cały czas mu pomagali.
Wszyscy patrzyli teraz na drzwi, w których po chwili pojawił się paź, prowadzący parę brudnych i obszarpanych mężczyzn. Wyższy wyglądał na wojownika - miał na sobie lekki pancerz z grubo wyprawionej skóry i pogięty hełm. Zza pleców wystawała mu rękojeść dwuręcznego miecza, za pas zaś zatknął dwa kordelasy. Jego towarzysz był niewysokim, krzywonogim człowieczkiem, który niemal z dziecinnym zachwytem spoglądał na otaczający go przepych. Uśmiech nieznajomego miał w sobie coś dziecinnie ujmującego - choć wedle żadnych kryteriów przybysza nie można byłoby nazwać przystojnym. Obaj podeszli do stołu i skłonili się: wojownik nieco sztywno i z godnością, niższy zaś przybysz niedbale - choć nie było w tym żadnej obrazy. - Witajcie - powiedział Arutha, wstając z miejsca. Nakor, zapomniawszy o wszystkim, gapił się na ściany, obrazy i portrety, po chwili więc przeciągającego się milczenia głos zabrał Ghuda: - Wasza Książęca Mość, wybacz, że cię niepokoimy, ale on... - wskazał kciukiem na zezującego we wszystkie strony Nakora - ... się... eee... upierał. - Mówił z wyraźnie słyszalnym keshajskim akcentem i powoli. - Nie żywię urazy - odparł Arutha. W tejże chwili Nakor nareszcie dostrzegł księcia. Przez chwilę uważnie przyglądał się Anicie i wreszcie zakonkludował. - Borric nie jest do ciebie podobny. Arutha zamrugał oczami wobec okazanego mu właśnie braku szacunku... nie był też przyzwyczajony do takiej bezpośredniości, kiwnął jednak tylko głową. Nakor tymczasem przeniósł wzrok na Anitę i jego smagła gęba pękła w uśmiechu, ukazującym niemal wszystkie, krzywo rosnące, ale niezwykle białe zęby. Wyglądał teraz jeszcze bardziej zabawnie, niż przed chwilą. - Ale ty musisz być jego matką. Widzę spore podobieństwo. Księżno, jesteś bardzo urodziwa. Anita roześmiała się i filuternie spojrzała na męża. - Dzięki ci, panie. Przybysz machnął niedbale dłonią. - Mów mi Nakor. Kiedyś byłem znany jako Nakor Błękitny Jeździec, ale mój koń zdechł. - Rozejrzawszy się po komnacie, utkwił wzrok w twarzy Nicholasa. Przesta się uśmiechać i przez chwilę badał wzrokiem młodzika. Wpatrywał się weń tak długo, aż sytuacja zaczęła stawać się niezręczna... i nagle ponownie się uśmiechnął. - Ten tu też jest podobny do ciebie!
Na tak niesłychane zuchwalstwo Anicie zabrakło niemal języka w gębie, zdołał jednak zadać pytanie: - Czy można spytać, co was tu sprowadza? Oczywiście... jesteśmy wam radzi... oddaliście wielkie usługi Królestwu i mojemu synowi... ale to było przed dziewięciu laty. - Sire, dużo bym dał za to, by móc ci odpowiedzieć! - wypalił nagle Ghuda. - Ponad miesiąc czasu przebywam w towarzystwie tego półgłówka i wszystko, co udało mi się z niego wydusić, sprowadza się do tego, że musimy zobaczyć się z tobą, panie, potem zaś trzeba nam się udać w następną podróż. - Ghuda wytrzymał jeszcze chwilę napiętej ciszy i dodał ze skruchą: - Przykro mi, Wasza Książęca Mość. Nie powinienem był tu przychodzić. Arutha dostrzegł skrępowanie starego woja. - Ależ skądże... to mnie jest przykro. - Spostrzegłszy, że obaj przybysze prezentują się nie najlepiej, dodał: - Czekajże! Obu wam należy się wypoczynek. Każę przygotować komnaty, kąpiel i czyste łoża. Znajdzie się też dla was odzież na zmianę. Rankiem zaś zobaczymy, co możemy dla was zrobić w misji, jakiej się podjęliście. Ghuda zasalutował niezręcznie, nie był bowiem pewien, z jakim spotka się przyjęciem. - Jedliście coś? - dopytywał się dalej Arutha. Ujrzawszy, że Ghuda pożądliwie łypie okiem na obficie zastawione stoły, polecił krótko: - Siadajcie, ot, tam! - i wskazał im puste miejsca za krzesłem Konetabla Williama. Wzmianka o jedzeniu wyrwała Nakora z jego transu i mały szelma bezceremonialnie ruszył we wskazanym mu kierunku. Poczekał chwilę, aż sługa rozłoży przed nim mięsiwo i wino, po czym rzucił się na półmiski jak człowiek, któremu przed chwilą jeszcze zaglądała w oczy śmierć głodowa. Ghuda okazał nieco lepsze maniery. Widać jednak było, że nie czuje się najlepiej w towarzystwie wielmożów. Amos odezwał się w jakimś dziwacznym języku i Isalańczyk wybuchnął śmiechem. - Masz fatalny akcent - skwitował w mowie Krondoru. - Ale żart był przedni. Teraz roześmiał się Amos. - Myślałem, że nieźle znam isalański - zwrócił się do pozostałych członków towarzystwa, wzruszając ramionami. - No, ale minęło już ponad trzydzieści lat od czasu, jak odwiedzałem Shing Lai... i język chyba trochę mi zardzewiał. - Z tymi słowy znów odwrócił się ku księżnej wdowie. Arutha usiadł i na chwilę pogrążył się we własnych myślach. Przybycie tych dwu dziwacznych gości - starego, znużonego wojownika i zabawnego jegomościa, o których
opowiadali mu synowie - wzbudziło w nim jakiś niepokój. Poczuł się tak, jakby gdzieś niedaleko ktoś otworzył okno i w komnacie zrobiło się chłodniej. Przeczucie? Próbował się z niego otrząsnąć. Ale bez powodzenia. Skinął więc na sługę, by zabrał jego talerze - Książę Krondoru nagle stracił apetyt. Po kolacji Arutha postanowił wyjść na balkon, z którego roztaczał się widok na port. Za zamkniętymi drzwiami służba pospiesznie przygotowywała apartamenty gościnne. Obok władcy przystanął Amos Trask i obaj przez chwilę wpatrywali się w niezbyt odległe światła portu. - Chciałeś mnie widzieć, Arutha? - Owszem. - Książę odwrócił się ku rozmówcy. - Potrzebna mi twoja rada. - Pytaj. - Co jest z Nicholasem? Wyraz twarzy Amosa świadczył dowodnie, że admirał nie pojął pytania. - Nie bardzo rozumiem, w czym rzecz... - Nie zachowuje się tak, jak inni chłopcy w jego wieku. - Stopa? - Nie sądzę. Jest w nim przesadna... - ...ostrożność - dokończył Amos. - Nie inaczej. Właśnie dlatego nie będę się upierał przy tym, by on i Harry ponieśli konsekwencje porannego wyczynu. To jeden z niewielu momentów, w których ujrzałem Nicholasa podejmującego jakiekolwiek ryzyko. Amos westchnął i oparł się o balustradę. - Nie zastanawiałem się nad tym, mój Książę. Nicky to dobry chłopak, nie tak zuchwały ... i nie sprawia nam tylu kłopotów, co tamta dwójka łapserdaków w jego wieku. - W istocie. Borric i Erland tak dali się nam we znaki, że z radością powitałem powściągliwość Nicholasa. Teraz jednak widzę, że przeradza się ona w unikanie podejmowania decyzji... i nadmierną ostrożność. A to niebezpieczne cechy u władcy. - Arutha, obaj bywaliśmy w opałach i niejedno przeszliśmy razem. Znam cię... ile to już będzie? Dwadzieścia pięć lat, dobrze mówię? Najbardziej troskasz się o tych, których kochasz. Nicky to dobry chłopak i wyrośnie na godnego mężczyznę. - Tego właśnie nie jestem pewien - usłyszał żeglarz zaskakującą odpowiedź. - Nie ma w nim krzty podłości, nie jest też małostkowy, ale z powodu nadmiernej ostrożności można równie łatwo popełnić błąd, jak szafując nadmierną odwagą i brawurą... a Nicholas jest zawsze ostrożny. W przyszłości zaś stanie się ważną dla nas osobą.
- Kolejne małżeństwo polityczne? - Owszem - skinął głową Arutha. - Ni mniej, ni więcej. Imperator Diagai dał nam do zrozumienia, że możliwe jest dalsze zacieśnienie więzów z Królestwem. Małżeństwo Borrica z księżniczką Yasminą było krokiem we właściwym kierunku, ludy pustyni są jednak w Kesh wasalami. Diagai uważa, że nadszedł odpowiedni moment na małżeństwo z księżniczką z rodziny Imperatorów. Amos potrząsnął głową. - Małżeństwa polityczne to paskudna sprawa... - Kesh zawsze był największym zagrożeniem dla Królestwa... pomijając oczywiście Wojny Światów - stwierdził Arutha. - Musimy z Imperium postępować rozsądnie i być ustępliwi. Jeśli Imperator ma kuzynkę, którą zamierza wydać za brata przyszłego Króla Wysp, powinniśmy się dobrze zastanowić, zanim mu odmówimy... przedtem zaś trzeba nam dobrze umocnić południowe granice. - Nicky nie jest jedynym kandydatem, nieprawdaż? - Owszem... Carline ma dwu synów, uważałem jednak, że byłby najlepszy, gdybym sądził, że się nada. Amos milczał przez chwilę. - To jeszcze młodzik - rzekł w końcu. - I znowu masz rację. Nie dojrzał psychicznie do swego wieku - kiwnął głową Arutha. - A winie siebie... - Jak zwykle! - przerwał mu Amos, wybuchając krótkim, nieco wymuszonym śmiechem. - ...bo uważam, że byłem nadmiernie opiekuńczy. Ta jego zdeformowana stopa... łagodny i ustępliwy charakter... Amos ponownie kiwnął głową i umilkł. Potem zaś powiedział: - Zahartuj go więc. - W jaki sposób? Wysłać go do pogranicznych baronii, jak wysłałem jego braci? - No... myślę, że to byłaby nieco za ostra próba - mruknął Amos, gładząc swą brodę. - Nie. Pomyślałem po prostu, że mógłbyś go posłać na jakiś czas na dwór Martina. Arutha nie odpowiedział, Amos jednak poznał po wyrazie twarzy Księcia, że pomysł mu się spodobał. - Crydee - odezwał się po chwili miękko i łagodnie. - Tak... to byłaby dla niego odmiana...
- Razem z Lyamem wyrośliście tam na tęgich mężów, Martin zaś potrafi zadbać o bezpieczeństwo chłopaka bez okazywania przesadnej troskliwości. Tutaj zaś nie masz nikogo, kto ośmieliłby się choćby krzywo spojrzeć na „nieszczęsnego, kalekiego synka naszego Księcia Pana” - Oczy Aruthy błysnęły gniewem, kiedy Książę usłyszał to określenie, nie powiedział jednak ani słowa. - Wyślij Martinowi instrukcje, on zaś już zadba o to, by Nicky nie wykręcał się od obowiązków i nie zasłaniał swoją ułomną stopą. Książę Marcus jest chyba w wieku Harry'ego, jeśli więc wyślesz z synem i tego łobuza, Nicky będzie miał godne siebie towarzystwo... i to nieco surowsze niż to, do jakiego przywykł. Może uda mu się przejąć nad nimi komendę, ale z pewnością nie podporządkuje ich sobie bez reszty. Dalekie Wybrzeże nie przypomina Highcastle, nie jest też jak Żelazna Przełęcz... ale też nie ucywilizowano go aż tak dalece, by Nicky choć odrobinę się tam nie zahartował. - Trzeba będzie przekonać Anitę - mruknął Arutha. - Ona zrozumie - uśmiechnął się Amos. - Nie sądzę, byś musiał ją przekonywać. Wprawdzie pragnie chronić chłopaka, ale pojmie, dlaczego wysyłasz go do Crydee. - Chłopak. Czy wiesz, że miałem tylko o trzy lata więcej niż Nicholas obecnie, kiedy musiałem objąć dowództwo nad garnizonem ojca? - Byłem tam przecież i wszystko pamiętam. - Amos klepnął Aruthę po ramieniu. - Ale ty nigdy nie byłeś chłopcem. Arutha mógł się tylko roześmiać. - Masz rację. Należałem do osobników dość... poważnych. - I wcale się nie zmieniłeś, mój Książę. Gdy Amos odwrócił się, by odejść, Arutha zapytał: - Zamierzasz poślubić matkę Anity? Zaskoczony żeglarz zastygł w bezruchu, potem odwrócił się powoli, a na jego gębie pojawił się uśmiech. - Co za pytanie? Z kim o tym gadałeś? - I wsparł się pięściami pod boki. - Z Anitą - odpowiedział książę. - Ona zaś mówiła z matką. Od dwu lat w pałacu plotkuje się o tobie i księżnej wdowie. Masz odpowiednie tytuły i godności. Jeśli potrzebny ci jeszcze jakiś, mogę załatwić to z Lyamem. Amos podniósł dłoń. - Nie... nie chodzi o godności. - zniżył głos. - Mój Książę, prowadzę niebezpieczne życie. Za każdym razem, kiedy z pałaszem skaczę na pokład wrogiego statku, może się zdarzyć, że będzie to mój ostatni abordaż. Ustatkuję się dopiero wtedy, kiedy osiądę na lądzie. Zawsze istnieje możliwość, że gdzieś tam mnie zabiją.