uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Raymond E.Feist - Cykl-Opowieść o wojnie z Wężowym Ludem (3) Furia Króla Demonów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Raymond E.Feist - Cykl-Opowieść o wojnie z Wężowym Ludem (3) Furia Króla Demonów.pdf

uzavrano EBooki R Raymond E.Feist
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 530 stron)

Raymond E. Feist FURIA KRÓLA DEMONÓW (Tłumaczył: Andrzej Sawicki)

Podziękowania Z powodów zbyt osobistych, by je tu szczegółowo wymieniać, winien jestem podziękowania następującym osobom: Williamowi Wrightowi, Lou Aronice i Mike'owi Greensteinowi za uporządkowanie chaosu i poprowadzenie programu w pożądanym kierunku. Adrianowi Zackheimowi za to, że wprowadził mnie do Hearst Books: Robertowi Mecoyowi za popychanie rzeczy we właściwym kierunku i za to, że okazał się najbardziej niezmordowanym przywódcą kibiców na świecie; Liz Perle McKenna za odrywanie się od bardzo wypełnionego pracą planu zajęć, by przekazywać informacje zagubionemu niekiedy autorowi; i Johnowi Douglassowi za dodawanie ducha w samą porę. Podczas tych lat chaosu wszyscy byli moimi redaktorami. Jenifer Brehl, memu wydawcy, za dotrzymywanie mi tempa i nie pozostawanie w tyle. Wszystkim pozostałym pracownikom Hearst Books/Avon, za pracę nad kolejnymi cyklami. Jonathanowi Matsonowi, ze zwykłych powodów. Moim dzieciom, Jessice i Jamesowi, za, a to, że codziennie pokazywały mi cuda. I mojej żonie, Kathlyn Starbuck, z wielu powodów, których nawet nie zdołałbym tu wyliczyć. Raymond E. Feist Rancho Santa Fe, Kalifornia czerwiec 1996

Postaci występujące w naszej opowieści: Acaila - przywódca eldarów z dworu Królowej Elfów Aglaranna - Królowa Elfów w Elvandarze, żona Tomasa, matka Calina i Calisa Akee - góral Hadati Alfred - kapral z Darkmoor Andrew - kapłan Ban-Ath z Krondoru Anthony - mag z Crydee Avery Abigail - córka Roo i Karli Avery Duncan - kuzyn Roo Avery Helmut - syn Roo i Karli Avery Karli - żona Roo, matka Abigail i Helmuta Avery Rupert „Roo” - młody kupiec z Krondoru, syn Toma Avery'ego Borric - Król Wysp, bliźniaczy brat Księcia Erlanda, ojciec Księcia Patricka Brook - pierwszy oficer „Królewskiego Smoka” Calin - dziedzic tronu Królestwa Elfów, przyrodni brat Calisa, syn Aglaranny i Aidana Calis - „Orzeł Krondoru”, osobisty agent Księcia Krondoru, Diuk Dworu, syn Aglaranny i Tomasa, przyrodni brat Calina Chalmes - przywódca magów ze Stardock d'Lyes Robert - mag ze Stardock de Beswick - kapitan armii królewskiej de Savona Luis - weteran, współpracownik Roo Dolgan - król krasnoludów Zachodu Dominie - opat Opactwa Ishapa w Sarth Dubois Henri - więzień z Bas-Tyra Duga - kapitan najemników z Novindusa Duko - generał armii Szmaragdowej Królowej Dunstan Brian - Mądrala, przywódca Szyderców, znany też pod imieniem Lysle'a Riggera Erland - brat Króla i Księcia Nicholasa, stryj Księcia Patricka Esterbrook Jacob - bogaty kupiec z Krondoru, ojciec Sylvii Esterbrook Sylvia - córka Jacoba

Fadawah - generał, Najwyższy Dowódca armii Szmaragdowej Królowej Freida - matka Erika, żona Nathana Galain - elf z Elvandaru Gamina - adoptowana córka Puga, siostra Williama, żona Jamesa i matka Aruthy Garret - kapral w kompanii Erika Graves Katherine „Kotek” - młoda złodziejka z Krondoru Greylock Owen - kapitan w służbie Księcia, późniejszy generał Gunther - czeladnik Nathana Hammond - porucznik armii królewskiej Hanam - mistrz wiedzy Saaurów Harper - sierżant w kompanii Erika Jacoby Helen - wdowa po Randolphie Jacobym, matka Nataly i Willema James - Diuk Krondoru, ojciec Aruthy, dziadek Jamesa i Dasha Jameson Arutha - Lord Vencar, Baron dworu Księcia i syn Diuka Jamesa Jameson Dashel „Dash” - młodszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Jameson James „Jimmy” - starszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Kaleid - mag, członek starszyzny Stardock Livia - córka Lorda Vasariusa Marcus - Diuk Crydee, kuzyn Księcia Patricka, syn Martina Martin - dawny Diuk Crydee, wuj Księcia Patricka, ojciec Marcusa Milo - właściciel gospody Pod Szpuntem w Ravensburgu, ojciec Rosalyn Miranda - czarodziejka, przyjaciółka Calisa i Puga Nakor Isalańczyk - gracz i mag, przyjaciel Calisa i Puga Nathan - kowal przy gospodzie Pod Szpuntem w Ravensburgu, dawny mistrz Erika, maż Freidy Nicholas - admirał Floty Zachodu, Książę Krwi, stryj Księcia Patricka Patrick - Książę Krondoru, syn Księcia Erlanda, kuzyn Króla i Księcia Nicholasa Pug - mistrz magii, Diuk Stardock, kuzyn Króla, ojciec Gaminy i Williama Reeves - kapitan „Królewskiego Smoka” Rosalyn - córka Mila, żona Rudolpha, matka Gerda Rudolph - piekarz z Ravensburga, mąż Rosalyn, przybrany ojciec Gerda Shati Jadów - sierżant z kompanii Erika Sho Pi - dawny towarzysz Erika i Roo, uczeń Nakora Subai - kapitan Królewskich Krondorskich Tropicieli Tithulta - arcykapłan Pantathian Tomas - wódz wojenny Elvandaru, małżonek Aglaranny, ojciec Calisa, dziedzic mocy Ashen-Shugar Vasarius - quegański szlachcic i kupiec

von Darkmoor Erik - żołnierz Szkarłatnych Orłów Calisa von Darkmoor Gerd - syn Rosalyn i Stefana von Darkmoor, bratanek Erika von Darkmoor Manfred - Baron Darkmoor, przyrodni brat Erika von Darkmoor Mathilda - Baronowa Darkmoor, matka Manfreda Vykor Karole - admirał Wschodniej Floty Królestwa William - Konetabl Krondoru, syn Puga, przybrany brat Gaminy, wuj Jimmy'ego i Dasha

Księga trzecia Opowieść szalonego boga Jesteśmy tkaczami muzyki, Co sny swoje ciągle ślą w dal. Błąkamy się u strumyków, Kamieni szukając wśród fal. Przegrani i zapomniani W miesiąca patrzymy twarz. I świata fundamentami Wstrząsamy raz po raz. Arthur William Edgar O'Shaughnessy Oda do junackiej młodości

Stephenowi A. Abramsowi, który wie więcej o Midkemii niż ja

Prolog PRZEŁOM Ściana zamigotała. W dawnej Sali Tronowej Jarwy, ostatniego Sha-shahana Siedmiu Narodów Saaurów, trzydziestostopowy mur kamieni wzniesiony naprzeciwko pustego tronu zadrżał, a potem znikł, rozpływając się w czarną pustkę. Zgromadzone w sali koszmarne stwory składały się niemal z samych kłów i wypełnionych jadem szponów. Niektóre miały pyski martwych zwierząt, skrzydła albo jelenie lub bycze rogi, inne budową przypominały ludzi. Wszystkie były potężnie umięśnione, złowrogie i podstępne - władały mroczną magią i miały naturę morderców. Mimo to teraz zamarły, przerażone tym, co wyłaniało się z przeciwnej strony nowo otwartej bramy. Demony wysokie jak drzewa przygięły łby do ziemi, usiłując stać się niewidzialnymi. Otwarcie portalu wymagało ogromnej ilości energii i przeklęci kapłani dalekiego Ahsartu od lat odpierali ataki demonów. Bariera pękła dopiero, gdy szalony Arcykapłan złamał pieczęć, pozwalając pierwszemu demonowi odbić miasto zwycięskim hordom Saaurów. Obecnie świat Shila niszczał, a resztki życia, jakie w nim pozostały, egzystowały jako prymitywne stwory na dnie mórz, pleśń rosnąca na skałach w górskich przepaściach lub drobne stworki kryjące się pod kamieniami. Wszystko, co było większe od najdrobniejszych owadów, zostało pożarte. Horda demonów przypomniała sobie uczucie głodu i wróciła do starego zwyczaju pożerania się nawzajem. Elita stłumiła jednak te wewnętrzne konflikty, kiedy przebito nowy portal z Shila do Piątego Kręgu, stwarzając tym samym możliwość komunikacji z najwyższym władcą królestwa demonów. Bezimienny demon stanął na obrzeżu tłumu wezwanych do niegdyś wspaniałej sali. Starając się nie zwracać na siebie uwagi, wyjrzał ostrożnie zza kamiennej kolumny. Niedawno schwytał wyjątkową duszę i przywłaszczył ją sobie, zyskując spryt i przebiegłość. W odróżnieniu od reszty swoich braci, przy zdobywaniu wartościowej siły życiowej i inteligencji odkrył przewagę podstępu nad brutalną siłą. Stojącym wyżej od siebie okazywał odpowiednią proporcję strachu i siły - dość czołobitności, by uznali, że mają go w ręku, ale tyle gróźb, by nie próbowali go pożreć. Gra była niebezpieczna i gdyby uczynił choć jeden fałszywy krok, gdyby choć raz zwrócił uwagę na swoją wyjątkowość, najbliżsi kapitanowie

hordy zniszczyliby go bezwzględnie, ponieważ jego umysł z wolna opanowywał „obcy” - on sam zaś miał dość świadomości, by zrozumieć, że staje się zagrożeniem dla swoich braci. Wiedział już, że mógłby bez wysiłku zniszczyć przynajmniej czterech z tych, którzy uważali się za lepszych od niego. Zbyt szybki awans mógłby jednak ściągnąć na niego niepożądaną uwagę. Podczas krótkiego życia widział przynajmniej kilkanaście takich „karier”, bezwzględnie unicestwionych przez któregoś z wielkich kapitanów - ci bowiem woleli zawczasu zabezpieczyć się przed konkurencją, chroniąc jednocześnie swoich faworyzowanych podoficerów. Bezimienny demon usłyszał cichy stłumiony głos. Wiedział, że to głos duszy, którą uwięził, i dobrze byłoby go zignorować. Z drugiej strony jednak głos ten zawsze mówił coś, co później okazywało się ważne. - Przyglądaj się! - usłyszał cichy szept albo swoją myśl. Kiedy migotliwa ściana rozstąpiła się, a potem znikła, otwierając przejście do ojczyzny demonów, komnatę wypełniła energia. Przetoka pomiędzy światami napełniała się powietrzem, aż podmuch wiatru uderzył obecnych w plecy. Demony intuicyjnie wyczuły obecność silniejszych od siebie - bliskość potężnego Tugora sprawiła, że Bezimienny niemal zemdlał z przerażenia. Sama osobowość władcy, emanująca przez rozdarcie w materii czasoprzestrzeni, sprawiła, że cofnął się niemal do poziomu bezmózgiego idioty. Wszyscy obecni padli na kolana i uderzyli czołami o kamienie - z wyjątkiem skrytego za kolumną Bezimiennego. Patrzył, jak Tugor staje naprzeciwko pustki, z której wydobył się pełen wściekłości i wrogości głos: - Znaleźliście drogę? - Owszem, o najpotężniejszy - odparł Tugor. - Przez rozdarcie posłaliśmy do Midkemii dwu naszych kapitanów. - Jak brzmi raport? - spytał głos z pustki. Bezimienny pomyślał, że oprócz tonów gniewnych i władczych, słychać w nim też chyba coś na kształt desperacji. - Dogku i Jakan nie złożyli raportu - odpowiedział Tugor. - Nie wiemy dlaczego. Podejrzewamy, że nie zdołali utrzymać portalu. - To poślijcie innych! - zagrzmiał Maarg, Władca Piątego Kręgu. - Nie przejdą do was, jeśli droga nie zostanie przetarta... Nie zostawiliście nic, co nadawałoby się do pożarcia. Następnym razem, Tugorze, kiedy otworzę przejście, zajrzę do ciebie osobiście i jeśli nie znajdę niczego innego, zjem twoje serce! - Komnatę wypełnił dźwięk zasysanego powietrza i portal zamknął się. Echo głosu Maarga huczało jeszcze przez chwilę pod sklepieniem, potem migotanie ściany ustało i po chwili po przejściu nie było śladu.

Tugor wstał i zawył z wściekłości. Demony ostrożnie i powoli usuwały się z zasięgu jego wzroku, gdyż nie była to najlepsza chwila, starając się nie zwrócić na siebie uwagi drugiego spośród najpotężniejszych członków swojej rasy. Tugor znany był z tego, że jednym kłapnięciem szczęk potrafił zerwać łeb z ramion tych, których potęga wzrosła na tyle, by mogli zagrozić jego pozycji. Mówiono także, że zbiera siły, by pewnego dnia rzucić wyzwanie Maargowi. - Kto pójdzie następny? - zwrócił się do pozostałych demonów. Nie wiedząc, czemu tak postępuje, Bezimienny wysunął się do przodu. - Ja, panie. Na podobnym do rogatej końskiej czaszki obliczu Tugora, zwykle pozbawionym niemal wszelkiego wyrazu, odbiło się coś na kształt zaskoczenia. - Kim jesteś, maleńki głupcze? - Nie mam jeszcze imienia, panie - odpowiedział Bezimienny. Dwoma długimi krokami Tugor pokonał dzielącą ich odległość, rozepchnął kapitanów i niczym wieża stanął nad małym demonem. - Wysłałem tam kapitanów, a oni nie wrócili. Dlaczego sądzisz, że uda ci się tam, gdzie zawiedli potężniejsi od ciebie? - Bo jestem słaby i przywykłem do tego, by się kryć i obserwować - odpowiedział spokojnie Bezimienny. - Będę zbierał wszelkie pożyteczne wiadomości, ukrywał się i gromadził siły, aż zbiorę ich tyle, że będę mógł ponownie otworzyć portal z tamtej strony. Tugor umilkł na chwilę, jakby rozważając to, co usłyszał, a potem zamachnął się łapą i uderzył Bezimiennego, posyłając go przez całą salę ku ścianie. Demon miał małe skrzydła, niezdolne jeszcze do podtrzymania go w locie, i przy uderzeniu o mur poczuł się tak, jakby je właśnie połamał. - Co za zuchwałość - warknął Tugor rozwścieczony do granic możliwości. - Poślę ciebie - zwrócił się do najpotężniejszego kapitana. A potem obrócił się i chwycił kolejnego, rozdzierając mu gardło. - A to niech będzie przestrogą dla reszty z was... za to, żeście nie okazali dość odwagi! Niektóre z demonów, głównie te ze skraju grupy, rzuciły się do ucieczki, pozostałe padły na pyski, zdając się na wolę Tugora. Ten usatysfakcjonowany zabójstwem sycił się przez chwilę odbieranym życiem i energią, a potem odrzucił bezużyteczny ochłap. - Ruszaj! - zwrócił się do swego kapitana. - Portal znajduje się na dalekich wzgórzach, ku wschodowi. Strzegący go powiedzą ci wszystko, co potrzebne, byś bezpiecznie wrócił... Jeśli ci się uda i jeśli się nadasz. Wróć... a ja odpowiednio cię wynagrodzę.

Kapitan pospiesznie wybiegł z sali. Bezimienny demon zawahał się, a potem pomknął za nim, ignorując gwałtowny ból w grzbiecie. Jeśli będzie miał dość pożywienia i czasu, skrzydła same się zagoją. Kiedy wybiegał z pałacu, dwukrotnie próbowały zatrzymać go mniejsze, opętane głodem demony. Zabił je szybko i wchłonął ich energię, co stłumiło ból skrzydeł i wyzwoliło - jak to już bywało - nowe myśli i idee w jego głowie. Nagle zrozumiał, po co podąża za kapitanem posłanym do ponownego otwarcia przetoki między światami. Głos, który jeszcze nie tak dawno wydobywał się z noszonej przez niego na szyi buteleczki, teraz zabrzmiał w jego głowie: „Wytrzymamy... wytrzymamy... potem natężymy siły i uczynimy to, co musi być uczynione”. Mały demon podążył do miejsca, gdzie znajdowało się przejście pomiędzy światami i gdzie schroniła się ostatnia horda Saaurów. Bezimienny dowiadywał się stopniowo rozmaitych rzeczy i wiedział już, że sprzymierzeniec zdradził demony, gdyż brama ta miała zostać otwarta, ale zatrzaśnięto ją z drugiej strony. Dwukrotnie otwierano ją siłą, zaraz potem jednak zamykała się, kapłani bowiem używali przeciwnych zaklęć, by utrzymać pieczęcie w mocy. Ogarnięty furią Tugor zabił przynajmniej tuzin potężnych popleczników, gdyż rozjuszyła go niemożność wysłania hordy swych poddanych na drugą stronę. Kapitan dotarł do portalu, otoczonego przez kilkanaście innych demonów. Mały Bezimienny ukrył się tuż obok, niezauważony przez nikogo. Portal był rozległą, niewyróżniającą się niczym szczególnym płaszczyzną pełną błota i trawy, zgniecionej po przejściu tysięcznych stad koni i jaszczurzych jeźdźców, którym towarzyszyły ich żony i dzieci. Większość źdźbeł trawy sczerniała od dotknięć stóp demonów, tu i ówdzie jednak widać było jeszcze pasma zieleni. Jeśli przetoka pozostałaby tu dłużej, nawet i te mizerne ślady życia uniknęłyby pochłonięte przez głodne demony. Kapitan zmrużył oczy i poczuł osobliwe, prawie niezauważalne drżenie powietrza nad dawną łąką. To, co Saaurowie i inne rasy zwały magią, dla demonów było jedynie krążeniem czy zmianą stanu energii życiowej - i dlatego niektóre z nich podczas przekraczania przetoki ginęły. Dopóki nie zdjęto pieczęci z drugiej strony, przejście można było otworzyć tylko na kilka chwil i poświęcano życie wielu demonów, by ten stan utrzymać choćby przez dwie lub trzy sekundy. Żaden z demonów nie był skłonny do poświęcenia życia - takie bohaterstwo było przeciwne ich naturze - wszystkie jednak panicznie bały się Maarga i Tugora. Każdy też liczył na to, że najwyższą cenę zapłaci kompan, on sam zaś przeżyje, by sycić się nagrodą. - Otwórzcie! - rozkazał kapitan.

Demony, którym wydano polecenie, łypnęły niespokojnie jeden na drugiego. Wiedziały, że podczas próby zginie kilka z nich. W końcu otworzyły swe umysły i zaczął się przepływ energii. Mały demon spojrzał uważnie i w pewnej chwili dostrzegł lśnienie powietrza. Przetoka zaczęła się uchylać. Kapitan przysiadł, szykując się do skoku, gdy portal na krótko się otworzy. Podczas skoku kapitana, gdy niektóre demony padały na ziemię z okropny m wyciem, Bezimienny jednym susem ulokował się na jego karku. Zaskoczony stwór zawył z wściekłości i upokorzenia - i w tejże chwili obaj znaleźli się w przetoce. Zajadłość ataku pomogła małemu demonowi przemóc dezorientację, która zwiększyła zaskoczenie (i przestrach!) kapitana. Kiedy obaj wyłonili się z przejścia po przeciwnej stronie, trafiając do rozległej i mrocznej sali, mały demon zebrał wszystkie siły i wgryzł się w podstawę czaszki kapitana. Był to najsłabszy punkt potężnego skądinąd wroga. Bezimienny poczuł natychmiastowy przypływ energii, kapitan zaś wściekłym rykiem wyraził swój ból i strach. Smagał mrok łapami, daremnie usiłując strącić zabójcę z karku. Potem rzucił się wstecz, próbując zmiażdżyć go o skałę - przeszkodziły mu w tym jednak jego własne, potężne skrzydła. Po chwili kapitan opadł na kolana. W tym momencie Bezimienny pojął, że zwyciężył. Wypełniła go taka ilość energii, że poczuł, iż rozpiera go ona do granic możliwości. Był już potężniejszy niż ten, na którym żerował. Wsparł potężne łapy - dłuższe i znacznie lepiej umięśnione niż przed chwilą - na kamieniu i podniósł niknącą w oczach ofiarę. Potężny jeszcze niedawno kapitan pojękiwał cicho, wciąż tracąc siły. Wkrótce było już po wszystkim. Zwycięski demon zachwiał się lekko, niemal pijany od wchłoniętej mocy. Żaden pokarm czy napitek, żadne mięsiwo czy owoce nie dałyby mu tej dzikiej, upajającej go teraz satysfakcji. Chciałby mieć teraz przez sobą zwierciadło Saaurów, wiedział bowiem, że jest przynajmniej o dwie głowy wyższy niż przed chwilą. I czuł, że na grzbiecie rosną mu skrzydła, które już niedługo będą mogły ponieść go przez niebo. Coś go jednak zaniepokoiło. - Patrz i obserwuj! - Znów usłyszał ten obcy głos w mózgu. Odwrócił się i zmienił sposób patrzenia na świat, by przejrzeć otaczający go mrok. Rozległa sala zasłana była ciałami śmiertelnych stworzeń. Obok siebie leżeli Saaurowie i istoty zwące się Pantathianami... a także jeszcze jacyś zupełnie mu nie znani... mniejsi od Saaurów i więksi od Pantathian. Z energii życiowej tych stworów nie zostało już nic, więc szybko przestał zwracać na nie uwagę.

Pieczęcie znajdowały się na miejscu i nadal istniały bariery, które spowodowały śmierć demonów usiłujących przejść bez pomocy kompanów. Zbadawszy uważnie pieczęcie, odkrył, że łatwo mogli je usunąć ci, których przysłano tu przed nim. Ponownie przyjrzał się leżącym wszędzie ciałom i zdał sobie sprawę, że do odparcia poprzednich wysłanników użyto wielkiej magii. Potem zaczął się zastanawiać, co przydarzyło się jego braciom. Stwierdził, że gdyby polegli, walcząc, w rozległej sali powinna jeszcze zostać śladowa choćby ilość ich energii, a nie wyczuł żadnej. Zmęczony walką i oszołomiony niedawno przyswojoną mocą sięgnął po nią, by usunąć pieczęcie, i usłyszał w swej głowie głos: - Wstrzymaj się! Zawahał się i podniósł dłoń, by dotknąć buteleczki, którą nosił na szyi. Nie myśląc o konsekwencjach, otworzył ją i uwolnił zamkniętą wewnątrz duszę. Ta jednak, zamiast ulecieć ku duszom jej przodków, frunęła ku demonowi. Kiedy nowy umysł przejmował kontrolę nad jego ciałem, demon szarpnął się i zamknął ślepia. Tylko to, że atak nastąpił tuż po zwycięskiej bitwie, spowodowało, że Bezimienny poddał się żądaniu uwolnienia schwytanej duszy. Gdyby nie był oszołomiony nową mocą, przeciwnik nie pokonałby go tak łatwo. Umysł kontrolujący teraz ciało demona zachował nieco swej osobowości w fiolce i ponownie włożył zatyczkę. Część jego osobowości powinna pozostać oddzielona od demoniej, by trwać niczym swego rodzaju kotwica przeciwko żądzom i apetytom nosiciela. Nawet i w tym przypadku, z tą ostoją, opór przeciwko naturze nosiciela miał stać się nieustannym zmaganiem. Spoglądając swoimi nowymi oczami, powstały przed chwilą stwór bacznie zbadał zapory zaklęć przy portalu i zamiast je usunąć, zanucił prastare odwołanie się do magii Saaurów i wzmocnił osłony. Z pewną satysfakcją pomyślał o wściekłości Tugora, kiedy kolejnego posłańca do tego świata ogarną płomienie, których nic nie ugasi. Oczywiście nie zatrzyma to demonów na zawsze i jeśli im się nie przeszkodzi, kiedyś w końcu znajdą sposób na wtargnięcie do tego świata, ale dzięki tym zaporom nowy stwór zyskiwał trochę cennego czasu. Wsuwając szpony i prostując ramiona - które nagle wydały mu się za długie - stwór zaczął rozmyślać o trzeciej rasie, której przedstawiciele leżeli tu na ziemi. Ciekawe, czy byli sojusznikami, czy wrogami Pantathian i ich nieświadomych niczego kukiełek - Saaurów? Na razie jednak musiał odłożyć te rozważania. Nowy umysł, powstały z umysłu demona i schwytanej przezeń duszy, stopił się w jedność i przyswoił sobie nową, skrytą gdzieś w jego głębi wiedzę. Wyczuł, że po znajdujących się niedaleko kamiennych galeriach krążą jeszcze przynajmniej dwa bezmyślne demony. Wiedział, że Bezimiennego wędrującego

przez przetokę na karku kapitana chroniły zaklęcia zapór, które oszołomiły poprzednio wysłanych tu kapitanów, pozbawiając ich woli, przebiegłości i strącając niemal do poziomu zwierząt. Nowo powstały stwór wiedział jednak i to, że kiedy tamci pożrą kilkanaście ofiar, sycąc się ich energią życiową, przebiegłość i inteligencja wrócą do nich, a wtedy przypomną sobie o jaskini i portalu, po czym zniszczą zapory, otwierając drogę czarcim hordom. Przede wszystkim więc musiał je wytropić, by raz na zawsze zażegnać to niebezpieczeństwo. Potem trzeba będzie odszukać „Jatuka”. Stwór wypowiedział to imię łagodnym głosem. Tym światem będzie rządził syn ostatniego władcy hord Saaurów na Shila... a bezimienny stwór miał mu wiele do opowiedzenia. W miarę jak postępowało zjednoczenie umysłów, natura demona coraz silniej poddawała się kontroli drugiego umysłu. Ojciec Shadu - który teraz służył Jatukowi - przejął kontrolę nad ciałem demona i ruszył do tunelu. Hanam, ostatni z wielkich mistrzów wiedzy Saaurów, znalazł sposób na okpienie śmierci i zdrady, a teraz musiał znaleźć sposób na ostrzeżenie swego ludu przed największym z oszustw, grożącym - jeśli mu się nie przeciwdziała - zagładzie kolejnego ze światów.

Rozdział l KRONDOR Erik dał znak. Żołnierze klęczący w wąwozie nieco poniżej jego pozycji obserwowali, jak w milczeniu rozsyła ich na pozycje. Jego nowy kapral, Alfred, znajdujący się na drugim końcu linii odpowiedział znakiem, który Erik potwierdził kiwnięciem głowy. Każdy wiedział, co ma robić. Nieprzyjaciel rozbił obóz na względnie łatwej do obrony pozycji na północ od szlaku do Krondoru. Mniej więcej trzy mile dalej leżało miasteczko Eggly, cel, do którego zmierzali najeźdźcy. Przed zmierzchem zatrzymali się i rozbili obóz, Erik zaś był niemal pewien, że zaatakują tuż przed świtem. Ukrył swoich ludzi nieopodal i obserwował wroga z wyniosłości, zastanawiając się, co począć. Przypatrując się, jak rozbijają obóz, doszedł do wniosku, że - tak jak podejrzewał - nie grzeszą nadmiarem porządku i dyscypliny; kiepsko rozstawili pikiety, a wyznaczeni do nich ludzie zaraz rozpoczęli pogawędki z kompanami i przyglądali się własnemu obozowisku, zapominając niemal zupełnie o wypatrywaniu nieprzyjaciela. To, że bez przerwy patrzyli ku ogniskom, źle wróżyło ich zdolności zobaczenia czegokolwiek w mroku. Erik ocenił siłę i pozycję nieprzyjaciela, po czym podjął decyzję, że uderzy pierwszy. Przewaga liczebna była co prawda po stronie wroga - pięciu nieprzyjaciół przypadało na każdego z jego ludzi - on jednak mógł wykorzystać element zaskoczenia i miał lepiej wyszkolonych ludzi. To ostatnie mogło okazać się złudną nadzieją. Raz jeszcze zerknął na pozycje nieprzyjaciela. Doszedł do wniosku, że straże są tak samo mało czujnie, jak wtedy, gdy posyłał po swoich ludzi. Było jasne, że żołnierze nie przywiązują zbyt wielkiego znaczenia do swojej misji, jaką miało być zdobycie leżącego na uboczu miasteczka - główne siły poszły na południe ku Krondorowi. Erik postanowił dać im lekcję - na wojnie nie ma żadnych mniej znaczących misji. Gdy zobaczył, że jego ludzie zajęli wskazane im miejsca, zsunął się wzdłuż niewielkiego zagłębienia i wylądował niemal na odległość ramienia od znudzonego wartownika. Rzucił niewielki kamyk za żołnierza, ten zaś obejrzał się odruchowo. Zgodnie z przewidywaniami Erika, spojrzał ku obozowi, na ogniska, co go na chwilę oślepiło. - Co jest. Henry? - spytał siedzący przy najbliższym ognisku wartownik. - Nic - odpowiedział zagadnięty, odwrócił się i ujrzał stojącego przed sobą Erika.

Zanim zdążył zaalarmować towarzyszy, pięść byłego kowala trafiła go w łeb. Erik złapał padającego i ostrożnie ułożył na ziemi, by nie narobić hałasu. - Henry? - odezwał się żołnierz siedzący przy ognisku, próbując bezskutecznie dojrzeć coś w mroku, gdyż przed chwilą wpatrywał się w płomienie. - Mówiłem, że nic - odparł Erik, naśladując głos wartownika. Umiejętności imitacyjne zawiodły go jednak i strażnik otworzył usta, by zaalarmować kompanów, sięgając jednocześnie po miecz. Zanim jednak zdążył chwycić oręż, Erik dopadł go błyskawicznie, chwycił za kurtkę, pchnął w tył, przewrócił na ziemię i przyłożył sztylet do krtani. - Jesteś martwy. Ani mru-mru... Napadnięty spojrzał nań krzywo, ale kiwnął głową. - No, przynajmniej będę mógł zająć się swoją rybą - rzekł cicho. Usiadł i zaczął jeść. Dwaj jego towarzysze zamrugali, nie bardzo pojmując, co się dzieje, a Erik obszedł ognisko i „poderżnął” każdemu gardło, zanim zdążyli się zorientować, że zostali napadnięci. W tej samej chwili wokół obozu rozległy się wrzaski oznajmujące, że cała kompania Erika runęła na wroga, podrzynając gardła, przewracając namioty i wywołując ogromne zamieszanie. Jedyną rzeczą, jakiej nie zezwolił im stosować Erik, było używanie ognia. Kusiło go to co prawda, podejrzewał jednak, że Baron Tyr-Sog nie byłby zadowolony z powstałych szkód. Ruszył w głąb obozu, obezwładniając po drodze śpiących żołnierzy. Przeciął kilka linek od namiotów i napawał się wrzaskami wściekłości uwięzionych pod grubym płótnem przeciwników. W całym obozie rozbrzmiewały przekleństwa „zabijanych” i Erik z trudem krył rozbawienie. Natarcie było błyskawiczne - dwie minuty po wydaniu sygnału znalazł się w środku obozu „najeźdźców”. Dotarł przed namiot wodza w tej samej chwili, kiedy wybiegał z niego na poły zaspany Baron, dopinający rycerski pas z mieczem na nocnej koszuli, najwyraźniej bardzo niezadowolony z tego, że przerwano mu wypoczynek. - Co tu się dzieje? - zagrzmiał, zwracając się do Erika. - Pańska kompania, milordzie, wypadła z gry - oznajmił Erik, lekko dotykając piersi Barona swoim mieczem. - A pan jest martwy. Baron uważnie spojrzał na stojącego przed nim młodego, wysokiego człowieka o bardzo szerokich barach i szczupłej talii. Zbudowany był jak młody bóg kowalstwa. Miał co prawda, pospolite, nie wyróżniające się niczym rysy twarzy, ale ujmujący, przyjazny uśmiech. Blask pobliskiego ogniska rzucał czerwoną poświatę na jego jasne włosy.

- Bzdura - odpowiedział Baron. Jego pięknie utrefiona bródka i doskonale skrojona koszula nocna powiedziały Erikowi bardzo wiele o polowych doświadczeniach arystokraty. - Mieliśmy zaatakować Eggly jutro. - Nikt nas nie uprzedził o tym, że może się zdarzyć... coś takiego. - Mina Barona wyraźnie świadczyła, co myśli o „czymś takim”. - Gdybyśmy wiedzieli, podjęlibyśmy odpowiednie środki ostrożności. - Milordzie... - odparł Erik. - Chcieliśmy waszmości tylko coś udowodnić. - I bardzo dobitnie to udowodniliście - rozległ się głos z ciemności. W kręgu światła pojawił się Owen Greylock, Kapitan Rycerstwa Królewskiego Garnizonu Księcia Krondoru. W migotliwym świetle płomieni jego pociągła twarz i szczupła sylwetka wyglądały dość złowrogo. - Oceniam, że ty i twoi ludzie zabiliście lub unieszkodliwiliście niemal trzy czwarte żołnierzy. Ilu masz ludzi? - Sześćdziesięciu. - A ja mam trzystu! - wykrzyknął zafrasowany Baron. - I posiłki górali Hadati. - Żadnych Hadati tu nie widzę. - Erik rozejrzał się dookoła. - I tak powinno być - z mroku rozległ się kolejny głos, mówiący z lekkim, cudzoziemskim akcentem. Do obozu wkroczyła grupka mężczyzn odzianych w kilty i pledy. Nowo przybyli mieli związane na czubku głowy włosy opadające ciężkimi splotami na karki. - Usłyszeliśmy twoich ludzi, kiedy nas podchodzili - powiedział przywódca górali, patrząc na Erika, który miał na sobie czarną kurtkę bez oznak. - Kapitanie? - spróbował odgadnąć rangę rozmówcy. - Sierżancie - poprawił Erik. - Sierżancie - zgodził się mówca. Był wysokim wojownikiem odzianym w kilt i bezrękawnik. Nosił pled, który zapewniał Hadatim nieco ciepła w górach, rozwijany i w razie potrzeby zarzucany na ramiona. Miał regularne rysy twarzy i bystre, przenikliwe spojrzenie, które przywiodło Erikowi na myśl spojrzenie sokoła. W świetle ogniska jego cera wyglądała na prawie czerwoną. Młody sierżant nie musiał widzieć, jak góral posługuje się pałaszem. Wiedział, że ma przed sobą doświadczonego wojownika. - Usłyszeliście nas? - spytał. - Owszem. Twoi ludzie są dobrze wyszkoleni, mości sierżancie, ale my, Hadati, jesteśmy dziećmi gór. Pilnując naszych trzód, często śpimy na ziemi i wiemy, kiedy zbliża się grupa ludzi. - Jak cię zowią, panie?

- Akee, syn Bandura. - Musimy porozmawiać - rzekł Erik. - Protestuję, kapitanie! - wybuchnął Baron. - Przeciwko czemu? - spytał Greylock. - Przeciwko tej niespodziewanej akcji. Mieliśmy odegrać rolę najeźdźców i oczekiwaliśmy, że będziemy mieli do czynienia z miejscowym pospolitym ruszeniem i jednostkami specjalnego przeznaczenia w miasteczku Eggly. Nie powiedziano nam o nocnym ataku. Gdybyśmy wiedzieli, nie wzięlibyście nas tak łatwo! - grzmiał arystokrata. Erik spojrzał na Owena, który dał mu znak, by zebrał ludzi i odszedł, zostawiając mu ukojenie wzburzonych uczuć i zranionej dumy Barona Tyr-Sog. - Każ, panie, swoim ludziom zebrać rzeczy i odszukać mojego kaprala. To nieprzyjemny drab o imieniu Alfred. Niech mu powiedzą, że rankiem ruszacie z nami do Krondoru - powiedział, gestem prosząc Akee, by ten zajął miejsce u jego boku. - Baron się zgodzi? - spytał góral. - Prawdopodobnie nie - odparł Erik, odwracając się, by odejść. - Ale nikt go nie będzie pytał. Jestem człowiekiem Księcia Krondoru. Hadati wzruszył ramionami. - Wypuśćcie jeńców - zwrócił się do swoich towarzyszy. - Jakich jeńców? - spytał Erik. - Złapaliśmy kilku z tych, których wysłałeś na południe, mości sierżancie - uśmiechnął się Akee. - Podejrzewam, że ten twój drab jest wśród nich. Erik poczuł, że zmęczenie i napięcie towarzyszące całej nocnej awanturze zaczynają brać górę nad jego zwykle przyjaznym nastawieniem do świata. - Jeśli dał się złapać, gorzko tego pożałuje - mruknął i przeklął cicho. Akee wzruszył ramionami i zwrócił się do swoich ludzi: - Chodźmy się przekonać. - Zbierz ludzi na południowym krańcu obozowiska - polecił Erik jednemu ze swoich żołnierzy zwanemu Shane. Ten kiwnął głową i zaczął wykrzykiwać komendy do zbiórki. Erik poszedł za góralem i niedaleko obozu Barona zastał dwóch Hadati siedzących obok jego kaprala i pół tuzina najlepszych ludzi. - Co się stało? - spytał Alfreda. - Są dobrzy, sierżancie - westchnął Alfred, wstając. Wskazał dłonią na grań za nimi. - Musieli ruszyć w tej samej chwili, kiedy nas usłyszeli, bo byliśmy na tamtym zboczu... i mógłbym się założyć o wszystko, co mam, że nie daliby rady wyjść z obozu, przejść przez

grań, zaczaić się i zwalić nam na karki, jak schodziliśmy w dół. - Potrząsnął głową. - Zanim ich usłyszeliśmy, każdego z nas klepnięto po ramieniu. - Będziesz mi musiał powiedzieć, jak to zrobiliście - zwrócił się Erik do Akee. Ten wzruszył ramionami, ale nie odpowiedział. - Ci górale pójdą z nami - zwrócił się Erik do Alfreda. - Zabierz ich do obozu, a potem zbierajcie się do Krondoru. Alfred uśmiechnął się do Erika, zapominając o czekającej go w siedzibie garnizonu, prawdopodobnie bardzo nieprzyjemnej, rozmowie z sierżantem. - Gorąca strawa - powiedział. Erik musiał się zgodzić, że w istocie dobrze byłoby zjeść coś ciepłego. Ludzie byli zmęczeni i głodni. Cały miniony tydzień spędzili na manewrach i ćwiczeniach, jedząc po ciemku suchy prowiant. - Ruszajcie - powiedział tylko. Stojąc samotnie w mroku, po raz kolejny przypomniał sobie, co jest stawką w nadciągającej wojnie, i zadawał sobie pytanie, czy choćby setka takich ćwiczeń przygotuje lud Królestwa na to, co ma nastąpić. Zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie i tak nie będą przygotowani wystarczająco, ale cóż innego mógł zrobić? Wiedział, że w tych górach są także Calis, Książę Patrick, Konetabl William i inni dowódcy wykonujący z ludźmi podobne ćwiczenia, a pod koniec tygodnia odbędzie się rada, by zdecydować, czym jeszcze trzeba się zająć. - Wszystkim, wszystkim - powiedział do siebie. Zaraz też zrozumiał, że taki a nie inny nastrój wywołały w nim raczej głód i zmęczenie niż nieudana próba podejścia Hadati przez ludzi Alfreda. A potem uśmiechnął się. Jeśli górale z północnego Yabonu zdołali tak szybko przeskoczyć przez tamten grzbiet, dobrze będzie mieć ich po swojej stronie... a jeszcze lepiej w swoim oddziale. Doszedł do wniosku, że powinien przyłączyć się do Owena w jego zbożnym dziele udobruchania Barona Tyr-Sog, więc skierował się ku obozowi. Stojący na baczność żołnierze jak jeden trzasnęli obcasami o kamienne płyty dziedzińca i zamarli, gdy na podwyższeniu ukazał się Książę Krondoru. - Nieźle - mruknął Roo, zerknąwszy na swego przyjaciela Erika. Ten potrząsnął głową, nakazując mu zachowanie milczenia. Roo uśmiechnął się szeroko, ale był cicho, gdy Książę Patrick, władca Krondoru, odbierał honory od przedstawicieli pałacowego garnizonu. Obok Erika stał Calis, Kapitan osobistych gwardzistów Księcia, znanych szeroko pod nazwą Szkarłatne Orły.

Młodzieniec nieznacznie przestąpił z nogi na nogę niezadowolony z uwagi, jaka skupiła się na nim. Ci, którzy ocaleli z ostatniej wyprawy na odległe ziemie Novindusa, mieli odebrać nagrody i wyróżnienia za odwagę i wytrwałość w służbie. Erik nie był pewien, co się za tym wszystkim kryło, wiedział jednak, że wolałby po prostu zająć się swoimi obowiązkami. Powróciwszy z ćwiczeń w górach, spodziewał się, że zostanie wezwany na naradę. Calis poinformował go jednak, że po powrocie księcia Erlanda z wizyty, jaką składał swemu królewskiemu bratu, Borricowi, zaplanowano małą uroczystość wręczenia nagród - poza tym jednak nie bardzo wiedział, czego się spodziewać. Zerknął w bok i przekonał się, że jego Kapitan, Calis, także się niecierpliwi - najwyraźniej on też wolałby to wszystko mieć już za sobą. Renaldo, któremu także udało się wrócić, obejrzał się na Michę. Obaj towarzyszyli Calisowi podczas jego ucieczki z komnat Wężowych Kapłanów. Renaldo nadął się okropnie, gdy Książę przyznawał mu nagrodę - Biały Sznur Odwagi, który naszyty na rękaw jego kurtki miał przypominać ludziom o tym, że jej właściciel odznaczył się niemałą odwagą w służbie Króla i Kraju. Roo wypłynął do Novindusa na pokładzie jednego ze swoich największych i najszybszych statków, by przywieźć żołnierzy Królestwa do domu. Podczas podróży powrotnej Erik i jego towarzysze wypoczęli i odzyskali siły. Kapitan, tajemniczy osobnik, o którym mówiono, że jest półelfem, wyleczył całkowicie rany i obrażenia, jakie z pewnością spowodowałyby śmierć każdego człowieka. Dwaj jego starzy towarzysze, Praji i Vaja, zginęli od magicznych błyskawic - tych samych, które ugodziły w Calisa i spowodowały, że jego ciało wyglądało tak, jakby osmalił je smoczy ogień. Teraz z dużym trudem można byłoby zauważyć na nim zaledwie kilka blizn, a twarz i szyja zdradzały dawniejsze obrażenia tylko nieco jaśniejszą barwą opalonej skóry. Erik pomyślał, że chyba nigdy nie dowie się wszystkiego o człowieku, któremu służył. Przypomniawszy sobie o tajemnicach, spojrzał na swego drugiego towarzysza, który frapował go od kilku ostatnich lat - dziwacznego franta zwanego Nakorem. Ten stał nieco na uboczu, obserwując całą ceremonię z na poły drwiącym uśmieszkiem. U jego boku tkwił Sho Pi, niegdysiejszy mnich i żołnierz, który postanowił, że będzie uczniem starego przechery. Podczas ostatniego miesiąca obaj gościli w pałacu na osobiste zaproszenie Diuka Krondoru. Nakor nie zdradzał chęci powrotu do poprzedniego zajęcia, gdyż dobrze mu szło we wszystkich szulerniach Królestwa. Gdy Erik słuchał przemowy Księcia, który wyliczał zasługi każdego z nich, zastanawiał się, kto odda honory tym, co polegli, szczególnie zaś Bobby'emu de Longueville,

twardemu niczym stal, nieugiętemu i nieubłaganemu sierżantowi, któremu - bardziej niż komukolwiek innemu - zawdzięczał to, że stał się takim człowiekiem, jakim był. Poczuł łzę w oku, kiedy wspominał, jak w lodowatej pieczarze trzymał Bobby'ego w ramionach, podczas gdy płuca pchniętego mieczem sierżanta wypełniały się krwią. „Widzisz - zwrócił się w duchu do poległego - wyciągnąłem go stamtąd, jak kazałeś”. Ocierając łzę, zerknął na Kapitana i przekonał się, że Calis patrzy nań kątem oka. Nieznacznym ruchem głowy Kapitan dał mu znać, że wic, o czym młodzieniec myśli i że też pamięta o poległych przyjaciołach. Dłużąca się ceremonia nagle dobiegła końca, a oddziały garnizonowe skierowano do zajęć. William, najwyższy wódz sił zbrojnych Księstwa, skinął na Erika i pozostałych, każąc im pójść za sobą. - Książę prosi, byście przyłączyli się doń w jego prywatnej sali narad - zwrócił się do Calisa. Erik spojrzał na Roo, który wzruszył ramionami. Podczas podróży powrotnej wzajemnie opowiadali sobie nowiny. Wieść o tym, że jego najlepszy przyjaciel w ciągu ostatnich dwu lat stał się jednym z pierwszych kupców Krondoru i jednym z największych bogaczy Królestwa, Erik przyjął na poły ze zdziwieniem, na poły z rozbawieniem. Kiedy jednak na własne oczy zobaczył, że kapitan statku i cała załoga błyskawicznie rzucają się do wykonania każdego rozkazu Roo, zrozumiał, iż Rupert Avery, który w dzieciństwie był kimś niewiele lepszym od zwykłego złodziejaszka, a teraz zaledwie młodzieńcem, w rzeczy samej jest właścicielem okrętu. Sam opowiedział przyjacielowi o tym, co odkryli podczas ekspedycji, i nie potrzebował kryć wstrętu, a także grozy, jaką czuł, kiedy przyszło mu walczyć w wylęgarniach Pantathian. Roo był z tymi, którzy, jak Nakor i Sho Pi, towarzyszyli Erikowi i Calisowi w przedostatniej wyprawie na Novindus, i wiedział, z czym zetknął się przyjaciel. W miarę trwania podróży Erik dorzucał nowe, ponure szczegóły rzezi, jakiej dokonali wśród pantathiańskich samic i małych. Opowiedział też młodemu kupcowi o tajemniczym „trzecim graczu”, który spustoszył siedziby Pantathian daleko okrutniej niż mogliby to zrobić Calis i jego ludzie. Jeżeli węże nie miały wylęgarni jeszcze gdzieś - a wszystko wskazywało, iż to mało prawdopodobne - to obecnie jedynymi żyjącymi Pantathianami byli towarzysze Szmaragdowej Królowej. Gdy zostaną pokonani w tej ostatniej rozgrywce, znikną z powierzchni ziemi. Takiego losu z całego serca życzyli im obaj wywodzący się z Darkmoor przyjaciele.

Niedługo po tym, jak statek wpłynął do portu, przyjaciele rozstali się. Roo wrócił do pilnowania interesów, a Erik dwa dni później ruszył na ćwiczenia, gdzie miał ocenić jakość szkolenia przeprowadzanego z ludźmi w górach przez Jadowa Shati pod nieobecność Calisa. Nie bez satysfakcji odkrył, że ludzie dowodzeni przezeń podczas ostatniego tygodnia byli równie zdyscyplinowani i wyszkoleni jak ci, z którymi służył pod de Longueville'em. Wkraczając do pałacu, znów poczuł się nieswojo. Wstępował do siedziby władzy i za chwilę miał stanąć przed obliczem wielkich. Przed wyruszeniem na ostatnią wyprawę z Calisem służył w pałacu niemal przez rok, nie zapuszczał się jednak nigdy poza plac ćwiczeń i koszary. Dalej wchodził jedynie, gdy go wezwano, gdy potrzebował z biblioteki nowej książki dotyczącej taktyki czy strategii lub gdy musiał omówić jakiś inny aspekt sztuki wojennej z Konetablem Williamem. Nigdy nie czuł się w jego obecności swobodnie - w końcu człowiek ten był najwyższym wodzem Armii Zachodu. Z czasem przywykł do tego, że William poświęca mu całe godziny na dyskusje (przy piwie bądź szklaneczce wina) o tym, co obaj przeczytali, albo o tym, jakie zmiany trzeba wprowadzić w armii, którą zamierzali stworzyć. Gdyby jednak dano mu wybór, wolałby spędzać ten czas na placu ćwiczeń, w zbrojowni przy kuciu mieczy, doglądając koni w stajniach albo - co odpowiadałoby mu najbardziej - w polu, gdzie życie było proste i nie wymagało nieustannego myślenia o nadciągającej wojnie. W prywatnej alkowie Księcia - Erik pomyślał, że bardziej pasowałoby do niej określenie: niewielka komnata - zebrali się już inni. Młodzieniec dostrzegł suche oblicze Lorda Jamesa Diuka Krondoru i ciemną twarz Jadowa Shati, drugiego z sierżantów w kompanii Calisa. Erik spodziewał się, że Jadów zostanie niedługo - na miejsce nieżyjącego de Longueville'a - mianowany sierżantem szefem. Na stole wyłożono obficie płaty mięsa, sera, bochny chleba, owoce i warzywa. Na gości czekały też dzbany piwa, wina i mrożonych soków owocowych. - Rozgośćcie się - zaprosił Książę Krondoru, zdejmując koronę i płaszcz, które podał czekającemu obok paziowi. Calis wziął jabłko i wgryzł się w soczysty miąższ, a pozostali zaczęli zajmować miejsca przy stole. Erik skinął na Roo, który podszedł, by przystanąć obok. - Jak w domu? - spytał przyjaciela. - Dzieci... trochę mnie zaskoczyły - przyznał Roo. - Podczas tych paru miesięcy tak podrosły, że prawie ich nie poznałem. - Zamyślił się. - Moja nieobecność nie zaszkodziła interesom, choć nie poszło tak dobrze, jak chciałbym. Jacob Esterbrook trzykrotnie wystrychnął mnie na dudka. Jedna z tych transakcji kosztowała mnie małą fortunę.

- Myślałem, że jesteście przyjaciółmi - powiedział Erik, odgryzając kęs chleba i sera. - W pewnym sensie... - odpowiedział Roo. Chciał już wspomnieć Erikowi o swoim związku z córką starego, Sylvią Esterbrook, ale się rozmyślił, przypomniał sobie bowiem, że Erik ma dość tradycyjne poglądy na rodzinę i śluby wierności. - Lepszym określeniem na to, co mnie z nim łączy byłoby... „przyjazna rywalizacja”. Esterbrook opanował cały handel z Kesh i nie zamierza dopuścić nikogo do udziału w zyskach. - Roo, czy mógłbyś nas na chwilę opuścić? - spytał, podchodząc do nich Calis. - Oczywiście, Kapitanie - Rupert kiwnął głową i ruszył do stołu, by zająć się pałaszowaniem smakołyków. Calis poczekał, aż młody kupiec oddali się poza zasięg słuchu. - Eriku, czy Konetabl rozmawiał już dzisiaj z tobą? - Nie, Kapitanie. Byłem zajęty uzgadnianiem pewnych rzeczy z Jadowem... teraz, kiedy zabrakło Bobby'ego, ktoś musi... - wzruszył ramionami. - Rozumiem. - Calis odwrócił się i przywołał Lorda Konetabla, który zaraz do nich dołączył. - Masz swego człowieka - rzekł półelf, patrząc na Erika. - Calis i ja rozmawialiśmy o tobie, młodzieńcze - rzekł William, o którym Erik wiedział, że mimo podeszłego wieku wciąż należy do najlepszych jeźdźców i rębaczy w Królestwie. - Przy obecnym stanie spraw... mamy więcej stanowisk do obsadzenia niż zdolnych do tego ludzi. Erik rozumiał, o czym mówi Lord Konetabl, wspominając „obecny stan spraw”, ponieważ wiedział, że potężna armia gromadząca się za oceanem dotrze do brzegów Królestwa w czasie krótszym niż dwa lata. - To znaczy? - Chciałbym ofiarować ci miejsce przy sztabie - powiedział William. - Otrzymałbyś rangę Porucznika Rycerstwa w armii królewskiej i oddałbym ci dowództwo Krondorskich Ciężkich Kopijników. Masz podejście do koni... i myślę, że nie znajdę lepszego od ciebie do tej roboty. - Sir? - Erik spojrzał na Calisa. - Wolałbym, żebyś pozostał ze Szkarłatnymi Orłami - odparł Calis obojętnym tonem. - To zostaję - wypalił Erik bez namysłu. - Złożyłem obietnicę. - Tak myślałem - William uśmiechnął się kwaśno. - Ale musiałem zapytać. - Dziękuję za propozycję, sir - złagodził odmowę Erik. Czuję się zaszczycony. - Ty chyba używasz jakiejś magii - uśmiechnął się William do Calisa. - Temu chłopakowi niewiele trzeba, by stał się najlepszym taktykiem, jakiego spotkałem w życiu, a

jeśli przysiadłby fałdów, zostałby w ogóle najlepszym w historii, a ty marnujesz jego zdolności na koszarowym dziedzińcu, zmieniając go w zwykłego sierżanta brutala. Calis uśmiechnął się swoim charakterystycznym, na poły rozbawionym, na poły drwiącym uśmieszkiem, który Erik zdążył już polubić. - Akurat teraz bardziej potrzebujemy sierżantów brutali, którzy nauczą ludzi, jak trzymać broń, niż taktyków, Willy. Moi brutalni sierżanci nie są zresztą tacy sami jak twoi. - Masz rację, nie będę się spierał. - William wzruszył ramionami. - Ale kiedy tamci przyjdą, każdy z nas chciałby mieć przy sobie najlepszych. - Z tym ja nie będę się spierał. Gdy William odszedł, Calis spojrzał na Erika. - Dziękuję ci. - Złożyłem obietnicę - odparł powtórnie Erik. - Bobby'emu? - spytał półelf. Erik kiwnął głową. Twarz Calisa spochmurniała. - Cóż... wiedząc, czego Bobby mógłby od ciebie chcieć, od razu ci powiem, że potrzebny mi sierżant szef, a nie pielęgniarka. Uratowałeś mi życie, Eriku von Darkmoor, możesz więc uznać, że wypełniłeś swoje zobowiązanie wobec de Longueville'a. Jeśli kiedyś będziesz musiał wybrać pomiędzy moim życiem a przetrwaniem Królestwa, chciałbym abyś wybrał właściwie. Dopiero po chwili Erik w pełni pojął, co usłyszał. - Sierżant szef? - Zajmujesz miejsce Bobby'ego. - Ale Jadów jest z wami dłużej - zaczął Ravensburczyk. - Ty masz do tego smykałkę - przerwał Calis. - Jadów nie. Jest świetnym sierżantem - sam widziałeś, jak wyćwiczył tych nowych - ale promocja na wyższe stanowisko postawiłaby go w sytuacji, w której mógłby się nie sprawdzić. - Przez chwilę półelf uważnie patrzył na Erika. - William nie przesadzał, mówiąc o twoich zdolnościach taktycznych. Trzeba też rozwinąć u ciebie zacięcie operacyjne i strategiczne. Wiesz, co nadciąga, i wiesz, że gdy rozpoczną się walki, możesz trafić w miejsce, gdzie od twoich decyzji będzie zależało życie setek ludzi, którzy ci zaufają. Pewien stary isalański generał nazywał to „wyczuciem bitewnym”. Ludzie, którzy potrafią myśleć trzeźwo i nie tracą głowy, gdy dookoła wrze bitwa i panuje zamieszanie, nie rodzą się na kamieniu. Erik mógł jedynie przytaknąć. Wraz z innymi desperatami Calisa na jakiś czas przyłączył się do armii Szmaragdowej Królowej i wiedział, że kiedy na brzegach Królestwa wyląduje tamta banda najętych morderców, zapanuje chaos. W tym chaosie przetrwają jedynie najlepiej wyszkoleni i najbardziej zdyscyplinowani ludzie. I to na ich barkach

spoczną losy Królestwa i całej Midkemii, gdyż tradycyjnie walczące armie, nie zdziałają wiele. - Zgoda mości Kapitanie. Przyjmuję to stanowisko - rzekł wreszcie. Calis uśmiechnął się i położył dłoń na ramieniu Erika. - Nie miałeś wyboru, sierżancie szefie. Teraz sam będziesz musiał awansować kilku ludzi. Potrzebny nam jeszcze jeden sierżant, by zajął się szkoleniem... i kilku kaprali. - Alfred z Darkmoor - powiedział Erik. - Był kapralem i niezłym brutalem, zanim się zmienił pod moją komendą. Teraz jest już gotów do podejmowania odpowiedzialnych decyzji... w głębi serca będąc nadal awanturnikiem... a takich ludzi będziemy potrzebować, kiedy przyjdzie co do czego. - Masz rację - odparł Calis. - Jeśli już o tym mowa, przyda nam się każdy zawadiaka. - Myślę, że mamy paru ludzi, którzy się nadadzą - rzekł Erik. - Do wieczora przygotuję listę. Calis przytaknął. - Muszę porozmawiać z Patrickiem, zanim zaczniemy przyjmować nowych ludzi. Przepraszam cię. Gdy Roo zauważył, że Calis odszedł, znów zbliżył się do przyjaciela. - No i co... kogo promował, ciebie czy Jadowa? - spytał. - Mnie - odpowiedział Erik. - Serdeczne wyrazy współczucia - skomentował Roo awans przyjaciela i nagle się uśmiechnął. - Sierżancie szefie - dodał, uderzając młodzieńca w ramię. - A co z tobą? - spytał Erik. - Zacząłeś mi opowiadać o tym, co zastałeś w domu... Roo uśmiechnął się słabo i wzruszył ramionami. - Karli jest wciąż wściekła na mnie za to, że wyruszyłem za wami bez uzgodnienia wszystkiego z nią. Ma zresztą rację w tym, że dzieci mnie nie poznają - Abigail nazywa mnie co prawda tatusiem, ale mały Helmut tylko uśmiecha się niepewnie i coś tam gaworzy. - Westchnął. - Wiesz, prawdę mówiąc, to już Helen Jacoby powitała mnie serdeczniej. - No... sam mi mówiłeś, że jest twoją... dłużniczką. Mógłbyś ją z dziećmi wyrzucić na ulicę. Roo przez chwilę żuł owoc. - Raczej nie. Jej mąż nie uczestniczył w spisku przeciwko mnie. - Wzruszył ramionami. - Mam kilka pilnych spraw do załatwienia. Jason, Duncan i Luis nie przeprowadzali podczas mojej nieobecności żadnych ryzykownych operacji, a moi wspólnicy z Kompanii Morza Goryczy nie okradli mnie za bardzo. - Uśmiechnął się szeroko. - No, przynajmniej nie mam na nic dowodów. - Spoważniał znowu. - Wiem też, że ta armia,