uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 397
  • Obserwuję822
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 415

Raymond E.Feist - Cykl-Opowieść o wojnie z Wężowym Ludem (2) Książę kupców

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Raymond E.Feist - Cykl-Opowieść o wojnie z Wężowym Ludem (2) Książę kupców.pdf

uzavrano EBooki R Raymond E.Feist
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 376 stron)

Raymond E. Feist KSIĄŻE KUPCÓW (Tłumaczył: Andrzej Sawicki)

Postaci występujące w naszej opowieści: Aglaranna - Królowa Elfów w Elvandarze Alfred - kapral z Darkmoor Avery Abigail - córka Roo i Karli Avery Duncan - kuzyn Roo Avery Helmut - syn Roo i Karli Avery Rupert „Roo” - młody kupiec z Krondoru, syn Toma Avery'ego Avery Tom - woźnica, ojciec Roo Aziz - sierżant z Shamaty Betsy - posługaczka w oberży Pod Siedmioma Kwiatami Boldar Krwawy - najemnik wynajęty przez Mirandę w Korytarzu Światów Borric - Król Wysp, bliźniaczy brat księcia Erlanda, brat Księcia Nicholasa, ojciec Księcia Patricka Calin - dziedzic tronu Królestwa Elfów, przyrodni brat Calisa, syn Aglaranny i Króla Aidana Calis - „Orzeł Krondoru”, osobisty agent Księcia Krondoru, Diuk dworu, syn Aglaranny i Tomasa, przyrodni brat Calina Carline - Diuszesa Wdowa Saladoru, ciotka Króla Chalmes - przywódca magów ze Stardock Crowley Brandon - kupiec z Kompanii Kawowej Barreta de Longueville Robert „Bobby” - sierżant w kompanii Szkarłatnych Orłów Calisa de Savona Luis - weteran, późniejszy współpracownik Roo Dunstan Brian - Przenikliwy, Mądrala, przywódca Szyderców, znany też pod imieniem Lysle'a Riggera Ellien - dziewczyna z Ravensburga Erland - brat Króla i Księcia Nicholasa, stryj Księcia Patricka Esterbrook Jacob - bogaty kupiec z Krondoru, ojciec Sylvii Fadawah- generał, Najwyższy Dowódca armii Szmaragdowej Królowej Freida - matka Erika Galain - elf z Elvandaru Gamina - adoptowana córka Puga, siostra Williama, żona Jamesa i matka Aruthy Gapi - generał w armii Szmaragdowej Królowej Gaston - handlarz powozów z Ravensburga Gordon - kapral z Krondoru Graves Katherine „Kotek” - młoda złodziejka z Krondoru Greylock Owen - kapitan w służbie Księcia

Grindle Helmut - kupiec, ojciec Karli, partner i wspólnik Roo Gunther - czeladnik Nathana Gwen - dziewczyna z Ravensburga Hoen John - rządca u Barreta Hume Stanley - kupiec u Barreta Jacoby Frederick - założyciel firmy „Jacoby i Synowie”, kupiec Jacoby Helen - żona Randolpha Jacoby Randolph - syn Fredericka, brat Timothy'ego, mąż Helen Jacoby Timothy - syn Fredericka, brat Randolpha James - Diuk Krondoru, ojciec Aruthy, dziadek Jamesa i Dasha Jameson Arutha - Lord Vencar, Baron dworu, syn Diuka Jamesa Jameson Dashel „Dash” - młodszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Jameson James, Jimmy” - starszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Jamila - madame pod Białym Skrzydłem Jason - kelner u Barreta, późniejszy rachmistrz Firmy „Avery i Syn” oraz Kompanii Morza Goryczy Jeffrey - woźnica w firmie „Jacoby i Synowie” Kalied - przywódca magów w Stardock Kurt - służący u Barreta Lender Sebastian - radca prawny Kompanii Kawowej Barreta McKeller - szef sali u Barreta Milo - oberżysta z Ravensburga, ojciec Rosalyn Miranda - tajemnicza przyjaciółka Calisa Nakor Isalańczyk - gracz i mag, towarzysz i przyjaciel Calisa Patrick - Książę Krondoru, syn Księcia Erlanda, kuzyn Króla i Księcia Nicholasa Pug - Diuk Stardock, kuzyn Króla, ojciec Gaminy Rivers Alistair - oberżysta gospody Pod Szczęśliwym Skoczkiem Rosalyn - córka Mila, żona Rudolpha, matka Gerda Rudolph - piekarz z Ravensburga Shati Jadow - kapral w kompanii Calisa Tannerson Sam - opryszek z Krondoru Tomas - wódz wojenny Elvandaru, małżonek Aglaranny, ojciec Calisa Vinci John - kupiec z Sarth von Darkmoor Erik - żołnierz Szkarłatnych Orłów Calisa von Darkmoor Manfred - Baron Darkmoor, przyrodni brat Erika

von Darkmoor Mathilda - Baronowa Darkmoor, matka Manfreda William - Lord Konetabl Krondoru, syn Puga, przybrany brat Gaminy, wuj Jimmy'ego i Dasha

Księga druga Opowieść Roo Nieważne, skąd masz złoto, w Anglii zostać możesz Księciem łokcia i funta na swym własnym dworze. Niepotrzebna tu cnota ni szlachectwo stare; Zuchwałość i majątek czynią człeka parem. Daniel Defoe Anglik z krwi i kości, Pt. I

Prolog ŚWIAT DEMONÓW Dusza zawyła. Demon obrócił się ku niej. Jego rozdziawione usta zamarły w szerokim uśmiechu, a jedyną oznaką wzrastającego zachwytu było lekkie rozszerzenie oczu, których czarne, rybie źrenice były mętne i bez wyrazu. Przez chwilę wpatrywał się w słój, będący jego jedyną własnością. Uwięziona dusza była wyjątkowo aktywna, a przy jej chwytaniu i zniewalaniu dopisało mu szczęście. Demon oparł brodę na słoju, zamknął oczy i przez chwilę delektował się energią przepływającą ku niemu z wnętrza naczynia. Na gębie potwora nigdy wcześniej nie odmalowało się nic, co mogłoby być nazwane wyrazem radości. Pojawiały się na niej jedynie grymasy strachu i gniewu. Obecnie jednak fala doznawanych przezeń uczuć była niemal bliska szczęścia, jeśli demony w ogóle doświadczają tego rodzaju uczuć. Moc, która powstawała przy każdym szarpnięciu się duszy, wypełniła jego dość miałki w gruncie rzeczy umysł nowymi ideami. Rozejrzał się wokół, jakby przestraszony, że któryś z silniejszych braci mógłby odebrać mu jego ukochaną zabawkę. Znajdował się w jednym z wielu korytarzy gigantycznego pałacu Cibulu, stolicy niedawno zniszczonej rasy Saaurów. Pamiętał, że wszyscy Saaurowie, prócz tych, co się uratowali, uciekając przez magiczne wrota, zostali zgładzeni. Jego wcześniejsze emocje uleciały wraz z narastającym teraz gniewem. Jako jeden z pośledniejszych demonów był bardziej przebiegły niż inteligentny i nie w pełni rozumiał, dlaczego sprawa ucieczki małej grupki tej prawie wytępionej rasy była taka istotna. A jednak była, ponieważ zgromadzeni teraz nad doliną, na wschód od miasta Cibul, Władcy Demonów zawzięcie badali okolice niedawno zamkniętej przetoki, przez którą przemknęli ocaleli Saaurowie. Władcy Piątego Kręgu podjęli już raz próbę otwarcia przejścia, utrzymując je otwarte na tyle długo, że zdążył się przez nie prześlizgnąć niewielki demon. Zapadające się wrota ponownie zapieczętowały szczelinę pomiędzy dwoma królestwami i tym samym odcięły drogę powrotu małemu czartowi na drugą stronę. Znaczniejsze demony zaczęły dyskutować zaciekle nad sposobami ponownego otwarcia przesmyku i uzyskaniem wejścia do nowego wymiaru. Demon tymczasem wędrował przez hol, niepomny na panujące wokół niego zniszczenie. Przepyszne gobeliny, których utkanie trwało zapewne całe pokolenia, teraz zdarto ze ścian, podeptano i splamiono błotem wymieszanym z krwią. Pod stopą demona trzasnęło żebro jakiegoś Saaura, więc machinalnie kopnął je na bok. Wreszcie dotarł do sekretnego pokoju, do którego

rościł sobie prawo, kiedy Władca Piątego Kręgu przebywał na tej zimnej planecie. Opuszczenie królestwa demonów było okropnym przeżyciem, pomyślał mały czart. To pierwsza podróż do tego świata i nie miał pewności, czy warto było ponieść ból wywołany przejściem. Uczta jednak okazała się wyśmienita. Nigdy wcześniej nie widział takiego bogactwa jedzenia, choć prawdę rzekłszy, były to tylko resztki wyrzucane z biesiadnych jam przez potężnych władców. Resztki czy nie, demon pożerał wszystko i nieustannie się rozrastał. To zaś wkrótce zaczęło stwarzać pewne problemy. Usiadł, próbując znaleźć wygodną dla swego wciąż kształtującego się ciała pozycję. Uczta trwała przez blisko rok, dzięki czemu wielu z mniejszych demonów podrosło. On jednak rósł szybciej niż inne, choć nie osiągnął jeszcze dostatecznej dojrzałości, by posiąść w pełni rozwiniętą inteligencję czy uzyskać płeć. Spoglądając na swą zabawkę, demon zaśmiał się cicho, otwierając szczęki i wciągając powietrze. Oko zwykłego śmiertelnika nie mogłoby dostrzec zawartości naczynia. Ów bezimienny demon miał wiele szczęścia, usidlając tę właśnie duszę. Stało się to, kiedy potężny czarci kapitan, prawie lord, poległ rażony potężniejszą magią w tejże chwili, w której mocarny Tugor zmiażdżył i pożarł przywódcę Saaurów. Kosztem własnego życia zniszczył kapitana jeden z największych jaszczurzych magów. Mały demon może i nie był inteligentny, posiadł jednak tyle bystrości, że bez namysłu schwytał ulatującą duszę zmarłego maga. Czart ponownie przyjrzał się naczyniu i potrząsnął nim. Zamknięta wewnątrz dusza maga zareagowała kolejną rozpaczliwą szamotaniną - o ile oczywiście o czymś bezcielesnym da się rzec, iż może się szarpać. Demon zmienił pozycję, przemieszczając się nieznacznie. Wiedział, że jego moc rosła, ale prawie nieprzerwana, wielka uczta miała się już ku końcowi. Ostatni z Saaurów został zabity i zjedzony. Teraz hordy demonów musiały zadowalać się mniejszymi zwierzętami, istotami o nieznacznej sile wewnętrznej. Istniały tu wprawdzie pewne pomniejsze rasy, które mogły płodzić dzieci. Niektóre z nich nadawałyby się nawet do biesiadnych jam, ale to oznaczałoby konieczność przedłużenia czasu pobytu w tym królestwie. Wprawdzie cielsko demona nadal by dojrzewało, ale w zbyt wolnym tempie, chyba że wcześniej dostałby się do kolejnego, bogatego w życie wymiaru. Zimno tu, pomyślał demon, rozglądając się po obszernej komnacie, nieświadom zupełnie jej pierwotnego przeznaczenia. Była to sypialnia jednej z wielu żon wodza jaszczurów. Ojczyste królestwo czarta było wypełnione dziką energią i pulsującym w powietrzu gorącem. Tam demony z Piątego Kręgu rosły jak na drożdżach, pożerając jeden drugiego, aż do momentu, gdy były na tyle silne, by uciec i służyć Królowi Demonów oraz jego lordom i kapitanom. Rozpierający się w

jaszczurzej sypialni demon nie bardzo nawet był świadom własnych początków. Pamiętał tylko gniew i strach oraz nieliczne chwile przyjemności płynące z pożerania kogoś lub czegoś. Rozsiadł się na podłodze. Jego ciało wciąż jeszcze się zmieniało i dlatego nie mógł znaleźć wygodnej pozycji. W plecach coś go świerzbiało i wiedział, że niedługo zaczną wyrastać tam skrzydła. Z początku będą malutkie, ale później znacznie się rozrosną. Demon był już na tyle zorientowany, by wiedzieć, że dla osiągnięcia wyższego statusu będzie musiał walczyć z pobratymcami, dlatego teraz postanowił odpocząć i nabrać sił. Jak dotąd miał sporo szczęścia, tak się bowiem złożyło, że krytyczne momenty jego wzrastania wypadły na czas trwającej w tym świecie wojny i większa część demoniej hordy była zajęta pożeraniem jego mieszkańców. Pozostali zajadle walczyli ze sobą, a pożarci przegrani dodawali sił tryumfatorom. Każdy demon bez odpowiedniej rangi był świetnym celem dla innego. Pominąwszy oczywiście sytuacje, kiedy jakiś lord lub kapitan wymagali posłuszeństwa. Takie były po prostu zwyczaje tej rasy i każdy, kto ginął, nie był wart uwagi. Rozparty na podłodze demon uważał, iż musi być jakiś lepszy sposób rozwoju niż bezpośrednia walka i otwarty atak. Niestety, nie był w stanie niczego innego wymyślić. Rozejrzawszy się po tym, co dawniej było bogato urządzonym i pełnym splendoru domostwem, demon zamknął oczy. Wcześniej jednak spojrzał na naczynie z duszą. Zjedzenia można na krótko zrezygnować, wojna jednak nauczyła go, że dojrzewanie fizyczne, nawet bardzo szybkie, nie jest tak ważne, jak zdobywanie wiedzy. Uwięziona w słoju dusza posiadła ogromną wiedzę i mały demon postanowił ją zdobyć. Przyłożył naczynie do czoła i koncentrując wolę, dźgnął duszę, powodując tym samym ponowną szamotaninę i w rezultacie poczuł kolejny przypływ energii. Intensywne niczym odurzenie narkotykiem wrażenie było jednym z najsilniejszych, jakich kiedykolwiek doświadczył. Potwór poznawał właśnie całkiem nowe uczucie: satysfakcję. Wkrótce miał się stać mądrzejszy i przebieglejszy niż inni w zdobywaniu rangi i pozycji. Kiedy lordowie znajdą wreszcie sposób na otworzenie zapieczętowanych wrót, Władca Piątego Kręgu podąży za nimi i wtedy znów będzie można posilić się Saaurami... lub jakimikolwiek innymi inteligentnymi, posiadającymi duszę istotami żyjącymi w świecie Midkemii.

Rozdział l POWRÓT Statek wpłynął do portu. Był czarny i wyglądał groźnie, poruszał się zaś niczym myśliwy podchodzący swą ofiarę. Trzy majestatyczne maszty opięte żaglami kierowały okręt wojenny do zatoki, podczas gdy inne ustępowały mu drogi. Choć wyglądał niczym jednostka piracka z odległych Wysp Zachodzącego Słońca, na jego przednim maszcie powiewał królewski proporzec i wszyscy, którzy ujrzeli statek, widzieli, że to królewski brat wraca do domu. Wysoko ponad pokładem statku młody człowiek pomykał po rei, refując środkowy żagiel. Na chwilę przerwał zwijanie i spojrzał na rozciągającą się przed nim panoramę Krondoru. Książęce miasto ciągnęło się wzdłuż doków na południowych wzgórzach i znikało za nimi na północy. W miarę jak okręt wpływał do portu, widok Krondoru wywierał na patrzącym coraz większe wrażenie. Młody człowiek - podczas następnego Święta Letniego Przesilenia miał skończyć osiemnaście lat - niejeden raz w minionym roku myślał, że już nigdy więcej nie ujrzy tego miasta. Wrócił na przekór wszystkiemu... i oto kończył swoją wachtę na topie środkowego masztu „Tropiciela” pod dowództwem admirała Nicholasa, brata Króla Królestwa Wysp i wuja Księcia Krondoru. Krondor był jednym z dwóch najważniejszych miast w Królestwie Wysp, stolicą Zachodniego Królestwa i siedzibą Księcia Krondoru - dziedzica tronu. Roo patrzył na mrowie małych domków rozrzuconych wśród wzgórz otaczających zatokę. Nad wszystkim górował książęcy pałac wznoszący się tuż nad wodą na szczycie stromego wzgórza. Majestat pałacu podkreślało jeszcze tło dość nędznych budynków wyznaczających linię brzegową magazynów, kramów mistrzów takielunku, warsztatów wyplataczy lin i żaglomistrzów, zakładów stolarskich i gospod dla marynarzy. Drugie, po Kwartałach Nędzarzy, przytulisko różnej maści opryszków i złodziei, nabrzeże to wyglądało jeszcze mizerniej przez wzgląd na sąsiedztwo pałacu. Mimo to Roo radował się, widząc Krondor, gdyż teraz był już wolnym człowiekiem. Powiódłszy wzrokiem po rei, upewnił się, że żagiel został odpowiednio zrefowany, i przeszedł szybko po linie, balansując z gibkością nabytą podczas blisko dwuletniej żeglugi po zdradzieckich morzach. Pomyślał, że oto przeżywa trzeci z rzędu rok bez zimy. Odwrócenie pór roku po drugiej stronie świata nauczyło Roo i Erika, jego przyjaciela z dzieciństwa, radzenia sobie z taką sytuacją. Roo odkrył jednak, że mimo wszystko wciąż ich to zadziwia oraz osobliwie niepokoi.

Przemknął wzdłuż żagla, docierając do końca liny na środkowym maszcie. Niezbyt lubił pracę na wysokościach, ale jako jeden z mniejszych i zwinniejszych członków załogi często był wysyłany na górę do rozwinięcia albo refowania bramsli lub królewskiej bandery. Zsunąwszy się po linie, lekko wylądował na pokładzie. Erik von Darkmoor, jedyny przyjaciel Roo z czasów dzieciństwa, zakończył już mocowanie swoich lin i pospieszył do nadburcia. Przepływali właśnie obok innych statków w zatoce. Wyższy o dwie głowy i dwa razy masywniejszy niż jego przyjaciel, Erik wraz z Roo tworzyli nietypową parę przyjaciół, gdyż różnili się niemal pod każdym względem. Erik był najsilniejszym chłopcem w ich rodzinnym miasteczku Ravensburgu, Roo zaś był pośród nich najmniejszy. Choć Erika w żadnym wypadku nie można by nazwać przystojnym, miał szczerą i sympatyczną twarz, za co powszechnie go lubiano. Roo nie żywił złudzeń co do swego wyglądu. Nawet przy najlepszych chęciach nie można byłoby nazwać go urodziwym. Miał dość ostre rysy, a oczy małe i rozbiegane, jakby ciągle szukały jakiegoś zagrożenia. Prawie nigdy nie zmieniający się wyraz jego twarzy od biedy można by nazwać tajemniczym. Niekiedy jednak - choć zdarzało się to rzadko - na twarzy tej pojawiał się uśmiech... i wówczas stawała się całkiem przystojna. Erik polubił Roo kiedy byli jeszcze dziećmi, za jego odwagę w przezwyciężaniu trudności i zamiłowanie do - niekiedy złośliwych - figlów. Były kowal skinął dłonią i Roo spojrzał na statki odpływające z przystani, gdy „Tropiciel” dostał pozwolenie na wejście do królewskich doków poniżej pałacu. Jeden ze starszych marynarzy parsknął śmiechem. - Co cię tak bawi? - spytał Roo, odwracając się ku wesołkowi. - Książę Nicky znowu chce zirytować naczelnika portu. Erik, którego włosy niemal wybielały od słońca, spojrzał na marynarza o niebieskich oczach kontrastujących z opaloną twarzą i zapytał: - O co ci chodzi? Marynarz skinął głową. - Tam jest szalupa naczelnika. - Roo spojrzał w miejsce, które wskazał mężczyzna. - Nie zwalniamy, by zabrać pilota! Marynarz zarechotał. - Admirał jest godnym uczniem swego mistrza. Stary Trask robił to samo, ale on przynajmniej wpuszczał pilota na pokład, by osobiście radować się jego irytacją, kiedy odmawiał wzięcia holu. Admirał Nicky jest bratem Króla, więc nawet nie zawraca sobie głowy takimi formalnościami. Roo i Erik spojrzeli ku górze i zobaczyli, że starsi marynarze stali już przy ostatnim do zrefowania żaglu, czekając tylko na admiralskie polecenie. Roo zerknąwszy na rufę, zobaczył dającego im znak Nicholasa, byłego Księcia Krondoru i obecnego Admirała Królewskiej Floty Zachodu. Niemal natychmiast sprawne ręce zaczęły ściągać ciężkie płótno i szybko je wiązać. W

przeciągu sekundy wszyscy na pokładzie poczuli, że prędkość statku zaczyna maleć, w miarę jak zbliżali się do królewskich doków położonych poniżej pałacu Księcia. „Tropiciel” dryfował coraz wolniej, ale Roo czuł, że ciągle jeszcze wpływali do przystani zbyt szybko. Wątpliwości młodzika rozwiał stojący obok stary marynarz, który powiedział, jakby czytając w jego myślach: - Pchamy sporo wody do nadbrzeża, i fala powrotna nas zatrzyma, kiedy będziemy przybijać do kei. To powinno wystarczyć... choć dechy trochę zatrzeszczą. -Żeglarz przygotował się do rzucenia liny czekającym na przedzie. - Łapcie! Roo i Erik złapali każdy za inną i czekali na rozkaz. Kiedy Nicholas krzyknął: - Cumy rzuć! - Roo cisnął swoją człowiekowi na nabrzeżu, który zręcznie ją złapał i szybko przywiązał do sporego żelaznego pachołka. Tak jak mówił stary marynarz, gdy lina się napięła, żelazne kołki jęknęły lekko, a drewniane nabrzeże lekko się ugięło. Fala kilwateru odbiła się od kamiennego nadbrzeża i wielki statek zatrzymał się z pojedynczym kiwnięciem, jakby stękając z ulgą, że dobrze już być w domu. Erik obrócił się do Roo. - Ciekawe, co naczelnik portu powie Admirałowi? Roo podążył wzrokiem za idącym na górny pokład Admirałem i rozważył pytanie. Po raz pierwszy Roo zobaczył Nicholasa podczas procesu, w którym wraz z przyjacielem był oskarżony o zamordowanie przyrodniego brata Erika, Stefana. Drugi raz pojawił się, kiedy ocalali członkowie grupy straceńców, do której należeli także Roo i Erik, zostali wybawieni z rybackiej szalupy niedaleko portu miasta Maharta. Służba pod rozkazami Admirała w czasie drogi powrotnej podsunęła mu teraz odpowiedź: - Pewnie nic nie powie... wróci do domu i się upije. Erik zaśmiał się. On też wiedział, że Nicholas miał opinię człowieka spokojnego i małomównego, który potrafił doprowadzić podwładnego do łez, wbijając weń wzrok i nie wypowiadając nawet słowa. Cechę tę dzielił z Calisem, kapitanem Szkarłatnych Orłów - kompani, do której „zaciągnięto” Roo i Erika. Z początkowej grupy, liczącej setkę „ochotników”, ocalało mniej niż pięćdziesięciu - sześciu, którzy uciekli z Calisem, a także kilkunastu maruderów, którzy dotarli do Miasta nad Wężową Rzeką przed odpłynięciem „Tropiciela” do Krondoru. Inny statek Nicholasa, „Zemsta Trencharda”, miał pozostać w porcie Miasta przez następny miesiąc, na wypadek gdyby dotarli tam kolejni ludzie Calisa. Każdy, kto nie dotrze tam przed podniesieniem kotwicy, zostanie uznany za martwego. Na brzeg rzucono trap, a Erik i Roo patrzyli, jak Nicholas wraz z Calisem jako pierwsi opuszczają statek. Na brzegu czekał już Książę Krondoru, Patrick, jego ojciec, Książę Erland, i inni członkowie królewskiego dworu. - Niezbyt widowiskowe, prawda? - rzucił Erik.

Roo mógł tylko przytaknąć. Wielu ludzi zginęło, by Nicholas mógł dostarczyć informacje swojemu bratankowi. I jeśli Roo miałby orzec na podstawie tego, co wiedział, była to, w najlepszym razie, mało ważna wiadomość. Teraz jednak zwrócił swą uwagę ku królewskiej rodzinie. Nicholas, który piastował tytuł i urząd Księcia Krondoru, dopóki ze stolicy Królestwa Wysp nie przybył jego bratanek, nie był wcale podobny do swego brata. Włosy Erlanda były już mocno siwawe, ale pozostało wśród nich wystarczająco dużo rudych kosmyków, by poznać ich naturalną barwę. Nicholas, podobnie już szpakowaty, miał jednak ciemne kędziory oraz wyraziste rysy twarzy. Patrick tymczasem, nowy Książę Krondoru, w wyglądzie łączył zarówno niektóre rysy swego ojca, jak i stryja. Miał co prawda ciemniejszą cerę niż obydwaj, ale za to brązowe włosy. Zbudowany był równie krzepko jak Erland, lecz rysy twarzy miał podobne do Nicholasa. - I owszem... - powiedział Roo. - Masz rację... niezbyt okazała ceremonia. Erik skinął głową. - Z drugiej Strony, teraz pewnie wszyscy już wiedzą, że nasz powrót nie był zbyt chwalebny. Książę i jego stryj pewnie bardzo chcieli usłyszeć, jakież to wieści przywożą Calis i Nicholas. Roo chrząknął porozumiewawczo. - Żadna z nich nie jest dobra. Dostaliśmy krwawą łaźnię... a należy mniemać, że to dopiero początek... Przyjacielskie klepnięcie w plecy spowodowało, że Roo i Erik obrócili się jednocześnie. Robert de Longueville stał za chłopakami, uśmiechając się szeroko w sposób, który jeszcze do niedawna sprawiał, iż oczekiwali najgorszego. Tym razem jednak wiedzieli, że jest to - dosyć rzadki - przejaw lepszej strony jego natury. Mocno już przerzedzone włosy dziarskiego niegdyś sierżanta smętnie zwisały na czoło, a gęba wymagała solidnego golenia. - Dokąd to chłopcy? Roo zadzwonił schowaną pod kurtką kiesą pełną złota. -Myślę o kuflu dobrego piwska, czułym dotyku kobiety niezbyt surowych obyczajów, a o dzień jutrzejszy zadbam jutro. Erik wzruszył ramionami. - Myślałem nad tym, co mi mówiłeś, i chyba przyjmę ofertę, sierżancie. - Świetnie - powiedział de Longueville, sierżant kompanii Calisa. Swego czasu zaproponował Erikowi posadę w armii, jednak nie w regularnym wojsku, a w osobliwym oddziale tworzonym przez Orła, tajemniczego sojusznika Nicholasa, o niezupełnie ludzkim pochodzeniu. - Jutro w południe wpadnij do siedziby Lorda Jamesa. Powiem straży przy pałacowej bramie, żeby cię wpuścili. Roo przyjrzał się ludziom na nabrzeżu. - Nasz Książę sprawia imponujące wrażenie.

- Wiem, co masz na myśli. On i jego ojciec wyglądają na ludzi, którzy bywali już w różnych dziwnych miejscach - odpowiedział Erik. - Niech ich wysoka ranga was nie zmyli. Erland i nasz Król oraz ich synowie, spędzili kawał czasu wzdłuż północnych granic, walcząc z goblinami i Bractwem Mrocznego Szlaku - dodał de Longueville. Użył tu popularnej nazwy moredhelów, mrocznych elfów, żyjących daleko w górach znanych jako Kły Świata. - Słyszałem, że Król popadł w poważne tarapaty w Kesh w starciu z łowcami niewolników lub kimś takim. Cokolwiek to było, wyszedł z tego obronną ręką i z opinią dziarskiego chłopa, jak na króla... - Tak wybitnego władcy nie mieliśmy od czasów króla Rodryka, zanim stary król Lyam przejął tron, a to nastąpiło jeszcze przed moim urodzeniem. Twardzi to ludzie, co większość czasu spędzili na wojaczce, i minie jeszcze parę ładnych pokoleń, zanim ktoś w tej rodzinie zmięknie. Przykładem jest choćby nasz Kapitan. - W jego głosie zabrzmiało coś, co wskazywało na silne uczucia. Roo spojrzał na sierżanta, próbując rozgryźć, co to było, ale tymczasem na twarz de Longueville'a powrócił szeroki uśmiech. - O czym myślisz? - zapytał Erik swego najlepszego przyjaciela. - O tym, jak zabawne mogą być rodziny - powiedział Roo, wskazując na grupkę ludzi słuchających uważnie Nicholasa. - Spójrz na Kapitana - rzucił Erik. Roo przytaknął. Wiedział, że Erik miał na myśli Calisa. Ów przypominający elfa człowiek trzymał się na uboczu, zachowując pewien dystans między sobą i innymi, a jednocześnie stał na tyle blisko, by móc odpowiadać, gdyby go o coś zapytano. - Od dwudziestu lat zaszczyca mnie swą przyjaźnią. Służyłem mu wraz z Danielem Troville'em, lordem Highcastle. Wyciągnął mnie z zawieruchy przygranicznych wojen, a potem podróżowałem wraz z nim do najdziwniejszych miejsc, jakie tylko człowiek mógł sobie wyobrazić. Jestem z nim dłużej niż ktokolwiek inny w jego kompanii, jadłem z nim zimne posiłki, spałem obok niego i obserwowałem ludzi umierających w jego ramionach. Kiedyś nawet niósł mnie przez dwa dni po upadku Hamsy, ale wciąż nie mogę powiedzieć, że znam tego człowieka -powiedział de Longueville. - Czy to prawda, że on jest po części elfem? - spytał Erik. De Longueville potarł podbródek. - Nie mogę rzec, iż znam o nim całą prawdę. Powiedział mi, że jego ojciec pochodził z Crydee. Był ponoć kuchcikiem. Calis nie lubi gadać o swojej przeszłości. Przeważnie planuje przyszłość. Bierze takie koszarowe szczury jak wy dwaj i zamienia ich w prawdziwych żołnierzy. Ale sprawa jest warta zachodu. Kiedy mnie znalazł, sam byłem takim szczurem koszarowym. Szkolony od podstaw, stałem się w końcu tym, kim jestem dzisiaj. - To ostatnie zdanie powiedział z jeszcze

szerszym uśmiechem na twarzy. Uśmiechał się tak niewinnie, jak gdyby nie był nikim więcej niż zwykłym sierżantem i uważał to za coś zabawnego, ale Erik i Roo pojmowali już, że był na dworze kimś ważnym... i nie miało to związku z jego wojskową rangą. - Nigdy nie zadawałem mu zbyt wielu osobistych pytań. Jest jednym z tych ludzi, których nazwalibyście „żyjący chwilą”. - De Longueville zniżył głos, jak gdyby Calis mógł w jakiś sposób podsłuchać ich z dołu, i przybrał poważny wyraz twarzy. - Cokolwiek by rzec, ma trochę zbyt ostro zakończone uszy. Nigdy wcześniej jednak nie słyszałem o kimś będącym na poły człowiekiem, na poły elfem... i zdolnym do rzeczy, jakim nie podoła żaden inny znany mi człowiek. - Znów uśmiechnął się i dodał: - Uratował nam tyłki więcej razy, niż jestem w stanie zliczyć, cóż więc mnie może obchodzić jego pochodzenie? Urodzenie o niczym nie świadczy. Tego człek nie może zmienić. Ważne jest to, jak się żyje... - Klepnął młodzieńców po ramionach. - Kiedy was znalazłem, nadawaliście się obaj jedynie na karmę dla niezbyt wybrednych miejskich kundlów... może też, choć nie jest to takie pewne, nie wzgardziłyby wami zgłodniałe wrony... a spójrzcie na siebie teraz... Erik i Roo wymienili spojrzenia i wybuchnęli śmiechem. Obaj mieli na sobie te same ubrania, które nosili w czasie ucieczki ze zniszczonej Maharty, gęsto połatane, niezmiernie wybrudzone... i szczerze mówiąc, wyglądali w nich na zwykłych, podrzędnych zbirów. - Potrzebna nam czysta odzież. Jeśli pominąć wzrokiem buty Erika, wyglądamy jak łachmaniarze - powiedział Roo. Erik spojrzał w dół i stwierdził: - Butom też przydałaby się naprawa. - Buty te były jego całym spadkiem po ojcu, Baronie Darkmoor. Nieżyjący już arystokrata nigdy oficjalnie nie uznał w Eriku syna, nie zaprzeczał jednak, że chłopak ma prawo do nazwiska von Darkmoor. Mimo że były to buty dojazdy konnej, Erik chodził w nich cały czas, aż niemal zupełnie starł obcasy. Skóra na cholewach była popękana i zniszczona przez burze i słońce. Na pokładzie pojawił się, niosąc swój podróżny wór, Sho Pi, Isalańczyk pochodzący z Imperium Wielkiego Kesh. Tuż za nim szedł Nakor, również będący Isalańczykiem, a także człowiekiem, którego Sho Pi, nie wiedzieć czemu, wybrał na swego „mistrza”. Wyglądał staro, poruszał się jednak ze sprężystością i szybkością, którą Erik i Roo poznali aż za dobrze. Szkolił ich w sztuce walki wręcz i obaj wiedzieli, że ów dziwaczny kurdupel wespół z Sho Pi stanowili bez broni bardziej niebezpieczną parę niż większość ludzi z orężem w ręku. Roo był przekonany, że jeszcze nie widział Nakora poruszającego się z największą szybkością, do jakiej był zdolny - i nie miał pewności, czy widok taki spodobałby mu się. Niegdysiejszy paliwoda z Ravensburga był najzdolniejszym z uczniów w szkółce obu Isalańczyków, wiedział jednak, że każdy z nich z łatwością byłby go pokonał jednym, szybkim, morderczym uderzeniem.

- Nie zamierzam pozwolić, byś mi tu deptał po piętach, chłopcze - grzmiał krzywonogi Nakor, odwracając się ku Sho Pi. - Od blisko dwudziestu lat nie byłem w mieście, którego nie spalili rozhulani żołdacy lub nie zostałoby zniszczone w równie niemiły sposób... i zamierzam się trochę zabawić. A potem wracam na Wyspę Czarodzieja. Sho Pi, wyższy o głowę od swego „mistrza” i w odróżnieniu od niego pyszniący się bujną, czarną czupryną, poza tym wyglądał jak nieco odmłodzona wersja starszego. - Jak sobie życzysz, mistrzu - powiedział. - Nie nazywaj mnie mistrzem! - stęknął Nakor, zarzucając sobie na ramię biesagi. Podszedł do relingu i pozdrowił obu przyjaciół: - Eriku, Roo! Co zamierzacie robić? - Najpierw się spijemy, potem pójdziemy na dziwki, a na koniec kupimy sobie nowy przyodziewek... Wszystko w tej właśnie kolejności - odparł Roo. - A potem odwiedzę matkę i starych przyjaciół - uzupełnił Erik. - A ty? - spytał Roo. - Dotrzymam wam towarzystwa - odparł Nakor, poprawiając wór na ramieniu. - No... oczywiście nie aż do Ravensburga. Kiedy dojrzejecie do wizyty w domu, ja wynajmę łódź i udam się na Wyspę Czarnoksiężnika. - Ignorując młodszego ziomka, zaczął się rozglądać po molo. - Skoczymy tylko po nasze worki - rzekł Erik do Sho Pi. - Złapiemy was na przystani. Roo wyprzedził towarzysza i zbiegał już pod pokład, gdzie obaj, pożegnawszy się z zaprzyjaźnionymi żeglarzami, znaleźli Jadowa Shati, kolejnego członka kompanii straceńców, który właśnie kończył zbieranie swego niewielkiego mająteczku. - Co teraz zrobisz? - spytał Roo, szybko chwytając swój własny tobołek. - Chyba się urżnę. - To chodź z nami - zaproponował Erik. - Tak zrobię, ale pierwej muszę powiedzieć temu łajdakowi, panu Robertowi de Longueville, że zamierzam przyjąć ofertę i zostać jego kapralem. - Kapralem? - zdumiał się Erik. - Myślałem, że to ja miałem nim być... Zanim zdążyli się posprzeczać, sprawę rozstrzygnął Roo. - Z tego co mówił, można było wysnuć wniosek, że będzie potrzebował więcej niż dwu kaprali. Obaj mężczyźni wymienili spojrzenia, a potem parsknęli śmiechem. Twarz Jadowa ozdobił sympatyczny i zaraźliwy uśmiech - kontrast bieli zębów i czarnej skóry nieodmiennie wywoływał podobną reakcję u Roo. Jak wszyscy w kompanii, Jadow był zabójcą i zdeklarowanym

kryminalistą, ale wśród braci z oddziału Calisa znalazł ludzi, za których oddałby życie - i którzy gotowi byli umrzeć za niego. Roo niechętnie to przyznawał - był bowiem człowiekiem, który słynął z samolubstwa - ale tych, którzy ocaleli z kompanii straceńców, darzył niemal takim samym uczuciem, jak Erika. Wszyscy byli twardzi i wedle wszelkiej miary niebezpieczni, wszyscy razem przeszli próbę krwi i każdy wiedział, że druhom może zawierzyć swe życie. Wspomniał tych, którzy przepadli w zamęcie krwawych wydarzeń - Bysia, rosłego, wesołego łotrzyka z osobliwym poczuciem miłosierdzia; Poręcznego Jerome'a, olbrzyma o gwałtownym charakterze i talencie do opowieści, potrafiącego je ubarwiać tańczącymi na ścianie cieniami; Billy'ego Goodwina, łagodnego młodzieńca o zgubnych dla niego wybuchach morderczego gniewu, który zginął głupio i przypadkowo, nie dowiedziawszy się niczego o życiu; i Luisa de Savonę, rodezjańskiego rzezimieszka o umyśle tak bystrym i niebezpiecznym jak jego sztylet, czującego się równie dobrze w zamęcie dworskich intryg i ulicznych bójek, człeka gwałtownego i zarazem niezwykle lojalnego. Zawiązawszy swój worek, odwrócił się i spostrzegł, że Jadow i Erik bacznie go obserwują. - Co tak na mnie patrzycie? - Zamyśliłeś się - rzekł Erik. - Owszem... wspominałem Bysia i innych. - Rozumiem - kiwnął głową Erik. - Niektórzy może jeszcze się pokażą... kiedy dotrze tu „Zemsta Trencharda” - mruknął Jadow. - Dobrze by było - orzekł Roo. I dodał, zarzucając worek na ramię: - Ale Bysio i Billy przepadli. Erik kiwnął głową. Wespół z Roo patrzyli na śmierć Bysia w Maharcie, Erik zaś widział, jak umiera Billy, który spadłszy z konia, skręcił sobie kark, uderzając głową o kamień. Trzej towarzysze w milczeniu wspięli się po trapie na pokład, a potem zeszli na nabrzeże, gdzie zastali Sho Pi i Nakora gawędzących z Robertem de Longueville'em. - No, no... otóż i nasz czarny charakter - odezwał się Jadow bez żadnego szacunku dla człowieka, który podczas ostatnich trzech lat był panem jego życia i śmierci. - O kimże to tak mówisz, ty nędzny opryszku z Dolin! -zagrzmiał de Longueville. - O panu, jaśnie wielmożny sierżancie Bobby de Longueville! - ryknął Jadow. Erik wiedział, że obaj żartują. W bitwach i utarczkach nauczył się rozpoznawać nastroje towarzyszy i wiedział, że teraz doskonale się bawią. - Kogo waść nazywasz opryszkiem, ha? Czyż nie wiesz, że my, ludzie z Doliny, jesteśmy najwaleczniejszymi wojownikami na świecie, a jak wdepniemy w

coś takiego, jak waść, to zwykle długo potem wycieramy buty? - Jadow głośno pociągnął nosem i pochylił ku sierżantowi, jakby chciał się upewnić, że źródłem obrzydliwego smrodu jest właśnie de Longueville. - Tak właśnie myślałem, że to z tej strony... De Longueville chwycił go za policzek i lekko uszczypnął, jak to niekiedy czynią matki dzieciom, i rzekł z afektacją: - Jesteś taki słodki, że mógłbym cię zjeść... - A potem klepnął go (niezbyt lekko!) w twarz i dodał: - Ale nie dzisiaj... - Dokąd idziecie? - zwrócił się już rzeczowym tonem do wszystkich. - Spić się! - odparł Nakor, uśmiechając się niezwykle szeroko. De Longueville spojrzał w niebo, jakby wzywając je na świadka swej niewinności. - Postarajcie się nikogo nie zabić. Wrócisz? - spytał Jadowa. - Nie wiem, dlaczego to robię, ale owszem, tak - odparł Jadow. Uśmiech de Longueville'a znikł jak zdmuchnięty wiatrem. - Dobrze wiesz, dlaczego to robisz. Dobry humor całej grupki nagle gdzieś się ulotnił. Każdy z towarzyszy był świadkiem tego samego i wszyscy wiedzieli, że daleko za morzem zbierał swe siły bezlitosny wróg. Niezależnie od tego, czego dokonali podczas ostatnich miesięcy, walka dopiero się zaczynała. Może minąć jeszcze wiele lat, zanim nadejdzie ostateczna konfrontacja z armiami zgromadzonymi pod sztandarami Szmaragdowej Królowej, ale w końcu każdy mąż w Krondorze będzie zmuszony do podjęcia walki na śmierć i życie. Po chwili milczenia de Longueville gestem dłoni wskazał im ulicę. - No, zmiatajcie. I nie rozrabiajcie za bardzo... - Kiedy się oddalili, zawołał jeszcze za nimi: - Erik i Jadow... wróćcie rano po dokumenty. Spóźnijcie się choć jeden dzień, a ogłosimy was dezerterami! A dezerterów, wiecie... wieszamy! - Ależ z niego drań! - rzekł Jadow, gdy szli ulicą, rozglądając się za najbliższą oberżą. - Nigdy nie przestaje się odgrażać. Czy nie sądzicie, że jego zamiłowanie do wieszania jest nienaturalne? Roo pierwszy parsknął śmiechem, pozostali zaś szybko mu zawtórowali. I w tejże chwili, jakby wyczarowana ich wesołością, na rogu uliczki ukazała się ich oczom przytulna oberża. Roo ocknął się, czując suchość w gardle i z piekielnym bólem głowy. Powieki go piekły, jakby kto nasypał pod nie piasku, a z ust śmierdziało, jakby podczas snu coś się tam wczołgało i zdechło. Przekręciwszy się na bok, usłyszał jęk Erika, a gdy zwrócił się w drugą stronę, sieknięciem odpowiedział mu Jadow.

Pozbawiony wyboru usiadł - i natychmiast pożałował tego, że się ocknął. Z najwyższym trudem utrzymał w żołądku to, co w nim było i teraz gwałtownie wyrywało się na wolność. Nie bez trudu zdołał skupić rozbiegany wzrok. - No... pięknie! - rzekł i znów tego pożałował. Łeb mu pękał, a jego własne słowa zabrzmiały mu pod kopułą czaszki niczym łomot dzwonu. Znajdował się w celi. I -jeśli się nie mylił, a podejrzewał, że się nie myli - była to właśnie ta sama cela. Długa, otwarta z jednej strony na korytarz, od którego oddzielały ją solidne kraty i drzwi z solidnym zamkiem. Naprzeciwko kraty, nieco nad głowami więźniów, umieszczono pod sklepieniem okno o wysokości mniejszej niż dwie stopy, ale ciągnące się wzdłuż całej ściany. Roo wiedział też, że cela znajdowała się na poziomie gruntu, okno zaś na zewnątrz było o stopę od powierzchni dziedzińca. Pozwalało to patrzeć więźniom z dość osobliwej perspektywy na dominujące nad dziedzińcem podwyższenie. Krótko mówiąc, weterani tkwili w celi śmierci pod zamkiem Księcia Krondoru. Roo pchnął przyjaciela, aż ten jęknął, jakby zadawano mu tortury. Chłopak jednak bezlitośnie nim potrząsnął i Erik w końcu się obudził. - Co jest? - stęknął, usiłując skupić wzrok na twarzy kompana. - Gdzie jesteśmy? - Z powrotem w celi śmierci. Erik porwał się na nogi trzeźwy jak ogórek. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył chrapiącego w rogu Nakora, podczas gdy zwinięty w kłębek Sho Pi leżał nieopodal mistrza. Uporczywym potrząsaniem obudzili pozostałych i zaczęli się sobie przyglądać. Niektórzy mieli na sobie ślady zaschniętej krwi, wszyscy zaś mogli się pochwalić pokaźną kolekcją świeżych siniaków, zadrapań i skaleczeń. - Co się stało? - wychrypiał Roo, którego głos brzmiał tak, jakby młody paliwoda nałykał się piasku. - Ci quegańscy marynarze... pamiętacie? - stęknął Jadow. Wyglądający na najbardziej sponiewieranych z całej kompanii Sho Pi i Nakor wymienili szybkie spojrzenia. - Jeden z nich chciał ci ściągnąć dziewkę z... kolan, Roo - rzekł Nakor. Roo kiwnął głową, czego zresztą natychmiast pożałował. - Teraz coś sobie przypominam... - Walnąłem kogoś krzesłem - snuł wspomnienia Jadow. - Może ich pozabijaliśmy... tych quegańczyków? - zaczął się zastanawiać Nakor. - Wiecie... to byłby chyba najgorszy z figlów, jaki mogliby nam spłatać bogowie, gdyby po tym wszystkim, przez co przeszliśmy, kazali nam skończyć na krondorskiej szubienicy - rzekł Erik, usiłując utrzymać się na drżących nogach i opierając się w tym celu o ścianę. Roo czuł się szczególnie winny - jak zawsze, kiedy miał kaca. Wiedział, że człekowi o jego budowie nie sposób dotrzymać pola w pijaństwie takim chłopom na schwał jak Erik czy Jadow,

choć Erik nie miał aż tak mocnej głowy. - Wiecie... - wystękał - myślę, że gdybym kogoś zabił, byłbym to zapamiętał. - No to co robimy w celi śmierci, chłopie? - spytał Jadow ze swego kąta, najwyraźniej mocno zdeprymowany przez otoczenie. - Przecież nie po to opłynąłem połowę świata, by mnie w końcu powiesił ten drań Bobby! Kiedy usiłowali jakoś się pozbierać, drzwi wejściowe zgrzytnęły i walnęły o ścianę z takim łoskotem, że nawet ktoś trzeźwy byłby się skrzywił. - Powstań dla wszystkich! - ryknął Bobby de Longueville, wkraczając do celi. Wszyscy (poza Nakorem) porwali się na nogi, a w sekundę później rozległ się w celi zbiorowy jęk. Jadow Shati odwrócił się, zwymiotował do stojącego w rogu kubła i splunął sążniście. Pozostali chwiali się na nogach, a Erik wczepił się dłońmi w kraty, bo gdyby nie to, z pewnością by upadł. - Nie ma co, niezłe z was ptaszki. - De Longueville uśmiechnął się, jak krokodyl na wieść o tym, że wiejskie chłopaki zamierzają sobie urządzić zawody pływackie. - Co my tu znowu robimy, sierżancie? - spytał Nakor. De Longueville podszedł do kraty i odciągnął rygiel, pokazując, że drzwi nie były zamknięte. - Nie mogliśmy znaleźć dla was wygodniejszego pomieszczenia. Wiecie, że aby was uspokoić, trzeba było ściągnąć całą obsadę miejskiego odwachu oraz pluton straży pałacowej? - Sierżant promieniał wprost ojcowską dumą. - Ależ to była zawierucha... Wykazaliście sporo zdrowego rozsądku, nikogo nie zabijając... choć zęby można było stamtąd wynosić koszami. Rozejrzawszy się dookoła, Roo przypomniał sobie, że ostatnio oglądał te korytarze, gdy go prowadzono na zainscenizowaną egzekucję... podążał wówczas ścieżką, której zakrętów nie mógł przewidzieć, opuszczając rodzinne strony. Prawie nie pamiętał drogi, tak bardzo był wtedy przerażony. Teraz zaś też nie bardzo mógł się skupić z powodu ekscesów minionej nocy. Wespół z Erikiem uciekli wtedy z rodzinnego Ravensburga, po zabójstwie Stefana, dziedzica włości i tytułu Barona von Darkmoor. Gdyby zostali i oddali się w ręce prawa, może zdołaliby przekonać sędziów, że działali w samoobronie, ucieczka jednak świadczyła przeciwko nim i kiedy ich w końcu ujęto, oddano ich katu. Tymczasem dotarli do schodów wiodących na dziedziniec, gdzie stała szubienica, tym razem jednak mieli je minąć. - Strasznie brudne z was draby... - odezwał się de Longueville, człowiek, który dzierżył w dłoni ich żywoty od chwili, kiedy opadli na drewnianą podłogę szubienicznego podestu, aż do momentu, w którym zeszli wczoraj ze statku. - Myślę więc, że przed posłuchaniem powinno się was trochę oczyścić.

- Jakim posłuchaniem? - żachnął się Erik, na którym widać jeszcze było ślady wczorajszej bójki. Niegdysiejszy kowal - jeden z najsilniejszych mężczyzn, jakich spotkał Roo, i zasłużenie uznany za największego osiłka Ravensburga i okolic - wyrzucił jednego ze strażników przez okno... na chwilę zaledwie przedtem, jak inny rozbił mu na łbie baryłkę wina. Roo nie umiałby powiedzieć, czy Erik bardziej ucierpiał wskutek uderzenia czy sporej ilości wina, jakie pochłonął przed rozpoczęciem bójki... jak na Ravensburczyka jego przyjaciel nie miał zbyt mocnej głowy do trunków. - Kilku poważnych ludzi chciałoby z wami pogadać. Nie przystoi jednak prowadzić na dwór kogoś, kto wygląda tak jak wy. Więc... - rzucił przez ramię, otwierając jakieś drzwi. - Rozbierać się, ale już! Na wszystkich czekały balie pełne gorącej wody z mydłem. Dwa lata posłuchu, jakie spędzili pod rozkazami de Longueville'a, wyrobiły w nich nawyk trudny do przełamania, wkrótce więc cała grupa tkwiła niemal po szyje w wodzie, a pałacowi paziowie zaciekle obrabiali każdego szorstką gąbką. Obok balii poustawiano dzbany z ożywczo zimną wodą i wszyscy mogli do woli gasić pragnienie. Siedzący w gorącej wodzie i napełniony niemal po uszy zimną Roo pomyślał, że życie ma jednak swoje uroki. Po kąpieli odkryli, że ich ubrania gdzieś przepadły. De Longueville wskazał Erikowi i Jadowowi dwie koszule ze znajomym godłem na piersi. - Szkarłatny Orzeł! - rzucił Erik, biorąc jedną z nich. - Nicholas pomyślał, że to odpowiednie godło, Calis zaś nie wyraził sprzeciwu. To godło naszej nowej armii, Eriku. Ty i Jadow jesteście moimi pierwszymi żołnierzami... więc załóżcie to. - Zwracając się do pozostałych, dodał: - Ot, tam macie trochę czystej odzieży. Nakor i Sho Pi wyglądali dość dziwnie w zwykłych koszulach i spodniach, zawsze bowiem Roo widywał ich w isalańskich luźnych szatach. Sam doszedł do wniosku, że jego własny wygląd zmienił się na korzyść. Koszula była nań może nieco za obszerna, z pewnością jednak utkano ją z najlepszej tkaniny, jaką widział w życiu, a spodnie pasowały jak ulał. Nie miał tylko butów, ale ostatnie, spędzone na morzu miesiące utwardziły mu podeszwy stóp do tego stopnia, że wcale mu to nie przeszkadzało. Erik zachował swoje dobrze już znoszone buciory, Jadow jednak, jak inni, został na bosaka. Ubrawszy się, ruszyli za de Longueville'em do znanej już sobie sali: tu oskarżeni stawali przed Księciem Krondoru, którym wtedy był Nicholas. Roo pomyślał, że sala wygląda teraz zupełnie inaczej, potem zaś przyszło mu do głowy, że wtedy widocznie był otępiały z przerażenia i nie zwracał uwagi na otoczenie.

Z każdej belki sklepienia zwisały stare sztandary, rzucając długie cienie na salę oświetloną głównie światłem wpadającym przez wąskie okna wycięte dość wysoko. Dodatkowe oświetlenie zapewniały osadzone w stalowych, wbitych w ściany kunach pochodnie, ponieważ sala była tak rozległa, iż bez nich przeciwległa ściana pogrążona byłaby w półmroku. Roo pomyślał, że gdyby był księciem, kazałby pousuwać sztandary. Gdy pod ścianami ustawili się dworacy i paziowie, gotowi na każde skinienie, formalnie wyznaczony Mistrz Ceremonii grzmotnął o posadzkę okutą w żelazo osadą swej ceremonialnej laski i oznajmił wejście Roberta de Longueville'a, Barona dworu i Osobistego Wysłannika Książęcego. Roo lekko zaskoczony potrząsnął głową - w kompanii Bobby był po prostu sierżantem i myślenie o nim jako o dworaku okazało się dlań zbyt ciężką próbą. Członkowie dworu z powagą patrzyli, jak drużyna ustawia się przed tronem. Roo usiłował ocenić wartość złota użytego na ozdoby świeczników i pomyślał, że Książę mógłby z niego zrobić lepszy użytek, uświetniając je brązem, złoto zaś lokując w przedsięwzięciu przynoszącym wymierne zyski. Potem zaczął się zastanawiać, czy miałby szansę pogadania o tym z Księciem. Myśl o Księciu przywiodła wspomnienie człowieka, który skazał ich na śmierć. Nicholas, obecnie Admirał Zachodniej Floty swego kuzyna, stał z boku tronu obok spadkobiercy korony, Patricka. Po drugiej stronie Roo ujrzał Calisa i człowieka, o którym wiedział jedynie, że nazywa się James i jest Diukiem Krondoru. Obaj rozmawiali z widzianym już przez Roo na przystani księciem Erlandem. Na tronie zaś siedział bliźniaczy brat Erlanda, Borric. Policzki Roo okryły się nagle purpurą - dotarło do niego, że ma zostać przedstawiony Królowi! - Wasza Książęca Mość... Panowie - odezwał się de Longueville, pochylając w dwornym ukłonie. -Mam zaszczyt przedstawić wam pięciu mężów, którzy odznaczyli się dzielnością i honorem... - Przeżyło tylko pięciu? - spytał Król Borric. Obaj z bratem byli rosłymi ludźmi, w Królu była jednak pewna twardość, która wywierała większe wrażenie niż krzepa Erlanda. Roo nie umiałby rzec, czemu tak uważa, doszedł jednak do wniosku, że w razie starcia Borric byłby o wiele groźniejszym przeciwnikiem niż jego brat. - Nie, jest jeszcze paru innych - odparł de Longueville. - Niektórzy zostaną zaprezentowani Waszej Królewskiej Mości dziś wieczorem... To żołnierze z rozmaitych garnizonów. Ci jednak są jedynymi, którzy ostali się z grupy straceńców. - Wedle aktualnego stanu wiedzy - poprawił go Nakor. De Longueville odwrócił się ku Isalańczykowi, poirytowany naruszeniem protokołu, Borric jednak parsknął śmiechem, szczerze ubawiony. - Czekajże, Bobby. Nakor, ciebie to widzę w tych... gaciach?

- Owszem, Wasza Królewska Mość - odparł zapytany, występując na czoło grupy i uśmiechając się niezwykle białymi zębami. - Pojechałem z nimi i wróciłem. Greylock jest na innym statku... i wrócą z nim wszyscy pozostali, którzy zdołali dotrzeć do Miasta nad Wężową Rzeką. De Longueville zagryzł wargi, przełykając z gniewem to, co zamierzał rzec o Nakorze. Oczywistym było, że mały frant zna się skądś z Królem. Isalańczyk kiwnął niedbale głową Erlandowi, który również uśmiechnął się do małego, żylastego przechery. - Wszyscy zyskaliście ułaskawienie - odezwał się Król do pozostałej czwórki niegdysiejszych szubieniczników - i wasze zbrodnie zostały wymazane z rejestru. - Spojrzawszy zaś na Erika i Jadowa, rzekł: - Widzimy, że wstąpiliście do służby... Erik zdołał kiwnąć głową, Jadow jednak zdobył się na entuzjastyczne: - Ta-est, Wasza Królewska Mość! - A wy... nie? - Król spojrzał na Sho Pi i Roo. - Ja muszę iść za moim mistrzem, Najjaśniejszy Panie - rzekł Sho Pi, pochylając głowę. - Nie nazywaj mnie mistrzem! - syknął Nakor. Odwróciwszy się do Króla, rzekł w formie wyjaśnienia: - Ten chłopak uroił sobie, że jestem jakimś mędrcem i bez przerwy za mną łazi... - Ciekawym, skąd mu to przyszło do głowy? - rzekł z przekąsem Książę Erland. - Z pewnością nie wpadł na ten pomysł dlatego, że się odziewasz jak mistyk lub wróż... prawda, Błękitny Jeźdźcze? - I nie dlatego, że lubisz przemawiać tonem wędrownego kapłana? - dorzucił Borric. Nakor uśmiechnął się - niesłychana rzecz! - lekko speszony i potarł dłonią brodę. - Prawdę rzekłszy, to ostatnio tego nie próbowałem... - Na jego twarzy pojawiła się też irytacja. - Nie powinienem był wam o tym mówić, kiedy uciekaliśmy z Kesh. - Och, weźże go ze sobą - odparł Król. - Prawdopodobnie podczas wędrówki przyda ci się ktoś do pomocy. - Podczas wędrówki? - żachnął się Nakor. - Ja wracam na Wyspę Czarnoksiężnika. - To musi trochę poczekać - sprzeciwił się Król. - Potrzebny nam jesteś, byś w imieniu Korony udał się do Stardock i pogadał z władzami Akademii. Twarz Nakora spochmurniała. - Wiesz przecie, Borric, że dałem sobie spokój ze Stardock... i z pewnością wiesz też, dlaczego. Jeśli Królowi nie spodobało się to, że Isalańczyk zwrócił się doń tak nieformalnie, wcale tego po sobie nie pokazał. - Wiemy... ale ty widziałeś, z kim lub czym przyjdzie nam walczyć, i dwukrotnie byłeś za oceanem. Trzeba nam przekonać magów ze Stardock, by w razie czego nas poparli. Będą musieli nam pomóc.

- Znajdźcie Puga. Jego posłuchają... - upierał się Nakor. - Jeżeli można go znaleźć, to go znajdziemy - odpowiedział Król. Odchyliwszy się w tył, westchnął: - Zostawia nam wiadomości, tu i tam, ale nie zdołaliśmy się z nim spotkać i porozmawiać osobiście... - Nie rezygnujcie - poradził Nakor. Na ustach Króla pojawił się uśmiech. -Ty, przyjacielu, jesteś osobą, która najlepiej się do tego nadaje. Tak więc, jeżeli nie chcesz, byśmy rozesłali wieści do każdej szulerni w Królestwie o tym, w jaki sposób radzisz sobie z kartami i przy kościach, w imię starej przyjaźni uczynisz nam tę łaskę... Nakor machnął dłonią, jakby królewska groźba nie miała dlań znaczenia. - Ba! Wolałem cię, gdy byłeś zwykłym wariatem. Borric i Erland wymienili rozbawione spojrzenia, nie przejęli się wcale kwaśną miną małego franta. Zaraz potem Król zwrócił się do Roo: - A co z tobą, mości Rupercie Avery ? Czy i na twoją pomoc możemy liczyć? Widząc, że stał się ośrodkiem zainteresowania, Roo na chwilę stracił język w gębie, szybko jednak odzyskał rezon. - Przykro mi, ale nie, Najjaśniejszy Panie. Obiecałem sobie, że jeśli udami się przeżyć tamtą zawieruchę, wrócę i zostanę bogaczem. I tym właśnie zamierzam się zająć. Przede mną kariera kupiecka... a nie sposób tego dokonać w szeregach armii. - Kariera kupiecka? - Król kiwnął głową. - Owszem... człek o twoich uzdolnieniach mógłby wybrać gorzej. - Powstrzymał się od uwag na temat przeszłości młodzika. - A jednak przeżyłeś wiele... i mało jest ludzi w naszej służbie, którzy przeszli przez to, co ty. Liczymy na twoją dyskrecję... a jeśli to nie jest dostatecznie jasne, powiemy inaczej, oczekujemy, że będziesz dyskretny. - Rozumiem, Najjaśniejszy Panie - uśmiechnął się Roo. - I jedno mogę ci obiecać... gdy przyjdzie pora, pomogę wedle swoich możliwości. Jeżeli Węże tu przyjdą, stanę do walki. - I z szelmowskim mrugnięciem dodał: - Może się zresztą okazać, że będę więcej wart, niż tylko jako jeszcze jeden zbrojny... - Może to być, mości Avery - przyznał Król. - Z pewnością nie brakuje ci ambicji. Jeśli to nas nie skompromituje, zobacz, czy nie dałoby się czegoś zrobić dla tego zucha - zwrócił się do Lorda Jamesa. - Może jakiś list polecający lub coś w tym guście... - Potem skinieniem dłoni wezwał pazia, który uginał się pod ciężarem pięciu worów. Każdy z niegdysiejszych straceńców dostał jeden worek. - Z wyrazami wdzięczności od Króla... Roo zważył swoją sakwę w dłoni i wiedząc, że wewnątrz jest złoto, mógł nawet w przybliżeniu obliczyć wartość nagrody. Szybki rachunek przekonał go, że spełnienie jego planów

dotyczących bogactwa przybliżyło się mniej więcej o rok. Spostrzegłszy, iż jego kompani kłaniają się i odchodzą, szybko - i niezbyt zgrabnie - skłonił się Królowi i pospieszył za nimi. - No... - rzekł de Longueville, gdy wydostali się na zewnątrz - to w rzeczy samej jesteście już wolni. Trzymajcie się z dala od kłopotów - zwrócił się do Jadowa i Erika - i zameldujcie w pierwszym dniu przyszłego miesiąca. Królewskie listy - to było do Sho Pi i Nakora - będą gotowe na jutro. Spotkajcie się z sekretarzem Diuka Jamesa, on wam dostarczy funduszy na drogę i da odpowiednie glejty. Odwróciwszy się zaś do Roo, powiedział: - Ty, Avery, jesteś nędznym gryzoniem, ale polubiłem ten twój piegowaty pysk. Na wypadek, gdybyś się rozmyślił... przyda mi się żołnierz o twoim doświadczeniu. - Piękne dzięki, sierżancie - potrząsnął głową Roo - ale muszę odnaleźć tego kupca z uroczą córeczką i zacząć gromadzić fortunę. - Jeżeli przed rozstaniem chcecie koniecznie sobie dogodzić - zwrócił się de Longueville do wszystkich - idźcie pod Białe Skrzydło, nieopodal Bramy Kupieckiej. To burdel na poziomie, więc nie nanieście tam błocka. Damie, która was powita, powiedzcie, że to ja was tam posłałem. Może nigdy mi nie wybaczy... ale nadal jest mi winna przysługę. Tylko nie narozrabiajcie... Nie dam rady wyciągać was z tarapatów przez dwie noce z rzędu. - Powiódł wzrokiem po ich twarzach. - Zważywszy na wszystkie okoliczności... dobrze sobie poradziliście. Nikt się nie odezwał, aż w końcu głos zabrał Erik: - Dziękujemy, sierżancie. - Po drodze wstąpcie do biur Konetabla - rzucił jeszcze de Longueville za Erikiem i Jadowem - i weźcie karty urlopowe. Jesteście ludźmi Księcia i od tej chwili odpowiadacie jedynie przede mną, Calisem i Patrickiem. - Gdzie to jest? - spytał Erik. - Prosto tym korytarzem i za zakrętem w prawo, drugie drzwi po lewej. A teraz zmiatajcie, zanim się rozmyślę i każę was zamknąć za to, że jesteście bandą tak paskudnych łobuzów. -Klepnął Roo w plecy i odwróciwszy się, ruszył ku swoim własnym sprawom. Cała piątka poszła korytarzem we wskazanym kierunku. Ciszę pierwszy przerwał Nakor. - Jestem głodny. - A kiedy było inaczej? - parsknął śmiechem Jadow. - Moja głowa wciąż mi przypomina, że ostatniej nocy nie zachowałem się za mądrze. Brzuch też dodaje do tego swoje trzy grosze. - Przerwał, skrzywił się lekko i dodał: - Ale, tak czy owak, chętnie bym coś przetrącił. - Ja także - roześmiał się Erik. - To znajdźmy jakąś gospodę... - zaczął Nakor. - .. .cichą i spokojną - wpadł mu w słowo Roo.

- .. .cichą i spokojną - zgodził się Nakor - i zjedzmy coś. - A potem co, mistrzu? - spytał Sho Pi. Nakor się skrzywił, jakby ugryzł cytrynę, ale dokończył spokojnie: - A potem, chłopcze, poszukajmy tego domku z Białym Skrzydłem. - I potrząsając głową, zwrócił się do pozostałych: - Ten młodzik musi jeszcze wiele się nauczyć... Dom pod Białym Skrzydłem wyglądał zupełnie inaczej, niż Roo się spodziewał. Przemyślawszy potem sprawę, doszedł do wniosku, że właściwie nie bardzo wiedział, czego się spodziewać. Miewał już do czynienia z dziwkami, były to jednak ciągnące za wojskiem kocmołuchy, które nie miały nic przeciwko pokładaniu się wśród namiotów i gotowe były na przyjęcie następnego klienta, kiedy tylko poprzedni im zapłacił. Tu jednak Roo stanął w obliczu zupełnie innego świata. Pięciu lekko podchmielonych towarzyszy kilkakrotnie musiało pytać o drogę. Po kilku nieudanych próbach znaleźli w końcu skromny budyneczek usadowiony nieopodal Bramy Kupieckiej. Szyld zakładu prawie nie rzucał się w oczy - ot, zwykłe białe skrzydło z metalu, na które niemal nie zwracało się uwagi. Roo pomyślał, że burdele w Dzielnicy Portowej pysznią się znacznie barwniejszymi szyldami. Drzwi otworzył im sługa, który wpuścił wszystkich pięciu i pokazał gestem dłoni, że powinni poczekać w przedpokoju pozbawionym wszelkich ozdób, poza kobiercami, które zwisały ze ścian. Po drugiej stronie widzieli skromne, drewniane drzwi. Po chwili drzwi owe się otworzyły i wyszła z nich wytwornie odziana dama o... macierzyńskim wyglądzie. - Słucham? Przybysze spojrzeli po sobie niepewnym wzrokiem, aż wreszcie Nakor odważył się przemówić: - Powiedziano nam, byśmy tu przy szli... - Kto panów tu przysłał? - Kobieta nie wyglądała na przekonaną. - Robert de Longueville - odezwał się Erik cicho, jakby obawiał się podnieść głos. Wyraz twarzy dostojnej matrony natychmiast, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmienił się z podejrzliwego na radosny. - Bobby de Longueville! Na wszystkich bogów, jako przyjaciele Bobby'ego jesteście tu mile widziani! Klasnęła w dłonie i drzwi natychmiast otwarły się na całą szerokość, ujawniając stojących za nimi dwu muskularnych i uzbrojonych drabów. Kiedy odsuwali się na bok, Roo pomyślał, że stali tam dla zapewnienia damie bezpieczeństwa. - Jestem Jamila, wasza gospodyni... - przedstawiła się, otwierając kolejne drzwi. - A otóż i Dom pod Białym Skrzydłem. Pięciu gości otworzyło usta ze zdumienia. Szczęka opadła nawet Nakorowi, który w Kesh niejedno widział i niejednego doświadczył. Komnata wcale nie odznaczała się przepychem -