uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Reginald Bretnor - Człowiek na szczycie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :37.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Reginald Bretnor - Człowiek na szczycie.pdf

uzavrano EBooki R Reginald Bretnor
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 21 osób, 20 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 4 z dostępnych 4 stron)

Autor: R. BRETNOR Tytul: CZŁOWIEK NA SZCZYCIE (The Man on Top) Z "NF" 8/98 Kto pierwszy stanął na szczycie Nanda Urbat? Powie wam to każdy uczeń: najtrudniejsza do zdobycia góra świata, 8022 m n.p.m., pokonana wreszcie przez Geoffreya Barbanka. O mnie całkiem zapomniano. Byłem tylko tym, który towarzyszył mu we wspinaczce. Prasa skupiła uwagę wyłącznie na Barbanku. To on został Człowiekiem na Szczycie, Człowiekiem, Który Zdobył Wierzchołek Świata. Tyle że to nieprawda, i on dobrze o tym wie. A to boli. Każda góra jest zagadką, tajemnicą, wyzwaniem dla ducha. Mallory, który zginął na Evereście, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, Barbank natomiast wspinał się na Nanda Urbat wyłącznie po to, żeby wyprzedzić innych. Nie istniały dla niego żadne tajemnice, a tych, którzy w nie wierzyli, uważał za głupców. Właściwie to wszystkich uważał za głupców - albo za nieprzyjaciół. Przekonałem się o tym tego dnia, kiedy dołączyłem do ekspedycji w Darjeeling. - W mieście aż huczy od plotek o jakimś zapchlonym Świętym Mężu - powiedział po obiedzie. - Pójdźmy się przyjrzeć staremu oszustowi. To może być nawet zabawne. Wyruszyliśmy we dwóch z hotelu. Po drodze przez cały czas z dumą opowiadał mi o swoich planach. Wciąż widzę jego wielką, zimną, kanciastą twarz, kiedy wyliczał tych, którzy podjęli wyzwanie przed nim i ponieśli klęskę. Nic dziwnego. Nanda Urbat nie może zdobyć nikt, kto ma węża w kieszeni. On zabierze się do tego zupełnie inaczej. Przede wszystkim jego ekwipunek przewyższa jakością wszystko, czym dysponowali poprzednicy, ponieważ osobiście go zaprojektował. I ponieważ kosztował majątek. Ogarniała mnie coraz większa złość, ale nie chciałem zrezygnować z uczestnictwa w wyprawie. Słuchałem go w milczeniu. Weszliśmy na dziedziniec świątyni, gdzie w pyle przycupnęło w milczeniu kiludziesięciu ludzi oraz mnóstwo małp. Święty Mąż siedział na macie przy murze, pod obszernym parasolem. Długie siwe włosy okalały najbardziej niezwykłą twarz, jaką kiedykolwiek widziałem: okrągłą jak księżyc, gładką, doskonale symetryczną. Miał jasnobrązową cerę, zamknięte oczy orz pełne usta z kącikami skierowanymi ku górze, przypominające turecki łuk. Było to niewzruszone, uśmiechnięte oblicze posągu. Ludzie chyba na coś czekali. Kiedy szliśmy między nimi, nikt nie przerwał milczenia, lecz Barbankowi zupełnie to nie przeszkadzało. Gadał bez chwili przerwy. - Co więcej, przy zakładaniu górnych obozów nie mam najmniejszego zamiaru korzystać z usług tych brudasów Szerpów. Cały sprzęt dostarczą samoloty. Nie wytrzymałem. - Szerpowie to bardzo dzielni ludzie, a do tego znakomici wspinacze. - Bzdury! - parsknął. - Juczne zwierzęta, nic więcej. - Wskazał na Świętego Męża. - Oto znakomity przykład. Zwróć uwagę na ten chytry uśmieszek. Pełne samozadowolenie brudnego nagusa. Ci ludzie w ogóle nie wiedzą, co to postęp.

Istotnie, Święty Mąż był prawie nagi, ale za to nienagannie czysty. Kawałek tkaniny owinięty wokół jego bioder lśnił nieskalaną bielą. - Może mają inny cel w życiu? - zauważyłem. Święty Mąż powoli przeniósł spojrzenie na Barbanka i powiedział: - Istotnie. Spojrzałem mu w oczy... i nagle posąg ożył. Odniosłem wrażenie, że do tej pory widziałem jedynie zewnętrzną skorupę spokoju, teraz zaś ujrzałem jego źródło. Zrozumiałem, że ów spokój bierze się nie z odrzucenia świata, lecz ze znajomości wszystkich ludzkich radości i cierpień. - Oczywiście, że mamy cel w życiu - ciągnął Święty Mąż. Mówił z niezwykłym akcentem, pięknym głosem, w którym brzmiała zarówno nuta rozbawienia, jak i ironii. - Czy jednak inny? Nie sądzę. Po prostu my, ludzie Wschodu, i wy, ludzie Zachodu, zmierzamy do niego różnymi drogami i niekiedy porzebujemy się nawzajem, by go osiągnąć. - Umilkł na chwilę, zmierzył Barbanka przenikliwym spojrzeniem, po czym dodał: - Dlatego właśnie pomogę ci, jeśli o to poprosisz. Barbank pogardliwie wydął usta. - Usłyszał na targu o mojej ekspedycji - mruknął do mnie. - Nic z tego. Nie dostanie ani grosza. Uśmiech wciąż błąkał się po okrągłej twarzy. - Czy mam mówić jaśniej? Góra to znacznie więcej niż tylko skały i lód. Nikt nigdy nie zdoła pokonać najgroźniejszej góry na świecie. Może tylko próbować pokonać samego siebie. Zadrżałem. To samo mówił Mallory. Barbank ryknął tubalnym śmiechem. - Ty przeklęty stary oszuście! Chcesz powiedzieć, że możesz pomóc mi dostać się na szczyt? - Ujmijmy to raczej w ten sposób - odparł Święty Mąż. - Bez mojej pomocy nigdy nie zaspokoisz pragnienia, które nosisz w sercu. Zabrałeś się do rzeczy trochę nie tak, jak należy. Na policzki Barbanka wystąpiły krwiste rumieńce. - Doprawdy? - parsknął. - W takim razie zapraszam! Możesz się wszystkiemu przyjrzeć z bliska. Stać mnie na zatrudnienie jeszcze jednego parszywego tragarza. Święty Mąż uniósł delikatne ręce. - Dziękuję, ale nie skorzystam - powiedział łagodnym tonem. Barbank splunął na zakurzony dziedziniec, odwrócił się na pięcie i odmaszerował, roztrącając milczący tłum. Właśnie wtedy postanowiłem, że nie dopuszczę do tego, by został Człowiekiem na Szczycie. Droga z Darjeeling do podnóża okrutnej góry, zwanej przez Tybetańczyków Ojcem Śniegu, jest bardzo długa i wiedzie niemal przez cały Nepal. Na przebycie jej trzeba kilku tygodni. Było nas jedenastu białych ludzi, lecz prędko stwierdziliśmy, że nie tworzymy ekspedycji w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Stanowiliśmy jedynie świtę Barbanka, który nawet nie starał się ukryć pogardy, jaką wobec nas żywił. Inni szybko go opuścili, ale ja nie mogłem. Przepowiednia Świętego Męża stała się moją obsesją. Przy każdej okazji rozmawiałem z Barbankiem o tajemnicach gór: o straszliwych Ludziach Śniegu, których istnienie potwierdzi każdy Tybetańczyk, a także o ciemnych, pulsujących, latających tworach, które Smythe spotkał na Evereście. Przy każdej okazji mówiłem mu, że Madsen, James i Leverhome mogli dotrzeć na szczyt pierwsi, i że on wejdzie na wierzchołek tylko po to, by

zobaczyć pozostawione przez nich ślady. Zanim doszliśmy do obozu na Wielkim Wschodnim Lodowcu, stałem się jego wrogiem, którego za wszelką cenę należy upokorzyć. Mógł to uczynić tylko w jeden sposób. Mimo iż Kenningshaw i Lane byli znacznie lepszymi wspinaczami ode mnie, to mnie właśnie wybrał do bezpośredniego ataku na wierzchołek. Musiałem tam być, musiałem na własne oczy ujrzeć Człowieka na Szczycie. Nie miałem nic przeciwko jego decyzji; bądź co bądź, po to, żeby go powstrzymać, musiałem przy nim być. Szliśmy tradycyjną trasą: przez Wielki Wschodni Lodowiec, potem Zachodnią Ścianą Przełęczy Południowej, aż do obozu piątego, prawie siedem i pół kilometra nad poziomem morza. Przez cały czas góra śmiała się z naszych wysiłków, wysyłała przeciwko nam bezwzględną lekką jazdę - wiatr, mgły i śnieg - nie dawała nam chwili wytchnienia, przypominała o trzymanych w odwodzie, okrutnych zastępach. A jednak, kiedy zatrzymaliśmy się w obozie piątym i obserwowaliśmy samolot, który przyleciał z Indii i próbował zrzucić sprzęt potrzebny do założenia obozu szóstego wyżej niż ktokolwiek próbował to uczynić do tej pory, niebo zrobiło się zupełnie czyste. Samolot nadlatywał osiem razy i osiem razy ciężkie pakunki spadały w przepaść. Dopiero za dziewiątym podejściem stalowe haki wbiły się w lód i ładunek pozostał na stromym zboczu. - W zapasie było jeszcze piętnaście identycznych zestawów - poinformował mnie Barbank. - Mówiłem ci przecież: potrafimy zrobić to samo, co tubylcy, tyle że dziesięć razy lepiej. Nazajutrz późnym popołudniem, już tylko we dwóch, dotarliśmy do obozu szóstego. Rozbiliśmy namiot, obciążyliśmy krawędzie brezentu butlami z tlenem, zjedliśmy posiłek złożony z zawartości samopodgrzewających się konserw, po czym wpełzliśmy do śpiworów. Kiedy następnego dnia wstaliśmy przed świtem, okazało się, że pogoda wciąż jest znakomita. Brabank długo przyglądał się potężnej ciemnej górze, szerokiemu żółtemu pasowi pod samym wierzchołkiem, skalistym urwiskom i lśniącemu daleko w dole lodowcowi. - Nadal twierdzisz, że mi się nie uda? - zapytał szyderczo. - Ty żałosny głupcze! Ruszyliśmy w górę. Na grani zatrzymaliśmy się i przez chwilę spoglądaliśmy nad bezdenną przepaścią na Południową Ścianę, po czym podążyliśmy dalej tą samą drogą, na której po raz ostatni widziano Jamesa i Leverhome'a. Ostre sztylety wiatru bez trudu przebijały ubrania i wbijały się w nasze ciała. Na wierzchołku pysznił się pióropusz chmur. Tam właśnie zmierzaliśmy, ale nawet w aparatach tlenowych okupywaliśmy każdy krok ogromnym wysiłkiem. Tam, wysoko, powietrze jest naprawdę rzadkie; wydaje ci się, że taką samą konsystencję mają twoje ciało i mózg. Robisz krok, zatrzymujesz się, po czym musisz zebrać wszystkie siły, żeby wykonać następny. Podczas takiej wspinaczki nie może być żadnych wątpliwości co do tego, kto prowadzi; jest oczywiste, że konieczne są zmiany. Niekiedy pozostają natomiast wątpliwości natury moralnej. Pamiętam, że starałem się zachować jak najwięcej sił, pomagając Barbankowi tylko wtedy, kiedy było to naprawdę konieczne. Pamiętam, jak Barbank słabł, jak coraz wolniej wspinał się po stromiźnie. Pamiętam wyraz jego oczu, kiedy go wyprzedzałem. Godziny mijały nieskończenie wolno. Wysuwałem naprzód nogę. Dostawiałem do niej drugą. Nieruchomiałem, otępiały z

bólu. Zmuszałem się do zrobienia następnego kroku. I tak bez końca. A potem, znienacka, spowiły nas obłoki. Do Szczytu Świata pozostało piętnaście metrów. Wiedziałem, że to ja mogę zostać Człowiekiem na Szczycie, że mogę zniszczyc Barbanka. Mimo to zatrzymałem się, sam nie wiem dlaczego, roześmiałem się i dałem mu znak, żeby szedł dalej. Minął mnie, zionąc nienawiścią. Dotarłszy do grani, odwrócił głowę. Nie widziałem jego twarzy, ponieważ była zasłonięta maską aparatu tlenowego, ale wiedziałem, że maluje się na niej wyraz triumfu i pogardy. Ponownie spojrzał w kierunku wierzchołka i właśnie wtedy nagły podmuch wiatru rozwiał zasłonę chmur. Ujrzałem poszarpane skały i niewielkie zagłębienie wypełnione ubitym śniegiem. Dokładnie pośrodku niedużej niecki, na macie, nagi i nieruchomy niczym posąg, siedział lekko uśmiechnięy Święty Mąż. - Jak tu dotarliście? - zwrócił się do Barbanka tonem, jakim zazwyczaj wita się miłych, choć nie zapowiedzianych gości. Spod maski Barbanka wydobyły się jakieś nieartykułowane dźwięki, jego prawe ramię zatoczyło szerokie koło, obejmujące skalną grań, przepaści po jej obu stronach, ciągnące się we wszystkich kierunkach góry, lód i śnieg. Święty Mąż uniósł obie ręce w geście wyrażającym zdumienie, rozbawienie i niedowierzanie. - Niemożliwe! Chcesz powiedzieć, że przyszliście pieszo? Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik