uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 760 091
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 938

Raymond Khoury - Diabelski eliksir

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Raymond Khoury - Diabelski eliksir.pdf

uzavrano EBooki R Raymond Khoury
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 94 osób, 75 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 276 stron)

Raymond Khoury Autor Ostatniego templariusza, który dostał się na szczyty większości międzynarodowych list bestsellerów, a pierwsze miejsce na liście „The New York Timesa” najlepiej sprzedających się książek w twardej okładce okupował przez ponad trzy miesiące. Równie entuzjastycznie zostały przyjęte kolejne jego pozycje: Sanktuarium, Znak, Zbawienie templariuszy. Khoury jest także uznanym scenarzystą, m.in. przebojowego serialu BBC „Tajniacy” oraz „Budząc zmarłych” oraz producentem filmowym i lelewizyjnym. Mieszka w Londynie, z żoną i dwójką dzieci. Wszystkie jego powieści ukazały się w Polsce nakładem Wydawnictwa Sonia Draga. DIABELSKI ELIKSIR Niespodziewany telefon, Głos, którego nie słyszał od lat. Desperackie wołanie o pomoc, którego nie potrafił zignorować. I dwa krótkie słowa, które przewróciły jego życie do góry nogami. A gdyby istniał narkotyk wywołujący tak niezwykłe i niepokojące, doznania, że mógłby wstrząsnąć posadami zachodniej cywilizacji? I gdyby potężne siły stojące po obu stronach prawa o nim usłyszały, a później rozpoczęły bezwzględne poszukiwania, żeby go zdobyć? Agent FBI Sean Reilly i archeolożka Tess Chaykin stają do wyścigu z brutalnym bossem narkotykowego kartelu EI Brujo oraz władzami rządu USA. Kto pierwszy rozwikła dwie zagadki - jedną, liczącą kilkaset lat i drugą, całkiem niedawną, które mogą zepchnąć ludzkość na krawędź zagłady?

RAYMOND KHOURY DIABELSKI ELIKSIR Z języka angielskiego przełożył Zbigniew Kościuk Tytuł oryginału: THE DEVIL’S ELIXIR Kochanej mamie. Wiem, że uśmiechnie się zawsze, gdy ją zobaczy.

Dręczy nas lęk, że pewne sprawy powinny pozostać tajemnicą, że pewne dociekania są zbyt niebezpieczne dla śmiertelnych. Carl Sagan Albo jego hipotezy są wynikiem wielkiego błędu, albo zostanie okrzyknięty Galileuszem dwudziestego wieku. doktor Harold Lief O BADANIACH DOKTORA IANA STEVENSONA w „Journal of Nervous and Mental Disease”

Rozdział 1 DURANGO, WICEKRÓLESTWO NOWEJ HISZPANII (DZISIEJSZY MEKSYK) ROK 1741 Kiedy wizja się skończyła, a utrudzone oczy odzyskały jasność widzenia, Alvara de Padillę ogarnął strach. Jezuita zaczął się zastanawiać, jakie światy nawiedził, a targająca nim niepewność budziła jednocześnie przerażenie i osobliwą radość. Próbował się uspokoić, czując, jak krtań ściska się od wysilonego oddechu, a przyspieszone tętno dudni w skroniach. Po chwili otoczenie zaczęło odzyskiwać dawny kształt i uciszyło skołatanego ducha. Poczuł pod palcami słomę, którą wypchano materac, co upewniło go w przekonaniu, że powrócił z dalekiej podróży. Wyczuł coś dziwnego na policzkach i przesunął po nich palcami tylko po to, by się przekonać, że zwilgotniały od łez. Później zdał sobie sprawę, że wilgotny był także jego grzbiet, jakby nie polegiwał na suchym łożu, ale pośrodku kałuży. Ciekawe dlaczego? - pomyślał. Może tył habitu przesiąkł jego potem? Po chwili dotarło do niego, że także uda i łydki są mokre. Nie był już pewny, że od potu. Nie umiał pojąć, co się z nim stało. Próbował usiąść, ale miał wrażenie, jakby jego ciało opuściły wszelkie siły. Uniósł głowę z siennika, a gdy okazała się ciężka niczym ołów, złożył ją na słomianym posłaniu. - Odpocznijcie - rzekł mu Eusebio de Salvatierra. - Umysł i ciało potrzebują czasu, by odzyskać siły. Alvaro zamknął powieki, ale nie zdołał się otrząsnąć z szoku, który nim zachwiał. Nie uwierzyłby, gdyby mu powiedzieli, że doświadczy czegoś takiego. Jednak tak właśnie się stało. Było to denerwujące, budziło trwogę i… wprawiało w osłupienie. Z jednej strony bał się nawet o tym myśleć, z drugiej pragnął przeżyć wszystko raz jeszcze. Niezwłocznie powrócić w niepojęte rejony. Jednak surowa, zdyscyplinowana cząstka jego natury rychło odpędziła szaloną myśl, sprowadzając go na ścieżkę sprawiedliwości, której poświęcił całe życie. Podniósł głowę i spojrzał na Eusebia. Ksiądz uśmiechał się do niego, a jego oblicze promieniowało spokojem. - Przyjdę za godzinę lub dwie, kiedy powrócą wam siły. - Skinął z lekka głową dla dodania zachęty. - Jak na pierwszy raz świetnie sobie poradziłeś, stary przyjacielu. Zaiste znakomicie. Alvara ponownie ogarnął lęk. - Co mi uczyniłeś? Eusebio przyglądał mu się chwilę błogim wzrokiem, aby w końcu zmarszczyć czoło w

zamyśleniu. - Obawiam się, że otworzyłem przed tobą wrota, których nigdy nie zdołasz zamknąć. * * * Niemal dziesięć lat upłynęło od chwili, gdy obaj przypłynęli do Nueva España - Nowej Hiszpanii - po wyświęceniu na księży Towarzystwa Jezusowego, wysłani przez swoich przełożonych z Kastylii w celu kontynuowania dzieła polegającego na zakładaniu misji chrześcijańskich na nieznanych terenach, żeby ratować od wiecznego potępienia nieszczęsne, zbłąkane dusze tubylców pogrążone w mrocznym bałwochwalstwie i nikczemnych pogańskich praktykach. Zadanie, które przed nimi postawiono, stanowiło ogromne wyzwanie, nie było jednak wyjątkowe. Konkwistadorzy i franciszkanie, dominikanie i jezuiccy misjonarze zapuszczali się na ziemie Nowego Świata od ponad dwustu lat. Po licznych wojnach i buntach wiele rdzennych plemion przyjęło jarzmo kolonizatorów, zasymilowało się z kulturą Hiszpanów i mestizo*. [Hiszp. mieszaniec.] Nadal pozostało wszak dużo do zrobienia, a liczne plemiona czekały na nawrócenie. Z pomocą pierwszych nawróconych Alvaro i Eusebio wznieśli budynki misji w bujnej, gęsto zalesionej dolinie w głębi Sierra Madre Occidental, w sercu ziem ludu Wixaritari. Wraz z upływem czasu misja się rozrastała. Małe lokalne społeczności żyjące w izolacji od świata pośrodku dzikich gór i dolin jedna po drugiej przyłączały się do congregación. Księża nawiązali silną więź z wiernymi. Alvaro i Eusebio ochrzcili tysiące tubylców. W odróżnieniu od franciszkanów, którzy wzywali Indian do przyjęcia europejskiego stylu życia i zachodnich wartości, obaj kapłani postępowali zgodnie z tradycją jezuitów, pozwalając miejscowym zachować wiele obyczajów z okresu prekolumbijskiego. Nauczyli ich również, jak posługiwać się pługiem i siekierą, pokazali, jak nawadniać ziemię, uprawiać nieznane płody i udomawiać zwierzęta, co w znacznym stopniu zapewniło im samowystarczalność, a jezuitom przyniosło wdzięczność i powszechny szacunek. Pomogło także to, że w odróżnieniu od surowego i pryncypialnego Alvara, Eusebio był człowiekiem serdecznym i szczodrym. Jego bose stopy i ujmująca pokora skłoniły tubylców do nazwania go Motoliana, „człowiekiem ubogim”, a jezuita wbrew radzie Alvara przyjął nowe miano. Zyskał też wkrótce sławę cudotwórcy. Zaczęło się to od tego, że w okresie suszy gotowej zniszczyć nadchodzące zbiory Eusebio doradził tubylcom, żeby przeszli w uroczystej procesji do misyjnego kościoła, pośród modłów i gorliwego samobiczowania. Wkrótce po procesji nadeszły obfite opady, uwalniając miejscowych od lęków i przynosząc nadspodziewanie obfite plony. Cud ów powtórzył się kilka lat później, kiedy cały rejon cierpiał z powodu dużych opadów. Po zastosowaniu identycznego remedium także owa plaga ustała. W ten sposób sława Eusebia wzrosła, a wraz ze sławą otworzyły się kolejne drzwi. Drzwi, które lepiej, żeby na zawsze zostały zamknięte. Kiedy początkowo nieufni tubylcy zaczęli się przed nim otwierać, Eusebio poczuł jeszcze silniejszą ciekawość ich świata. Podróż misyjna z czasem przerodziła się w jawną wyprawę odkrywczą. Eusebio zaczął się coraz głębiej zapuszczać w lasy i wąwozy

przecinające niedostępne góry, wnikając w rejony, gdzie wcześniej nie postała stopa Europejczyka, i poznając plemiona, które zwykle witały przybyszów grotem strzały lub ostrzem włóczni. Nigdy nie powrócił z ostatniej wyprawy. Niemal rok po jego zniknięciu obawiający się najgorszego Alvaro wyprawił mały oddział złożony z tubylców, żeby odnaleźć zaginionego przyjaciela. Właśnie dlatego dziś tu byli, siedząc przy małym ognisku przed krytym strzechą plemiennym xirixi - domem boskich przodków -i rozmawiając o tym, co wydawało się niemożliwe. * * * - Czyście się zamienili w ichniejszego szamana? A może jestem w błędzie? Alvaro był nadal wstrząśnięty dziwnym widzeniem, choć jadło dodało sił jego członkom, a żar ogniska osuszył habit. Wydawał się silnie poruszony. - Pokazali mi więcej, niż mogę przekazać im w zamian - odrzekł Eusebio. Alvaro wybałuszył oczy ze zdumienia. - Na miły Bóg… brat przyjął ich metody, zaraził się ich bluźnierczymi ideami. - Pochylił się ku Eusebiowi ze strachem w oczach. - Posłuchaj mnie, księże… Eusebio, musisz położyć kres szaleństwu. Opuścić to miejsce i wrócić ze mną do misji. Eusebio spojrzał na przyjaciela i zrzedła mu mina. Tak, rad był, że ujrzał starego druha, ale cieszył się na myśl, iż będzie miał okazję podzielić się z nim swoim odkryciem. Teraz zastanawiał się, czy nie popełnił poważnego błędu. - Wybacz, ale nie mogę - odpowiedział spokojnie. - Jeszcze nie dziś. Nie mógł wyznać przyjacielowi, że nadal musi się sporo nauczyć od tych ludzi. Usłyszeć o sprawach, o których wcześniej mu się nie śniło. Był zaskoczony odkryciem - a właściwie powolnym i stopniowym odkrywaniem, mimo uprzedzeń głęboko zakorzenionych w wierze -jak silnie miejscowi byli związani z tą ziemią, z żywymi istotami, które zamieszkiwały ją razem z nimi, i emanującą z niej energią. Rozmawiał z Indianami o stworzeniu świata, o raju i upadku człowieka. Opowiadał o wcieleniu i odkupieniu. Oni zaś dzielili się z nim swoimi refleksjami. To, co usłyszał, wprawiło go w osłupienie, albowiem miejscowi uważali, że świat doczesny i mistyczny przeplatają się wzajemnie. To, co jemu wydawało się całkiem naturalne, oni mieli za nadprzyrodzone, to zaś, co dla nich było normalne - co uważali za prawdę - jemu jawiło się niczym myślenie magiczne. Przynajmniej początkowo. Bo teraz wiedział lepiej. Odkrył, że dzicy to ludzie szlachetni. - Przyjmowanie ich medicina, świętych wywarów - powiedział Alvaro - otworzyło

przede mną nowe światy. To, czego doświadczyłeś, jest zaledwie początkiem. Nie możesz oczekiwać, że zlekceważę tak wielkie objawienie. - Musisz to uczynić - nalegał Alvaro. - Ksiądz musi ze mną wrócić. Jeszcze dzisiaj, zanim będzie za późno. Nigdy więcej nie wolno nam o tym mówić. Eusebio zamrugał ze zdumienia. - Mam o tym nie mówić? Zastanów się, Alvaro. O czymże innym mielibyśmy rozmawiać?! To coś, co powinniśmy badać, starać się pojąć i opanować… a później przywieźć do ojczyzny i podzielić się tym z rodakami. Alvaro skrzywił się zdumiony. - Przywieźć do kraju? - spytał, wypluwając słowa z ust niczym truciznę. - Chcesz opowiedzieć ludziom o tym… o tym bluźnierstwie? - Bluźnierstwo, o którym prawisz, jest oświeceniem. To wyższa prawda, której powinieneś doświadczyć. Alvaro zadygotał z wściekłości. - Ostrzegam cię, Eusebio! - syknął. - Diabeł pochwycił cię w szpony, omamił swoim eliksirem! Bracie, grozi ci wieczne potępienie! Nie mogę bezczynnie na to patrzyć… nie opuszczę ciebie ani żadnego brata w wierze. Potrzebujesz zbawienia. - Już przeszedłem bramy niebios, przyjacielu - odrzekł spokojnie Eusebio. - Widok, który się stamtąd rozciąga, jest zaiste wspaniały. * * * Alvaro potrzebował pięciu miesięcy, żeby wysłać pismo do arcybiskupa i prałata wicekróla w mieście Meksyku, otrzymać odpowiedź i zebrać ludzi. W ten sposób dopiero z nastaniem zimy wrócił w góry na czele małej armii. Żeby powstrzymać przyjaciela. Żeby położyć tamę jego bezbożnym praktykom, używając wszelkich koniecznych środków. I zgromić diabła, zgromić jego podstępne zakusy i wybawić przyjaciela od wiecznego potępienia. Uzbrojone w łuki, strzały i muszkiety połączone siły Hiszpanów i Indian zaczęły się wspinać na pierwsze sierra stromymi, wyboistymi ścieżkami wysłanymi grubą warstwą splątanych gałęzi. Zimowe potoki przerwały szlaki wijące się niczym wąż w kierunku wierzchołków gór, zamieniając je w głębokie, kamieniste kanały. Gałęzie leżące w poprzek koryta jeszcze bardziej utrudniały pochód. Ostrzegano ich przed górskimi lwami, jaguarami i niedźwiedziami zamieszkującymi okolicę, ale jedynymi żywymi istotami, które napotkali, były nienasycone sępniki krążące nad ich głowami w oczekiwaniu na krwawą ucztę i skorpiony zakłócające ich niespokojny sen. W miarę posuwania się w górę chłód przybierał na sile. Nawykli do cieplejszego klimatu Hiszpanie źle znosili ziąb. Całe dnie pokonywali wilgotne, skaliste zbocza, a nocą kulili się z zimna na biwakach, grzejąc się przy ognisku, aż w końcu, z mozołem

pokonując kilometr za kilometrem, dotarli do gęstego lasu, w którym znajdowała się wioska, gdzie Alvaro pozostawił Eusebia. Ku swojemu zaskoczeniu odkryli, że ścieżki wijące się między drzewami zostały zatarasowane przez olbrzymie kłody drewna, najwyraźniej umieszczone tam przez tubylców. Obawiając się zasadzki, dowódca nakazał swoim ludziom zwolnić tempo marszu, wydłużając ich cierpienia, dodatkowo nadwerężając nerwy i oczy wypatrywaniem nieprzyjaciela między gęstymi, ponurymi drzewami. Wreszcie po trzech tygodniach trudów i mozołów dotarli do wioski. Nie znaleźli w niej nikogo. Indianie i Eusebio zniknęli. Alvaro nie ustąpił. Przynaglił swoich do dalszego marszu. Miejscowi tropiciele poprowadzili ich ścieżkami plemienia wijącymi się przez wzgórza, aż czwartego dnia dotarli do głębokiego barranca*, [Hiszp. wąwóz.] którego dołem płynął spieniony potok. Przeciwległe zbocza wąwozu łączył kiedyś most z lin i drewna. Okazało się, że został zniszczony. Przejście na drugą stronę odcięto. Alvaro spoglądał na powrozy dyndające nad krawędzią urwiska, pogrążony w gniewie i rozpaczy. Nigdy więcej nie ujrzał przyjaciela.

Rozdział 2 MEKSYK PIĘĆ LAT TEMU - Naciśnij pieprzony spust i zwiewaj! - warknął Munro. - Musimy się zmywać! ALE JUŻ! Powiedz mi coś, czego nie wiem. Rozejrzałem się wokół, słysząc trzy pojedyncze strzały i dłuższą serię, która odbiła się echem od ścian budynku. Chwilę później doleciały mnie głuche odgłosy i w słuchawkach rozległo się chrapliwe rzężenie. Trafili jednego z ósemki naszych. Zamarłem bez ruchu, próbując stawić czoło instynktom pragnącym wziąć nade mną górę. Spojrzałem na mężczyznę, który skulił się obok mnie. Jego spocona twarz zastygła w grymasie bólu wywołanym obficie krwawiącą raną uda. Wargi mu dygotały, wybałuszył oczy ze strachu, jakby wiedział, co go czeka. Zacisnąłem dłoń na kolbie. Czułem, jak mój palec zawisł nad spustem, dotykając go z wahaniem, jakby cyngiel został wykonany z rozgrzanego do czerwoności żelaza. Munro miał rację. Trzeba się zwijać, zanim będzie za późno, ale… Od ścian odbiły się echa kolejnych salw. - Nie po to nas tu wysłali! - zachrypiałem do mikrofonu, skupiając wzrok na rannej zdobyczy. - Muszę spróbować… - Co?! - warknął Munro. - Chcesz go stamtąd wynieść? Bawisz się w cholernego supermana?! - W słuchawce dała się słyszeć przeciągła eksplozja. Uderzyła w bębenki uszu jak wiertarka udarowa, a później ponownie usłyszałem jego maniakalny głos. - Po prostu sprzątnij sukinsyna, Reilly! Pospiesz się! Wiesz, co zrobił! „W porównaniu z nią metamfetamina wyda się nudna jak aspiryna”, nie pamiętasz?! Przejmujesz się tym śmieciem?! Chcesz go puścić? W ten sposób naprawisz świat? Nie sądzę. Nie chcesz mieć faceta na sumieniu! Ani ja! Przyjechaliśmy, żeby wykonać robotę! Otrzymaliśmy rozkazy! Prowadzimy wojnę, a ten człowiek to wróg! Przestań mi chrzanić o sprawiedliwości, zastrzel drania i zbierajmy się stąd! Nie będę czekał dłużej! Jego słowa odbiły się rykoszetem we wnętrzu mojej czaszki, kiedy kolejna seria przesunęła się po tylnej ścianie laboratorium. Rzuciłem się na podłogę, czując wokół siebie deszcz odłamków szkła i kawałków drewna. Spojrzałem na naukowca. Munro ponownie miał rację. Nie mogłem go zabrać ze sobą. Był zbyt ciężko ranny, a na karku mieliśmy małą armię nafaszerowanych koką banditos. Jasna cholera! Nie tak miało być! Mieliśmy przeprowadzić szybkie, chirurgiczne wyłuskanie. Pod osłoną ciemności ja, Munro i sześciu innych świetnie wyszkolonych ludzi z grupy uderzeniowej OCDETP, federalnej jednostki stworzonej z myślą o skoordynowaniu działań jedenastu różnych

agencji, w tym FBI, dla której pracowałem, oraz DEA, którego agentem był Munro - mieliśmy przeniknąć do budynku, odnaleźć McKinnona i wyprowadzić go na zewnątrz. McKinnona i jego zespół badawczy. [ Organized Crime Drug Enforcement Task Force - Jednostka Operacyjna do Zwalczania Zorganizowanego Handlu Narkotykami.] Prosta operacja, szczególnie przeniknięcie do środka. Sęk w tym, że operację zorganizowano w pośpiechu, po nieoczekiwanym telefonie McKinnona. Nie mieliśmy czasu, żeby zaplanować akcję jak należy, a dane wywiadowcze na temat narkotykowego laboratorium na odludziu, które udało się zdobyć, były bardzo skąpe, choć mimo to sądziłem, że mamy spore szanse. Po pierwsze, byliśmy świetnie wyposażeni - mieliśmy pistolety maszynowe z tłumikiem, noktowizory i kamizelki z kevlaru. Po drugie, przeprowadziliśmy kilka udanych akcji na inne tajne laboratoria od czasu, gdy cztery miesiące temu przyjechaliśmy do Meksyku. Szybkie wejście i szybkie wyjście. Czysta robota. Wejście udało się popisowo. Tylko że za pięć dwunasta McKinnon spłatał nam figla. Munro dostał świra i postrzelił faceta w udo, przez co spieprzył fazę wyjścia. Rozpoznałem oszalałe hiszpańskie okrzyki. Banditos byli coraz bliżej. Musiałem coś zrobić. Jeszcze chwila zwłoki i zostanę schwytany, a trudno było mieć złudzenia, do czego to wszystko doprowadzi. Będą mnie torturować, urządzą mi istne piekło. Z jednej strony, żeby zdobyć informacje, z drugiej - dla zabawy. Na koniec wyciągną piłę łańcuchową, obetną głowę i ułożą na kolanach do fotografii. Najgorsze było to, że moja mężna śmierć okazałaby się całkowicie bezsensowna. McKinnon w dalszym ciągu uprawiałby swój proceder. Niesławny proceder, wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi. W słuchawce ponownie zatrzeszczał głos Munra, hucząc we wnętrzu mojej czaski. - Jak chcesz! Możesz spieprzyć całą operację! Masz to na swojej głowie, Reilly! Ja spadam! Wtedy przyszło olśnienie. Jakby pierwotny instynkt zlekceważył wszelkie wewnętrzne sprzeciwy, odsunął na bok ludzkie uczucia i zwyczajnie przejął nade mną kontrolę. Przyglądałem się chłodnym wzrokiem, jakbym się znajdował poza własnym ciałem, jak płynnie unoszę rękę niczym robot, umieszczam lufę między przerażonymi oczami McKinnona i naciskam spust. Głowa chemika odleciała w tył, a ciemna masa mózgowa opryskała szafkę za jego plecami. Mężczyzna osunął się na bok jak bezwładna, pozbawiona życia masa z ciała i kości. Nie musiałem strzelić drugi raz, żeby się upewnić. Wiedziałem, że facet nie żyje. Przez sekundę zatrzymałem na nim wzrok, a później rzuciłem do mikrofonu: - Wychodzę! - Wziąłem głęboki wdech, odbezpieczyłem dwa granaty zapalające i cisnąłem w stronę pistoleros, którzy mnie ścigali, a później skoczyłem na równe nogi, pozostawiając za plecami ścianę ognia i pędząc ile sił w nogach w kierunku wyjścia.

Zatrzymałem się na chwilę przy tylnych drzwiach laboratorium i obejrzałem się ostatni raz. Kiedy wypadłem na zewnątrz, z budynku buchnęły wysokie płomienie.

Rozdział 3 LOS ANGELES, KALIFORNIA SZEŚĆ MIESIĘCY WCZEŚNIEJ Hank Corliss siedział w swoim narożnym gabinecie na dziewiętnastym piętrze Budynku Federalnego imienia Edwarda R. Roybala. Gapił się w monitor i uśmiechał na myśl o najnowszych informacjach wywiadowczych, które udało się zdobyć. Odchylił się w fotelu i odwrócił w stronę okna, marszcząc brwi na widok swoich dygoczących palców. To on. Znowu. Corliss zacisnął pięści i wykonał kilka długich, głębokich oddechów, próbując opanować narastającą wściekłość. Muszę coś zrobić. Muszę położyć temu kres. Muszę go zmusić, żeby za wszystko zapłacił. Knykcie zbielały jak kość. Corliss - agent specjalny kierujący placówką DEA w rejonie Los Angeles i szef grupy OCDE - odwrócił się i spojrzał na plazmowy ekran stojący naprzeciw biurka. Chociaż od ostatniego aktu przemocy, którego dopuścił się ten łotr, minęły cztery dni, w eterze nadal huczało. Kolejne doniesienia przerodziły się w bezustanne powtórki. Stacje telewizji kablowej rozbijały fakty na coraz bardziej bezsensowne i pozbawione znaczenia składowe. Westchnął głęboko i wygodniej usadowił się w fotelu, czując znajomy ból kręgosłupa. Zamknął oczy, próbując o nim zapomnieć i rozmyślając o tym, co przed chwilą przeczytał. Do napadu doszło na wybrzeżu, na południe od biura Corlissa, w Schultes Ethnomedicine Institute. Leżący pięćdziesiąt kilometrów na północny zachód od Santa Barbara ośrodek z widokiem na ocean był supernowoczesnym centrum badawczym, w którym prowadzono eksperymenty w celu odkrycia nowych leków na wszelkiego rodzaju dolegliwości - a ściśle mówiąc, odzyskania dawnych leków, które poszły w zapomnienie. Jego naukowcy - lekarze i farmakolodzy, botanicy i mikrobiolodzy, neurobiolodzy i lingwiści, antropolodzy i oceanografowie - przemierzali kulę ziemską w poszukiwaniu żyjących w izolacji plemion, spędzając z nimi czas i zapoznając się z ich lekarstwami w nadziei, że zdołają wpaść na trop starożytnego leku lub terapii, którą tubylcy przekazywali z pokolenia na pokolenie. Ośrodek zatrudniał światowej klasy lekarzy i naukowców będących jednocześnie podróżnikami i ludźmi żądnymi przygód. Jednym słowem, prawdziwych twardzieli pokroju Indiany Jonesa, których umiejętności przetrwania przydawały się podczas dalekich wypraw w lasy deszczowe Amazonii lub wspinania, do spragnionych tlenu wiosek położonych w wysokich Andach.

Niestety tamtego feralnego poniedziałku umiejętności przetrwania okazały się zupełnie nieprzydatne. Około dziesiątej rano dwa SUV-y podjechały do bramy instytutu. Strażnik został zabity strzałem w głowę. Wozy bez przeszkód wjechały na teren ośrodka i zatrzymały się przed głównymi laboratoriami. Pół tuzina uzbrojonych mężczyzn wpadło jakby nigdy nic do budynku, zasypując pomieszczenia gradem pocisków z pistoletów maszynowych o krótkich lufach. Pojmali dwóch pracowników badawczych i wyprowadzili na zewnątrz. Kolejny strażnik natknął się na nich przypadkowo, kiedy wychodzili. W wyniku wymiany ognia zginął ochroniarz oraz jeden z pracowników instytutu, który znalazł się na linii strzału. Trzy inne osoby zostały ranne, w tym jedna ciężko. Chwilę później porywacze i ich ofiary zniknęli. Do tej pory nie przekazano żadnego żądania okupu. Corliss nigdy się go nie spodziewał. Detektywi, którzy przybyli na miejsce strzelaniny, przypuszczali, że za porwaniem i krwawą strzelaniną stali handlarze narkotyków. Naukowcy wyciągnięci z laboratorium pod gradem kul nie zostali porwani przez pracowników koncernu Pfizer lub Bristol- Myers. Posiadali umiejętności wysoko cenione na dzikich rubieżach nielegalnego handlu narkotykami. Na rubieżach, które zmieniały się z dnia na dzień, i to wcale nie na lepsze. Początkowo chodziło o zwerbowanie ludzi mających odpowiednią wiedzę techniczną, żeby zorganizowali masową produkcję syntetycznych narkotyków - chemików, którzy potrafiliby wyprodukować metamfetaminę z pochodnych substancji chemicznych, efedryny lub pseudoefedryny, nie wylatując w powietrze w trakcie wspomnianego procesu. Po zaostrzeniu zasad sprzedaży podstawowych składników chemicznych - ku utrapieniu lobbystów wielkich firm farmaceutycznych - trzeba było znaleźć alternatywę. Corliss do dziś pamiętał aresztowanie amerykańskiego chemika w Guadalajarze, w którym brał udział przed kilkoma laty, w czasie gdy kierował biurem DEA w Mexico City. Facet, zgorzkniały bezrobotny nauczyciel chemii, pracował dla karteli narkotykowych. Zbił małą fortunę, kombinując, w jaki sposób przy użyciu legalnych, dostępnych w handlu odczynników wyprodukować pochodne metamfetaminy. Premia w postaci gotówki, kobiet, gorzały i oczywiście narkotyków stanowiła korzyść uboczną, bijąc na łeb sprawdzanie prac uczniów i użeranie się z dyrekcją ogólniaka, w którym kiedyś pracował. Oprócz opracowywania i wytwarzania narkotyków naukowcy okazali się bezcenni w obmyślaniu pomysłowych sposobów szmuglo-wania ich przez granicę. Jedna z grup Corlissa niedawno przechwyciła dostawę ukrytą w ładunku boliwijskich ziemniaków w proszku. Naukowcy agencji potrzebowali kilku tygodni, aby odkryć, że do proszku dodano dwie tony kokainy. Miesiąc później w dostawie oleju sojowego wykryto kolejną żyłę złota. Substancje chemiczne miały tajemnicze, ukryte właściwości. Poznawanie i wykorzystywanie ich w oryginalny sposób mogło diametralnie zmienić sytuację i przynieść miliardy dolarów zysku kartelom narkotykowym. Stąd zapotrzebowanie na jajogłowych i specjalistów od technologii.

No i porwania. Do tej pory śledczy znaleźli niewiele śladów. Nie było żadnych podejrzanych, a nagrania z kamer wideo oraz zeznania świadków pozwoliły określić napastników jako muskularnych białych mężczyzn. Na tym koniec, bo sprawcy mieli czapki i maski na twarzach. Jeden ze świadków posunął się krok dalej, określając ich mianem „członków gangu motocyklowego”. Nie oznaczało to wielkiego przełomu, bo w południowej Kalifornii bezkarnie szalały liczne motocyklowe gangi, biorąc udział w handlu narkotykami - to właśnie dzięki nim metamfetamina stała się modna - ale okazało się cenne pod innym względem. Reguły gry uległy zmianie. W ciągu ostatniej dekady meksykańskie kartele narkotykowe zdominowały handel w Stanach Zjednoczonych, wyznaczając nowy, wyższy poziom przemocy. Nie zadowalając się tradycyjną rolą głównego dostawcy marihuany, rozpoczęły jeszcze bardziej dynamiczną ekspansję po wojnie narkotykowej, którą kolejne amerykańskie administracje wydały Kolumbijczykom, znacznie ograniczając ich wpływy w rejonie Karaibów i południowej Florydy. Meksykanie wypełnili próżnię, która po nich powstała. Zaczęli od przejęcia dystrybucji kokainy od udręczonych Kolumbijczyków, by po pewnym czasie poszerzyć działania. Z żołnierzy awansowali na hersztów, przejmując kontrolę nad całym łańcuchem zaopatrzenia. Nie zadowoliło ich pompowanie koki i hery do Stanów Zjednoczonych. Rozwijali się, sięgając po narkotyki przyszłości, które można wyprodukować dosłownie wszędzie i którymi można się cieszyć bez nadmiernego zawracania głowy. To właśnie meksykańskie kartele narkotykowe dostrzegły potencjał ukryty w metamfetaminie. Za ich sprawą prymitywny środek odurzający, popularny w wąskim kręgu gangów motocyklowych z dolin północnej Kalifornii, przerodził się w narkotyk będący przyczyną najpoważniejszego problemu współczesnej Ameryki. Inne narkotyki syntetyczne - łatwe do przełknięcia pigułki, które można było bez trudu nabyć - niebawem do nich dołączyły. Meksykanie, którzy sięgali swymi mackami od stanu Waszyngton po Maine, odpowiadali za osiemdziesiąt procent nielegalnego handlu narkotykami, które sprowadzano do kraju, a lokalne bandy motocyklowe, uliczne i więzienne gangi zostały ich żołnierzami. Ostatnie badania przeprowadzone przez DEA potwierdziły obecność kartelu w ponad dwustu pięćdziesięciu miastach na terenie całego kraju. Meksykanie mieli nieograniczone pole działania, nienasycone ambicje i byli niemal całkowicie bezkarni. Nawet nie mrugnęli, choć znajdowali się w stanie wojny z rządem USA - niewypowiedzianej wojny, która wpływała na życie Amerykanów w znacznie większym stopniu niż działania toczone na pustyni leżącej tysiące kilometrów na wschód od domu. Wojna z Meksykanami pozostawiła Corlissowi głębokie blizny. Wspomnienia tamtej koszmarnej meksykańskiej nocy-jak ból, który odczuwał w rejonie kręgosłupa - podnosiły swój odrażający łeb, gdy najmniej tego potrzebował. Hipotezę, że meksykański kartel stał za porwaniem naukowców, uprawdopodabniał fakt, że DEA i inne agencje osiągnęły znaczące zwycięstwo, niszcząc nielegalne laboratoria w Stanach, gdzie wytwarzano metamfetaminę. Działania rządu zepchnęły produkcję na południe od granicy, gdzie Meksykanie pozakładali supernowoczesne

fabryki, poza zasięgiem działania miejscowych władz, i tam najlepiej wykorzystywali talenty porwanych badaczy. Co więcej, nie był to pierwszy przypadek. Zaginęli także inni badacze. Podczas czterech podobnych, pozbawionych związku incydentów uprowadzono chemików pracujących dla koncernów chemicznych w Ameryce Środkowej i Południowej. Nigdy nie zażądano okupu. Później doszło do dwóch kolejnych porwań, tym razem po północnej stronie granicy, która należała do jurysdykcji Corlissa. Nieco ponad rok temu zniknął profesor chemii z uniwersytetu w El Paso, a po nim kolejny, parę miesięcy później, niedaleko Phoenix, uprowadzony wczesnym rankiem z laboratorium wraz ze swoim asystentem. A teraz to. Wielkie bum w obszarze jurysdykcji Corlissa. Brutalna, krwawa napaść w idyllicznym rejonie wybrzeża Pacyfiku. Strzelanina, która wzbudziła większe zainteresowanie Corlissa, niż na to zasługiwała, zważywszy na to, że był szefem lokalnego oddziału DEA. Wiedział, że nie chodzi o byle jaki narkotyk. Podejrzewał Navarra, kiedy tylko usłyszał o porwaniu. W przeciwieństwie do swoich kolegów z DEA, Corliss nigdy nie uwierzył, że Meksykanin zginął podczas krwawych wewnętrznych waśni w kartelu. Wiedział, że potwór żyje, a kiedy ustalił, czym się zajmowali uprowadzeni naukowcy, nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Wszystko pasowało do schematu, który dostrzegł tylko on. Dostrzegł i zachował dla siebie. Do czasu. Raoul Navarro - El Brujo [ Hiszp. szaman praktykujący czarną magię, czarownik.] - nadal tego szukał. Corliss nie miał najmniejszych wątpliwości. Piekący ból kręgosłupa nasilił się. Poszerza swoje wpływy, staje się coraz bardziej zuchwały i brawurowy, pomyślał. Mogło to oznaczać dwie rzeczy. Albo drań zaczął z jakiegoś powodu podejmować rozpaczliwe działania, albo był bardzo blisko. Tak czy owak, nie zwiastowało to niczego dobrego. A może… nadarza się okazja? Okazja do zemsty. Zemsty, której Corliss pragnął od dnia, gdy Raoul Navarro i jego ludzie przyszli po niego. Drżącymi, spoconymi palcami otworzył szufladę biurka i wyjął małą, niewinnie wyglądającą plastikową buteleczkę. Spojrzał ukradkiem na drzwi gabinetu, wyciągnął parę pigułek, tak by nikt tego nie zauważył, wsunął do ust i przełknął bez popijania wodą. Nie musiał przyspieszać chwili ich dotarcia do żołądka. Już nie. Brał je całe lata.

Oczywiście nie miał dowodów, że Raoul Navarro maczał w tym palce. Nie zamierzał także głośno wypowiadać swoich podejrzeń. Był starym wygą, dlatego doskonale wiedział, o czym gadano za jego plecami przy automacie z wodą. Wiedział, że koledzy i przełożeni nie znajdą czasu dla czegoś, co uważali za iluzoryczną obsesję na punkcie człowieka, który zrujnował mu życie, pozbawił tego, co najdroższe na świecie. Miał gdzieś, co sobie myśleli. Wiedział, że El Brujo kręci się w pobliżu. Jak zwykle, na jawie i we śnie, sama myśl o tym wywoływała burzę w jego żołądku. Spojrzał na niemy obraz i ponownie obejrzał ten sam materiał. Pomyślał o elemencie opowieści, na który był najbardziej uczulony - o cierpieniu i zniszczeniach, które pozostawiła po sobie zbrojna napaść. O nowych sierotach i wdowach. O partnerach, rodzicach i dzieciach, którzy nigdy się nie dowiedzą, jaki los spotkał porwanych. I o niewinnych ludziach, których życie zmieni się na zawsze. Sięgnął po telefon i wybrał numer. Jego najlepszy agent odebrał natychmiast. - Gdzie jesteś? - spytał Corliss. - W marinie - wyjaśnił mężczyzna. - Idę na spotkanie z informatorem. - Czytałem o naukowcach uprowadzonych z instytutu badawczego. - Cabrón [ Hiszp. dranie.] stają się coraz bardziej zuchwali. - Nie sądzę, żeby zrobili to starzy cabrón - uściślił Corliss. Jego rozmówca zamilkł na chwilę, wyraźnie zaskoczony. - Myślisz, że to on? - spytał po sekundzie. - Jestem pewien. - Corliss wyobraził sobie meksykańskiego herszta, co wywołało całą falę bolesnych obrazów, które trudno było odgonić. Zacisnął palce na słuchawce, aż zatrzeszczał plastik. - Przyjdź, kiedy skończysz - rzekł w końcu. - O czymś pomyślałem. Może uda się go przyskrzynić. - Brzmi nieźle - odparł Jesse Munro. - Będę za godzinę.

SOBOTA

Rozdział 1 SAN DIEGO, KALIFORNIA CZASY OBECNE Dzwonek do drzwi rozległ się tuż po dziewiątej w leniwy, słoneczny sobotni ranek. Michelle Martinez w kuchni wyjmowała ze zmywarki naczynia, które wcześniej wepchnęła do środka wbrew wszelkim prawom fizyki. Wykonywała tę czynność przy akompaniamencie chórku z piosenki Under the Bridge zespołu Red Hot Chili Peppers. Podniosła głowę, odsuwając kasztanowe kosmyki opadające jej na błękitne jak u niemowlęcia oczy, i krzyknęła niezbyt głośno w stronę salonu: - Tom? Mógłbyś otworzyć, carińo*?! [Hiszp. kochanie.] - Jasne, alteza** [Hiszp. wasza wysokość.] - doleciało z przedniej części domu. Michelle uśmiechnęła się do siebie i spojrzała przez ramię na swego czteroletniego synka, Alexa, który bawił się w ogródku za domem, by po chwili wrócić do opróżniania pojemnika na sztućce. Z oddali dolatywało smętne zawodzenie solisty Chili, opłakującego smętne dni wypełnione uganianiem się za mieszanką heroiny z koką w ponurych czeluściach Los Angeles. Uwielbiała piosenkę z jej dręczącą gitarową solówką i wzniosłym finałowym chórem, mimo uczuć, które wzbudzały w niej słowa. Jako była agentka DEA doskonale znała ten bezlitosny, pełen cierpienia świat. Dzisiaj wolała słuchać, jak Tom mówi do niej „wasza wysokość”. Ten tytuł tak silnie kontrastował z jej osobą, wydawał się tak chybiony, że nieodmiennie ją poruszał swoją absurdalnością. Robił tak, gdy go o coś prosiła, co się rzadko zdarzało. Świadomie przypominała sobie, aby od czasu do czasu wypowiedzieć jakąś prośbę, bo niewiele było rzeczy, których Michelle Martinez nie umiałaby lub nie zrobiłaby sama. Była samowystarczalna jak żona wojskowego. Taka jak jej matka. Obserwując ją długie lata, musiała sobie coś przyswoić, gdy dorastała w bazach wojskowych w Puerto Rico i New Jersey. To właśnie samowystarczalność połączona ze stalową wolą i brakiem tolerancji dla bredni powodowały, że stwarzała sobie problemy. Z drugiej strony wspomniane przymioty pomogły jej się podnieść, zdać egzamin dojrzałości oraz przekuć dziką naturę, cięty język i kilka konfliktów z prawem w udaną, choć krótkotrwałą karierę działającej pod przykrywką agentki DEA. Bo faceci lubili czuć się potrzebni. Tak przynajmniej powtarzały jej przyjaciółki. Najwyraźniej wspomniana skłonność pozostała im z czasów, kiedy trudnili się łowiectwem i zbieractwem. Szczerze mówiąc, trudno było odmówić temu twierdzeniu pewnej racji. Michelle miała wrażenie, że Tom lubi, gdy czasem go o coś prosi, choćby była to tak banalna sprawa jak otworzenie drzwi lub coś nieco bardziej intymnego. W ten sposób doszło do powstania przydomka alteza, który z każdym dniem coraz bardziej lubiła - znacznie bardziej od różnych ksywek w stylu macho, którymi określali ją koledzy z pracy. Alteza miała znacznie delikatniejsze brzmienie i budziła staromodne, romantyczne skojarzenia. Poza tym zawsze, gdy słyszała, jak Tom je wymawia, na jej ustach pojawiał się uśmiech.

Niestety tym razem uśmiech nie trwał długo. Kiedy chórek umilkł, żeby ustąpić miejsca finałowej solówce na gitarze, dźwięk, który się rozległ, wcale nie był przyjemny. Nie był to głos Toma, tylko coś innego. Dwa ostre, metaliczne stuknięcia, jakby ktoś użył pistoletu do wbijania gwoździ. Ale Michelle nie miała najmniejszych wątpliwości. Dość się nasłuchała wystrzałów broni z tłumikiem, aby rozpoznać ten odgłos. Odgłos pocisków, które zabijały ludzi. Tom. Wykrzyknęła jego imię i skoczyła do drzwi przynaglona instynktem i otrzymanym wyszkoleniem. Zrobiła to bez większego zastanowienia, jakby zagrożenie życia wywołało w niej odruch Pawłowa, który zapanował nad całym jej ciałem. Jednym rzutem oka wypatrzyła wśród masy sztućców duży kuchenny nóż. Chwyciła go, odwróciła się od kuchennego blatu i skoczyła do drzwi. Dopadła korytarza w chwili, gdy w drzwiach ukazał się mężczyzna w białym kombinezonie, czarnej czapce i masce zasłaniającej twarz od nosa w dół. W ręce trzymał pistolet z tłumikiem. To był krępy facet z blizną przypominającą ślad po pile tarczowej. Jednak największe wrażenie zrobiła na niej determinacja bijąca z jego oczu. Zaskoczyła go. Niemal na siebie wpadli. Rzuciła się na drania, odpychając pistolet lewą ręką i wbijając napastnikowi nóż w szyję. W oczach tamtego błysnęło przerażenie. Ostrze ześlizgnęło się po twarzy, ściągając maskę i odsłaniając gęste, czarne wąsy przypominające wąsy doktora Fu Manchu. Z jego ust buchnęła krew. Puścił pistolet i sięgnął rękami po nóż. Chwycił rękojeść obiema dłońmi, ale Michelle wbiła nóż głęboko i mocno tkwił w ciele. Musiała trafić w tętnicę szyjną, bo z rany trysnął gejzer krwi, ochlapując framugę z lewej strony. Nie zamierzała czekać i patrzyć, co się stanie, bo przeczucie krzyczało, że napastnik nie był sam. Kopnęła krztuszącego się mężczyznę, posyłając go na ścianę korytarza, z dala od leżącego na podłodze pistoletu. Schyliła się, żeby podnieść broń, kiedy w końcu korytarza pojawił się drugi zamaskowany i uzbrojony napastnik. Mężczyzna zadrżał na widok zakrwawionego kompana, a później zwrócił oczy na Michelle, trzymając oburącz pistolet. Michelle zamarła, uchwycona w celowniku, spoglądając w oczy śmierci na korytarzu obok własnej kuchni. Tylko że śmierć nie nadeszła. Napastnik zawahał się chwilę, ale to wystarczyło, żeby chwyciła broń z podłogi, zrobiła przewrót i wpakowała w bandziora parę kul. Ze ścian posypały się odłamki tynku i drewna. Zniknął jej z oczu. Usłyszała jedynie, jak do kogoś woła: - Ma broń! Zatem byli inni. Nie wiedziała ilu, ani gdzie są. Wiedziała tylko jedno: z tyłu domu bawił się Alex. Musiała tam pobiec i go ochronić.

Zaczęła gorączkowo myśleć, skupiona na jednym celu. Skoczyła do tyłu, kryjąc się za ścianą kuchni, starając się zignorować dudnienie w uszach i nasłuchując najdrobniejszego dźwięku dolatującego od frontu. Ułamek sekundy później ruszyła. Trzykrotnie raz za razem strzeliła w kierunku korytarza, aby dać im do myślenia, a później przebiegła kuchnię i wypadła przez drzwi prowadzące na patio. Alex siedział na trawie zajęty odgrywaniem bitwy małej armii figurek z serialu Ben 10. Michelle nie zwolniła ani na chwilę. Biegła w kierunku syna, wsuwając pistolet za pasek, chwyciła dziecko w ramiona i popędziła dalej. - Ben! - zaprotestował malec, gdy zabawka wyleciała mu z małej rączki. - Musimy iść, synku - wysapała bez tchu, mocno go do siebie tuląc. Kiedy dotarła do drzwi garażu, obejrzała się za siebie, czując, jak wali jej serce. Zauważyła jednego przez drzwi patia, gdy otwierała garaż. Weszła do środka i kluczem próbowała zamknąć drzwi. - Co robisz, mamusiu? Chociaż usta malca się poruszały, Michelle nic nie słyszała. Spoglądała na wszystkie strony, myśląc tylko o jednym. O ucieczce. - Pojedziemy na wycieczkę, zgoda? - powiedziała. - Na krótką przejażdżkę. Otworzyła jeepa, wcisnęła Alexa do środka i skoczyła na fotel kierowcy. Wrangler stał zaparkowany tyłem do unoszonych w górę drzwi garażu. - Schyl się, kochanie - nakazała Alexowi czułym tonem, przyciskając go do podłogi. - Nie ruszaj się. Zabawimy się w chowanego, dobrze? Spojrzał na nią niepewnie, z lekkim wahaniem, ale po chwili jego twarz rozpromienił uśmiech. - Dobrze, mamo. Pochyliła się i uśmiechnęła do syna, uruchamiając wóz. Silnik V6 zagulgotał gardłowo. - Zostań tam, gdzie jesteś, dobrze? - powiedziała, wrzucając wsteczny bieg i wciskając pedał gazu, a następnie odwróciła głowę i puściła sprzęgło. Jeep wystrzelił do tyłu, przebijając drzwi garażu i wpadając na ulicę wśród przeraźliwego pisku gumy i odgłosu wgniatanej blachy. Od razu zauważyła białą furgonetkę zaparkowaną przed jej domem i wdepnęła hamulec. Kiedy jeep stanął z piskiem opon, dostrzegła dwóch innych mężczyzn w białych kombinezonach pędzących w kierunku jej drzwi. Wrzuciła bieg i ruszyła z piskiem, spoglądając nerwowo w lusterko, jakby się spodziewała, że biała furgonetka ruszy w pościg. Ku jej zaskoczeniu tak się nie stało. Wóz pozostał na miejscu. Po chwili zniknął w oddali, gdy skręciła w prawo i opuściła ulicę, przy której mieszkali. Przemknęła między jadącymi wolniej pojazdami, skręcając najpierw w lewo, a później w prawo, by na następnym skrzyżowaniu ponownie skręcić w lewo. Jednym okiem spoglądała w lusterko wsteczne, gorączkowo myśląc o Tomie i o tym, co się z nim stało. Nie wiedziała, w jakim był stanie, czy w ogóle jeszcze żył, ale musiała niezwłocznie sprowadzić pomoc. Sięgnęła do tylnej kieszeni, wyciągnęła komórkę i wprowadziła

dziewięć zero jeden. Dyspozytorka odebrała niemal natychmiast. - Co się stało? - Chciałabym zawiadomić o strzelaninie. Jacyś ludzie wdarli się do naszego domu i… - Nagle przypomniała sobie, że w samochodzie fest Alex. Chłopak obserwował ją z zaciekawieniem z podłogi obok fotela pasażera. Przerwała na chwilę. - Skąd pani dzwoni? - Potrzebujemy pomocy! Rozumie pani?! Proszę tam wysłać parę radiowozów. I karetkę! - Szybko podała adres i przynagliła dyspozytorkę: - Pospieszcie się! Myślę, że mój partner został postrzelony. - Jak się pani nazywa? Michelle nie była pewna, czy powinna jej powiedzieć, spoglądając na Alexa, który gapił się na nią wybałuszonymi oczami. Uznała, że w tym momencie przekazywanie dodatkowych informacji jest zbędne. - Proszę jak najszybciej wysłać ich na miejsce, dobrze? Przerwała połączenie. Jej serce gorączkowo łomotało w piersi, kiedy ponownie spojrzała w lusterko wsteczne i wyprzedziła kilka wolno jadących samochodów. Nadal ani śladu furgonetki. Pięć minut później odetchnęła spokojniej, pomogła Alexowi usiąść w fotelu i zapięła pas. Jechała pół godziny, zwiększając odległość dzielącą ją od domu, zanim uznała, że może się zatrzymać. Wybrała parking dużego centrum handlowego w Lemon Grove. Siedziała chwilę nieruchomo. Zastygła w szoku, pomyślała o Tomie i zaczęła płakać. Łzy umazały jej policzki. Kiedy podniosła głowę, zauważyła, że Alex na nią patrzy. Powstrzymała szlochanie i otarła twarz. - Chodź, synku. Posadzę cię z tyłu, w twoim foteliku. Wysiadła z wozu i pomogła chłopcu zająć miejsce w dziecięcym fotelu. Przypięła go pasem i wróciła na miejsce. Opadła na fotel, drżąc i próbując zebrać myśli, nadać jakiś sens temu, co się stało w jej domu. Zastanawiała się nad następnym ruchem, myśląc, do kogo zadzwonić. Jak sobie poradzić z absurdalnością tego, co się wydarzyło. Spojrzała w lusterko i ujrzała Alexa. Chłopak siedział bez ruchu, dziwnie drobny, wpatrujący się w nią tymi wielkimi, bezbronnymi oczami, w których czaił się strach. Gdy przyglądała się synowi, przyszło jej do głowy jedno nazwisko. Chociaż nie rozmawiała z nim od lat, uznała, że tak będzie najlepiej. Otworzyła książkę telefoniczną, odnalazła numer i zmówiła cichą modlitwę, żeby nie uległ zmianie, a następnie nacisnęła „połącz”. Reilly odebrał po trzecim sygnale.

Rozdział 2 MAMORONECK, STAN NOWY JORK Właśnie układałem na fotelu pasażera ciuchy z pralni chemicznej i ciężką torbę zakupów, kiedy zaszczebiotał blackberry. Zwykły lipcowy poranek w małym miasteczku na wybrzeżu. Wilgotne, parne powietrze wisiało nieruchomo, ale nie zwracałem na to uwagi. Po trwającej tygodniami fali upałów, które zamieniły Manhattan w spotniały, spragniony tlenu kocioł, i weekendzie Dnia Niepodległości, kiedy ogłoszono stan podwyższonego pogotowia, oraz trzech sprawach związanych z fałszywymi alarmami i napadami histerii, spokojny weekend nad oceanem wydawał się propozycją zesłaną z nieba, choćby nad naszymi głowami rozbłysła supernowa. Na dodatek moja Tess i jej czternastoletnia córka, Kim, bawiły w Arizonie, z wizytą u jej matki i ciotki, na ranczu tej ostatniej. Wreszcie miałem cały dom dla siebie. Nie zrozumcie mnie źle. Kocham Tess na zabój i lubię przebywać w jej towarzystwie. Kiedy zeszliśmy się ponownie, zrozumiałem, jak bardzo nienawidzę - mówię serio - spać sam. Mimo to czasami wszyscy potrzebujemy kilku dni samotności, żeby zrobić bilans, zastanowić się nad życiem i doładować akumulatory - co zasadniczo rzecz biorąc, jest eufemistycznym określeniem byczenia się i obżerania rzeczami, których nie powinniśmy brać do ust, oraz bezkarnego leniuchowania. A zatem weekend zapowiadał się wspaniale… przynajmniej do chwili, gdy zaświergotała komórka. Nazwisko na monitorze sprawiło, że serce zabiło mi mocniej. Michelle Martinez. O rany. Nie rozmawialiśmy ze sobą… od jak dawna? Od czterech, może pięciu lat. Od czasu gdy zakończyłem nieszczęsną misję w Meksyku. Nie myślałem o niej od lat. Wspaniała Tess Chaykin - dodam, że nie używam tego określenia bez powodu - wdarła się w moje życie, gdy wróciłem do Nowego Jorku. Zawróciła mi w głowie w chaosie, który powstał po niesławnym konnym najeździe na Metropolitan Museum of Art, i szybko podbiła serce szczerym umiłowaniem życia, wypierając wszystkie marzenia o minionych miłościach i dawnych kochankach. Gapiłem się w wyświetlacz dłuższą chwilę, gorączkowo się zastanawiając, co mogło ją skłonić do zadzwonienia. Niczego nie wymyśliwszy, nacisnąłem zielony przycisk. - Meesh? - Gdzie jesteś? - W… Miałem zamiar zażartować, powiedzieć jakiś kiepski dowcip o sączeniu mojito na brzegu basenu w Hamptons, ale jej ton skutecznie mnie do tego zniechęcił. - Wszystko w porządku? - Nie! Gadaj, gdzie jesteś?

Poczułem, że sztywnieje mi kark. Jej głos miał charakterystyczny akcent, jak zawsze. Dziedzictwo dominikańskiego i portorykańskie-go pochodzenia z dodatkiem akcentu z New Jersey, gdzie dorastała. Głos Meesh był jednak pozbawiony swobodnej, żartobliwej zmysłowości, którą pamiętałem. - Wyszedłem do miasta - wyjaśniłem. - Załatwiam różne sprawy. Co jest grane? - Jesteś w Nowym Jorku? - Tak. Meesh? O co chodzi? Gdzie jesteś? Westchnęła. Właściwie był to raczej gniewny pomruk, bo wystarczająco dobrze znałem Michelle Martinez, aby wiedzieć, że nie było to prawdziwe westchnienie. - Jestem w San Diego i… mam problemy. Stało się coś strasznego, Sean. Jacyś ludzie wpadli do domu i postrzelili mojego partnera… - wybuchnęła, żeby natychmiast przerwać. - Chryste! Ledwie uszłam z życiem! Do licha, nie wiem nawet, co jest grane! Nie miałam do kogo zadzwonić! Przepraszam! Poczułem, że puls mi przyspieszył. - Nie przepraszaj, dobrze, że zadzwoniłaś. Nic ci się nie stało? Nie jesteś ranna? - Nie, nic mi nie jest. - Odetchnęła głęboko, jakby chciała się uspokoić. Nie pamiętałem jej w takim stanie. Zawsze trzeźwo myślała, miała stalowe nerwy, wydawało się, że nic nie zdoła nią wstrząsnąć. Poczułem, jakbym się znalazł na nieznanym terytorium. Powiedziała „nie rozłączaj się”, a później usłyszałem szelest, jakby odsuwała telefon od ust i przyciskała do ubrania. „Nie ruszaj się, mały. Będę obok samochodu”. Później doleciał mnie odgłos otwieranych i zamykanych drzwi, a po chwili ponownie usłyszałem jej głos. Mniej przerażony, ale nadal pełen napięcia. - Zjawili się jacyś faceci. Byłam w domu… wszyscy byliśmy. Tamtych było czterech albo pięciu. Nie jestem pewna. Biała furgonetka, białe kombinezony, jak ekipa malarska lub coś w tym rodzaju. Chyba po to, żeby nie wzbudzać podejrzeń sąsiadów. To byli zawodowcy, Sean. Bez dwóch zdań. Maski na twarzach, glocki z tłumikami. Żadnych zahamowań. Puls zadudnił mi w skroniach. - Jezu, Meesh! Jej głos się załamał, ledwie dosłyszalnie, a jednak. - Tom… mój chłopak… gdyby nie… - Głos Michelle na chwilę odpłynął, aby powrócić z nutą bolesnego postanowienia. - Dzwonek do drzwi, on idzie otworzyć. Załatwiają go w chwili, gdy naciska klamkę. Jestem pewna. Usłyszałam dwa stłumione wystrzały i głuchy odgłos ciała osuwającego się na podłogę. Kiedy wpadli do mieszkania, dostałam szału. Dźgnęłam jednego w szyję i wybiegłam. Chwyciłam Alexa i… nasz garaż ma drzwi wychodzące na tylne podwórko… wsiadłam do wozu i szybko odjechałam. - Usłyszałem jej urywany oddech. - Zostawiłam go, Sean. Może był ranny, może zdołałabym mu pomóc, ale uciekłam. Zostawiłam go i uciekłam. Naprawdę cierpiała, więc spróbowałem uwolnić ją od poczucia winy. - Wygląda na to, że nie miałaś wyboru, Meesh. Zachowałaś się prawidłowo. -

Gorączkowo myślałem, próbując poskładać to, co mi powiedziała, wypełnić ogromne luki w jej opowieści. - Zadzwoniłaś na policję? - Pod dziewięć zero jeden. Podałam adres, powiedziałam o strzelaninie i przerwałam połączenie. Później przypomniałem sobie, co mi przed chwilą powiedziała. - Złapałaś Alexa i odjechałaś. Co za jeden, ten Alex? - To mój syn. Mój czteroletni chłopiec. Odniosłem wrażenie, że się zawahała. Czułem, że zastanawia się, co powiedzieć, a gdy jej głos rozległ się ponownie, uderzył mnie niczym nokautujący cios wymierzony z odległości pięciu tysięcy kilometrów. - Nasz chłopiec, Sean. Alex jest twoim synem.