uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 880 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 849

Richard Montanari - Różańcowe dziewczęta

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Richard Montanari - Różańcowe dziewczęta.pdf

uzavrano EBooki R Richard Montanari
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 498 stron)

RICHARD MONTANARI RÓŻAŃCOWE DZIEWCZĘTA Z języka angielskiego przełożył Paweł Cichawa WYDAWNICTWO SONIA DRAGA

Tytuł oryginału: The Rosary Girls Copyright © 2005 by Richard Montanari This translation published by arrangement with Ballantine Books, an imprint of Random House Ballantine Publishing Group, a division of Random House, Inc. Copyright © 2007 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2007 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Redakcja: Ewa Stahnke Korekta: Beata Iwicka, Anna Rzędowska Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga Zdjęcie autora: David Najfach ISBN: 978-83-7508-010-0 Dystrybucja: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17,01-217 Warszawa tel./fax (22) 631 48 32,632 91 55 e-mail: hurt@olesiejuk.pl www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa: www.merlin.com.pl www.empik.com WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. pi. Grunwaldzki 8-10,40-950 Katowice tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28 Skład i łamanie: Sonia Draga Group Katowice 2007. Wydanie I Druk: Drukarnia Lega, Opole

N I E D Z I E L A P A L M O W A , 2 3 . 5 5 Nosi w sobie jakiś lodowaty smutek, jakąś głęboko zakorzenioną me­ lancholię, zadającą kłam siedemnastu wiosnom jej życia. Jej śmiech... Ona nigdy chyba się nie śmieje z prawdziwej wewnętrznej radości. Możliwe, że radości w niej nie ma. Pełno ich wszędzie na ulicach: chodzą wiecznie zamyślone, samot­ ne, z książkami przytulonymi do piersi i wzrokiem wbitym w ziemię. Ta akurat trzyma się zawsze kilka kroków za pozostałymi dziewczę­ tami, gotowa przyjąć z wdzięcznością choćby ochłap przyjaźni, jeśli jej go rzucą. I zastanawia się nad każdym kamieniem milowym na drodze ku dorosłości. Ignoruje też swoją wielką urodę, zupełnie jakby ta była przedmiotem wolnego wyboru. Nazywa się Tessa Ann Wells. Pachnie jak świeżo ścięte kwiaty. - Nie słyszę cię! - wołam. -.. .świetamaryjomatkoboża... -dobiega z kaplicy słaby dźwięk zle­ wających się słów. Zupełnie jakbym ją swoim wołaniem obudził. To cał­ kiem możliwe. Zabrałem ją w piątek wcześnie rano, a teraz mamy niedzielę i jest prawie północ. Modli się w kaplicy właściwie przez cały ten czas. Nie jest to prawdziwa kaplica. Urządziłem ją w schowku, pomieś­ cił on jednak wszystko, czego potrzeba do skupienia i modlitwy. - Na nic taka modlitwa! - krzyczę. - Wiesz chyba, że liczy się każde słowo, bo każde niesie jakieś znaczenie. - Wiem. - Pomyśl tylko, ilu ludzi na całym świecie modli się w tej właś­ nie chwili! Dlaczego Bóg miałby słuchać tych, którzy proszą go nie­ zbyt żarliwie?

- Nie wiem. Przechylam się w stronę drzwi do kaplicy. - Czy chciałabyś, by nasz Pan traktował cię tak samo lekcewa­ żąco w krainie wiecznej szczęśliwości? -Nie. - Dobrze więc. Która dziesiątka? Mija dłuższa chwila, zanim pada odpowiedź. W kompletnych ciemnościach kaplicy trzeba się posługiwać dotykiem. - Trzecia - mówi mi w końcu. - Zacznij jeszcze raz, od początku. Zapalam resztę świec wotywnych i kończę pić wino. Wbrew po­ wszechnej opinii ryty kościelne nie muszą być poważne i uroczyste. Wręcz przeciwnie, często przynoszą radość i powody do świętowania. Już mam zamiar ponownie przypomnieć Tessie o konieczności żarliwego odmawiania modlitwy, sama jednak zaczyna się modlić wyraźnie, z należytą powagą i zaangażowaniem wymawiając każ­ dą sylabę: - Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą... Czy jest na świecie dźwięk piękniejszy od melodii słów modlą­ cej się dziewicy? - .. .błogosławionaś ty między niewiastami... Spoglądam na zegarek. Jest tuż po północy. - ...i błogosławion owoc żywota Twojego, Jezus... Już czas. -...Święta Maryjo, Matko Boża... Wyjmuję strzykawkę z opakowania. Igła połyskuje w świetle świecy. Czuję obecność Ducha Świętego. -... módl się za nami grzesznymi... Zaczął się czas Męki Pańskiej. -... teraz i w godzinę śmierci naszej... Otwieram drzwi i wchodzę do kaplicy. - Amen.

Dla DJC Cour forte rompe cattiva sorte

CZĘŚĆ PIERWSZA

1 P O N I E D Z I A Ł E K , 3 . 0 5 JEST TAKA PORA - dobrze znana wszystkim, którzy, by wyjść na jej spotkanie, wyrywają się wprost z objęć snu - kiedy ciemność zrzuca resztki peleryny zmierzchu, ulice nieru­ chomieją i cichną, a cienie się schodzą, by zlać się w jedno, a potem zniknąć. O tej porze wszyscy, którzy cierpią, tracą nadzieję, że doczekają świtu. Każde miasto ma też taką ulicę - rodzaj neonowej gol­ goty. W Filadelfii nosi ona nazwę South Street. Tej nocy, gdy większość Miasta Braterskiej Miłości za­ padła w sen, a rzeki toczyły się bezszmerowo ku morzu, pe­ wien handlarz żywym towarem pojawił się na South Street niczym suchy, piekący wiatr. Między ulicami Trzecią i Czwar­ tą popchnął żelazną furtkę i wąskim chodnikiem dotarł do prywatnego klubu Paradise. Kilku klientów rozrzuconych po całej sali spojrzało na niego i natychmiast każdy odwrócił wzrok, dostrzegłszy w oczach przybysza wrota do najciem- 11

niej szych zakamarków własnej duszy. Gdyby przyciągnęli jego uwagę choćby na krótką chwilę, zobaczyłby więcej, niż odważyliby się mu pokazać. Dla tych, którzy wiedzieli, czym się trudni, stanowił zagadkę, trudno by jednak znaleźć chętnych do jej rozwią­ zania. Był postawnym mężczyzną: mierzył dobrze ponad metr osiemdziesiąt, był przy tym szeroki w barach, a jego wiel­ kie dłonie z chropawą skórą z pewnością potrafiłyby zmieść z drogi każdego, kto odważyłby się ją przeciąć. Miał włosy koloru pszenicy i zimne zielone oczy, promieniujące w świetle świec jak kobalt. W ułamku sekundy omiatał nimi wszystko na widnokręgu, nie pomijając najmniejszego szczegółu. Nad jego prawą brwią widniała świeża blizna: ropiejące zgrubienie w kształcie odwróconej litery V Ubrany był w długi czarny skórzany płaszcz opinający się na potężnych barach. Już piątą noc z rzędu handlarz pojawiał się w lokalu; tym razem jednak miał w końcu spotkać się z klientem. Rzadko umawiano się na spotkania biznesowe w klubie Paradise. Nie respektowano tu przyjaźni ani koleżeństwa. Mężczyzna w skórzanym płaszczu przeszedł na drugi koniec wilgotnej piwnicy i usiadł przy stoliku, który, choć gość o to nie zabiegał, już po pierwszej wizycie w klubie stał się zarezerwowanym dla niego miejscem. Bywalcami lokalu byli ludzie z najmroczniejszych zakamarków życia; handlarz wydawał się ulepiony z innej niż oni gliny. Siedzący za barem mężczyźni zwracali się do siebie per Mingus, Miles i Monk. Brudne chińskie lampiony przepla­ tały się pod sufitem ze śmigłami wentylatorów oklejonych drewnopodobną folią. Zapach kadzidełek mieszał się z dy­ mem papierosowym, wypełniając powietrze szarymi chmu­ rami obrzydliwie owocowej słodyczy. Dziesięć po trzeciej do klubu weszło dwóch mężczyzn: klient handlarza ze swoim ochroniarzem. Obydwaj spojrzeli 12

na osobnika w skórzanym płaszczu i natychmiast się domy­ ślili, kim on jest. Klient nazywał się Gideon Pratt. Był przysadzistym, ły­ siejącym facetem dobrze po pięćdziesiątce, z czerwoną twarzą, niespokojnymi szarymi oczami i policzkami, które zwisały jak stopiony wosk. Miał na sobie źle leżący trzyczęściowy garnitur. Z rękawów marynarki wystawały palce powykręca­ ne od artretyzmu. Spomiędzy rzadkich zębów koloru ochry dobywał się nieświeży oddech. Tuż za Prattem kroczył znacznie większy mężczyzna, wyższy nawet od handlarza, ubrany w dżinsową kurtkę. Oczy chował za szkłami lustrzanych okularów przeciwsłonecznych. Jego twarz i szyję pokrywała misterna sieć moko - maoryskich tatuaży plemiennych. Trzej mężczyźni bez słowa się przywitali, po czym - tak- że w milczeniu - przeszli krótkim korytarzem do pomiesz­ czenia służbowego. Było tam ciasno i gorąco. Między skrzyn­ kami kiepskich alkoholi stały dwa pogięte metalowe biurka oraz stara sofa, sparciała i cuchnąca stęchlizną. Równie stara szafa grająca połyskiwała niebieskawym światłem. Gdy tylko wszyscy trzej znaleźli się w środku i zamknę­ li za sobą drzwi, ochroniarz, noszący pseudonim Diablo, ob- szukał handlarza, sprawdzając, czy ten nie ma broni albo mikrofonu. Starał się przy tym pokazać, kto tu rządzi. Kiedy obmacywał handlarza od góry do dołu, ten dostrzegł na potęż­ nym karku tatuaż będący znakiem rozpoznawczym jednego z dwóch największych nowozelandzkich gangów. Nie uszło też jego uwagi, że Diablo miał wsunięty za pasek spodni re­ wolwer Smith & Wesson. Stwierdziwszy z zadowoleniem, że handlarz nie ma przy sobie broni ani urządzeń podsłuchowych, ochroniarz cofnął się o kilka kroków, stanął za swoim zleceniodawcą, skrzyżował ręce na piersiach i czekał na dalszy rozwój wypadków. - Co masz dla mnie? - rzucił Pratt. 13

Handlarz przyjrzał się klientowi uważnie, zanim odpo­ wiedział. Nadszedł moment nieuchronny w każdej transakcji, w którym objawia się naga prawda: sprzedawca wykłada kar­ ty na stół. Sięgnął powoli do kieszeni skórzanego płaszcza (o jakichkolwiek szybkich ruchach nie mogło być mowy), wyjął dwie fotografie polaroidowe i wręczył je Prattowi. Na obydwu były kompletnie ubrane, ale za to niedwu­ znacznie upozowane, kilkunastoletnie czarne dziewczyny. Tanya siedziała na werandzie szeregowego domu rodziców i posyłała fotografowi zmysłowego całusa. Jej siostra Alicia usadowiła się wyzywająco na ławce w parku Wildwood. Gideon Pratt uważnie obejrzał obie fotografie. Jeszcze bardziej poczerwieniały mu policzki i na chwilę wstrzymał oddech. - Są... piękne - powiedział w końcu. Diablo rzucił okiem na zdjęcia. Nie drgnął ani jeden mięsień na jego twarzy. Przeniósł wzrok z powrotem na han­ dlarza. - Jak ma na imię? - zapytał Pratt, pokazując jedną z dziewczyn na fotografii. - Tanya - odpowiedział handlarz. - Ta...nya - powtórzył klient, rozdzielając sylaby, jak­ by chciał w ten sposób przejrzeć duszę dziewczyny Zwrócił handlarzowi drugie zdjęcie i skupił się na wizerunku Tany' i. - Jest zachwycająca - stwierdził po chwili. - Domyślam się, że niezła z niej figlarka. To widać od razu. Pratt dotknął fotografii, delikatnie przesuwając palcami po lśniącej powierzchni, i pogrążył się w zadumie. Zaraz jed­ nak odzyskał panowanie nad sobą i wrócił do interesów. - Kiedy? - zapytał. - Teraz - odpowiedział handlarz. Klient był równie zdziwiony, co zachwycony. Nie spo­ dziewał się takiego obrotu sprawy. - Masz ją tutaj? 14

Handlarz skinął potakująco głową. - Gdzie? - dopytywał się Pratt. - Niedaleko. Gideon Pratt poprawił krawat, wygładził kamizelkę opi­ nającą się na jego sterczącym brzuchu, i przeczesał dłonią resztkę włosów na głowie. Głęboko westchnął, starając się zebrać myśli, a w końcu wskazał ręką drzwi. - Idziemy? Handlarz ponownie skinął głową i spojrzał na Diabla. Ochroniarz odczekał chwilę, wykorzystując okazję do zade­ monstrowania swojej przewagi, a następnie odsunął się nie­ co od drzwi. Trzej mężczyźni wyszli z klubu, przeszli South Street i skręcili w Orianna Street, którą podążali aż do niewielkiego parkingu między sporymi budynkami. Stały tam dwa samo­ chody: przerdzewiała furgonetka z przyciemnionymi szyba­ mi i jeden z najnowszych modeli chryslera. Diablo gestem wstrzymał swoich towarzyszy, podszedł do chryslera i przez zakręcone szyby zajrzał do środka. Po chwili się odwrócił i skinął przyzwalająco głową. Pratt z handlarzem podeszli do ciężarówki. - Masz pieniądze? - zapytał handlarz. Pratt kilkakrotnie klepnął dłonią po kieszeni marynarki. Handlarz rzucił szybkie spojrzenie na obydwu męż­ czyzn, po czym sięgnął do kieszeni, by wyjąć z niej kluczyki. Nie udało mu się jednak otworzyć drzwi furgonetki od strony pasażera, ponieważ pęk kluczy wyślizgnął mu się z dłoni. Zarówno Pratt, jak i Diablo odruchowo spojrzeli w dół, na chwilę się dekoncentrując. Zaraz potem, w starannie wybra­ nym momencie, handlarz się nachylił, żeby podnieść klucze; zamiast nich jednak pochwycił łom, który wcześniej ukrył za przednim kołem furgonetki. Wyprostował się, zamachnął 2 półobrotu i zdzielił Diabla łomem prosto w twarz. Metalo­ wy drąg zmienił nos ochroniarza w galaretowatą papkę krwi 15

i chrząstek. Cios wymierzony został z chirurgiczną precyzją i siłą tak dobraną, by nie zabić, tylko okaleczyć i unieszkod­ liwić ofiarę. Niemal w tej samej chwili lewą ręką handlarz wyszarpnął zza paska spodni ochroniarza rewolwer Smith & Wesson. Na moment ogłuszony i całkowicie zaskoczony Diablo zareagował instynktownie, zapominając o rozumie. Rzucił się na handlarza, choć niemal nic nie widział z powodu krwi i mimowolnie cieknących mu z oczu łez. Atak odparty zo­ stał uderzeniem kolby rewolweru, które handlarz wymierzył z całej swojej wielkiej siły. W zimne powietrze nocy wystrze­ liło sześć zębów, które po chwili upadły na asfalt, stukając niczym rozsypane perły. Diablo zgiął się wpół i padł na podziurawiony asfalt, wy­ jąc z bólu. Po krótkiej chwili natura wojownika kazała mu się podnieść. Uklęknął, zawahał się i podniósł wzrok, oczekując śmiertelnego ciosu. - Spadaj - rozkazał handlarz. Ochroniarz patrzył, jakby nie rozumiał. Miał nierówny, charczący oddech. Splunął krwią i śluzem. Kiedy jednak han­ dlarz przystawił mu do czoła lufę, pojął, że rozsądniej będzie usłuchać polecenia. Diablo podniósł się z wielkim wysiłkiem, chwiejnym krokiem ruszył w kierunku South Street, nie spuszczając oczu z człowieka w czarnym płaszczu, i zniknął za rogiem. Handlarz odwrócił się do Pratta. Ten usiłował przybrać groźną minę, ale najwyraźniej nie potrafił. Poczuł, że nade­ szła chwila, która prędzej czy później nadchodzi w życiu każdego mordercy: gdy musi odpowiedzieć za swoje uczynki przed Bogiem i ludźmi. - K... kim jesteś? - zapytał, jąkając się. Handlarz otworzył tylne drzwi furgonetki. Bez pośpie­ chu umieścił w aucie rewolwer i łom, a wyjął kawałek grubej skóry wołowej, który owinął sobie wokół knykci. 16

- Spełniają ci się sny? - zapytał handlarz. - Co takiego? - Pytam, czy spełniają ci się sny. Gideonowi Prattowi odjęło mowę. Detektyw Kevin Francis Byrne z wydziału zabójstw po­ licji filadelfijskiej przynajmniej tym razem sam mógł powie­ dzieć, że jego sny się spełniają. Przez długi czas szukał Gideona Pratta i zwabił go w tę pułapkę dzięki precyzyjnie wymyślone­ mu scenariuszowi, który nieraz śnił mu się po nocach. Pratt zgwałcił, a następnie zamordował piętnastoletnią Deirdre Pettigrew w Fairmount Park. Wydział zabójstw mu­ siał jednak umorzyć sprawę z powodu niemożności udowod­ nienia zabójcy winy. Deirdre była pierwszą ofiarą, którą Pratt zabił po zgwałceniu. Byrne wiedział doskonale, że bardzo trudno będzie go namierzyć. Poświęcił wiele godzin, także swojego prywatnego czasu, i wiele nieprzespanych nocy, żeby doprowadzić do tej właśnie sceny. Właśnie teraz, kiedy szarość zmierzchu nad Miastem Braterskiej Miłości pozostawała jedynie wspomnieniem, de­ tektyw Kevin Byrne odebrał nagrodę za cały swój trud, wy­ mierzając mordercy pierwszy cios. Dwadzieścia minut później znajdowali się w odgrodzonym zasłoną pomieszczeniu oddziału pomocy doraźnej szpitala Jef­ ferson. Gideon Pratt stał pośrodku, mając po prawej Byrne'a, a po lewej lekarza stażystę Avrama Hirsha. Morderca miał na czole guza przypominającego zgni­ łą śliwkę, a także spuchniętą wargę, ciemnopurpurowy si­ niak na prawym policzku i zniekształcenia nosa zdające się świadczyć o złamaniu. Spod olbrzymiej opuchlizny nie było niemal widać jego prawego oka. Przód niegdyś białej koszuli pokrywały brązowawe plamy krzepnącej krwi. Patrząc na upokorzonego, zhańbionego i poniżonego Prat­ ta, którego w końcu udało mu się schwytać, Byrne pomyślał 17

o detektywie Jimmym Purify, swoim dotychczasowym part­ nerze. Ten żelazny facet na pewno by się ucieszył, widząc tę scenkę. Jimmy po prostu uwielbiał wszystkie te indywidua, których w Filadelfii zawsze było pełno: ulicznych kaznodzie­ jów, naćpanych proroków i dziwki o sercach z marmuru. Ponad wszystko jednak detektyw Jimmy Purify lubił ścigać różne ciemne typy Im niebezpieczniejszy i bardziej zatwardzia­ ły przestępca, tym bardziej Jimmy delektował się pogonią. Żaden nie był gorszy od Gideona Pratta. Namierzali go przez ogromną sieć informatorów, deptali mu po piętach w najciemniejszych zakątkach podziemnego świata Filadelfii, szukali w burdelach i siedzibach gangów rozprowadzających dziecięcą pornografię. Tropili go z tym samym poczuciem odpowiedzialności i z tą samą zaciekłą wytrwałością, jaka kierowała nimi tuż po opuszczeniu aka­ demii policyjnej wiele lat temu. Takie właśnie pościgi Jimmy Purify lubił najbardziej. Twierdził, że dzięki nim ciągle się czuje jak mały chłopiec. Podczas wielu lat pracy Jimmy postrzelony był dwukrot­ nie, przejechany samochodem raz, a pobity o wiele za dużo razy, by dało się je zliczyć. Ale dopiero potrójne bajpasy wy­ eliminowały go ze służby. Podczas gdy Kevin Byrne z tak wielką przyjemnością rozprawiał się z Gideonem Prattem, James Purify, którego koledzy nazywali Jimmy Wielki Kło­ pot, leżał w sali pooperacyjnej szpitala Mercy, a podłączone do ciała rurki, tuby i przewody oplatały go jak węże. Lekarze nie rokowali najgorzej - i to była dobra wia­ domość. Niestety, była także i zła. Jimmy wciąż żywił prze­ konanie, że wróci do służby. A nie wróci. Nikomu się to nie udało po bajpasach. Nie w wieku pięćdziesięciu lat. Nie do wydziału zabójstw. I nie w Filadelfii. „Brakuje mi ciebie, Wielki Kłopocie - pomyślał Byrne, ciesząc się na myśl o spotkaniu z partnerem jeszcze tego wie­ czoru. - Bez ciebie nie jest już tak samo". 18

I nigdy nie będzie. Byrne był obok, kiedy Jimmy'ego dopadł atak. Stał bez­ radny kilka metrów od partnera. Podchodzili właśnie do kasy U Malika, małej knajpki na rogu Dziesiątej i Waszyngtona, do której wpadli na kanapki. Byrne słodził obydwie kawy, a Jimmy bajerował kelnerkę, cynamonowoskórą piękność imieniem Desiree, u której nie miał najmniejszych szans, ponieważ była przynajmniej o trzy muzyczne style młodsza od niego. Desiree była jedynym i prawdziwym powodem, dla którego w ogóle zaglądali do Malika. Bo na pewno nie cho­ dziło im o kanapki. Jimmy jak zwykle opierał się o ladę, z szerokim uśmie­ chem zagadując dziewczynę. Nagle przewrócił się i leżał ze­ sztywniały na podłodze, z twarzą wykrzywioną bólem, a wiel­ kie dłonie miał zwinięte w pięści. Byrne zachował w pamięci ten widok ze wszystkimi szczegółami, podobnie jak kilka innych z całego swojego ży­ cia. Przez dwadzieścia lat pracy w policji nauczył się uważać za całkowicie normalne bezrozumną odwagę i brawurę tych, których kochał i podziwiał. Przyzwyczaił się nawet do bez­ interesownych okrucieństw wyrządzanych obcym ludziom przez obcych ludzi. Wszystko to mieściło się w pojęciu służby - było horrendalną premią, wypłacaną za ochronę sprawied­ liwości szczególnie hojnie. Nie potrafił natomiast uodpornić się na nagie człowieczeństwo, słabość ludzkiego ciała, bezrad­ ność. Takie obrazy zawsze zapadały mu głęboko w serce. Kiedy zobaczył potężne ciało przyjaciela walczącego ze śmiercią na zabłoconych kafelkach podłogi w kiepskiej jadło­ dajni, wiedział, że nigdy już nie zdoła spojrzeć na Jimmy'ego tak jak dawniej. Nadal, oczywiście, będzie go kochał jak bra­ ta, wysłuchiwał jego niedorzecznych historyjek i - jeśli Bóg okaże się łaskawy - którejś parnej letniej niedzieli na grillu znów ze zdziwieniem skonstatuje, ile też Jimmy potrafi zjeść i wypić. Nie zmieni się również i to, że bez wahania zasłoniłby 19

go własnym ciałem, żeby uratować od kuli. Ale ich wspólna podróż przez jaskinię zła i szaleństwa, do której w bezlitosnej pogoni zapuszczali się noc w noc, właśnie się kończyła. Mimo żalu i cierpienia, które go wtedy ogarnęły, Byrne zdawał sobie sprawę, że tamtej nocy rzeczywistość zmieniła się nieodwracalnie. Rzeczywistość t e j nocy przywróciła Byrneowi mrocz­ ną równowagę umysłu i dała poczucie, że także Jimmy Pu­ rify znajdzie w niej ukojenie. Deirdre Pettigrew nie żyła, ale Gideon Pratt miał za to nareszcie ponieść karę. Kolejna ro­ dzina pogrążyła się w żałobie, ale sprawca tym razem zosta­ wił ślad swojego DNA - siwy włos łonowy, który zaprowa­ dzi go do więzienia stanowego Greene. Gdyby to zależało od Byrne'a, ten odrażający facet od razu trafiłby do pomieszcze­ nia, w którym wykonuje się egzekucje, by otrzymać śmier­ telny zastrzyk. Detektyw znał doskonale meandry wymiaru sprawied­ liwości i wiedział, niestety, że równie dobrze Pratt może się wymigać od kary śmierci i dostać dożywocie bez możliwo­ ści przedterminowego zwolnienia - jeśli oczywiście zosta­ nie skazany. Gdyby tak właśnie się stało, Byrne znał w wię­ zieniu paru ludzi, którzy mogliby doprowadzić tę sprawę do końca. Któryś z nich na pewno by się zgodził. Tak czy owak, Gideon Pratt był już w grobie. Tkwił z uszami w piachu. Był ugotowany. - Podejrzany spadł z wysokich betonowych schodów podczas próby ucieczki przed aresztowaniem - wyjaśnił Byr­ ne doktorowi Hirschowi. Avram Hirsch zanotował słowa policjanta. Był wprawdzie młody, ale wystarczająco długo praktykował już w szpitalu Jefferson, by nie zauważyć, że gwałciciele i sprawcy innych przestępstw na tle seksualnym byli zazwyczaj wyjątkowo nie­ zdarni: ciągle się potykali i przewracali znacznie częściej niż inni ludzie. Czasem nawet łamały im się przy tym kości. 20

- Czy tak właśnie było, panie Pratt? - zapytał Byrne. Gideon Pratt patrzył tępo przed siebie. - Czy tak właśnie było, panie Pratt? - powtórzył detektyw - Tak - potwierdził Pratt. - Proszę to opisać własnymi słowami - polecił Byrne. - Kiedy próbowałem uciec przed policją, spadłem z wyso­ kich betonowych schodów i wtedy powstały moje obrażenia. Hirsch zapisał także i jego słowa. - Czy uważa pan, doktorze, że obrażenia pana Pratta są zgodne z opisem, który nam podał? - zapytał Byrne, wzru­ szając ramionami. - Całkowicie zgodne - odpowiedział lekarz, znów coś pilnie notując. Po drodze do szpitala Byrne wyjaśnił Prattowi, że to, czego doświadczył na parkingu, jest ledwie przedsmakiem tego, co go czeka, jeśli przyjdzie mu do głowy złożyć skargę na brutalność policji podczas aresztowania. Dodał, że trzech ludzi pragnących spełnić obywatelski obowiązek tylko czeka, by zeznać pod przysięgą, iż byli świadkami, jak podejrzany uciekał przed goniącym go policjantem i podczas ucieczki spadł ze schodów - a wszyscy trzej są osobami o nieskazi­ telnej reputacji. Na koniec Byrne uprzedził, że wówczas kilkuminuto­ wa trasa z budynku szpitala na komendę policji okaże się najdłuższą podróżą w całym życiu Pratta, wskazując przy tym zestaw narzędzi zgromadzonych z tyłu furgonetki: piłę, ciężkie cęgi chirurgiczne i nożyce elektryczne. Pratt zrozumiał, zeznał więc, co trzeba. Kilka minut później doktor Hirsch polecił mu, by zsunął spodnie i poplamione slipy. Byrne potrząsnął z niezadowo­ leniem głową: Pratt miał wygolone włosy łonowe. Przestęp­ ca spojrzał na swoje krocze i natychmiast podniósł wzrok na detektywa. - To rytuał - oznajmił. - Rytuał religijny. 21

- Ukrzyżowanie też jest religijnym rytuałem, gnojku! Może pojedziemy po drodze do stolarza po belki i gwoździe? - wybuchnął Byrne i pytająco spojrzał na lekarza. Doktor Hirsch skinął głową, dając w ten sposób do zro­ zumienia, że uda mu się jednak pobrać próbkę włosa łono­ wego Pratta. Nikt przecież nie potrafi ogolić się aż tak do­ kładnie. Detektyw pojął znaczenie jego gestu i natychmiast dał temu wyraz: - Jeśli sądziłeś, że twoja mała religijna ceremonia unie­ możliwi nam pobranie próbki włosa, to jesteś wielkim dup­ kiem! Zresztą, jesteś nim tak czy siak - dorzucił, podchodząc do zatrzymanego. - Nawet gdyby to ci się udało, wystarczy­ łoby cię przytrzymać, dopóki włosy nie odrosną - syknął mu prosto w twarz. Gideon Pratt spojrzał w sufit i westchnął głęboko. Najwyraźniej nie przyszło mu to do głowy. Byrne usiadł na parkingu za komendą policji. Popijając mały­ mi łyczkami kawę po irlandzku, próbował strząsnąć z siebie długi dyżur. Kawa z policyjnej kantyny zawsze była mocna. Dolany do kubeczka Jameson zwiększał jeszcze jej moc i na­ dawał specyficzny smak. Nad księżycem, jakby ulepionym z wosku, unosiło się czyste i ciemne niebo - ani jednej chmurki. W powietrzu pachniało wiosną. Detektyw zamierzał przespać się trochę w furgonetce, której użył do zwabienia Gideona Pratta, a potem zwrócić ją właścicielowi, Erniemu Tedesco. Ernie prowadził małą firmę porcjowania mięsa w Pennsport. Byrne dotknął zgrubienia nad prawym okiem. Pod palcami blizna wydawała się ciepła i miękka. Kojarzyła się z bólem, od którego przez chwilę poczuł się wolny; upiornym odczuciem, po raz pierwszy doznanym wiele lat temu. Opuścił szyby fur­ gonetki, zamknął oczy i czuł, jak traci kontrolę nad pamięcią. 22

W ciemnych zakamarkach umysłu, tam, gdzie schodzą się pożądanie i odraza, w miejscu, które wiele lat temu ot­ worzyło się w zimnych odmętach rzeki Delaware, widział ostatnie chwile życia młodej dziewczyny, widział narastają­ ce w ciszy przerażenie... .. .słodka twarz Deirdre Pettigrew. Dziewczyna jest zbyt mała jak na swój wiek i zbyt naiwna jak na czasy, w których żyje. Ma za dobre serce. Deirdre wybiera się do Fairmount Park. fest upał. Staje przy wodotrysku, żeby się napić. Obok na ławce siedzi mężczyzna. Opowiada jej, że miał wnuczkę w jej wieku, którą bardzo kochał, ale wnuczka wpadła pod samochód i zginęła na miejscu. Deirdre stwier­ dza, że to bardzo smutne. Mówi, że samochód potrącił niedawno Ginger, jej kotkę. Ginger także umarła. Mężczyzna kiwa głową ze zrozumieniem. W oku kręci mu się łza. Wyznaje, że co roku w dniu urodzin wnuczki przychodzi do Fairmount Park, ponieważ było to jej ulubione miejsce. Mężczyzna zaczyna płakać. Deirdre stawia rower na nóżce i podchodzi do ławki. Tuż za ławką rosną gęste krzaki. Deirdre podaje mężczyźnie chusteczkę... Byrne pociągnął łyk kawy i zapalił papierosa. W głowie mu dudniło. Za te swoje wizje od lat płacił zbyt wysoką cenę. Próbował się leczyć na różne sposoby - formalnie i niefor­ malnie, korzystając z pomocy lekarzy i prosząc o radę sza­ manów. Konwencjonalna medycyna okazała się bezradna. Odwiedził już dziesiątki medyków, którzy stawiali mu naj­ różniejsze diagnozy. Dotychczas najczęściej powtarzała się migrena z aurą. Żadne podręczniki medyczne nie opisywały jednak tego zespołu objawów zwanych aurą, który dręczył właśnie jego. Jego aura nie miała bowiem nic wspólnego z błyszczącymi, iskrzącymi zygzakami. Bardzo by chciał, żeby tak właśnie było. Alenie. Jego aura przynosiła prawdziwe upiory. 23

Kiedy pierwszy raz miał wizję śmierci Deirdre Pettigrew, nie połączył zabójstwa dziewczyny z osobą Gideona Pratta, ponieważ twarz sprawcy była rozmyta, diablo schematyczna, jakby naszkicowana. Ale gdy po raz pierwszy zobaczył, jak Pratt wchodzi do klubu Paradise, wiedział, że był to właśnie on. Byrne otworzył oczy i rozejrzał się po parkingu. Wsunął do odtwarzacza płytę kompaktową, własnej roboty składankę bluesową. To Jimmy Purify zaraził go bluesem. Tym prawdzi­ wym: Elmore James, Otis Rush, Lightnin Hopkins, Bill Broonzy... Nie trzeba było dwa razy prosić, by Jimmy zaczął opowiadać o takich ludziach, jak Kenny Wayne Shepherds. Na początku Byrne nie potrafił odróżnić nawet Son House'a od Maxwell House'a. Ale po kilku wieczorach w blu­ esowych knajpach zaczął sobie nieźle radzić. Od tamtej pory osłuchał się z rozmaitymi odcieniami bluesa. Teraz już po drugim, a najpóźniej po trzecim takcie umiał odróżnić bluesa Delty od Beale Street, chicagowskiego od tego z St. Louis. Na tej składance pierwsza była Rosetta Crawford. Śpiewała My Man Jumped Salty on Me. Tak, to Jimmy nauczył go szukać pociechy w bluesie. Także Jimmy pomógł mu stanąć na nogach po aferze z Mor­ risem Blanchardem. Rok temu bogaty młody mężczyzna o tym nazwisku z zimną krwią zamordował własnych rodziców. Rozwalił ich na kawałki, obojgu strzelając w głowę z Winchestera 9410. A przynajmniej Byrne był o tym całkowicie przekonany. Ni­ gdy wcześniej w całej swojej dwudziestoletniej policyjnej karierze nie był niczego pewien aż tak bardzo. Kilka razy przesłuchiwał osiemnastoletniego Morrisa i za każdym razem widział w jego oczach winę tak wyraźnie, jak wschodzące o poranku słońce. Kilka razy wysyłał techników policyjnych na oględziny samochodu Blancharda, jego pokoju w akademiku i wszyst- 24

kich jego ubrań. Nie znaleźli niczego. Nawet źdźbła włókna, nawet kropli płynu ustrojowego, które mogłyby wskazać, że chłopak był obok rodziców w chwili, gdy kule karabinowe roztrzaskały im głowy. Byrne wiedział, że jego jedyną szansą jest złamanie mor­ dercy i zmuszenie go, by się przyznał do winy. Zaczął więc przyciskać Morrisa. I to naprawdę mocno. Ilekroć Blanchard się odwrócił, widział przed sobą detektywa: na koncertach, w kawiarniach i w czytelni księgarni McCabe. Byrne wybrał się nawet do kina na jakiś koszmarny film autorski. Usiadł dwa rzędy za Morrisem i jego panienką. Wszystko po to, żeby Blanchard bez ustanku czuł się pod presją. Detektyw wyka­ zał wiele prawdziwie policyjnego zaparcia, żeby nie zasnąć podczas projekcji tego dzieła. Którejś nocy zaparkował samochód tuż pod oknami po­ koju Morrisa w kampusie Swarthmore. Dokładnie co dwa­ dzieścia minut przez całe osiem godzin chłopak rozchylał zasłonki, żeby sprawdzić, czy Byrne nadal tam sterczy. De­ tektyw zadbał o to, żeby przez opuszczoną szybę taurusa za każdym razem Blanchard zobaczył żar papierosa, błyszczą­ cy w ciemności jak światło morskiej latarni. Morris z ko­ lei za każdym razem mógł być pewien, że Byrne zauważył środkowy palec prawej dłoni między lekko rozchylonymi zasłonkami. Ta swoista gra toczyła się aż do świtu. Około siódmej trzydzieści, zamiast iść na zajęcia albo zbiec po schodach i zdać się na łaskę detektywa z wyznaniem winy na ustach, Morris Blanchard postanowił się powiesić. Przerzucił linkę holowniczą nad rurą w piwnicy akademika, rozebrał się do naga, nałożył sobie stryczek na szyję i kopnął kozioł do piło­ wania drewna. Jeszcze jeden, tym razem ostatni, obsceniczny gest pokazany systemowi. Do klatki piersiowej miał przykle­ jony taśmą list pożegnalny, w którym nazwał Kevina Byrne'a swoim prześladowcą. 25

Tydzień później w motelu w Atlantic City aresztowano ogrodnika Blanchardów, ponieważ posługiwał się kartą kre­ dytową zamordowanego Roberta Blancharda. Gdy w jego po­ koju znaleziono worek marynarski z zakrwawionymi ubrania­ mi, ogrodnik prawie natychmiast przyznał się do popełnienia podwójnego zabójstwa. Drzwi w umyśle Byrne'a się zamknęły Po raz pierwszy od piętnastu lat nie miał racji. Zawiodła go intuicja. Pomylił się. Krytycy policji podnieśli wielką wrzawę. Siostra Morri­ sa wytoczyła proces cywilny o spowodowanie śmierci brata przeciwko miastu, policji i samemu Byrneowi. Żaden z tych procesów nie zakończył się skazaniem detektywa, ale ciężar stawał się coraz większy, aż w końcu wydawało się, że cał­ kiem go przygniecie. Media wzięły go na celownik. Przez wiele tygodni publi­ kowano jego zdjęcia ze szkalującymi komentarzami. Wszyst­ kie lokalne gazety mieszały go z błotem. „Inquirer", „Da­ ily News" i „CityPaper" w końcu się odczepiły, tylko „The Report" - zaliczany do tak zwanej „alternatywnej prasy", a w gruncie rzeczy zwyczajny brukowiec - ujadał dalej. Simon Close, zatrudniony tam dziennikarzyna produkujący wyjąt­ kowo śmierdzące felietony, naskakiwał na Byrne'a z niewy­ tłumaczalną wręcz zajadłością. Przez wiele tygodni po samo­ bójstwie Blancharda Close zamieszczał teksty krytykujące władze miasta, policję i detektywa-prześladowcę. Cykl ten zakończył opisem mężczyzny, którym Morrisowi Blanchar- dowi nie dane było się stać. Wynikało z niego jasno, że sa­ mobójca miał szanse zostać Albertem Einsteinem, Robertem Frostem i Jonasem Salkiem jednocześnie. Przed sprawą Blancharda detektyw Byrne poważnie się zastanawiał nad przejściem na emeryturę po dwudziestu la­ tach pracy. Chciał wyjechać do jakiegoś małego miasteczka i założyć własną firmę ochroniarską - jak wielu byłych poli­ cjantów, których wykończyły wielkie miasta. Swoje odsłużył 26

i nieraz przy tym zrobił z siebie idiotę. Ale kiedy przed ko­ mendą policji zobaczył wściekłe pikiety domagające się jego głowy, nie mógł tak po prostu odejść. Nie w tym momencie. Zbyt wiele zawdzięczało mu to miasto, by mógł pozwolić, żeby zapamiętano go w taki właśnie sposób. Został więc. I czekał. Aż trafi się kolejna sprawa, której rozwiązanie wyniesie go znów na szczyty. Wysączył ostatnie krople whisky i rozparł się wygod­ nie na fotelu kierowcy. Nie miał powodów, żeby wracać do domu. Za kilka godzin czekał go kolejny dyżur w pracy. Po­ nadto we własnym mieszkaniu czuł się jak duch straszący w dwóch pustych pokojach. Nie było tam nikogo, kto by na niego czekał. Spojrzał na okna komendy policji, lśniące w ciemności niczym pochodnia sprawiedliwości. W tym budynku znajdował się także areszt, a w nim sie­ dział teraz Gideon Pratt. Byrne uśmiechnął się i zamknął oczy. Dopadł Pratta! Ba­ dania laboratoryjne potwierdzą, że to on jest sprawcą. Kolej­ ny śmieć zostanie usunięty z ulic Filadelfii. Kevin Byrne nie był księciem tego miasta. Był jego królem.

2 P O N I E D Z I A Ł E K , 1 7 . 1 5 To zupełnie inne miasto; inne niż to, które sobie wyobrażał William Penn, kiedy przeprowadzając oględziny terenu pod „zieloną wiejską osadę", marzył o greckich kolumnach i marmurowych gmachach wyrastających majestatycznie spomiędzy sosen. Tu miasto zapomnia­ ło o chlubnej przeszłości i przyszłości na miarę historii; nie było tym miejscem, w którym rodził się duch wielkiego narodu. To północna część Filadelfii, gdzie w ciemnościach krążą dusze pokutujące, tchórz­ liwe widma z wydrążonymi oczodołami. To złe miejsce. Pełno tu sadzy i fekaliów, popiołu i krwi; ludzie uciekają wzrokiem przed własnymi dziećmi i rezygnują zgodności, żyjąc na granicy człowieczeństwa. Tu­ taj młode zwierzęta od razu się starzeją. Jeśli w piekle są slumsy, na pewno wyglądają właśnie tak. Ale nawet w tym szkaradnym miejscu czasem wyrośnie coś cu­ downego. Prawdziwy Ogród Oliwny - nowy Ogrójec wśród spękanego betonu, zgniłego drewna i zrujnowanych marzeń. 28