N I E D Z I E L A P A L M O W A , 2 3 . 5 5
Nosi w sobie jakiś lodowaty smutek, jakąś głęboko zakorzenioną me
lancholię, zadającą kłam siedemnastu wiosnom jej życia. Jej śmiech...
Ona nigdy chyba się nie śmieje z prawdziwej wewnętrznej radości.
Możliwe, że radości w niej nie ma.
Pełno ich wszędzie na ulicach: chodzą wiecznie zamyślone, samot
ne, z książkami przytulonymi do piersi i wzrokiem wbitym w ziemię.
Ta akurat trzyma się zawsze kilka kroków za pozostałymi dziewczę
tami, gotowa przyjąć z wdzięcznością choćby ochłap przyjaźni, jeśli
jej go rzucą. I zastanawia się nad każdym kamieniem milowym na
drodze ku dorosłości. Ignoruje też swoją wielką urodę, zupełnie jakby
ta była przedmiotem wolnego wyboru.
Nazywa się Tessa Ann Wells.
Pachnie jak świeżo ścięte kwiaty.
- Nie słyszę cię! - wołam.
-.. .świetamaryjomatkoboża... -dobiega z kaplicy słaby dźwięk zle
wających się słów. Zupełnie jakbym ją swoim wołaniem obudził. To cał
kiem możliwe. Zabrałem ją w piątek wcześnie rano, a teraz mamy niedzielę
i jest prawie północ. Modli się w kaplicy właściwie przez cały ten czas.
Nie jest to prawdziwa kaplica. Urządziłem ją w schowku, pomieś
cił on jednak wszystko, czego potrzeba do skupienia i modlitwy.
- Na nic taka modlitwa! - krzyczę. - Wiesz chyba, że liczy się
każde słowo, bo każde niesie jakieś znaczenie.
- Wiem.
- Pomyśl tylko, ilu ludzi na całym świecie modli się w tej właś
nie chwili! Dlaczego Bóg miałby słuchać tych, którzy proszą go nie
zbyt żarliwie?
- Nie wiem.
Przechylam się w stronę drzwi do kaplicy.
- Czy chciałabyś, by nasz Pan traktował cię tak samo lekcewa
żąco w krainie wiecznej szczęśliwości?
-Nie.
- Dobrze więc. Która dziesiątka?
Mija dłuższa chwila, zanim pada odpowiedź. W kompletnych
ciemnościach kaplicy trzeba się posługiwać dotykiem.
- Trzecia - mówi mi w końcu.
- Zacznij jeszcze raz, od początku.
Zapalam resztę świec wotywnych i kończę pić wino. Wbrew po
wszechnej opinii ryty kościelne nie muszą być poważne i uroczyste.
Wręcz przeciwnie, często przynoszą radość i powody do świętowania.
Już mam zamiar ponownie przypomnieć Tessie o konieczności
żarliwego odmawiania modlitwy, sama jednak zaczyna się modlić
wyraźnie, z należytą powagą i zaangażowaniem wymawiając każ
dą sylabę:
- Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą...
Czy jest na świecie dźwięk piękniejszy od melodii słów modlą
cej się dziewicy?
- .. .błogosławionaś ty między niewiastami...
Spoglądam na zegarek. Jest tuż po północy.
- ...i błogosławion owoc żywota Twojego, Jezus...
Już czas.
-...Święta Maryjo, Matko Boża...
Wyjmuję strzykawkę z opakowania. Igła połyskuje w świetle
świecy. Czuję obecność Ducha Świętego.
-... módl się za nami grzesznymi...
Zaczął się czas Męki Pańskiej.
-... teraz i w godzinę śmierci naszej...
Otwieram drzwi i wchodzę do kaplicy.
- Amen.
Dla DJC
Cour forte rompe cattiva sorte
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
P O N I E D Z I A Ł E K , 3 . 0 5
JEST TAKA PORA - dobrze znana wszystkim, którzy, by wyjść
na jej spotkanie, wyrywają się wprost z objęć snu - kiedy
ciemność zrzuca resztki peleryny zmierzchu, ulice nieru
chomieją i cichną, a cienie się schodzą, by zlać się w jedno,
a potem zniknąć. O tej porze wszyscy, którzy cierpią, tracą
nadzieję, że doczekają świtu.
Każde miasto ma też taką ulicę - rodzaj neonowej gol
goty. W Filadelfii nosi ona nazwę South Street.
Tej nocy, gdy większość Miasta Braterskiej Miłości za
padła w sen, a rzeki toczyły się bezszmerowo ku morzu, pe
wien handlarz żywym towarem pojawił się na South Street
niczym suchy, piekący wiatr. Między ulicami Trzecią i Czwar
tą popchnął żelazną furtkę i wąskim chodnikiem dotarł do
prywatnego klubu Paradise. Kilku klientów rozrzuconych po
całej sali spojrzało na niego i natychmiast każdy odwrócił
wzrok, dostrzegłszy w oczach przybysza wrota do najciem-
11
niej szych zakamarków własnej duszy. Gdyby przyciągnęli
jego uwagę choćby na krótką chwilę, zobaczyłby więcej, niż
odważyliby się mu pokazać.
Dla tych, którzy wiedzieli, czym się trudni, stanowił
zagadkę, trudno by jednak znaleźć chętnych do jej rozwią
zania.
Był postawnym mężczyzną: mierzył dobrze ponad metr
osiemdziesiąt, był przy tym szeroki w barach, a jego wiel
kie dłonie z chropawą skórą z pewnością potrafiłyby zmieść
z drogi każdego, kto odważyłby się ją przeciąć. Miał włosy
koloru pszenicy i zimne zielone oczy, promieniujące w świetle
świec jak kobalt. W ułamku sekundy omiatał nimi wszystko
na widnokręgu, nie pomijając najmniejszego szczegółu. Nad
jego prawą brwią widniała świeża blizna: ropiejące zgrubienie
w kształcie odwróconej litery V Ubrany był w długi czarny
skórzany płaszcz opinający się na potężnych barach.
Już piątą noc z rzędu handlarz pojawiał się w lokalu; tym
razem jednak miał w końcu spotkać się z klientem. Rzadko
umawiano się na spotkania biznesowe w klubie Paradise. Nie
respektowano tu przyjaźni ani koleżeństwa.
Mężczyzna w skórzanym płaszczu przeszedł na drugi
koniec wilgotnej piwnicy i usiadł przy stoliku, który, choć
gość o to nie zabiegał, już po pierwszej wizycie w klubie stał
się zarezerwowanym dla niego miejscem. Bywalcami lokalu
byli ludzie z najmroczniejszych zakamarków życia; handlarz
wydawał się ulepiony z innej niż oni gliny.
Siedzący za barem mężczyźni zwracali się do siebie per
Mingus, Miles i Monk. Brudne chińskie lampiony przepla
tały się pod sufitem ze śmigłami wentylatorów oklejonych
drewnopodobną folią. Zapach kadzidełek mieszał się z dy
mem papierosowym, wypełniając powietrze szarymi chmu
rami obrzydliwie owocowej słodyczy.
Dziesięć po trzeciej do klubu weszło dwóch mężczyzn:
klient handlarza ze swoim ochroniarzem. Obydwaj spojrzeli
12
na osobnika w skórzanym płaszczu i natychmiast się domy
ślili, kim on jest.
Klient nazywał się Gideon Pratt. Był przysadzistym, ły
siejącym facetem dobrze po pięćdziesiątce, z czerwoną twarzą,
niespokojnymi szarymi oczami i policzkami, które zwisały
jak stopiony wosk. Miał na sobie źle leżący trzyczęściowy
garnitur. Z rękawów marynarki wystawały palce powykręca
ne od artretyzmu. Spomiędzy rzadkich zębów koloru ochry
dobywał się nieświeży oddech.
Tuż za Prattem kroczył znacznie większy mężczyzna,
wyższy nawet od handlarza, ubrany w dżinsową kurtkę. Oczy
chował za szkłami lustrzanych okularów przeciwsłonecznych.
Jego twarz i szyję pokrywała misterna sieć moko - maoryskich
tatuaży plemiennych.
Trzej mężczyźni bez słowa się przywitali, po czym - tak-
że w milczeniu - przeszli krótkim korytarzem do pomiesz
czenia służbowego. Było tam ciasno i gorąco. Między skrzyn
kami kiepskich alkoholi stały dwa pogięte metalowe biurka
oraz stara sofa, sparciała i cuchnąca stęchlizną. Równie stara
szafa grająca połyskiwała niebieskawym światłem.
Gdy tylko wszyscy trzej znaleźli się w środku i zamknę
li za sobą drzwi, ochroniarz, noszący pseudonim Diablo, ob-
szukał handlarza, sprawdzając, czy ten nie ma broni albo
mikrofonu. Starał się przy tym pokazać, kto tu rządzi. Kiedy
obmacywał handlarza od góry do dołu, ten dostrzegł na potęż
nym karku tatuaż będący znakiem rozpoznawczym jednego
z dwóch największych nowozelandzkich gangów. Nie uszło
też jego uwagi, że Diablo miał wsunięty za pasek spodni re
wolwer Smith & Wesson.
Stwierdziwszy z zadowoleniem, że handlarz nie ma przy
sobie broni ani urządzeń podsłuchowych, ochroniarz cofnął
się o kilka kroków, stanął za swoim zleceniodawcą, skrzyżował
ręce na piersiach i czekał na dalszy rozwój wypadków.
- Co masz dla mnie? - rzucił Pratt.
13
Handlarz przyjrzał się klientowi uważnie, zanim odpo
wiedział. Nadszedł moment nieuchronny w każdej transakcji,
w którym objawia się naga prawda: sprzedawca wykłada kar
ty na stół. Sięgnął powoli do kieszeni skórzanego płaszcza (o
jakichkolwiek szybkich ruchach nie mogło być mowy), wyjął
dwie fotografie polaroidowe i wręczył je Prattowi.
Na obydwu były kompletnie ubrane, ale za to niedwu
znacznie upozowane, kilkunastoletnie czarne dziewczyny.
Tanya siedziała na werandzie szeregowego domu rodziców
i posyłała fotografowi zmysłowego całusa. Jej siostra Alicia
usadowiła się wyzywająco na ławce w parku Wildwood.
Gideon Pratt uważnie obejrzał obie fotografie. Jeszcze
bardziej poczerwieniały mu policzki i na chwilę wstrzymał
oddech.
- Są... piękne - powiedział w końcu.
Diablo rzucił okiem na zdjęcia. Nie drgnął ani jeden
mięsień na jego twarzy. Przeniósł wzrok z powrotem na han
dlarza.
- Jak ma na imię? - zapytał Pratt, pokazując jedną
z dziewczyn na fotografii.
- Tanya - odpowiedział handlarz.
- Ta...nya - powtórzył klient, rozdzielając sylaby, jak
by chciał w ten sposób przejrzeć duszę dziewczyny Zwrócił
handlarzowi drugie zdjęcie i skupił się na wizerunku Tany' i.
- Jest zachwycająca - stwierdził po chwili. - Domyślam
się, że niezła z niej figlarka. To widać od razu.
Pratt dotknął fotografii, delikatnie przesuwając palcami
po lśniącej powierzchni, i pogrążył się w zadumie. Zaraz jed
nak odzyskał panowanie nad sobą i wrócił do interesów.
- Kiedy? - zapytał.
- Teraz - odpowiedział handlarz.
Klient był równie zdziwiony, co zachwycony. Nie spo
dziewał się takiego obrotu sprawy.
- Masz ją tutaj?
14
Handlarz skinął potakująco głową.
- Gdzie? - dopytywał się Pratt.
- Niedaleko.
Gideon Pratt poprawił krawat, wygładził kamizelkę opi
nającą się na jego sterczącym brzuchu, i przeczesał dłonią
resztkę włosów na głowie. Głęboko westchnął, starając się
zebrać myśli, a w końcu wskazał ręką drzwi.
- Idziemy?
Handlarz ponownie skinął głową i spojrzał na Diabla.
Ochroniarz odczekał chwilę, wykorzystując okazję do zade
monstrowania swojej przewagi, a następnie odsunął się nie
co od drzwi.
Trzej mężczyźni wyszli z klubu, przeszli South Street
i skręcili w Orianna Street, którą podążali aż do niewielkiego
parkingu między sporymi budynkami. Stały tam dwa samo
chody: przerdzewiała furgonetka z przyciemnionymi szyba
mi i jeden z najnowszych modeli chryslera. Diablo gestem
wstrzymał swoich towarzyszy, podszedł do chryslera i przez
zakręcone szyby zajrzał do środka. Po chwili się odwrócił
i skinął przyzwalająco głową. Pratt z handlarzem podeszli
do ciężarówki.
- Masz pieniądze? - zapytał handlarz.
Pratt kilkakrotnie klepnął dłonią po kieszeni marynarki.
Handlarz rzucił szybkie spojrzenie na obydwu męż
czyzn, po czym sięgnął do kieszeni, by wyjąć z niej kluczyki.
Nie udało mu się jednak otworzyć drzwi furgonetki od strony
pasażera, ponieważ pęk kluczy wyślizgnął mu się z dłoni.
Zarówno Pratt, jak i Diablo odruchowo spojrzeli w dół, na
chwilę się dekoncentrując. Zaraz potem, w starannie wybra
nym momencie, handlarz się nachylił, żeby podnieść klucze;
zamiast nich jednak pochwycił łom, który wcześniej ukrył
za przednim kołem furgonetki. Wyprostował się, zamachnął
2 półobrotu i zdzielił Diabla łomem prosto w twarz. Metalo
wy drąg zmienił nos ochroniarza w galaretowatą papkę krwi
15
i chrząstek. Cios wymierzony został z chirurgiczną precyzją
i siłą tak dobraną, by nie zabić, tylko okaleczyć i unieszkod
liwić ofiarę. Niemal w tej samej chwili lewą ręką handlarz
wyszarpnął zza paska spodni ochroniarza rewolwer Smith
& Wesson.
Na moment ogłuszony i całkowicie zaskoczony Diablo
zareagował instynktownie, zapominając o rozumie. Rzucił
się na handlarza, choć niemal nic nie widział z powodu krwi
i mimowolnie cieknących mu z oczu łez. Atak odparty zo
stał uderzeniem kolby rewolweru, które handlarz wymierzył
z całej swojej wielkiej siły. W zimne powietrze nocy wystrze
liło sześć zębów, które po chwili upadły na asfalt, stukając
niczym rozsypane perły.
Diablo zgiął się wpół i padł na podziurawiony asfalt, wy
jąc z bólu. Po krótkiej chwili natura wojownika kazała mu się
podnieść. Uklęknął, zawahał się i podniósł wzrok, oczekując
śmiertelnego ciosu.
- Spadaj - rozkazał handlarz.
Ochroniarz patrzył, jakby nie rozumiał. Miał nierówny,
charczący oddech. Splunął krwią i śluzem. Kiedy jednak han
dlarz przystawił mu do czoła lufę, pojął, że rozsądniej będzie
usłuchać polecenia.
Diablo podniósł się z wielkim wysiłkiem, chwiejnym
krokiem ruszył w kierunku South Street, nie spuszczając oczu
z człowieka w czarnym płaszczu, i zniknął za rogiem.
Handlarz odwrócił się do Pratta. Ten usiłował przybrać
groźną minę, ale najwyraźniej nie potrafił. Poczuł, że nade
szła chwila, która prędzej czy później nadchodzi w życiu
każdego mordercy: gdy musi odpowiedzieć za swoje uczynki
przed Bogiem i ludźmi.
- K... kim jesteś? - zapytał, jąkając się.
Handlarz otworzył tylne drzwi furgonetki. Bez pośpie
chu umieścił w aucie rewolwer i łom, a wyjął kawałek grubej
skóry wołowej, który owinął sobie wokół knykci.
16
- Spełniają ci się sny? - zapytał handlarz.
- Co takiego?
- Pytam, czy spełniają ci się sny.
Gideonowi Prattowi odjęło mowę.
Detektyw Kevin Francis Byrne z wydziału zabójstw po
licji filadelfijskiej przynajmniej tym razem sam mógł powie
dzieć, że jego sny się spełniają. Przez długi czas szukał Gideona
Pratta i zwabił go w tę pułapkę dzięki precyzyjnie wymyślone
mu scenariuszowi, który nieraz śnił mu się po nocach.
Pratt zgwałcił, a następnie zamordował piętnastoletnią
Deirdre Pettigrew w Fairmount Park. Wydział zabójstw mu
siał jednak umorzyć sprawę z powodu niemożności udowod
nienia zabójcy winy. Deirdre była pierwszą ofiarą, którą Pratt
zabił po zgwałceniu. Byrne wiedział doskonale, że bardzo
trudno będzie go namierzyć. Poświęcił wiele godzin, także
swojego prywatnego czasu, i wiele nieprzespanych nocy, żeby
doprowadzić do tej właśnie sceny.
Właśnie teraz, kiedy szarość zmierzchu nad Miastem
Braterskiej Miłości pozostawała jedynie wspomnieniem, de
tektyw Kevin Byrne odebrał nagrodę za cały swój trud, wy
mierzając mordercy pierwszy cios.
Dwadzieścia minut później znajdowali się w odgrodzonym
zasłoną pomieszczeniu oddziału pomocy doraźnej szpitala Jef
ferson. Gideon Pratt stał pośrodku, mając po prawej Byrne'a,
a po lewej lekarza stażystę Avrama Hirsha.
Morderca miał na czole guza przypominającego zgni
łą śliwkę, a także spuchniętą wargę, ciemnopurpurowy si
niak na prawym policzku i zniekształcenia nosa zdające się
świadczyć o złamaniu. Spod olbrzymiej opuchlizny nie było
niemal widać jego prawego oka. Przód niegdyś białej koszuli
pokrywały brązowawe plamy krzepnącej krwi.
Patrząc na upokorzonego, zhańbionego i poniżonego Prat
ta, którego w końcu udało mu się schwytać, Byrne pomyślał
17
o detektywie Jimmym Purify, swoim dotychczasowym part
nerze. Ten żelazny facet na pewno by się ucieszył, widząc tę
scenkę. Jimmy po prostu uwielbiał wszystkie te indywidua,
których w Filadelfii zawsze było pełno: ulicznych kaznodzie
jów, naćpanych proroków i dziwki o sercach z marmuru.
Ponad wszystko jednak detektyw Jimmy Purify lubił ścigać
różne ciemne typy Im niebezpieczniejszy i bardziej zatwardzia
ły przestępca, tym bardziej Jimmy delektował się pogonią.
Żaden nie był gorszy od Gideona Pratta.
Namierzali go przez ogromną sieć informatorów, deptali
mu po piętach w najciemniejszych zakątkach podziemnego
świata Filadelfii, szukali w burdelach i siedzibach gangów
rozprowadzających dziecięcą pornografię. Tropili go z tym
samym poczuciem odpowiedzialności i z tą samą zaciekłą
wytrwałością, jaka kierowała nimi tuż po opuszczeniu aka
demii policyjnej wiele lat temu.
Takie właśnie pościgi Jimmy Purify lubił najbardziej.
Twierdził, że dzięki nim ciągle się czuje jak mały chłopiec.
Podczas wielu lat pracy Jimmy postrzelony był dwukrot
nie, przejechany samochodem raz, a pobity o wiele za dużo
razy, by dało się je zliczyć. Ale dopiero potrójne bajpasy wy
eliminowały go ze służby. Podczas gdy Kevin Byrne z tak
wielką przyjemnością rozprawiał się z Gideonem Prattem,
James Purify, którego koledzy nazywali Jimmy Wielki Kło
pot, leżał w sali pooperacyjnej szpitala Mercy, a podłączone
do ciała rurki, tuby i przewody oplatały go jak węże.
Lekarze nie rokowali najgorzej - i to była dobra wia
domość. Niestety, była także i zła. Jimmy wciąż żywił prze
konanie, że wróci do służby. A nie wróci. Nikomu się to nie
udało po bajpasach. Nie w wieku pięćdziesięciu lat. Nie do
wydziału zabójstw. I nie w Filadelfii.
„Brakuje mi ciebie, Wielki Kłopocie - pomyślał Byrne,
ciesząc się na myśl o spotkaniu z partnerem jeszcze tego wie
czoru. - Bez ciebie nie jest już tak samo".
18
I nigdy nie będzie.
Byrne był obok, kiedy Jimmy'ego dopadł atak. Stał bez
radny kilka metrów od partnera. Podchodzili właśnie do kasy
U Malika, małej knajpki na rogu Dziesiątej i Waszyngtona,
do której wpadli na kanapki. Byrne słodził obydwie kawy,
a Jimmy bajerował kelnerkę, cynamonowoskórą piękność
imieniem Desiree, u której nie miał najmniejszych szans,
ponieważ była przynajmniej o trzy muzyczne style młodsza
od niego. Desiree była jedynym i prawdziwym powodem, dla
którego w ogóle zaglądali do Malika. Bo na pewno nie cho
dziło im o kanapki.
Jimmy jak zwykle opierał się o ladę, z szerokim uśmie
chem zagadując dziewczynę. Nagle przewrócił się i leżał ze
sztywniały na podłodze, z twarzą wykrzywioną bólem, a wiel
kie dłonie miał zwinięte w pięści.
Byrne zachował w pamięci ten widok ze wszystkimi
szczegółami, podobnie jak kilka innych z całego swojego ży
cia. Przez dwadzieścia lat pracy w policji nauczył się uważać
za całkowicie normalne bezrozumną odwagę i brawurę tych,
których kochał i podziwiał. Przyzwyczaił się nawet do bez
interesownych okrucieństw wyrządzanych obcym ludziom
przez obcych ludzi. Wszystko to mieściło się w pojęciu służby
- było horrendalną premią, wypłacaną za ochronę sprawied
liwości szczególnie hojnie. Nie potrafił natomiast uodpornić
się na nagie człowieczeństwo, słabość ludzkiego ciała, bezrad
ność. Takie obrazy zawsze zapadały mu głęboko w serce.
Kiedy zobaczył potężne ciało przyjaciela walczącego ze
śmiercią na zabłoconych kafelkach podłogi w kiepskiej jadło
dajni, wiedział, że nigdy już nie zdoła spojrzeć na Jimmy'ego
tak jak dawniej. Nadal, oczywiście, będzie go kochał jak bra
ta, wysłuchiwał jego niedorzecznych historyjek i - jeśli Bóg
okaże się łaskawy - którejś parnej letniej niedzieli na grillu
znów ze zdziwieniem skonstatuje, ile też Jimmy potrafi zjeść
i wypić. Nie zmieni się również i to, że bez wahania zasłoniłby
19
go własnym ciałem, żeby uratować od kuli. Ale ich wspólna
podróż przez jaskinię zła i szaleństwa, do której w bezlitosnej
pogoni zapuszczali się noc w noc, właśnie się kończyła.
Mimo żalu i cierpienia, które go wtedy ogarnęły, Byrne
zdawał sobie sprawę, że tamtej nocy rzeczywistość zmieniła
się nieodwracalnie.
Rzeczywistość t e j nocy przywróciła Byrneowi mrocz
ną równowagę umysłu i dała poczucie, że także Jimmy Pu
rify znajdzie w niej ukojenie. Deirdre Pettigrew nie żyła, ale
Gideon Pratt miał za to nareszcie ponieść karę. Kolejna ro
dzina pogrążyła się w żałobie, ale sprawca tym razem zosta
wił ślad swojego DNA - siwy włos łonowy, który zaprowa
dzi go do więzienia stanowego Greene. Gdyby to zależało od
Byrne'a, ten odrażający facet od razu trafiłby do pomieszcze
nia, w którym wykonuje się egzekucje, by otrzymać śmier
telny zastrzyk.
Detektyw znał doskonale meandry wymiaru sprawied
liwości i wiedział, niestety, że równie dobrze Pratt może się
wymigać od kary śmierci i dostać dożywocie bez możliwo
ści przedterminowego zwolnienia - jeśli oczywiście zosta
nie skazany. Gdyby tak właśnie się stało, Byrne znał w wię
zieniu paru ludzi, którzy mogliby doprowadzić tę sprawę do
końca. Któryś z nich na pewno by się zgodził. Tak czy owak,
Gideon Pratt był już w grobie. Tkwił z uszami w piachu. Był
ugotowany.
- Podejrzany spadł z wysokich betonowych schodów
podczas próby ucieczki przed aresztowaniem - wyjaśnił Byr
ne doktorowi Hirschowi.
Avram Hirsch zanotował słowa policjanta. Był wprawdzie
młody, ale wystarczająco długo praktykował już w szpitalu
Jefferson, by nie zauważyć, że gwałciciele i sprawcy innych
przestępstw na tle seksualnym byli zazwyczaj wyjątkowo nie
zdarni: ciągle się potykali i przewracali znacznie częściej niż
inni ludzie. Czasem nawet łamały im się przy tym kości.
20
- Czy tak właśnie było, panie Pratt? - zapytał Byrne.
Gideon Pratt patrzył tępo przed siebie.
- Czy tak właśnie było, panie Pratt? - powtórzył detektyw
- Tak - potwierdził Pratt.
- Proszę to opisać własnymi słowami - polecił Byrne.
- Kiedy próbowałem uciec przed policją, spadłem z wyso
kich betonowych schodów i wtedy powstały moje obrażenia.
Hirsch zapisał także i jego słowa.
- Czy uważa pan, doktorze, że obrażenia pana Pratta są
zgodne z opisem, który nam podał? - zapytał Byrne, wzru
szając ramionami.
- Całkowicie zgodne - odpowiedział lekarz, znów coś
pilnie notując.
Po drodze do szpitala Byrne wyjaśnił Prattowi, że to,
czego doświadczył na parkingu, jest ledwie przedsmakiem
tego, co go czeka, jeśli przyjdzie mu do głowy złożyć skargę
na brutalność policji podczas aresztowania. Dodał, że trzech
ludzi pragnących spełnić obywatelski obowiązek tylko czeka,
by zeznać pod przysięgą, iż byli świadkami, jak podejrzany
uciekał przed goniącym go policjantem i podczas ucieczki
spadł ze schodów - a wszyscy trzej są osobami o nieskazi
telnej reputacji.
Na koniec Byrne uprzedził, że wówczas kilkuminuto
wa trasa z budynku szpitala na komendę policji okaże się
najdłuższą podróżą w całym życiu Pratta, wskazując przy
tym zestaw narzędzi zgromadzonych z tyłu furgonetki: piłę,
ciężkie cęgi chirurgiczne i nożyce elektryczne.
Pratt zrozumiał, zeznał więc, co trzeba.
Kilka minut później doktor Hirsch polecił mu, by zsunął
spodnie i poplamione slipy. Byrne potrząsnął z niezadowo
leniem głową: Pratt miał wygolone włosy łonowe. Przestęp
ca spojrzał na swoje krocze i natychmiast podniósł wzrok na
detektywa.
- To rytuał - oznajmił. - Rytuał religijny.
21
- Ukrzyżowanie też jest religijnym rytuałem, gnojku!
Może pojedziemy po drodze do stolarza po belki i gwoździe?
- wybuchnął Byrne i pytająco spojrzał na lekarza.
Doktor Hirsch skinął głową, dając w ten sposób do zro
zumienia, że uda mu się jednak pobrać próbkę włosa łono
wego Pratta. Nikt przecież nie potrafi ogolić się aż tak do
kładnie. Detektyw pojął znaczenie jego gestu i natychmiast
dał temu wyraz:
- Jeśli sądziłeś, że twoja mała religijna ceremonia unie
możliwi nam pobranie próbki włosa, to jesteś wielkim dup
kiem! Zresztą, jesteś nim tak czy siak - dorzucił, podchodząc
do zatrzymanego. - Nawet gdyby to ci się udało, wystarczy
łoby cię przytrzymać, dopóki włosy nie odrosną - syknął mu
prosto w twarz.
Gideon Pratt spojrzał w sufit i westchnął głęboko.
Najwyraźniej nie przyszło mu to do głowy.
Byrne usiadł na parkingu za komendą policji. Popijając mały
mi łyczkami kawę po irlandzku, próbował strząsnąć z siebie
długi dyżur. Kawa z policyjnej kantyny zawsze była mocna.
Dolany do kubeczka Jameson zwiększał jeszcze jej moc i na
dawał specyficzny smak.
Nad księżycem, jakby ulepionym z wosku, unosiło się
czyste i ciemne niebo - ani jednej chmurki. W powietrzu
pachniało wiosną.
Detektyw zamierzał przespać się trochę w furgonetce,
której użył do zwabienia Gideona Pratta, a potem zwrócić ją
właścicielowi, Erniemu Tedesco. Ernie prowadził małą firmę
porcjowania mięsa w Pennsport.
Byrne dotknął zgrubienia nad prawym okiem. Pod palcami
blizna wydawała się ciepła i miękka. Kojarzyła się z bólem, od
którego przez chwilę poczuł się wolny; upiornym odczuciem,
po raz pierwszy doznanym wiele lat temu. Opuścił szyby fur
gonetki, zamknął oczy i czuł, jak traci kontrolę nad pamięcią.
22
W ciemnych zakamarkach umysłu, tam, gdzie schodzą
się pożądanie i odraza, w miejscu, które wiele lat temu ot
worzyło się w zimnych odmętach rzeki Delaware, widział
ostatnie chwile życia młodej dziewczyny, widział narastają
ce w ciszy przerażenie...
.. .słodka twarz Deirdre Pettigrew. Dziewczyna jest zbyt mała
jak na swój wiek i zbyt naiwna jak na czasy, w których żyje. Ma za
dobre serce. Deirdre wybiera się do Fairmount Park. fest upał. Staje
przy wodotrysku, żeby się napić. Obok na ławce siedzi mężczyzna.
Opowiada jej, że miał wnuczkę w jej wieku, którą bardzo kochał, ale
wnuczka wpadła pod samochód i zginęła na miejscu. Deirdre stwier
dza, że to bardzo smutne. Mówi, że samochód potrącił niedawno
Ginger, jej kotkę. Ginger także umarła. Mężczyzna kiwa głową ze
zrozumieniem. W oku kręci mu się łza. Wyznaje, że co roku w dniu
urodzin wnuczki przychodzi do Fairmount Park, ponieważ było to jej
ulubione miejsce.
Mężczyzna zaczyna płakać.
Deirdre stawia rower na nóżce i podchodzi do ławki.
Tuż za ławką rosną gęste krzaki.
Deirdre podaje mężczyźnie chusteczkę...
Byrne pociągnął łyk kawy i zapalił papierosa. W głowie
mu dudniło. Za te swoje wizje od lat płacił zbyt wysoką cenę.
Próbował się leczyć na różne sposoby - formalnie i niefor
malnie, korzystając z pomocy lekarzy i prosząc o radę sza
manów. Konwencjonalna medycyna okazała się bezradna.
Odwiedził już dziesiątki medyków, którzy stawiali mu naj
różniejsze diagnozy. Dotychczas najczęściej powtarzała się
migrena z aurą.
Żadne podręczniki medyczne nie opisywały jednak tego
zespołu objawów zwanych aurą, który dręczył właśnie jego.
Jego aura nie miała bowiem nic wspólnego z błyszczącymi,
iskrzącymi zygzakami. Bardzo by chciał, żeby tak właśnie
było. Alenie.
Jego aura przynosiła prawdziwe upiory.
23
Kiedy pierwszy raz miał wizję śmierci Deirdre Pettigrew,
nie połączył zabójstwa dziewczyny z osobą Gideona Pratta,
ponieważ twarz sprawcy była rozmyta, diablo schematyczna,
jakby naszkicowana.
Ale gdy po raz pierwszy zobaczył, jak Pratt wchodzi do
klubu Paradise, wiedział, że był to właśnie on.
Byrne otworzył oczy i rozejrzał się po parkingu. Wsunął
do odtwarzacza płytę kompaktową, własnej roboty składankę
bluesową. To Jimmy Purify zaraził go bluesem. Tym prawdzi
wym: Elmore James, Otis Rush, Lightnin Hopkins, Bill
Broonzy... Nie trzeba było dwa razy prosić, by Jimmy zaczął
opowiadać o takich ludziach, jak Kenny Wayne Shepherds.
Na początku Byrne nie potrafił odróżnić nawet Son
House'a od Maxwell House'a. Ale po kilku wieczorach w blu
esowych knajpach zaczął sobie nieźle radzić. Od tamtej pory
osłuchał się z rozmaitymi odcieniami bluesa. Teraz już po
drugim, a najpóźniej po trzecim takcie umiał odróżnić bluesa
Delty od Beale Street, chicagowskiego od tego z St. Louis.
Na tej składance pierwsza była Rosetta Crawford.
Śpiewała My Man Jumped Salty on Me.
Tak, to Jimmy nauczył go szukać pociechy w bluesie.
Także Jimmy pomógł mu stanąć na nogach po aferze z Mor
risem Blanchardem.
Rok temu bogaty młody mężczyzna o tym nazwisku
z zimną krwią zamordował własnych rodziców. Rozwalił ich
na kawałki, obojgu strzelając w głowę z Winchestera 9410.
A przynajmniej Byrne był o tym całkowicie przekonany. Ni
gdy wcześniej w całej swojej dwudziestoletniej policyjnej
karierze nie był niczego pewien aż tak bardzo.
Kilka razy przesłuchiwał osiemnastoletniego Morrisa
i za każdym razem widział w jego oczach winę tak wyraźnie,
jak wschodzące o poranku słońce.
Kilka razy wysyłał techników policyjnych na oględziny
samochodu Blancharda, jego pokoju w akademiku i wszyst-
24
kich jego ubrań. Nie znaleźli niczego. Nawet źdźbła włókna,
nawet kropli płynu ustrojowego, które mogłyby wskazać, że
chłopak był obok rodziców w chwili, gdy kule karabinowe
roztrzaskały im głowy.
Byrne wiedział, że jego jedyną szansą jest złamanie mor
dercy i zmuszenie go, by się przyznał do winy. Zaczął więc
przyciskać Morrisa. I to naprawdę mocno. Ilekroć Blanchard
się odwrócił, widział przed sobą detektywa: na koncertach,
w kawiarniach i w czytelni księgarni McCabe. Byrne wybrał
się nawet do kina na jakiś koszmarny film autorski. Usiadł
dwa rzędy za Morrisem i jego panienką. Wszystko po to, żeby
Blanchard bez ustanku czuł się pod presją. Detektyw wyka
zał wiele prawdziwie policyjnego zaparcia, żeby nie zasnąć
podczas projekcji tego dzieła.
Którejś nocy zaparkował samochód tuż pod oknami po
koju Morrisa w kampusie Swarthmore. Dokładnie co dwa
dzieścia minut przez całe osiem godzin chłopak rozchylał
zasłonki, żeby sprawdzić, czy Byrne nadal tam sterczy. De
tektyw zadbał o to, żeby przez opuszczoną szybę taurusa za
każdym razem Blanchard zobaczył żar papierosa, błyszczą
cy w ciemności jak światło morskiej latarni. Morris z ko
lei za każdym razem mógł być pewien, że Byrne zauważył
środkowy palec prawej dłoni między lekko rozchylonymi
zasłonkami.
Ta swoista gra toczyła się aż do świtu. Około siódmej
trzydzieści, zamiast iść na zajęcia albo zbiec po schodach
i zdać się na łaskę detektywa z wyznaniem winy na ustach,
Morris Blanchard postanowił się powiesić. Przerzucił linkę
holowniczą nad rurą w piwnicy akademika, rozebrał się do
naga, nałożył sobie stryczek na szyję i kopnął kozioł do piło
wania drewna. Jeszcze jeden, tym razem ostatni, obsceniczny
gest pokazany systemowi. Do klatki piersiowej miał przykle
jony taśmą list pożegnalny, w którym nazwał Kevina Byrne'a
swoim prześladowcą.
25
Tydzień później w motelu w Atlantic City aresztowano
ogrodnika Blanchardów, ponieważ posługiwał się kartą kre
dytową zamordowanego Roberta Blancharda. Gdy w jego po
koju znaleziono worek marynarski z zakrwawionymi ubrania
mi, ogrodnik prawie natychmiast przyznał się do popełnienia
podwójnego zabójstwa.
Drzwi w umyśle Byrne'a się zamknęły Po raz pierwszy od
piętnastu lat nie miał racji. Zawiodła go intuicja. Pomylił się.
Krytycy policji podnieśli wielką wrzawę. Siostra Morri
sa wytoczyła proces cywilny o spowodowanie śmierci brata
przeciwko miastu, policji i samemu Byrneowi. Żaden z tych
procesów nie zakończył się skazaniem detektywa, ale ciężar
stawał się coraz większy, aż w końcu wydawało się, że cał
kiem go przygniecie.
Media wzięły go na celownik. Przez wiele tygodni publi
kowano jego zdjęcia ze szkalującymi komentarzami. Wszyst
kie lokalne gazety mieszały go z błotem. „Inquirer", „Da
ily News" i „CityPaper" w końcu się odczepiły, tylko „The
Report" - zaliczany do tak zwanej „alternatywnej prasy", a
w gruncie rzeczy zwyczajny brukowiec - ujadał dalej. Simon
Close, zatrudniony tam dziennikarzyna produkujący wyjąt
kowo śmierdzące felietony, naskakiwał na Byrne'a z niewy
tłumaczalną wręcz zajadłością. Przez wiele tygodni po samo
bójstwie Blancharda Close zamieszczał teksty krytykujące
władze miasta, policję i detektywa-prześladowcę. Cykl ten
zakończył opisem mężczyzny, którym Morrisowi Blanchar-
dowi nie dane było się stać. Wynikało z niego jasno, że sa
mobójca miał szanse zostać Albertem Einsteinem, Robertem
Frostem i Jonasem Salkiem jednocześnie.
Przed sprawą Blancharda detektyw Byrne poważnie się
zastanawiał nad przejściem na emeryturę po dwudziestu la
tach pracy. Chciał wyjechać do jakiegoś małego miasteczka
i założyć własną firmę ochroniarską - jak wielu byłych poli
cjantów, których wykończyły wielkie miasta. Swoje odsłużył
26
i nieraz przy tym zrobił z siebie idiotę. Ale kiedy przed ko
mendą policji zobaczył wściekłe pikiety domagające się jego
głowy, nie mógł tak po prostu odejść. Nie w tym momencie.
Zbyt wiele zawdzięczało mu to miasto, by mógł pozwolić,
żeby zapamiętano go w taki właśnie sposób.
Został więc.
I czekał.
Aż trafi się kolejna sprawa, której rozwiązanie wyniesie
go znów na szczyty.
Wysączył ostatnie krople whisky i rozparł się wygod
nie na fotelu kierowcy. Nie miał powodów, żeby wracać do
domu. Za kilka godzin czekał go kolejny dyżur w pracy. Po
nadto we własnym mieszkaniu czuł się jak duch straszący
w dwóch pustych pokojach. Nie było tam nikogo, kto by na
niego czekał.
Spojrzał na okna komendy policji, lśniące w ciemności
niczym pochodnia sprawiedliwości.
W tym budynku znajdował się także areszt, a w nim sie
dział teraz Gideon Pratt.
Byrne uśmiechnął się i zamknął oczy. Dopadł Pratta! Ba
dania laboratoryjne potwierdzą, że to on jest sprawcą. Kolej
ny śmieć zostanie usunięty z ulic Filadelfii.
Kevin Byrne nie był księciem tego miasta.
Był jego królem.
2
P O N I E D Z I A Ł E K , 1 7 . 1 5
To zupełnie inne miasto; inne niż to, które sobie wyobrażał William
Penn, kiedy przeprowadzając oględziny terenu pod „zieloną wiejską
osadę", marzył o greckich kolumnach i marmurowych gmachach
wyrastających majestatycznie spomiędzy sosen. Tu miasto zapomnia
ło o chlubnej przeszłości i przyszłości na miarę historii; nie było tym
miejscem, w którym rodził się duch wielkiego narodu. To północna
część Filadelfii, gdzie w ciemnościach krążą dusze pokutujące, tchórz
liwe widma z wydrążonymi oczodołami. To złe miejsce. Pełno tu sadzy
i fekaliów, popiołu i krwi; ludzie uciekają wzrokiem przed własnymi
dziećmi i rezygnują zgodności, żyjąc na granicy człowieczeństwa. Tu
taj młode zwierzęta od razu się starzeją.
Jeśli w piekle są slumsy, na pewno wyglądają właśnie tak.
Ale nawet w tym szkaradnym miejscu czasem wyrośnie coś cu
downego. Prawdziwy Ogród Oliwny - nowy Ogrójec wśród spękanego
betonu, zgniłego drewna i zrujnowanych marzeń.
28
RICHARD MONTANARI RÓŻAŃCOWE DZIEWCZĘTA Z języka angielskiego przełożył Paweł Cichawa WYDAWNICTWO SONIA DRAGA
Tytuł oryginału: The Rosary Girls Copyright © 2005 by Richard Montanari This translation published by arrangement with Ballantine Books, an imprint of Random House Ballantine Publishing Group, a division of Random House, Inc. Copyright © 2007 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2007 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Redakcja: Ewa Stahnke Korekta: Beata Iwicka, Anna Rzędowska Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga Zdjęcie autora: David Najfach ISBN: 978-83-7508-010-0 Dystrybucja: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17,01-217 Warszawa tel./fax (22) 631 48 32,632 91 55 e-mail: hurt@olesiejuk.pl www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa: www.merlin.com.pl www.empik.com WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. pi. Grunwaldzki 8-10,40-950 Katowice tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28 Skład i łamanie: Sonia Draga Group Katowice 2007. Wydanie I Druk: Drukarnia Lega, Opole
N I E D Z I E L A P A L M O W A , 2 3 . 5 5 Nosi w sobie jakiś lodowaty smutek, jakąś głęboko zakorzenioną me lancholię, zadającą kłam siedemnastu wiosnom jej życia. Jej śmiech... Ona nigdy chyba się nie śmieje z prawdziwej wewnętrznej radości. Możliwe, że radości w niej nie ma. Pełno ich wszędzie na ulicach: chodzą wiecznie zamyślone, samot ne, z książkami przytulonymi do piersi i wzrokiem wbitym w ziemię. Ta akurat trzyma się zawsze kilka kroków za pozostałymi dziewczę tami, gotowa przyjąć z wdzięcznością choćby ochłap przyjaźni, jeśli jej go rzucą. I zastanawia się nad każdym kamieniem milowym na drodze ku dorosłości. Ignoruje też swoją wielką urodę, zupełnie jakby ta była przedmiotem wolnego wyboru. Nazywa się Tessa Ann Wells. Pachnie jak świeżo ścięte kwiaty. - Nie słyszę cię! - wołam. -.. .świetamaryjomatkoboża... -dobiega z kaplicy słaby dźwięk zle wających się słów. Zupełnie jakbym ją swoim wołaniem obudził. To cał kiem możliwe. Zabrałem ją w piątek wcześnie rano, a teraz mamy niedzielę i jest prawie północ. Modli się w kaplicy właściwie przez cały ten czas. Nie jest to prawdziwa kaplica. Urządziłem ją w schowku, pomieś cił on jednak wszystko, czego potrzeba do skupienia i modlitwy. - Na nic taka modlitwa! - krzyczę. - Wiesz chyba, że liczy się każde słowo, bo każde niesie jakieś znaczenie. - Wiem. - Pomyśl tylko, ilu ludzi na całym świecie modli się w tej właś nie chwili! Dlaczego Bóg miałby słuchać tych, którzy proszą go nie zbyt żarliwie?
- Nie wiem. Przechylam się w stronę drzwi do kaplicy. - Czy chciałabyś, by nasz Pan traktował cię tak samo lekcewa żąco w krainie wiecznej szczęśliwości? -Nie. - Dobrze więc. Która dziesiątka? Mija dłuższa chwila, zanim pada odpowiedź. W kompletnych ciemnościach kaplicy trzeba się posługiwać dotykiem. - Trzecia - mówi mi w końcu. - Zacznij jeszcze raz, od początku. Zapalam resztę świec wotywnych i kończę pić wino. Wbrew po wszechnej opinii ryty kościelne nie muszą być poważne i uroczyste. Wręcz przeciwnie, często przynoszą radość i powody do świętowania. Już mam zamiar ponownie przypomnieć Tessie o konieczności żarliwego odmawiania modlitwy, sama jednak zaczyna się modlić wyraźnie, z należytą powagą i zaangażowaniem wymawiając każ dą sylabę: - Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą... Czy jest na świecie dźwięk piękniejszy od melodii słów modlą cej się dziewicy? - .. .błogosławionaś ty między niewiastami... Spoglądam na zegarek. Jest tuż po północy. - ...i błogosławion owoc żywota Twojego, Jezus... Już czas. -...Święta Maryjo, Matko Boża... Wyjmuję strzykawkę z opakowania. Igła połyskuje w świetle świecy. Czuję obecność Ducha Świętego. -... módl się za nami grzesznymi... Zaczął się czas Męki Pańskiej. -... teraz i w godzinę śmierci naszej... Otwieram drzwi i wchodzę do kaplicy. - Amen.
Dla DJC Cour forte rompe cattiva sorte
CZĘŚĆ PIERWSZA
1 P O N I E D Z I A Ł E K , 3 . 0 5 JEST TAKA PORA - dobrze znana wszystkim, którzy, by wyjść na jej spotkanie, wyrywają się wprost z objęć snu - kiedy ciemność zrzuca resztki peleryny zmierzchu, ulice nieru chomieją i cichną, a cienie się schodzą, by zlać się w jedno, a potem zniknąć. O tej porze wszyscy, którzy cierpią, tracą nadzieję, że doczekają świtu. Każde miasto ma też taką ulicę - rodzaj neonowej gol goty. W Filadelfii nosi ona nazwę South Street. Tej nocy, gdy większość Miasta Braterskiej Miłości za padła w sen, a rzeki toczyły się bezszmerowo ku morzu, pe wien handlarz żywym towarem pojawił się na South Street niczym suchy, piekący wiatr. Między ulicami Trzecią i Czwar tą popchnął żelazną furtkę i wąskim chodnikiem dotarł do prywatnego klubu Paradise. Kilku klientów rozrzuconych po całej sali spojrzało na niego i natychmiast każdy odwrócił wzrok, dostrzegłszy w oczach przybysza wrota do najciem- 11
niej szych zakamarków własnej duszy. Gdyby przyciągnęli jego uwagę choćby na krótką chwilę, zobaczyłby więcej, niż odważyliby się mu pokazać. Dla tych, którzy wiedzieli, czym się trudni, stanowił zagadkę, trudno by jednak znaleźć chętnych do jej rozwią zania. Był postawnym mężczyzną: mierzył dobrze ponad metr osiemdziesiąt, był przy tym szeroki w barach, a jego wiel kie dłonie z chropawą skórą z pewnością potrafiłyby zmieść z drogi każdego, kto odważyłby się ją przeciąć. Miał włosy koloru pszenicy i zimne zielone oczy, promieniujące w świetle świec jak kobalt. W ułamku sekundy omiatał nimi wszystko na widnokręgu, nie pomijając najmniejszego szczegółu. Nad jego prawą brwią widniała świeża blizna: ropiejące zgrubienie w kształcie odwróconej litery V Ubrany był w długi czarny skórzany płaszcz opinający się na potężnych barach. Już piątą noc z rzędu handlarz pojawiał się w lokalu; tym razem jednak miał w końcu spotkać się z klientem. Rzadko umawiano się na spotkania biznesowe w klubie Paradise. Nie respektowano tu przyjaźni ani koleżeństwa. Mężczyzna w skórzanym płaszczu przeszedł na drugi koniec wilgotnej piwnicy i usiadł przy stoliku, który, choć gość o to nie zabiegał, już po pierwszej wizycie w klubie stał się zarezerwowanym dla niego miejscem. Bywalcami lokalu byli ludzie z najmroczniejszych zakamarków życia; handlarz wydawał się ulepiony z innej niż oni gliny. Siedzący za barem mężczyźni zwracali się do siebie per Mingus, Miles i Monk. Brudne chińskie lampiony przepla tały się pod sufitem ze śmigłami wentylatorów oklejonych drewnopodobną folią. Zapach kadzidełek mieszał się z dy mem papierosowym, wypełniając powietrze szarymi chmu rami obrzydliwie owocowej słodyczy. Dziesięć po trzeciej do klubu weszło dwóch mężczyzn: klient handlarza ze swoim ochroniarzem. Obydwaj spojrzeli 12
na osobnika w skórzanym płaszczu i natychmiast się domy ślili, kim on jest. Klient nazywał się Gideon Pratt. Był przysadzistym, ły siejącym facetem dobrze po pięćdziesiątce, z czerwoną twarzą, niespokojnymi szarymi oczami i policzkami, które zwisały jak stopiony wosk. Miał na sobie źle leżący trzyczęściowy garnitur. Z rękawów marynarki wystawały palce powykręca ne od artretyzmu. Spomiędzy rzadkich zębów koloru ochry dobywał się nieświeży oddech. Tuż za Prattem kroczył znacznie większy mężczyzna, wyższy nawet od handlarza, ubrany w dżinsową kurtkę. Oczy chował za szkłami lustrzanych okularów przeciwsłonecznych. Jego twarz i szyję pokrywała misterna sieć moko - maoryskich tatuaży plemiennych. Trzej mężczyźni bez słowa się przywitali, po czym - tak- że w milczeniu - przeszli krótkim korytarzem do pomiesz czenia służbowego. Było tam ciasno i gorąco. Między skrzyn kami kiepskich alkoholi stały dwa pogięte metalowe biurka oraz stara sofa, sparciała i cuchnąca stęchlizną. Równie stara szafa grająca połyskiwała niebieskawym światłem. Gdy tylko wszyscy trzej znaleźli się w środku i zamknę li za sobą drzwi, ochroniarz, noszący pseudonim Diablo, ob- szukał handlarza, sprawdzając, czy ten nie ma broni albo mikrofonu. Starał się przy tym pokazać, kto tu rządzi. Kiedy obmacywał handlarza od góry do dołu, ten dostrzegł na potęż nym karku tatuaż będący znakiem rozpoznawczym jednego z dwóch największych nowozelandzkich gangów. Nie uszło też jego uwagi, że Diablo miał wsunięty za pasek spodni re wolwer Smith & Wesson. Stwierdziwszy z zadowoleniem, że handlarz nie ma przy sobie broni ani urządzeń podsłuchowych, ochroniarz cofnął się o kilka kroków, stanął za swoim zleceniodawcą, skrzyżował ręce na piersiach i czekał na dalszy rozwój wypadków. - Co masz dla mnie? - rzucił Pratt. 13
Handlarz przyjrzał się klientowi uważnie, zanim odpo wiedział. Nadszedł moment nieuchronny w każdej transakcji, w którym objawia się naga prawda: sprzedawca wykłada kar ty na stół. Sięgnął powoli do kieszeni skórzanego płaszcza (o jakichkolwiek szybkich ruchach nie mogło być mowy), wyjął dwie fotografie polaroidowe i wręczył je Prattowi. Na obydwu były kompletnie ubrane, ale za to niedwu znacznie upozowane, kilkunastoletnie czarne dziewczyny. Tanya siedziała na werandzie szeregowego domu rodziców i posyłała fotografowi zmysłowego całusa. Jej siostra Alicia usadowiła się wyzywająco na ławce w parku Wildwood. Gideon Pratt uważnie obejrzał obie fotografie. Jeszcze bardziej poczerwieniały mu policzki i na chwilę wstrzymał oddech. - Są... piękne - powiedział w końcu. Diablo rzucił okiem na zdjęcia. Nie drgnął ani jeden mięsień na jego twarzy. Przeniósł wzrok z powrotem na han dlarza. - Jak ma na imię? - zapytał Pratt, pokazując jedną z dziewczyn na fotografii. - Tanya - odpowiedział handlarz. - Ta...nya - powtórzył klient, rozdzielając sylaby, jak by chciał w ten sposób przejrzeć duszę dziewczyny Zwrócił handlarzowi drugie zdjęcie i skupił się na wizerunku Tany' i. - Jest zachwycająca - stwierdził po chwili. - Domyślam się, że niezła z niej figlarka. To widać od razu. Pratt dotknął fotografii, delikatnie przesuwając palcami po lśniącej powierzchni, i pogrążył się w zadumie. Zaraz jed nak odzyskał panowanie nad sobą i wrócił do interesów. - Kiedy? - zapytał. - Teraz - odpowiedział handlarz. Klient był równie zdziwiony, co zachwycony. Nie spo dziewał się takiego obrotu sprawy. - Masz ją tutaj? 14
Handlarz skinął potakująco głową. - Gdzie? - dopytywał się Pratt. - Niedaleko. Gideon Pratt poprawił krawat, wygładził kamizelkę opi nającą się na jego sterczącym brzuchu, i przeczesał dłonią resztkę włosów na głowie. Głęboko westchnął, starając się zebrać myśli, a w końcu wskazał ręką drzwi. - Idziemy? Handlarz ponownie skinął głową i spojrzał na Diabla. Ochroniarz odczekał chwilę, wykorzystując okazję do zade monstrowania swojej przewagi, a następnie odsunął się nie co od drzwi. Trzej mężczyźni wyszli z klubu, przeszli South Street i skręcili w Orianna Street, którą podążali aż do niewielkiego parkingu między sporymi budynkami. Stały tam dwa samo chody: przerdzewiała furgonetka z przyciemnionymi szyba mi i jeden z najnowszych modeli chryslera. Diablo gestem wstrzymał swoich towarzyszy, podszedł do chryslera i przez zakręcone szyby zajrzał do środka. Po chwili się odwrócił i skinął przyzwalająco głową. Pratt z handlarzem podeszli do ciężarówki. - Masz pieniądze? - zapytał handlarz. Pratt kilkakrotnie klepnął dłonią po kieszeni marynarki. Handlarz rzucił szybkie spojrzenie na obydwu męż czyzn, po czym sięgnął do kieszeni, by wyjąć z niej kluczyki. Nie udało mu się jednak otworzyć drzwi furgonetki od strony pasażera, ponieważ pęk kluczy wyślizgnął mu się z dłoni. Zarówno Pratt, jak i Diablo odruchowo spojrzeli w dół, na chwilę się dekoncentrując. Zaraz potem, w starannie wybra nym momencie, handlarz się nachylił, żeby podnieść klucze; zamiast nich jednak pochwycił łom, który wcześniej ukrył za przednim kołem furgonetki. Wyprostował się, zamachnął 2 półobrotu i zdzielił Diabla łomem prosto w twarz. Metalo wy drąg zmienił nos ochroniarza w galaretowatą papkę krwi 15
i chrząstek. Cios wymierzony został z chirurgiczną precyzją i siłą tak dobraną, by nie zabić, tylko okaleczyć i unieszkod liwić ofiarę. Niemal w tej samej chwili lewą ręką handlarz wyszarpnął zza paska spodni ochroniarza rewolwer Smith & Wesson. Na moment ogłuszony i całkowicie zaskoczony Diablo zareagował instynktownie, zapominając o rozumie. Rzucił się na handlarza, choć niemal nic nie widział z powodu krwi i mimowolnie cieknących mu z oczu łez. Atak odparty zo stał uderzeniem kolby rewolweru, które handlarz wymierzył z całej swojej wielkiej siły. W zimne powietrze nocy wystrze liło sześć zębów, które po chwili upadły na asfalt, stukając niczym rozsypane perły. Diablo zgiął się wpół i padł na podziurawiony asfalt, wy jąc z bólu. Po krótkiej chwili natura wojownika kazała mu się podnieść. Uklęknął, zawahał się i podniósł wzrok, oczekując śmiertelnego ciosu. - Spadaj - rozkazał handlarz. Ochroniarz patrzył, jakby nie rozumiał. Miał nierówny, charczący oddech. Splunął krwią i śluzem. Kiedy jednak han dlarz przystawił mu do czoła lufę, pojął, że rozsądniej będzie usłuchać polecenia. Diablo podniósł się z wielkim wysiłkiem, chwiejnym krokiem ruszył w kierunku South Street, nie spuszczając oczu z człowieka w czarnym płaszczu, i zniknął za rogiem. Handlarz odwrócił się do Pratta. Ten usiłował przybrać groźną minę, ale najwyraźniej nie potrafił. Poczuł, że nade szła chwila, która prędzej czy później nadchodzi w życiu każdego mordercy: gdy musi odpowiedzieć za swoje uczynki przed Bogiem i ludźmi. - K... kim jesteś? - zapytał, jąkając się. Handlarz otworzył tylne drzwi furgonetki. Bez pośpie chu umieścił w aucie rewolwer i łom, a wyjął kawałek grubej skóry wołowej, który owinął sobie wokół knykci. 16
- Spełniają ci się sny? - zapytał handlarz. - Co takiego? - Pytam, czy spełniają ci się sny. Gideonowi Prattowi odjęło mowę. Detektyw Kevin Francis Byrne z wydziału zabójstw po licji filadelfijskiej przynajmniej tym razem sam mógł powie dzieć, że jego sny się spełniają. Przez długi czas szukał Gideona Pratta i zwabił go w tę pułapkę dzięki precyzyjnie wymyślone mu scenariuszowi, który nieraz śnił mu się po nocach. Pratt zgwałcił, a następnie zamordował piętnastoletnią Deirdre Pettigrew w Fairmount Park. Wydział zabójstw mu siał jednak umorzyć sprawę z powodu niemożności udowod nienia zabójcy winy. Deirdre była pierwszą ofiarą, którą Pratt zabił po zgwałceniu. Byrne wiedział doskonale, że bardzo trudno będzie go namierzyć. Poświęcił wiele godzin, także swojego prywatnego czasu, i wiele nieprzespanych nocy, żeby doprowadzić do tej właśnie sceny. Właśnie teraz, kiedy szarość zmierzchu nad Miastem Braterskiej Miłości pozostawała jedynie wspomnieniem, de tektyw Kevin Byrne odebrał nagrodę za cały swój trud, wy mierzając mordercy pierwszy cios. Dwadzieścia minut później znajdowali się w odgrodzonym zasłoną pomieszczeniu oddziału pomocy doraźnej szpitala Jef ferson. Gideon Pratt stał pośrodku, mając po prawej Byrne'a, a po lewej lekarza stażystę Avrama Hirsha. Morderca miał na czole guza przypominającego zgni łą śliwkę, a także spuchniętą wargę, ciemnopurpurowy si niak na prawym policzku i zniekształcenia nosa zdające się świadczyć o złamaniu. Spod olbrzymiej opuchlizny nie było niemal widać jego prawego oka. Przód niegdyś białej koszuli pokrywały brązowawe plamy krzepnącej krwi. Patrząc na upokorzonego, zhańbionego i poniżonego Prat ta, którego w końcu udało mu się schwytać, Byrne pomyślał 17
o detektywie Jimmym Purify, swoim dotychczasowym part nerze. Ten żelazny facet na pewno by się ucieszył, widząc tę scenkę. Jimmy po prostu uwielbiał wszystkie te indywidua, których w Filadelfii zawsze było pełno: ulicznych kaznodzie jów, naćpanych proroków i dziwki o sercach z marmuru. Ponad wszystko jednak detektyw Jimmy Purify lubił ścigać różne ciemne typy Im niebezpieczniejszy i bardziej zatwardzia ły przestępca, tym bardziej Jimmy delektował się pogonią. Żaden nie był gorszy od Gideona Pratta. Namierzali go przez ogromną sieć informatorów, deptali mu po piętach w najciemniejszych zakątkach podziemnego świata Filadelfii, szukali w burdelach i siedzibach gangów rozprowadzających dziecięcą pornografię. Tropili go z tym samym poczuciem odpowiedzialności i z tą samą zaciekłą wytrwałością, jaka kierowała nimi tuż po opuszczeniu aka demii policyjnej wiele lat temu. Takie właśnie pościgi Jimmy Purify lubił najbardziej. Twierdził, że dzięki nim ciągle się czuje jak mały chłopiec. Podczas wielu lat pracy Jimmy postrzelony był dwukrot nie, przejechany samochodem raz, a pobity o wiele za dużo razy, by dało się je zliczyć. Ale dopiero potrójne bajpasy wy eliminowały go ze służby. Podczas gdy Kevin Byrne z tak wielką przyjemnością rozprawiał się z Gideonem Prattem, James Purify, którego koledzy nazywali Jimmy Wielki Kło pot, leżał w sali pooperacyjnej szpitala Mercy, a podłączone do ciała rurki, tuby i przewody oplatały go jak węże. Lekarze nie rokowali najgorzej - i to była dobra wia domość. Niestety, była także i zła. Jimmy wciąż żywił prze konanie, że wróci do służby. A nie wróci. Nikomu się to nie udało po bajpasach. Nie w wieku pięćdziesięciu lat. Nie do wydziału zabójstw. I nie w Filadelfii. „Brakuje mi ciebie, Wielki Kłopocie - pomyślał Byrne, ciesząc się na myśl o spotkaniu z partnerem jeszcze tego wie czoru. - Bez ciebie nie jest już tak samo". 18
I nigdy nie będzie. Byrne był obok, kiedy Jimmy'ego dopadł atak. Stał bez radny kilka metrów od partnera. Podchodzili właśnie do kasy U Malika, małej knajpki na rogu Dziesiątej i Waszyngtona, do której wpadli na kanapki. Byrne słodził obydwie kawy, a Jimmy bajerował kelnerkę, cynamonowoskórą piękność imieniem Desiree, u której nie miał najmniejszych szans, ponieważ była przynajmniej o trzy muzyczne style młodsza od niego. Desiree była jedynym i prawdziwym powodem, dla którego w ogóle zaglądali do Malika. Bo na pewno nie cho dziło im o kanapki. Jimmy jak zwykle opierał się o ladę, z szerokim uśmie chem zagadując dziewczynę. Nagle przewrócił się i leżał ze sztywniały na podłodze, z twarzą wykrzywioną bólem, a wiel kie dłonie miał zwinięte w pięści. Byrne zachował w pamięci ten widok ze wszystkimi szczegółami, podobnie jak kilka innych z całego swojego ży cia. Przez dwadzieścia lat pracy w policji nauczył się uważać za całkowicie normalne bezrozumną odwagę i brawurę tych, których kochał i podziwiał. Przyzwyczaił się nawet do bez interesownych okrucieństw wyrządzanych obcym ludziom przez obcych ludzi. Wszystko to mieściło się w pojęciu służby - było horrendalną premią, wypłacaną za ochronę sprawied liwości szczególnie hojnie. Nie potrafił natomiast uodpornić się na nagie człowieczeństwo, słabość ludzkiego ciała, bezrad ność. Takie obrazy zawsze zapadały mu głęboko w serce. Kiedy zobaczył potężne ciało przyjaciela walczącego ze śmiercią na zabłoconych kafelkach podłogi w kiepskiej jadło dajni, wiedział, że nigdy już nie zdoła spojrzeć na Jimmy'ego tak jak dawniej. Nadal, oczywiście, będzie go kochał jak bra ta, wysłuchiwał jego niedorzecznych historyjek i - jeśli Bóg okaże się łaskawy - którejś parnej letniej niedzieli na grillu znów ze zdziwieniem skonstatuje, ile też Jimmy potrafi zjeść i wypić. Nie zmieni się również i to, że bez wahania zasłoniłby 19
go własnym ciałem, żeby uratować od kuli. Ale ich wspólna podróż przez jaskinię zła i szaleństwa, do której w bezlitosnej pogoni zapuszczali się noc w noc, właśnie się kończyła. Mimo żalu i cierpienia, które go wtedy ogarnęły, Byrne zdawał sobie sprawę, że tamtej nocy rzeczywistość zmieniła się nieodwracalnie. Rzeczywistość t e j nocy przywróciła Byrneowi mrocz ną równowagę umysłu i dała poczucie, że także Jimmy Pu rify znajdzie w niej ukojenie. Deirdre Pettigrew nie żyła, ale Gideon Pratt miał za to nareszcie ponieść karę. Kolejna ro dzina pogrążyła się w żałobie, ale sprawca tym razem zosta wił ślad swojego DNA - siwy włos łonowy, który zaprowa dzi go do więzienia stanowego Greene. Gdyby to zależało od Byrne'a, ten odrażający facet od razu trafiłby do pomieszcze nia, w którym wykonuje się egzekucje, by otrzymać śmier telny zastrzyk. Detektyw znał doskonale meandry wymiaru sprawied liwości i wiedział, niestety, że równie dobrze Pratt może się wymigać od kary śmierci i dostać dożywocie bez możliwo ści przedterminowego zwolnienia - jeśli oczywiście zosta nie skazany. Gdyby tak właśnie się stało, Byrne znał w wię zieniu paru ludzi, którzy mogliby doprowadzić tę sprawę do końca. Któryś z nich na pewno by się zgodził. Tak czy owak, Gideon Pratt był już w grobie. Tkwił z uszami w piachu. Był ugotowany. - Podejrzany spadł z wysokich betonowych schodów podczas próby ucieczki przed aresztowaniem - wyjaśnił Byr ne doktorowi Hirschowi. Avram Hirsch zanotował słowa policjanta. Był wprawdzie młody, ale wystarczająco długo praktykował już w szpitalu Jefferson, by nie zauważyć, że gwałciciele i sprawcy innych przestępstw na tle seksualnym byli zazwyczaj wyjątkowo nie zdarni: ciągle się potykali i przewracali znacznie częściej niż inni ludzie. Czasem nawet łamały im się przy tym kości. 20
- Czy tak właśnie było, panie Pratt? - zapytał Byrne. Gideon Pratt patrzył tępo przed siebie. - Czy tak właśnie było, panie Pratt? - powtórzył detektyw - Tak - potwierdził Pratt. - Proszę to opisać własnymi słowami - polecił Byrne. - Kiedy próbowałem uciec przed policją, spadłem z wyso kich betonowych schodów i wtedy powstały moje obrażenia. Hirsch zapisał także i jego słowa. - Czy uważa pan, doktorze, że obrażenia pana Pratta są zgodne z opisem, który nam podał? - zapytał Byrne, wzru szając ramionami. - Całkowicie zgodne - odpowiedział lekarz, znów coś pilnie notując. Po drodze do szpitala Byrne wyjaśnił Prattowi, że to, czego doświadczył na parkingu, jest ledwie przedsmakiem tego, co go czeka, jeśli przyjdzie mu do głowy złożyć skargę na brutalność policji podczas aresztowania. Dodał, że trzech ludzi pragnących spełnić obywatelski obowiązek tylko czeka, by zeznać pod przysięgą, iż byli świadkami, jak podejrzany uciekał przed goniącym go policjantem i podczas ucieczki spadł ze schodów - a wszyscy trzej są osobami o nieskazi telnej reputacji. Na koniec Byrne uprzedził, że wówczas kilkuminuto wa trasa z budynku szpitala na komendę policji okaże się najdłuższą podróżą w całym życiu Pratta, wskazując przy tym zestaw narzędzi zgromadzonych z tyłu furgonetki: piłę, ciężkie cęgi chirurgiczne i nożyce elektryczne. Pratt zrozumiał, zeznał więc, co trzeba. Kilka minut później doktor Hirsch polecił mu, by zsunął spodnie i poplamione slipy. Byrne potrząsnął z niezadowo leniem głową: Pratt miał wygolone włosy łonowe. Przestęp ca spojrzał na swoje krocze i natychmiast podniósł wzrok na detektywa. - To rytuał - oznajmił. - Rytuał religijny. 21
- Ukrzyżowanie też jest religijnym rytuałem, gnojku! Może pojedziemy po drodze do stolarza po belki i gwoździe? - wybuchnął Byrne i pytająco spojrzał na lekarza. Doktor Hirsch skinął głową, dając w ten sposób do zro zumienia, że uda mu się jednak pobrać próbkę włosa łono wego Pratta. Nikt przecież nie potrafi ogolić się aż tak do kładnie. Detektyw pojął znaczenie jego gestu i natychmiast dał temu wyraz: - Jeśli sądziłeś, że twoja mała religijna ceremonia unie możliwi nam pobranie próbki włosa, to jesteś wielkim dup kiem! Zresztą, jesteś nim tak czy siak - dorzucił, podchodząc do zatrzymanego. - Nawet gdyby to ci się udało, wystarczy łoby cię przytrzymać, dopóki włosy nie odrosną - syknął mu prosto w twarz. Gideon Pratt spojrzał w sufit i westchnął głęboko. Najwyraźniej nie przyszło mu to do głowy. Byrne usiadł na parkingu za komendą policji. Popijając mały mi łyczkami kawę po irlandzku, próbował strząsnąć z siebie długi dyżur. Kawa z policyjnej kantyny zawsze była mocna. Dolany do kubeczka Jameson zwiększał jeszcze jej moc i na dawał specyficzny smak. Nad księżycem, jakby ulepionym z wosku, unosiło się czyste i ciemne niebo - ani jednej chmurki. W powietrzu pachniało wiosną. Detektyw zamierzał przespać się trochę w furgonetce, której użył do zwabienia Gideona Pratta, a potem zwrócić ją właścicielowi, Erniemu Tedesco. Ernie prowadził małą firmę porcjowania mięsa w Pennsport. Byrne dotknął zgrubienia nad prawym okiem. Pod palcami blizna wydawała się ciepła i miękka. Kojarzyła się z bólem, od którego przez chwilę poczuł się wolny; upiornym odczuciem, po raz pierwszy doznanym wiele lat temu. Opuścił szyby fur gonetki, zamknął oczy i czuł, jak traci kontrolę nad pamięcią. 22
W ciemnych zakamarkach umysłu, tam, gdzie schodzą się pożądanie i odraza, w miejscu, które wiele lat temu ot worzyło się w zimnych odmętach rzeki Delaware, widział ostatnie chwile życia młodej dziewczyny, widział narastają ce w ciszy przerażenie... .. .słodka twarz Deirdre Pettigrew. Dziewczyna jest zbyt mała jak na swój wiek i zbyt naiwna jak na czasy, w których żyje. Ma za dobre serce. Deirdre wybiera się do Fairmount Park. fest upał. Staje przy wodotrysku, żeby się napić. Obok na ławce siedzi mężczyzna. Opowiada jej, że miał wnuczkę w jej wieku, którą bardzo kochał, ale wnuczka wpadła pod samochód i zginęła na miejscu. Deirdre stwier dza, że to bardzo smutne. Mówi, że samochód potrącił niedawno Ginger, jej kotkę. Ginger także umarła. Mężczyzna kiwa głową ze zrozumieniem. W oku kręci mu się łza. Wyznaje, że co roku w dniu urodzin wnuczki przychodzi do Fairmount Park, ponieważ było to jej ulubione miejsce. Mężczyzna zaczyna płakać. Deirdre stawia rower na nóżce i podchodzi do ławki. Tuż za ławką rosną gęste krzaki. Deirdre podaje mężczyźnie chusteczkę... Byrne pociągnął łyk kawy i zapalił papierosa. W głowie mu dudniło. Za te swoje wizje od lat płacił zbyt wysoką cenę. Próbował się leczyć na różne sposoby - formalnie i niefor malnie, korzystając z pomocy lekarzy i prosząc o radę sza manów. Konwencjonalna medycyna okazała się bezradna. Odwiedził już dziesiątki medyków, którzy stawiali mu naj różniejsze diagnozy. Dotychczas najczęściej powtarzała się migrena z aurą. Żadne podręczniki medyczne nie opisywały jednak tego zespołu objawów zwanych aurą, który dręczył właśnie jego. Jego aura nie miała bowiem nic wspólnego z błyszczącymi, iskrzącymi zygzakami. Bardzo by chciał, żeby tak właśnie było. Alenie. Jego aura przynosiła prawdziwe upiory. 23
Kiedy pierwszy raz miał wizję śmierci Deirdre Pettigrew, nie połączył zabójstwa dziewczyny z osobą Gideona Pratta, ponieważ twarz sprawcy była rozmyta, diablo schematyczna, jakby naszkicowana. Ale gdy po raz pierwszy zobaczył, jak Pratt wchodzi do klubu Paradise, wiedział, że był to właśnie on. Byrne otworzył oczy i rozejrzał się po parkingu. Wsunął do odtwarzacza płytę kompaktową, własnej roboty składankę bluesową. To Jimmy Purify zaraził go bluesem. Tym prawdzi wym: Elmore James, Otis Rush, Lightnin Hopkins, Bill Broonzy... Nie trzeba było dwa razy prosić, by Jimmy zaczął opowiadać o takich ludziach, jak Kenny Wayne Shepherds. Na początku Byrne nie potrafił odróżnić nawet Son House'a od Maxwell House'a. Ale po kilku wieczorach w blu esowych knajpach zaczął sobie nieźle radzić. Od tamtej pory osłuchał się z rozmaitymi odcieniami bluesa. Teraz już po drugim, a najpóźniej po trzecim takcie umiał odróżnić bluesa Delty od Beale Street, chicagowskiego od tego z St. Louis. Na tej składance pierwsza była Rosetta Crawford. Śpiewała My Man Jumped Salty on Me. Tak, to Jimmy nauczył go szukać pociechy w bluesie. Także Jimmy pomógł mu stanąć na nogach po aferze z Mor risem Blanchardem. Rok temu bogaty młody mężczyzna o tym nazwisku z zimną krwią zamordował własnych rodziców. Rozwalił ich na kawałki, obojgu strzelając w głowę z Winchestera 9410. A przynajmniej Byrne był o tym całkowicie przekonany. Ni gdy wcześniej w całej swojej dwudziestoletniej policyjnej karierze nie był niczego pewien aż tak bardzo. Kilka razy przesłuchiwał osiemnastoletniego Morrisa i za każdym razem widział w jego oczach winę tak wyraźnie, jak wschodzące o poranku słońce. Kilka razy wysyłał techników policyjnych na oględziny samochodu Blancharda, jego pokoju w akademiku i wszyst- 24
kich jego ubrań. Nie znaleźli niczego. Nawet źdźbła włókna, nawet kropli płynu ustrojowego, które mogłyby wskazać, że chłopak był obok rodziców w chwili, gdy kule karabinowe roztrzaskały im głowy. Byrne wiedział, że jego jedyną szansą jest złamanie mor dercy i zmuszenie go, by się przyznał do winy. Zaczął więc przyciskać Morrisa. I to naprawdę mocno. Ilekroć Blanchard się odwrócił, widział przed sobą detektywa: na koncertach, w kawiarniach i w czytelni księgarni McCabe. Byrne wybrał się nawet do kina na jakiś koszmarny film autorski. Usiadł dwa rzędy za Morrisem i jego panienką. Wszystko po to, żeby Blanchard bez ustanku czuł się pod presją. Detektyw wyka zał wiele prawdziwie policyjnego zaparcia, żeby nie zasnąć podczas projekcji tego dzieła. Którejś nocy zaparkował samochód tuż pod oknami po koju Morrisa w kampusie Swarthmore. Dokładnie co dwa dzieścia minut przez całe osiem godzin chłopak rozchylał zasłonki, żeby sprawdzić, czy Byrne nadal tam sterczy. De tektyw zadbał o to, żeby przez opuszczoną szybę taurusa za każdym razem Blanchard zobaczył żar papierosa, błyszczą cy w ciemności jak światło morskiej latarni. Morris z ko lei za każdym razem mógł być pewien, że Byrne zauważył środkowy palec prawej dłoni między lekko rozchylonymi zasłonkami. Ta swoista gra toczyła się aż do świtu. Około siódmej trzydzieści, zamiast iść na zajęcia albo zbiec po schodach i zdać się na łaskę detektywa z wyznaniem winy na ustach, Morris Blanchard postanowił się powiesić. Przerzucił linkę holowniczą nad rurą w piwnicy akademika, rozebrał się do naga, nałożył sobie stryczek na szyję i kopnął kozioł do piło wania drewna. Jeszcze jeden, tym razem ostatni, obsceniczny gest pokazany systemowi. Do klatki piersiowej miał przykle jony taśmą list pożegnalny, w którym nazwał Kevina Byrne'a swoim prześladowcą. 25
Tydzień później w motelu w Atlantic City aresztowano ogrodnika Blanchardów, ponieważ posługiwał się kartą kre dytową zamordowanego Roberta Blancharda. Gdy w jego po koju znaleziono worek marynarski z zakrwawionymi ubrania mi, ogrodnik prawie natychmiast przyznał się do popełnienia podwójnego zabójstwa. Drzwi w umyśle Byrne'a się zamknęły Po raz pierwszy od piętnastu lat nie miał racji. Zawiodła go intuicja. Pomylił się. Krytycy policji podnieśli wielką wrzawę. Siostra Morri sa wytoczyła proces cywilny o spowodowanie śmierci brata przeciwko miastu, policji i samemu Byrneowi. Żaden z tych procesów nie zakończył się skazaniem detektywa, ale ciężar stawał się coraz większy, aż w końcu wydawało się, że cał kiem go przygniecie. Media wzięły go na celownik. Przez wiele tygodni publi kowano jego zdjęcia ze szkalującymi komentarzami. Wszyst kie lokalne gazety mieszały go z błotem. „Inquirer", „Da ily News" i „CityPaper" w końcu się odczepiły, tylko „The Report" - zaliczany do tak zwanej „alternatywnej prasy", a w gruncie rzeczy zwyczajny brukowiec - ujadał dalej. Simon Close, zatrudniony tam dziennikarzyna produkujący wyjąt kowo śmierdzące felietony, naskakiwał na Byrne'a z niewy tłumaczalną wręcz zajadłością. Przez wiele tygodni po samo bójstwie Blancharda Close zamieszczał teksty krytykujące władze miasta, policję i detektywa-prześladowcę. Cykl ten zakończył opisem mężczyzny, którym Morrisowi Blanchar- dowi nie dane było się stać. Wynikało z niego jasno, że sa mobójca miał szanse zostać Albertem Einsteinem, Robertem Frostem i Jonasem Salkiem jednocześnie. Przed sprawą Blancharda detektyw Byrne poważnie się zastanawiał nad przejściem na emeryturę po dwudziestu la tach pracy. Chciał wyjechać do jakiegoś małego miasteczka i założyć własną firmę ochroniarską - jak wielu byłych poli cjantów, których wykończyły wielkie miasta. Swoje odsłużył 26
i nieraz przy tym zrobił z siebie idiotę. Ale kiedy przed ko mendą policji zobaczył wściekłe pikiety domagające się jego głowy, nie mógł tak po prostu odejść. Nie w tym momencie. Zbyt wiele zawdzięczało mu to miasto, by mógł pozwolić, żeby zapamiętano go w taki właśnie sposób. Został więc. I czekał. Aż trafi się kolejna sprawa, której rozwiązanie wyniesie go znów na szczyty. Wysączył ostatnie krople whisky i rozparł się wygod nie na fotelu kierowcy. Nie miał powodów, żeby wracać do domu. Za kilka godzin czekał go kolejny dyżur w pracy. Po nadto we własnym mieszkaniu czuł się jak duch straszący w dwóch pustych pokojach. Nie było tam nikogo, kto by na niego czekał. Spojrzał na okna komendy policji, lśniące w ciemności niczym pochodnia sprawiedliwości. W tym budynku znajdował się także areszt, a w nim sie dział teraz Gideon Pratt. Byrne uśmiechnął się i zamknął oczy. Dopadł Pratta! Ba dania laboratoryjne potwierdzą, że to on jest sprawcą. Kolej ny śmieć zostanie usunięty z ulic Filadelfii. Kevin Byrne nie był księciem tego miasta. Był jego królem.
2 P O N I E D Z I A Ł E K , 1 7 . 1 5 To zupełnie inne miasto; inne niż to, które sobie wyobrażał William Penn, kiedy przeprowadzając oględziny terenu pod „zieloną wiejską osadę", marzył o greckich kolumnach i marmurowych gmachach wyrastających majestatycznie spomiędzy sosen. Tu miasto zapomnia ło o chlubnej przeszłości i przyszłości na miarę historii; nie było tym miejscem, w którym rodził się duch wielkiego narodu. To północna część Filadelfii, gdzie w ciemnościach krążą dusze pokutujące, tchórz liwe widma z wydrążonymi oczodołami. To złe miejsce. Pełno tu sadzy i fekaliów, popiołu i krwi; ludzie uciekają wzrokiem przed własnymi dziećmi i rezygnują zgodności, żyjąc na granicy człowieczeństwa. Tu taj młode zwierzęta od razu się starzeją. Jeśli w piekle są slumsy, na pewno wyglądają właśnie tak. Ale nawet w tym szkaradnym miejscu czasem wyrośnie coś cu downego. Prawdziwy Ogród Oliwny - nowy Ogrójec wśród spękanego betonu, zgniłego drewna i zrujnowanych marzeń. 28