uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Reginald Bretnor - Koci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :57.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Reginald Bretnor - Koci.pdf

uzavrano EBooki R Reginald Bretnor
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 9 osób, 24 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 9 z dostępnych 9 stron)

Autor: REGINALD BRETNOR Tytul: koci (Cat) Z "NF" 6/99 Nie przeczuwałem żadnej katastrofy, kiedy Smithby poślubił Cynthię Carmichael i zabrał ją na swój urlop naukowy. Żaden wewnętrzny głos nie szeptał mi ostrzeżeń do ucha, kiedy rozeszły się plotki, że Smithby poświęcił cały wolny rok na prywatne badania dość dziwacznej natury. Nawet jako kierownik jego wydziału, skąd miałem wiedzieć, że sprowadził na świat koci? Jego urlop dobiegł końca, zaczął się mój własny i wyjechałem - zamierzałem, po trzech terapeutycznych miesiącach w słonecznej Italii, spędzić resztę czasu w zacisznej enklawie Szkockiej Biblioteki Narodowej. Lecz nie dane mi było cieszyć się spokojem. Zaledwie tydzień po przyjeździe do Edynburga otrzymałem list. Czy powiedziałem "list"? Brudna koperta, która wędrowała moim śladem z Neapolu na północ, nie zawierała żadnego listu. Znalazłem w niej jedynie krótką notatkę i wyjątkowo obszerny wycinek z jakiejś taniej gazety drukowanej na zielonkawym papierze. Spojrzałem na lakoniczną wiadomość: Drogi Christopherze! Smithby zdradził naszą tradycję i nasze zaufanie. Na twoim wydziale huczy jak w ulu. Trzech z nas już złożyło rezygnację. Witherspoon Na jedną okropną chwilę zamknąłem oczy; przede mną pojawiła się twarz Smithby'ego, blada maska skromnej erudycji. Potem drżącymi rękami rozłożyłem wycinek. MIŁOŚĆ ŻONY MOTOREM NAUKOWEGO SUKCESU! MŁODY PROFESOR Z BOGWOOD ZDOBYWA UZNANIE ZA PIERWSZE BADANIA NAD JĘZYKIEM KOTÓW! Krzykliwe nagłówki dźwięczały złośliwą radością nad fotografią Smithby'ego i małżonki, każde z wielkim kotem w ramionach. Ogłupiały, czytałem dalej: New Haven, 5 sierpnia. Po raz pierwszy od prawie stulecia Uniwersytet Bogwood znalazł się dzisiaj w centrum zainteresowania, kiedy Emerson Smithby, profesor literatury angielskiej, odkrył coś, co naukowcy okrzyknęli wybitnym osiągnięciem naszego wieku - język, którym mówią koty. Przyznając pełną zasługę swojej żonie, krągłej blondynce Cynthii Smithby, zdumiewająco młody naukowiec przedstawił dziś rano ogólne zarysy wyczerpujących badań, które pozwoliły mu przełamać dotąd niepokonaną barierę pomiędzy człowiekiem a tak zwanymi zwierzętami niższymi. Profesor Smithby powiedział między innymi: "Koty nie tylko posiadają język - posiadają też skomplikowaną kulturę, zasadniczo niezbyt różną od naszej. Po raz pierwszy zacząłem to podejrzewać, kiedy spędzaliśmy miesiąc miodowy z panią Smithby; żona pomagała mi niestrudzenie i użyczyła do badań oba swoje koty. Jak tylko przekonaliśmy je o wadze projektu, poczyniliśmy szybkie postępy. Już po niecałych dwóch miesiącach nauczyliśmy się dość biegle paplać konwersacyjnym kocim". Następnie profesor Smithby oznajmił, że wydał już podręcznik dla początkujących: "Koci, jego podstawowa gramatyka, wymowa i ogólne zastosowanie". Odmówił jednakże skomentowania pogłoski, jakoby dzięki wysiłkom Gregory'ego Mortona, powszechnie znanego miłośnika kotów oraz członka Rady Uniwersyteckiej Bogwood, kursy kociego zostaną wkrótce włączone do programu zajęć. Nie zdołaliśmy uzyskać wywiadu od profesora Christophera Flewkesa, kierownika wydziału doktora Smithby'ego. Siedziałem i gapiłem się na druk. Nie mogłem jasno myśleć. Ślepy instynkt powiedział mi, że Bogwood jest w niebezpieczeństwie - że Bogwood mnie potrzebuje - że muszę złapać pierwszy powrotny prom. Nic nie mogło przygotować mnie na przyjęcie, które zgotował mi Los w wydziałowym klubie w wieczór mojego powrotu. Może oślepiło mnie jasne światło nad biurkiem w westybulu: może byłem zbyt pochłonięty dręczącymi myślami, żeby zauważyć kota.

Bez względu na powód, nie miałem pojęcia o jego obecności, dopóki nagły wrzask nie zawiadomił świata, że nadepnąłem mu na ogon. To była dziwna scena. Kot umknął, a ja stałem na środku holu, obok upuszczonego bagażu. Recepcjonista za biurkiem - młody Azjata zatrudniony pod moją nieobecność - spiorunował mnie wzrokiem spoza dziwacznych okularów, które podobno nazywają się arlekiny. - Czy pan, mój panie - zapytał ze spokojną arogancją - ma zwyczaj deptać po gościach? Jeśli tak, proszę wracać, skąd pan przyszedł. Stłumiłem gniew. - Chwileczkę - powiedziałem. - Jestem doktor Flewkes... Christopher Flewkes. Facet uśmiechnął się. - Więc nadepnięcie jest przypadkowe. Mam wiedzę o panu. Pan jest Flewkes. Ja jestem Ty. Pomyślałem: "Ten człowiek oczywiście zwariował!" - Naprawdę? - wykrzyknąłem. - Ty jesteś ja? Wciąż uśmiechnięty, uroczyście pokręcił głową. - Nie nazywam się Jaa. Nazywam się Ty... Beowulf Ty. Nazwałem się z angielskiej literatury. Pan będzie zadowolony. - Doskonale - warknąłem - ty jesteś Ty. Czy mój pokój gotowy? Ty skłonił się niewzruszony. - Ja tutaj studiuję - poinformował mnie. - W nocy pracuję w recepcji; w dzień uczę się kociego i robię postępy. W kocim nawet mogę zdać egzamin. - Czy mój pokój gotowy? - powtórzyłem groźnie. - W pewności, mój panie - odparł Ty. - Za chwilę będę towarzyszył swoją obecnością. Teraz muszę zapewnić naszego gościa o pana przeprosinach... Podszedł do kota, który siedział w kącie, liżąc poszkodowany przydatek. - Mii-aurr - powiedział bardzo grzecznie. - Miau, miauu mr-r-rau. Kot nie zwrócił na niego uwagi. Ty zrobił zaniepokojoną minę, pospiesznie wyjął z kieszeni małą książeczkę, zajrzał do niej i kilkakrotnie powtórzył swoją pierwotną wypowiedź. Wreszcie zwierzak podniósł głowę. - Miau - rzucił żałośnie. Ty skłonił się. Potem radośnie zwrócił się do mnie: - Panu jest wybaczone, gdyż on jest kulturalny. Teraz wzniesiemy się na schody. Z trudem skinąłem głową. Kiedy wchodziliśmy na schody, zobaczyłem, że w westybulu jest pełno kotów. Siedziały na krzesłach, na dywanikach, przed kominkiem. Siedziały nawet na obramowaniu kominka pod portretem Ebenezera Bogwooda. Wszedłem do swojego pokoju. W oszołomieniu ledwie usłyszałem niegramatyczne "dobranoc" Ty'ego przy drzwiach. Ze znużeniem usiadłem na łóżku - i w tej samej chwili dostrzegłem na nocnym stoliku "Informator o kursach" na bieżący semestr. Próbowałem opanować pokusę, żeby do niego zajrzeć - ale przegrałem. Sięgnąłem po informator, otworzyłem go, przewertowałem stronice. I zobaczyłem: DEPARTAMENT KOCICH JĘZYKÓW dr Emerson Smithby, przewodniczący Dalej znajdował się spis kursów: Koci 100A (Podstawowy), Koci 212 (Filologia), Koci 227 (Literatura) - oraz inne dane, w tym informacja, że wszelkie instrukcje są w posiadaniu pana i pani Smithby. Aż do świtu beznadziejnie opłakiwałem Bogwood. Obudziłem się dopiero przed lunchem, kiedy zadzwonił telefon z wiadomością, że Witherspoon oczekuje mnie na dole. Niewesołe myśli przechodziły mi przez głowę, kiedy ubierałem się z wysiłkiem. W swojej notatce Witherspoon wspomniał o rezygnacji z fakultetu, a teraz impulsywnie pomyślałem, że może powinienem przyłączyć się do jego tragicznej rejterady z akademickiego świata, że może obu nas zepchnęła w cień nauka młodszego wieku. Wreszcie, w pomiętym ubraniu, z nieuczesaną brodą, zwlokłem się po schodach. Wszedłem do westybulu, usłyszałem witający mnie znajomy głos, i zobaczyłem długie, bezkształtne tweedy gramolące się z fotela przed kominkiem. - Bertrand! - wykrzyknąłem i po chwili trzymałem go za rękę. Ze zdumieniem wytrzeszczyłem na niego oczy. Czy to był ten łagodny, melancholijny Witherspoon, którego znałem? Wciąż się garbił; jego siwe loki

wciąż były przerzedzone jak dawniej. Lecz natychmiast zobaczyłem, że dawny Witherspoon zniknął - oto był człowiek z żelaza! Widocznie czytał w moich myślach. Zaprowadził mnie do fotela i zrzucił kota, żebym mógł usiąść. - Christopherze - powiedział, jego piskliwy głos brzmiał bardzo zdecydowanie - nie zrezygnowałem ze stanowiska. Nadszedł czas walki... i będziemy walczyć! Wówczas moje serce wypełniła czarna rozpacz z powodu naszej przegranej sprawy. - Jak mamy walczyć, Bertrandzie? - zawołałem, wskazując hordy kotów w pomieszczeniu. Witherspoon usadowił się obok mnie. - Nie trać odwagi, Christopherze! Te nędzne stworzenia - wskazał koty - nic nie zawiniły. Nawet Morton, chociaż tak podły, jest tylko narzędziem. Naszym wrogiem jest Smithby. Musimy go zniszczyć za wszelką cenę. Oczy mu prawie błyszczały, kiedy to mówił. Zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. - Zaplanowałem strategię naszej kampanii - syknął. - Mam ci ją odkryć? - Odkryj, koniecznie - poprosiłem, wychylając się gorliwie z fotela. Lecz Witherspoon nie zdążył odpowiedzieć. Ledwie zaczął mówić, jego spojrzenie zmieniło kierunek. Z zaciśniętymi pięściami, z wąskim czołem pofałdowanym czystą nienawiścią, wpatrywał się w wejście do westybulu. Nie zauważyłem tych, którzy weszli do jadalni podczas naszej rozmowy. Teraz jednak rozejrzałem się - i zobaczyłem, że zbliża się Smithby oraz Cynthia Smithby, a za nimi Beowulf Ty. Na ramionach pani Smithby spoczywał długi czarny kot, w uderzającym kontraście ze złotymi włosami zwiniętymi powyżej. Drugi kot, syjamski, umościł się w ramionach Smithby'ego, w przyjemnym tete-a-tete. Usłyszałem, jak Witherspoon zgrzytnął zębami. - Popatrz na nią! - syknął jadowicie. - Wygląda jak skrzyżowanie kremówki z Walkirią. Muszę przyznać, że zdumiało mnie to porównanie - później dowiedziałem się, że Witherspoon usłyszał je od jakiegoś studenta. A jednak było całkiem trafne. Gdyby nie heroiczna postura - pomniejszająca męża o dobre sześć cali - Cynthia Smithby świetnie pasowałaby do Karola II. Przypominała Julię Herricka: wspaniała figura, nieco zbyt obfita jak na dzisiejszą modę, drobne czerwone usteczka, mały zaokrąglony podbródek, okrągłe oko. Ona pierwsza mnie zobaczyła. Natychmiast figlarny uśmiech wypłynął jej na usta. Zmieniła kurs i z głową uniesioną wysoko ruszyła w moją stronę. Wyprostowałem się i czekałem na nią z surowym, bezkompromisowym wyrazem twarzy. Wiedziałem, że Witherspoon się mylił. Oto był nasz wróg! Oto była Lilith, która uwiodła słabego człowieka i sprowadziła go z kamienistej ścieżki trzeźwej naukowości. Od razu wiedziałem, że tutaj nie ma miejsca na udawanie, że muszę jasno przedstawić swoją opinię. Podeszła do mnie, promienna i zaróżowiona. - Drogi panie Flewkes! - powiedziała niskim, melodyjnym głosem. - Co za urocza niespodzianka! Tak się cieszę, że znowu jest pan wśród nas. - Spuściła rzęsy z fałszywą skromnością. - Tak samo Emerson. Prawda, Emersonie? Smithby zaczerwienił się z zakłopotania i przytaknął z zapałem, miętosząc cienką książeczkę, którą trzymał w ręku. - Tyle się wydarzyło od pańskiego wyjazdu - ciągnęła Cynthia - tyle cudownych rzeczy. Ale przecież - zaśmiała się ślicznie - może pan nadrobić zaległości, uczestnicząc w seminarium Emersona. Zmusiłem się, żeby spojrzeć jej w oczy. - Szanowna pani - oświadczyłem chłodno - poświęciłem pół życia w służbie tej instytucji i dla zachowania jej surowych ideałów. Mogę jedynie ze wstydem zwiesić głowę, kiedy widzę smutny rozkład tego, co niegdyś stanowiło szczytną tradycję. Ani słowem, ani czynem nie poprę tej zdrady! Kątem oka zauważyłem przykre zaskoczenie na twarzy Smithby'ego; przechwyciłem ogłupiałe spojrzenie Beowulfa Ty. Cynthia również nadąsała się na chwilę, niczym wrażliwe dziecko skarcone bez powodu. Potem odrzuciła głowę do tyłu. - Panie Flewkes - powiedziała - naprawdę cieszę się, że pan zajmuje takie stanowisko, ponieważ tutaj... - odwróciła się do Smithby'ego - tutaj jest wyzwanie, którego potrzebujemy. Twój geniusz, Emersonie, obali ten mur

klasycznego konserwatyzmu. Nasz obecny projekt odniesie murowany sukces. Wtedy otrzymamy niezbity dowód i pan Flewkes przyjdzie cię przeprosić. - Och, nie mnie - w oczach Smithby'ego malowało się cielęce uwielbienie. - Ciebie, kochana Cynthio. Cała zasługa należy do ciebie. Świat dowie się, że to twoje dzieło! Beowulf zachichotał. - Wtedy Flewkes też zrobi badania w kocim. - Zerknął na mnie przez swoje arlekiny. - Mogę dać pomoc. Kocie słowa mają jedną ładną sylabę, jak kantoński. - Ależ Beowulfie - uśmiechnęła się przekornie Cynthia. - Musisz poświęcić więcej czasu na własną naukę. Wiesz, że oblałeś wszystkie inne kursy. Ale chodźmy na lunch. - Wzięła Smithby'ego pod ramię. - A teraz, drogi panie Flewkes, powiemy panu... miau. Kiedy drzwi jadalni zamknęły się za nimi, opadłem ciężko na fotel. - Mój Boże, Bertrandzie - wymamrotałem - ona... ona na mnie miauknęła! - Przypuszczam - odparł - że mówiła ci w kocim "Do widzenia". Otarłem lodowaty pot z czoła. - To nie Smithby jest geniuszem zła... to ona! - Nonsens! - burknął Witherspoon. - Po prostu ona nie nosi biustonosza... a ty jesteś zbyt wrażliwy. Zaczerwieniłem się. - Ale... ale co z jej nowym projektem? - Same brednie i puste frazesy, możesz mi wierzyć. Jakaś idiotyczna zabawka, którą dostała od męża. Co innego mogła wymyślić? Ona nawet nie ma doktoratu. Ten argument oczywiście przesądzał sprawę. Zachowałem spokój. - To on jest winien - ciągnął Witherspoon. - Na pewno zauważyłeś tę książeczkę, którą trzymał? To jego ostatnia praca: "Ballady z płotu, przełożone z oryginalnego kociego". On je śpiewa, Christopherze, wszystkim swoim studentom, akompaniując sobie na lutni. Mówiono mi, że jego miaukoty są wspaniałe. I wprowadził rozszerzony kurs dla poskramiaczy lwów, zajęcia odbywają się wieczorem. Przyciągnęły dziwne typy do Bogwood, możesz mi wierzyć. Urwał. Wzniósł apokaliptyczny palec do nieba. - I dziwisz się - wykrzyknął - że sięgnąłem do ostatecznych środków? Dziwisz się, że wynająłem prywatnego łapsa? - Pry... prywatnego łapsa? - Ach, tylko na wszelki wypadek - odparł. - Muszę to wyjaśnić. Tak sam siebie nazywa w żargonie. To detektyw, Christopherze. Sprowadziłem go z Nowego Jorku, gdzie zatwardziali zbrodniarze czmychają na sam dźwięk jego nazwiska. Zacząłem mu robić wymówki, ale Witherspoon nie dopuścił mnie do głosu. - Umówiłem cię z nim na lunch, żebyś go poznał. Nie tutaj, tylko w poufnym miejscu... w lokalu o nazwie, jeśli się nie mylę, Jawajska Jadłodajnia Jakeya. - Ale Bertrandzie - zaprotestowałem słabo - jak ten człowiek nam pomoże? W jaki sposób? Witherspoon zaśmiał się dziko, triumfalnie. - Cierpliwości, Christopherze! Wkrótce dowiesz się wszystkiego! Niewiele pamiętam z tego pierwszego poufnego spotkania. Zwaliste, nieogolone typy pochłaniające jedzenie przy obskurnych stolikach, wulgarny język i chamskie żarty, ohydna muzyka z mechanicznych instrumentów - ledwie sobie przypominam to wszystko. Natomiast wyraźnie pamiętam pierwsze niekorzystne wrażenie, jakie wywarł na mnie Luigi Hogan. Mały, okrągły i zadziwiająco włochaty, nie wyglądał ani nie zachowywał się jak detektyw. Witherspoon i ja postawiliśmy kołnierze płaszczów i opuściliśmy ronda kapeluszy, żeby uniknąć rozpoznania, lecz małe bystre oczka Hogana wypatrzyły nas natychmiast, jak tylko weszliśmy. Przywitał nas niestosownie drwiącym rechotem. Kiedy się opanował, dokonano prezentacji i po chwili obaj z Witherspoonem spiskowali przyciszonymi głosami nad grubymi kubkami letniej kawy. Hogan miał koszmarną dykcję, używał bandyckiego slangu, którego prawie nie rozumiałem, mówił i śmiał się z ustami wypełnionymi kanapką z salami. Chociaż po spotkaniu z Cynthią Smithby zachowałem pełnię władz umysłowych, zdołałem wychwycić zaledwie pojedyncze fragmenty tej konwersacji. Zauważyłem, że Hogan zwracał się do Witherspoona per "szefie". Słyszałem, jak opowiadał, że uczęszcza na rozszerzony kurs Smithby'ego dla pogromców zwierząt. Nawet go zrozumiałem,

kiedy własnymi słowami streszczał rady Smithby'ego dla uczniów: "Musisz im pokazać, że sie nie cykasz ani nie pękasz, jasne? Musisz wejść za nimi do klatki, jasne? Musisz nawijać do tych cholernych wielkich kocurów jak do kumpli". W tym miejscu Witherspoon przybrał wręcz krwiożerczy wyraz twarzy. - Hogan - rzucił kątem ust - znajdziesz pan dla nas cyrk albo zoo, jasne? Z wielkim złym tygrysem, jasne? Hi hi! Sprowokujemy pana Smithby'ego, żeby wszedł i pogadał z nim w klatce. Nie może odmówić. Załapałeś? - Załapałem, szefie. - Hogan zarechotał odrażająco. - Prasa rzuci się na to z pazurami. - Nie tylko prasa - mruknął Witherspoon z upiornym uśmiechem. - Nie tylko! Co do reszty rozmowy - no cóż, Witherspoon przedstawił mi ogólny zarys, kiedy wracaliśmy ciemnymi uliczkami do kampusu. Pomysł nakarmienia tygrysa Smithbym nie stanowił głównej intrygi. Hogan miał go obserwować bez przerwy, dopóki Smithby nie popełni jakiejś niedyskrecji, najchętniej męsko-damskiej. Wówczas Hogan wykona fotografie, których użyjemy, żeby zniszczyć reputację Smithby'ego i spowodować jego szybką dymisję. Jako środek ostateczny miał się posłużyć pewną osobą imieniem Marilynne, której nie oparł się jeszcze żaden mężczyzna. W normalnych okolicznościach byłbym głęboko wstrząśnięty tymi bezwzględnymi metodami. Teraz jednak, uwzględniając wyłącznie okropną sytuację Bogwood, podzielałem zawziętość Witherspoona i nie miałem żadnych skrupułów. Niepokoiło mnie tylko jedno - Cynthia Smithby. To prawda, nie posiadała żadnych akademickich kwalifikacji; istotnie, miała znikome szanse na dokonanie jakiegoś nowego, zagrażającego nam odkrycia. Czy jednak Smithby nie okaże się tylko przynętą, którą sprytna, przebiegła kobieta machała nam przed nosem dla odwrócenia naszej uwagi? Czekanie na owoce działalności Hogana nie było łatwe. Próżne obawy i wątpliwości dręczyły mnie bez przerwy - i przez cały czas sytuacja wciąż się pogarszała. Pomimo naszych gorących protestów dodano do okropnej listy kurs Kociej Kultury. Prasa, nieustannie podsycająca zainteresowanie opinii publicznej kocim, witała pochwalnymi recenzjami kolejno wydawane podręczniki Smithby'ego dla personelu cyrków i ogrodów zoologicznych: "Podstawy lwiego", "Podstawy lamparciego", "Podstawy panterzego" i tak dalej. Jednocześnie dziennikarze rozpuszczali pogłoski o postępach projektu Cynthii Smithby, którego charakter wciąż utrzymywała w tajemnicy. Była to, napomykali, metoda nauki kociego tak prosta, że każde dziecko opanuje go w godzinę. Czy to osiągnięcie, zapytywali, nie wyeliminuje zapotrzebowania na nianie, opiekunki, przedszkolanki? Czy nie zmieni społecznej i ekonomicznej struktury świata? Przeżyliśmy chwilę otuchy. Nadszedł dzień, kiedy Hogan zameldował, że nawiązał kontakt z menażerią posiadającą tygrysa, starego i całkiem nieoswojonego, który przerwał ziemską karierę co najmniej jednego tresera. Smithby'emu rzucono wyzwanie. Zawiadomiono prasę. Możecie sobie wyobrazić, że Witherspoon i ja aż podskoczyliśmy z radości, kiedy zobaczyliśmy nagłówek: KOCI SPEC POSKROMI GROŹNEGO WŁADCĘ DŻUNGLI! Ale Smithby wykręcił się z tego. Pogawędka z każdym normalnym tygrysem, oznajmił, byłaby bardzo przyjemna. To jest zupełnie inna sprawa. Ten tygrys wyraźnie jest psychopatą. "On potrzebuje kociego psychiatry", oświadczył Smithby. "Chociaż mówię po angielsku, nie mam najmniejszej ochoty dyskutować z ludzkim maniakiem uzbrojonym po zęby". A służalcza prasa pochwaliła go za "nieugięty zdrowy rozsądek"! Tygodnie wlokły się powoli i nasze potajemne spotkania w Jawajskiej Jadłodajni Jakeya przynosiły coraz więcej zniechęcających meldunków. Poznaliśmy życie Smithby'ego w najdrobniejszych - i nienagannych - szczegółach. Z perwersyjnym uporem zachowywał się jak wzorowy mąż. Nawet Marilynne, kiedy wreszcie sprowadziliśmy ją z Nowego Jorku, uznała go za twierdzę nie do zdobycia. Nawet Marilynne, w której wymalowanej obecności biedny Witherspoon rumienił się jak uczniak, daremnie wysilała swoje zdolności. Po każdej próbie jej komentarze brzmiały coraz bardziej sarkastycznie, aż w końcu opuściła nas - zostawiwszy notatkę z poradą, że osiągniemy lepsze rezultaty, stosując mysz uperfumowaną kocimiętką. Co najdziwniejsze, klęska starannie obmyślonych planów w najmniejszym stopniu nie zniechęciła Witherspoona nie chciał również wysłuchać mojej propozycji, że

od tej pory powinniśmy walczyć ze Smithbym na czysto akademickim gruncie. Nalegał, żeby nadal korzystać z usług Hogana, a kiedy wyraziłem sprzeciw, zagroził, że sprowadzi "cyngla", żeby "uciszyć" Smithby'ego. Nawet kiedy dowiedzieliśmy się, że Smithby złożył na nas skargę do Rady Uczelnianej, nawet kiedy wezwano nas do stawienia się przed tym dostojnym organem, Witherspoon nie podzielał moich narastających obaw ani mojego przygnębienia. - Ach, Christopherze - zawołał, potrząsając pięścią - w piątek musimy stanąć przed radą. To znaczy, że mamy trzy dni! Wierz mi... coś się odmieni i zatriumfujemy! Jeszcze zobaczymy Smithby'ego pokonanego i złamanego. Wkrótce koci będzie tylko złym wspomnieniem! Jakże okrutnie złośliwi bogowie bawią się w kotka i myszkę z tym, co najbardziej nam drogie! W piątkowy ranek, pogrążony w rozpaczy, beznadziejnie człapałem do kampusu, kiedy ku mojemu zdumieniu wielka czerwona taksówka zahamowała obok z piskiem opon, drzwi otwarły się gwałtownie, z wnętrza wyskoczył podniecony Witherspoon i chwycił mnie za ramię. - Zwycięstwo jest nasze! - zagrzmiał, wciągając mnie do pojazdu. - Hogan właśnie telefonował! Smithby wpadł w naszą pułapkę! Zanim zdążyłem wykrztusić choć słowo, wepchnął mnie na tylne siedzenie, wskoczył za mną i zatrzasnął drzwi. - Yip Lee! - krzyknął do kierowcy i odjechaliśmy. Nic więcej z niego nie wyciągnąłem podczas tej szaleńczej jazdy, bo widocznie sam nic nie wiedział. "A nie mówiłem, a nie mówiłem!" - tym radosnym okrzykiem odpowiadał na wszystkie moje pytania; więc kiedy dotarliśmy do celu, czyli chińskiej restauracji w dzielnicy handlowej, nadal tkwiłem w mrokach niewiedzy. Wysiedliśmy z taksówki i weszliśmy do restauracji, gdzie przywitał nas Chińczyk, zwracając się do Witherspoona po nazwisku. Zaprowadzono nas na górę do małego pokoiku. A tam już od progu ujrzałem widok, który zaparł mi dech w piersi. Pośrodku pokoju stał stół i pięć krzeseł. Dwa krzesła były puste. Dwa zajmowali Luigi Hogan i elegancki Chińczyk w średnim wieku. Na piątym, kryjąc zawstydzoną twarz, siedział Beowulf Ty. Jak tylko Hogan nas zobaczył, przybrał dramatyczną postawę. - Sprawa się rypła, chłopaki! - oznajmił. - Ta cała historia z kocim to lipa! Wasz Smithby to kanciarz! Usłyszałem zdumione sapnięcie Witherspoona; usłyszałem zdławiony szloch Beowulfa Ty. - To niemożliwe! - wykrzyknąłem. - Przecież sam słyszałem, jak mówił do kotów. Słyszałem, jak mu odpowiadały. Owszem, to godne ubolewania... ale z pewnością to coś więcej niż pospolite fałszerstwo? Wytłumacz się, człowieku. Hogan trząsł się z tłumionego rozbawienia. - To... to proste! - zachichotał. - Krewetki! - Krewetki? - powtórzyliśmy chórem ja i Witherspoon. Ale Hogan tak rechotał, że nie mógł odpowiedzieć. Konwulsyjnie wskazał kciukiem na chińskiego dżentelmena. Chińczyk uśmiechnął się poważnie. - Zgadza się - powiedział z ukłonem. - Nazywam się Chester Ty. Jestem wujem tego tępego młokosa. - Z pewnym niesmakiem wskazał Beowulfa. - Tego tępaka w absurdalnych okularach, który tak mi odpłacił za sprowadzenie go do tego kraju, że nie zdołał opanować nawet rudymentów angielskiego. Jestem również właścicielem sklepu Morskie Przysmaki Ojców Pielgrzymów... Uprzejmie przerwał, kiedy zajmowaliśmy wolne krzesła. - Od pewnego czasu - podjął - profesor Smithby zjawiał się u mnie regularnie raz dziennie, a zaraz za nim pan Hogan. Co więcej, profesor Smithby zawsze kupował krewetki dokładnie za dziesięć centów, zabraniał je pakować i wkładał je bezpośrednio do kieszeni. Zbudziła się we mnie ciekawość... i dzień czy dwa wcześniej pozwoliłem sobie pomówić o tym z panem Hoganem. Hogan zarechotał. - Porównaliśmy notatki. Kiedy dowiedziałem się, kim jest ów dziwny klient, moje zainteresowanie wzrosło w dwójnasób. Jak wiecie, my, Chińczycy, szanujemy naukę, toteż fakt, że mój niegodny siostrzeniec poświęcił się kociemu, przysporzył mi wielu zmartwień. - Twarz Chestera Ty przybrała wyraz surowości. - Pan Hogan i ja

doszliśmy do jedynego sensownego wniosku. Przetestowaliśmy naszą teorię na Miao- Ze-Dongu, moim własnym kocie; rezultaty nie pozostawiały wątpliwości. Woń krewetek natychmiast rozwiązała mu język. Dzisiaj rano zaśś przyparliśmy do muru Beowulfa. Skonfrontowany z dowodami, wyznał wszystko! Beowulf wsadził palce w uszy i zajęczał cicho. - Tak - oświadczył jego wuj - ten niegodziwy chłopiec przyznał, że odkrył sekret Smithby'ego i obrócił go na własną nędzną korzyść. Smithby, rozumiecie, miauczał do kotów... a koty miauczały o krewetki. Nic więcej. - Czy to znaczy - wykrzyknąłem - że ci wszyscy ludzie tylko udają, że rozumieją koci język? - Wierząc, że profesor Smithby rozumie go doskonale, bali się ujawnić swoją rzekomą głupotę. Pokręciłem głową. - Z pewnością żadna grupa inteligentnych mężczyzn i kobiet... - Dajże spokój, Christopherze - zaprotestował Witherspoon. - Mnóstwo razy sam widziałem coś takiego na Wydziale Filozofii. Byłem zmuszony przyznać mu rację. Potem Witherspoon odsunął krzesło i wstał. - Panowie, jesteśmy wam wdzięczni za wydanie tego monstrualnego oszusta w nasze ręce - zapewnił ponuro. - Teraz możemy uwolnić drogi Bogwood od jego obecności, jego miauczących pochlebców i nikczemnych poczynań. - Wyszczerzył zęby. - Jest godzina jedenasta. Za pół godziny zbiera się Rada Uniwersytecka... a wy zasłużyliście sobie, żeby dzielić nasz triumf, triumf prawdziwej wiedzy. Chodźmy więc! Rozniesiemy w pył podłego Smithby'ego! Nie dodając ani słowa więcej, odwrócił się i pomaszerował do drzwi, a my ruszyliśmy za nim. Chester Ty niezbyt łagodnie popychał łkającego siostrzeńca. Serce we mnie rosło, kiedy wyszliśmy z restauracji i wsiedliśmy do samochodu Hogana. Rada Uniwersytecka zbierała się oczywiście w Cruett Hall, w sali wyznaczonej przez Ebenezera Bogwooda do tego celu. Jest to długie pomieszczenie wyłożone starą orzechową boazerią, wypełnione łagodnym mrokiem tradycji. Na ścianach wiszą poważne portrety tych uczonych, którzy przez szereg pokoleń zasiadali na fotelu przewodniczącego - i gdy nasza mała procesja kroczyła przez hol w jego stronę, pomyślałem sobie, jak bardzo uradują się ich szlachetne duchy, kiedy razem z Witherspoonem przekłujemy miazmatyczną bańkę kociego. Moje wątpliwości rozwiały się bez śladu. Moje obawy znikły. Niczym zdobywcy minęliśmy zgiętego w ukłonie lokaja przy drzwiach... Wyobraźcie sobie, jeśli potraficie, widok, który ukazał się naszym oczom. U szczytu wielkiego stołu zasiadał siwy, kościsty pan Sylvester Furnwillie, przewodniczący rady. Po jego prawej stronie siedział rektor Bogwood; po lewej odrażający Gregory Morton pykał z pokaźnego cygara. Sześciu pozostałych członków zajmowało dalsze miejsca według rangi. Za nimi stał Smithby. Naprzeciwko prezydowała jego żona. A przy samym końcu stołu siedział olbrzymi kocur, wpatrując się w pana Furnwillie'ego zimnymi zielonymi ślepiami. Smithby, nieświadom naszej obecności, przemawiał dalej. - ...zatem - perorował - zauważamy, że hsss-s-s w starym kocim stopniowo zmieniło się na fsss-t-t w zwykłym nowoczesnym kocim. To pokazuje, jak prosto może funkcjonować Prawo Kocicy... - Ha! - wykrzyknął Witherspoon. Smithby nagle umilkł; wszystkie oczy zwróciły się na nas. Pan Furnwillie podniósł okulary drżącą dłonią. - Ajajaj! - wymamrotał. - Spóźniliście się parę minut, czyż nie? Doprawdy, panowie, nie powinniście kazać czekać Radzie Uniwersyteckiej. Nie, nie, żadną miarą. Doktor Smithby wysunął poważne oskarżenia. Och, bardzo poważne. Twierdzi, że kazaliście go śledzić przez cały czas i nawet wynajęliście prostytutkę, żeby... ee... go uwiodła. Aj, aj! Nie możemy pochwalać takiego postępowania w Bogwood, dżentelmeni. Nie możemy żadną miarą. Ostatecznie... Urwał. Spojrzał na Hogana i Tych. Zmarszczka niesmaku przecięła jego wysokie czoło. - Kim są ci ludzie, Witherspoon? Na pewno nie alumnami; nie mają tego bogwoodzkiego wyglądu. Hę? Czy to pańscy krewni?

Witherspoon skrzyżował ręce na piersiach i straszliwym głosem oznajmił: - Oni są zgubą Smithby'ego! Członkowie rady zaszeptali niespokojnie. Gregory Morton wydał wulgarny koci odgłos. Pan Furnwillie krzyknął niewyraźnie. Witherspoon uciszył ich jednym pogardliwym spojrzeniem. Wskazał prosto na Smithby'ego. - Tak, jego zgubą! Przyznajemy się do jego zarzutów, Flewkes i ja! Tak, wynajęliśmy Hogana, żeby śledził każdy krok tego niegodziwca. Tak, wynajęliśmy Marilynne. I jesteśmy z tego dumni... ponieważ dzięki naszym skromnym wysiłkom ocaliliśmy Bogwood od upadku i światowego potępienia! Niczym Jowisz ciskający pioruny, zdawał się rosnąć z każdą chwilą. - Smithby! - zagrzmiał. - Smithby, nadeszła twoja godzina! Złóż rezygancję. Wyjedź. Nigdy więcej nie kalaj tego świętego miejsca! Beowulf zdradził twoje łajdactwa i teraz wiemy wszystko. Wiemy o krewetkach, Smithby! Przerwał. Zapadła przerażająca cisza. - Tak, krewetki... krewetki, które Smithby ukrywa przy sobie, dżentelmeni! - Niczym piskliwa trąbka jego głos wstrząsnął całym pomieszczeniem. - Koci to blaga, farsa, zwykły szwindel! Nikt nie zna ani słowa z kociego języka! Te zwierzaki miauczą o... krewetki! Zamilkł. Czekaliśmy, aż ziemia rozstąpi się pod stopami Smithby'ego, aż niebiosa się zawalą... Ale nic się nie stało. Spojrzałem zupełnie ogłupiały. Spojrzałem ponownie. Kilku członków rady szeptało między sobą i rzucało nam bardzo dziwne spojrzenia. Pan Sylvester Furnwillie konferował z Gregorym Mortonem. Smithby i Cynthia Smithby wymieniali uśmiechy. Wielki pręgowany kocur udawał, że obojętnie wygląda przez okno. - C-co to znaczy? - wyjąkał Witherspoon. Pan Furnwillie zignorował go. Rozejrzał się z miną wyrażającą najwyższy niesmak. Do mnie powiedział: - Profesorze Flewkes, chociaż jestem poważnie wstrząśnięty tą mściwą i absurdalną denuncjacją, to mnie nie dziwi. Oto skutki karygodnej działalności, zadawania się z osobami niepewnej konduity. Takich rzeczy mogliśmy spodziewać się po Witherspoonie, ponieważ on nie wyszedł z Bogwood. Lecz nie po panu. Aj, aj! Jestem głęboko rozczarowany. Jak najbardziej. A pan... pan powinien się wstydzić. Wstrząśnięty do głębi, próbowałem protestować. Nie pozwolił mi. - Profesorze Flewkes, my wiemy o krewetkach. Oczywiście profesor Smithby nosi je przy sobie, jak niektórzy ludzie noszą cygara, żeby częstować przyjaciół. Dlaczego nie? Sam je noszę. Chyba nie oczekuje pan od kota, żeby palił cygara? - Ale... ale Beowulf... - wykrztusiłem. Tym razem odpowiedział mi Smithby. - Chyba potrafię to wyjaśnić - rzekł z pewnym smutkiem. - Niedawno, wbrew najszczerszym chęciom, musiałem zawiadomić biednego Beowulfa, że oblał kurs. On jest niezrównoważony emocjonalnie. Obawiam się, że jako niezdolny do opanowania kociego, pocieszał się udawaniem, że nikt tego nie potrafi. Pan Furnwillie podziękował mu. - Wytłumaczył pan to w zupełności, doktorze Smithby... i żałuję tylko, że ten incydent zepsuł tak piękny poranek... Usłyszałem, jak za moimi plecami Chester Ty warknął coś gniewnie po kantońsku. Do moich uszu dobiegł pisk bólu Beowulfa, któremu wymierzono jakąś cielesną karę. Pan Furnwillie uśmiechnął się. - Kiedy do laurów Bogwood dodał pan tak wspaniały liść. - Jego uśmiech znikł. - Tak, profesorze Flewkes... dziś rano doktor i pani Smithby ku naszemu całkowitemu zadowoleniu udowodnili wartość kociego. Zaprezentowali nam wyniki znakomitego projektu edukacyjno-badawczego pani Smithby. Dowód jest absolutny, nie do zakwestionowania, bez żadnego cienia wątpliwości! - Pan kłamie! - wrzasnął posiniały z furii Witherspoon, dygocząc na całym ciele. - Nie próbujcie mi wmawiać, że ta analfabetka nauczyła każdego z was paplać po kociemu! To następny szwindel! A wy jesteście współwinni! Zawiadomię prasę! Hogan i ja obnażymy wasze machinacje!

- Aj, aj! - rzucił strofująco pan Furnwillie. - Jeśli pan nie zmieni swojego zachowania, Witherspoon, będzie pan musiał opuścić salę. Nie potrafię paplać po kociemu, jak pan to ordynarnie określił, ale pan Morton potrafi i... Witherspoon obrócił się na pięcie. - Chodźmy, Hogan, Flewkes! Poszukajmy towarzystwa uczciwych ludzi! Pomaszerował w stronę drzwi. Na progu się odwrócił. - Furnwillie - ryknął wściekle niczym raniony lew. - Furnwillie, składam rezygnację! Potem wyszedł, a za nim Hogan. Jedynym dźwiękiem był kretyński chichot Hogana w korytarzu. Zabrakło mi sił, żeby pójść w ich ślady. Oniemiały stałem przed radą, a u moich stóp legły w gruzach wszystkie wielkie nadzieje wobec Bogwood. Pan Furnwillie nałożył okulary i znowu je zdjął. - Ajajaj - powiedział - jaki gwałtowny człowiek. Chociaż doktor i pani Smithby w swojej skardze nie żądali dla niego kary, obawiam się, że musimy przyjąć jego rezygnację. - Oczywiście! - warknął Gregory Morton, a inni członkowie rady poważnie pokiwali głowami. Pan Furnwillie westchnął. - Ach, zatem pozostaje nam do wypełnienia bolesny obowiązek, nieprawdaż? Musimy coś zrobić, jak sądzę, w sprawie profesora Flewkesa? Popatrzył na mnie, podobnie jak reszta. Nawet kocur zaszczycił mnie uważnym spojrzeniem. Zebrałem całą swoją nadszarpniętą godność. - Panowie - powiedziałem - oszczędzę wam tej przykrej konieczności. Ja również poszukam bardziej odpowiedniej atmosfery. A wówczas Cynthia Smithby z cichym okrzykiem zerwała się na nogi i podbiegła do mnie. - Drogi doktorze Flewkes! - zawołała, chwyciwszy mnie za ramię. - Niech pan nie odchodzi! Przecież Emerson i ja tak pana lubimy... nie zniesiemy tej świadomości. Błagam pana, niech pan zostanie! Niech pan pozwoli się przekonać... Wyrzucała z siebie potoki słów i ciągnęła mnie energicznie w stronę końca stołu. - Jeśli pan pozwoli, otworzymy przed panem nasz nowy wspaniały świat, gdzie koty wreszcie zajmują należne im miejsce, wnosząc swój wkład w naukę, kulturę i sztukę. Proszę mi wierzyć, doczeka pan dnia, kiedy koty będą głosować, piastować publiczne stanowiska i nauczać naszą młodzież. Może nawet zapanuje pokój na ziemi pod rządami Człowieka i Kota! Wskazała kocura na krześle. - Proszę spojrzeć! Proszę tylko spojrzeć! To jest Rabindranath. On jest żywym dowodem! Odtrąciłem ją szorstko. - Proszę pani - oświadczyłem - nie jestem głupcem. Może pani mydlić oczy swoim studentom. Może pani oszukać starego, niedołężnego pana Furnwillie'ego. Lecz nie zdoła pani mi wmówić, że naucza pani języka, który nie istnieje! - Och, proszę - nalegała - zapewniam pana, nic pan nie rozumie. Przedstawię pana Rabindranathowi. Jego zainteresowania dotyczą pańskiej dziedziny. Zaczął tłumaczyć na koci "Zapiski z Aspern". Drogi doktorze Flewkes, niech pan chociaż z nim porozmawia! Nawet pan nie spróbuje? Dwie łzy spłynęły po jej policzkach jak krople rosy. Nie wzruszyły mnie. - Porozmawiać? - Pogardliwie wskazałem na kota. - Nie, nigdy! Nigdy nie zniżę się do... miauczenia! A wtedy... ach, okrutni bogowie! Rabindranath zmierzył mnie chłodnym wzrokiem. - Miauczenie? - powiedział. - To bynajmniej nie będzie konieczne. Przełożyła Danuta Górska