uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Robert Cichowlas Kyrcz Robert Jr. - Koszmar na miarę

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:PDF

Robert Cichowlas Kyrcz Robert Jr. - Koszmar na miarę.PDF

uzavrano EBooki R Robert Cichowlas
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 378 stron)

Robert Cichowlas Kazimierz Kyrcz Jr. Koszmar na miarę

dedykuję rodzicom Robert Cichowlas i dzieciom, by zawsze patrzyły w przyszłość z nadzieją Kazimierz Kyrcz Ir.

Część I Sprzedani Wiesz, na świecie jest milion pięknych kobiet, koleś. Ale nie wszystkie przynoszą ci lasagne do pracy. Większość tylko cię zdradza. „Sprzedawcy” („Clerks”)

Rozdział 1 Jeśli myślicie, że sprzedawanie ubrań to fajna robota, jesteście w błędzie. Czemu? Moment, zaraz wyjaśnię. Wyobraźcie sobie salon o powierzchni dwudziestu arów. Ogromne wnętrze z zastępami manekinów, które trzeba przebierać w coraz nowsze kolekcje Armaniego, Hugo Bossa, Joopa, Calvina Kleina i czego tam jeszcze nie spłodził świat mody. Mówię wam, koszmar na miarę naszych czasów... Doprawdy, wolałbym zapomnieć, ile bezsennych nocy zdarzyło mi się spędzić w sklepie, by uporządkować dział koszulowo-krawatowy, na stanie którego znajdowało się około trzech tysięcy jedwabnych krawatów i tyle samo bawełnianych, jedwabnych i bawełniano-jedwabnych koszul. W porównaniu do tego odzieżowego pandemonium stajnia Augiasza to zwykły pikuś. Najgorsze były soboty. Pod wieczór krawaty nierzadko poniewierały się na ziemi, zwinięte w rulon i wygniecione pomimo tego, że w przypadku jedwabiu naprawdę nie jest to łatwe. Poza tym, o ile w chwili otwarcia sklepu wisiały ułożone na ścianach w kolorystycznie dopasowanym do siebie szyku, po południu przekształcały się w chaos, od którego można było dostać oczopląsu. Zresztą, inne dni też dawały człowiekowi w kość. Poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, ciągnący się w

nieskończoność piątek czy wreszcie niedziela. Pewnie wydaje się wam, że w niedziele w salonie takim jak Roy and Coles jest byczo, że sklep działa na pół gwizdka, że ludzie spędzają czas w kościołach, na spacerach z rodzinami albo gnijąc na kanapach z pilotem w dłoni? Nic bardziej mylnego! W niedziele przychodzą do nas tłumy zakupowiczów. Wpychają łapska we wszystkie możliwe zakamarki, przerzucają swetry na stołach, ściągają z półek co się da, aby rozłożyć, obejrzeć, po czym porzucić tam, gdzie uważają za stosowne. Patrząc na takie poczynania, milion razy miałem ochotę walnąć jednego z drugim w łeb. Niestety, byłoby to równoznaczne ze stratą posady, nigdy więc nie pozwoliłem sobie na ten luksus. Pamiętam noce, podczas których razem z resztą straceńców stylizowaliśmy sklep. Mordęga, na domiar złego powtarzająca się z dokładnością szwajcarskiego zegarka. Myślicie, że ktokolwiek płacił nam za nadgodziny? Skąd! Szefostwo salonu po prostu nie znało takiego pojęcia. Ich mantrą była pełna dyspozycyjność. Wkurwiające, prawda? System sprzedaży w sklepie przeklinali wszyscy sprzedawcy. Każdemu z nas nadano osobny numer, tak zwany numer ekspedienta, który po transakcji kasjerzy wklepywali do komputera, żeby dało się ustalić kto, co i za ile sprzedał. Na tej podstawie obliczano premie dodatkowe. Prowizja od sprzedaży – tak to się szumnie nazywało. Szkopuł w tym, że prowizja od sprzedaży oparta była na

ustalanych przez szefostwo limitach. A te brano chyba z kosmosu, bo ich osiągnięcie graniczyło z cudem. Salonowy wyścig szczurów wykańczał mnie psychicznie. Patrzyłem na kolegów odbijających sobie klientów i bez żenady wtykających im towar tylko po to, aby w połowie miesiąca otrzymać kilka marnych stów więcej. Patrzyłem na nich i zadawałem sobie pytanie: dlaczego nie potrafię być taki sam? Chciałem być twardy, dostrzegać w klientach jedynie szmal i olewać przykre słowa pod swoim adresem. Niestety, albo stety, jak bym się nie starał, nie udawało mi się dopasować do większości. Permanentna presja odbijała się na atmosferze, która delikatnie mówiąc, nie należała do najlepszych. Z czasem ciągłe kłótnie i awantury między pracownikami przestały kogokolwiek dziwić. Doszło do tego, że poza samymi zainteresowanymi nikt już nie zwracał uwagi na docinki i krzywe uśmieszki. Tamtej soboty miałem zamiar zdobyć się na odwagę i porozmawiać z kierownikiem o tym, co myślę o chorych układach w pracy. Wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi wierzyłem bowiem, że istnieje sposób na to, by poprawić atmosferę wśród załogi, jaki? Cóż, pomysłów mi nie brakowało. Gorzej z możliwościami ich realizacji. Póki co porządkowałem swój dział. Każdy z pracowników miał przydzielone stoisko, którym się zajmował. Odpowiadał za wybrane marki, zamawiał kolekcje, dyskutował z menedżerami o tym, co

się sprzedaje, co należy domówić, co zwrócić, ewentualnie przerzucić do innych sklepów sieci. Ja odpowiadałem za markę Giorgio Armaniego. Była to górna półka, tuż obok Bossa i Joopa, którą uwielbiali bogaci biznesmeni, lekarze, adwokaci oraz ludzie, którzy kompletnie nie znali się na modzie, ale mieli dość pieniędzy, by dla kaprysu wydać dwa tysiące euro na garnitur, ponosić go przez tydzień, a potem schować do szafy i już nigdy po niego nie sięgnąć. Prześliznąłem się wzrokiem po krawatach. Wykonane z delikatnego jedwabiu mieniły się różnymi barwami; od jasnokremowej poprzez rozmaite odcienie żółci, pomarańczy, czerwieni, na brązach, fioletach i czerniach kończąc. Było ich wszędzie pełno. Leżały na szklanych półkach, stołach, pyszniły się na ścianach i w metalowych gondolach. Wykorzystywano je do większości stylizacji w sklepie, no i w jakiś nieokreślony, nieomal magiczny sposób dawały wytchnienie mojej psyche. Kiedy znużony monotonnym czyszczeniem garniturów i wycieraniem kurzy z półek podszedłem do okna, aby choć przez chwilę popatrzeć na normalny świat, kątem oka dostrzegłem mężczyznę. Wchodził na mój dział, trzymając pod pachą czarny pokrowiec. Posłałem mężczyźnie pytające spojrzenie, sygnalizujące, że mogę się nim zająć, o ile oczywiście potrzebuje pomocy w wyborze elementów garderoby. Facet miał ciemne, zaczesane do tyłu włosy, wydatny nos i małe, ale za to pulchne usta. Na serdecznym palcu jego

lewej ręki błyszczał złoty pierścień z wielkim czerwonym kamieniem. Wzdrygnąłem się. Nie przepadam za tak nachalnym obnoszeniem się z bogactwem. Mężczyzna ledwie zauważalnie kiwnął głową, po czym wolnym krokiem zbliżył do mnie i rzekł tonem znamionującym pewność siebie: – Dwa tygodnie temu kupiłem tutaj garnitur. Myślałem, że powie coś więcej, ale on milczał. Patrzcie go, jaki tajemniczy Don Pedro. Gość wyglądał stosunkowo młodo, powiedzmy na czterdzieści lat, choć tak naprawdę mógł być grubo po pięćdziesiątce. Cóż, życie w dostatku, spokojna praca, no i cotygodniowe wizyty w salonach odnowy biologicznej, wszystko to potrafi odmienić człowieka – nadać mu pozorów finezji, atrakcyjności i ogłady. Zerknąłem na pokrowiec, próbując rozpoznać markę. – Armani – podpowiedział mężczyzna. Jego sięgający kostek płaszcz był świetnie skrojony. Pomyślałem, że musiał wydać na niego więcej pieniędzy niż zarabiam przez kwartał. – Z najnowszej kolekcji. – Coś z nim nie w porządku? – zapytałem uprzejmie. – Chciałby pan złożyć reklamację? Westchnął, jakby ktoś położył na jego plecach niewidzialny krzyż. – Nie, nie przyszedłem tutaj z reklamacją. Zresztą, jeśli chciałbym ją złożyć, nie mógłbym ze względu na... – Reklamacje można składać nawet dwa lata po nabyciu garnituru – przerwałem mu.

– Mniejsza z tym. Chodzi tylko i wyłącznie o ten garnitur, oraz o to, co się z nim dzieje. Pomyślałem, że mam przed sobą kolejnego czubka, który za moment zaserwuje mi niedorzeczną historyjkę o tym, jak to jego garnitur spieprzył się po pierwszym czyszczeniu. – A co się z nim stało? – spytałem powątpiewająco, spoglądając na taflę wypełniającego połowę ściany okna. Sznur samochodów podążał leniwie ulicą Królowej Jadwigi, a przechodnie sprawiali wrażenie totalnie zagubionych. Jedni kręcili się przed centrum handlowym, jakby nie wiedzieli, czy to na pewno odpowiednia pora na zakupy, inni szybkim krokiem zmierzali w stronę swego przeznaczenia, czymkolwiek by ono nie było. – Wycieka z niego krew – odparł mężczyzna, tonem sugerującym, że mówi o czymś równie istotnym, co zeszłoroczne wyniki giełdy tokijskiej. – Słucham? – Tak, nie przesłyszał się pan. Krwawi, odkąd mi go sprzedaliście. Krótko, węzłowato. No cóż, na żadnym ze szkoleń nie uczono nas, jak zachować się w przypadku podobnego wyznania. Na wszelki wypadek zrobiłem więc poważną minę, przygryzłem wargę i zmrużyłem oczy, aby widział moje udawane zakłopotanie. Czekałem, aż znów się odezwie, przekonany, że za chwilę zacznie się cyrk na kółkach. Pewnie facet zażyczy

sobie rozmowy z kierownikiem albo przynajmniej z zastępcą. Możliwe, że zażąda numeru telefonu do właściciela sieci. Repertuar takich trików był zaskakująco obszerny. – Nie chcę zwrotu pieniędzy – oznajmił z anielskim wręcz spokojem. – Nie przyszedłem tutaj, żeby domagać się czegokolwiek. Ja po prostu pragnę pozbyć się tego garnituru, to wszystko. Przynoszę go wam, żebyście sami zobaczyli, co się z nim dzieje. Wtedy uwierzycie. – Przepraszam, proszę... – Niech pan nie przeprasza – wszedł mi w słowo, tym razem nieco głośniej. – Rozumiem, że to nie pańska wina. Przynajmniej tak mi się wydaje... – uciął na chwilę, potrzebną dla zaczerpnięcia tchu, opierając się o gondolę, na której wisiały płaszcze od Calvina Kleina. – Nie wygląda pan na człowieka zdolnego do... takich świństw. – Naprawdę nie wiem co powiedzieć – odparłem, porządnie skołowany. – Natychmiast poinformuję o wszystkim kierownika, jestem pewny, że zajmie się tą sprawą. – Cóż, nie sądzę, by odniosło to skutek, ale oczywiście niech pan robi, co uważa za stosowne. Im więcej osób się dowie, tym lepiej. Nie miałem pojęcia, co chciał w ten sposób osiągnąć. Nie byłem w stanie wymyślić żadnych powodów, dla których miałby wymyślić sobie tę... historyjkę. Przecież nie żądał zwrotu pieniędzy. Dla sensacji? Też nie. Rozmawiał tylko ze mną, niemal szeptem. Zatem, o co mu

chodziło? Kiedy się nad tym zastanawiałem, posłał mi słaby uśmiech, a potem położył pokrowiec z garniturem na stole z koszulkami polo. – Czas na mnie. Miło się rozmawiało, ale obowiązki wzywają. Mam nadzieję, że nie będzie już krwawił... Bezwolnie niczym automat kiwnąłem głową. Czułem, że nie przekonam faceta, by zatrzymał swoją własność. Za chwilę po prostu pożegna się i już więcej go nie zobaczę. Tak też się stało. Odwrócił się na pięcie, kierując się do wyjścia. Odprowadziłem go wzrokiem, starając się powstrzymać niepokój, który zagnieździł się w moim żołądku niczym niechciany implant. W progu odwrócił się jeszcze na moment i pomachał mi ręką. Niby nic takiego, ale ten gest bynajmniej nie podniósł mnie na duchu. * Następny dzień w pracy zapowiadał się nie najgorzej. Zaraz po otwarciu sklepu namierzyłem chłopaka, który poprosił o najlepszy garniak, jaki posiadam. – W przyszłym tygodniu wychodzę za mąż – oświadczył dumnie, szczerząc zęby w uśmiechu. – Potrzebuję czegoś dobrego. Bardzo dobrego. Nie komentując jego językowej pomyłki, zaprowadziłem gościa na dział Hugo Bossa, gdzie

przymierzył trzy garnitury. Jeden z nich – kremowy, jedwabny – tak mu się spodobał, że od razu sięgnął po portfel. – Jak go zobaczy moja przyszła żona, oszaleje z podziwu – roześmiał się. – Nie wątpię – odrzekłem, z zadowoleniem przeliczając w pamięci ilość zarobionych pieniędzy. – Jeśli jeszcze dobierzemy do niego kremową koszulę i bladobłękitny krawat, nie będzie chciała, aby pan go zdejmował. Facet parsknął śmiechem, po czym przytaknął. Uwielbiałem takich klientów; bogatych, zdecydowanych i niepierdolących się w tańcu. Już kiedy wchodzą do salonu, widać, że w ich naturze nie leży żebranie o rabat. Oglądają upatrzony towar, pytają, czy jest ich rozmiar, a kiedy otrzymują twierdzącą odpowiedź, stają się istną skarbonką. Kupują kolejne rzeczy, nie spoglądając ukradkiem na metki. Biorą wszystko, co im podasz, byle pasowało kolorystycznie i było odpowiedniej jakości. A potem przychodzi ten przyjemny, przynajmniej dla mnie, moment, gdy oświadczają: „Dość, idziemy do kasy”. Wtedy należy spasować. W żadnym wypadku nie proponować innego towaru. Nachalnością można tylko zrazić klienta, a wtedy bywa, że rozmyślają się w jednej chwili i wychodzą z pustymi rękoma. Ten koleś był wyjątkowo bystry. Kiedy zaproponowałem dwa różne krawaty, zapytał, czy

przypadkiem nie chcę mu ich sprzedać na siłę. – Zależy mi na tym, aby wyglądał pan na swoim ślubie idealnie. To wszystko. Poza tym żona, pamięta pan? Miałem go. Facet znowu parsknął, nie przestając przyglądać się sobie w lustrze. Kupił garnitur za cztery i pół tysiąca euro, koszulę za pięćset pięćdziesiąt i dwa krawaty po dwieście za sztukę. Kiedy podchodziłem z towarem do kasy, czułem na sobie pełne zazdrości spojrzenia pozostałych sprzedawców. Starając się unikać kontaktu wzrokowego, spakowałem ubranie, pożegnałem klienta i udałem się do pokoju socjalnego. Cała radość z powodu udanej transakcji prysła jak bańka mydlana. Byłem spięty i myślałem o tym, jakie złośliwości wkrótce usłyszę na swój temat. Pomimo że zaczynałem powoli przyzwyczajać się do stęchłych klimatów panujących w tym grobowcu moich ambicji, wcale nie było mi lżej. Zastanawiałem się, co ja tu jeszcze robię, skoro nie potrafię poradzić sobie z własnymi uczuciami. Każda wbita mi szpila, każdy przejaw zazdrości ludzi, z którymi pracowałem, budziły zażenowanie i coraz większą irytację. Poza tym trapiło mnie coś jeszcze. Przypomniałem sobie słowa mężczyzny, z którym rozmawiałem poprzedniego dnia. Najwyraźniej zależało mu na tym, by garnitur został w sklepie. Wydawało mi się, że chciał powiedzieć coś więcej, coś, czego naprawdę się obawiał.

Z ulgą pozbywał się tego ubrania, ale zarazem sprawiał wrażenie bardzo nerwowego, jakby uważał, że tak naprawdę należy go spalić, a popiół wsypać do rzeki. Czy to rozwiązywałoby sprawę? Wątpię. Wszedłem na wąski korytarz, po czym zajrzałem przez szybę do biura kierownika. Drzwi były uchylone, więc wślizgnąłem się do środka. Przy dwóch mahoniowych biurkach nikt nie siedział, a włączony komputer wydawał z siebie ciche buczenie. Kiedy zapaliłem światło, momentalnie go dostrzegłem. Idealnie czarny, jednorzędowy z dwoma rozcięciami i guzikami z kości bizona. Takie garnitury kupują zamożni adwokaci albo właściciele dużych firm, pragnący sprawiać wrażenie ludzi nowoczesnych, z klasą, a przede wszystkim dać do zrozumienia wszem i wobec, że mają pełne konta bankowe, a tym samym władzę, w obliczu której każdy szaraczek winien okazywać respekt. Podszedłem bliżej. Wisiał na plastikowym wieszaku obok rzeczy odłożonych do reklamacji. Spojrzałem na metkę, a potem wyciągnąłem rękę, by dotknąć delikatnego materiału. Był wilgotny i chłodny, jakby dopiero co wyciągnięto go z lodówki. Zmiąłem nogawkę spodni, szukając śladów krwi. Odchyliłem też klapy marynarki, aby zajrzeć do jej wnętrza. Nic, nawet najmniejszej plamki. Miałem właśnie opuścić biuro, kiedy poczułem, że nie jestem sam. Serce zabiło mi dwa razy szybciej i przez

moment nie wiedziałem, czy obrócić się, czy też nadal tkwić w tej samej pozycji; stojąc na baczność i drżąc jak galareta. – Co tu robisz? – usłyszałem. To był Łukasz Warski, kierownik sklepu Roy and Coles, potężny, mierzący blisko metr dziewięćdziesiąt mężczyzna o krótko ostrzyżonych włosach, twarzy bladej jak kostka najtańszego mydła i nieco odstających uszach. Człowiek, który jeszcze kilka miesięcy temu był sympatycznym, normalnym kolesiem, z którym można było wyskoczyć po pracy na browara i porozmawiać na każdy temat. Niestety, od kiedy go awansowano, zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Stał się wrednym padalcem, sukinkotem, którego jedynym celem było osiąganie limitów ustalanych przez właścicieli sieci. Nikt i nic nie liczyło się bardziej od pieniędzy, które zarabiał. – Zrobiłem sobie krótką przerwę – odparłem, usiłując zachować spokój. – Przerwę? A kto ci pozwolił, hę? – Miałem dobrego klienta. Po transakcji zaschło mi w gardle. Musiałem się napić. Chłodne macki strachu prześlizgnęły się po moim karku. Warski był potężny, a złość kipiała w nim jak przegotowane mleko. Jego twarz z szarej stała się ciemnoszara, co nie wróżyło niczego dobrego. – W takim razie czego szukasz w moim biurze? – syknął, a ja nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć, by

wybrnąć z tej podbramkowej sytuacji. – Chciałem zerknąć w grafik – palnąłem pierwsze, co wpadło mi do głowy. – Grafik wisi na ścianie, matole! Nieoczekiwanie kierownik roześmiał się. Bynajmniej nie była to oznaka radości. Raczej szyderczy, kpiący rechot sadysty, który doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ma cię w garści i rozkoszuje się twoim strachem. – Spodobał ci się ten garnitur? – spytał konspiracyjnym szeptem, a potem znów podniósł głos. – Ty też myślisz, że krwawi? – Nie, proszę pana. – To Armani – wycedził. – Pierdolony Armani, kapujesz?! Masz pojęcie, jak szyje się takie garnitury? Z pewnością nie tak, by krwawiły! – Dla podkreślenia swoich słów uderzył pięścią w regal z segregatorami. Skuliłem się w sobie, czekając, aż minie mu ten wybuch złości. – Ktoś próbuje nas wygryźć z rynku – dorzucił, poprawiając jedwabny fioletowy krawat, którego używał każdej niedzieli. – Jebana konkurencja! Nie mamy sobie równych, więc tak próbują odstraszać klientów. Miałem się właśnie odezwać, że takie tłumaczenie jest naciągane, ale ruszył w moją stronę z miną psychopatycznego zabójcy. Kiedy poczułem przykrą woń bijącą z jego ust, zapomniałem, co chciałem powiedzieć. Oddychałem szybko, w obawie, że za moment zwymiotuję.

– Zapamiętaj sobie jedno – powiedział, wpatrując się w moje oczy z takim natężeniem, jakby chciał wypalić w nich dziury. – Nikt nigdy nam nie dorówna. Nikt! Będziemy najlepsi i zawsze dopniemy swego! Rozumiesz? Kiwnąłem głową, a potem – nie wiem, czy w ramach nagrody, czy też kary – otrzymałem kuksańca w żebra. Warski przełknął głośno ślinę i przez moment patrzyliśmy na siebie jak syn i ojciec wracający do domu ze szkolnej wywiadówki. Cały drżałem, modląc się w duchu, aby pozwolił mi wreszcie wyjść. – A teraz wracaj do sklepu – polecił, ku mojej nieopisanej uldze. – I powiedz reszcie darmozjadów, żeby póki co mi nie przeszkadzali. Mam mnóstwo pracy. * Poniedziałek zaczął się wyjątkowo spokojnie. Do roboty przyjechałem jak zwykle godzinę przed otwarciem salonu. Z entuzjazmem skazańca zdjąłem wytarte dżinsy, zamieniając je na wyprasowane w kant czarne wełniane spodnie. Rozciągnięty sweter został zastąpiony przez błękitną koszulę. Stojąc przed lustrem i wiążąc niebieski krawat przetykany czerwoną nicią, usłyszałem chichot Pawła, który opierając się niedbale o gondolę z płaszczami, rozmawiał z Iwoną – kasjerką, przyjętą do Roy and Coles zaledwie kilkanaście dni wcześniej.

Paweł był chudym jak patyk chłopakiem, jednym z niewielu pracowników salonu, którzy nie przekroczyli dwudziestu dwóch lat. Machnął do mnie ręką, prawie ześlizgując się z gondoli. – Bartek! – krzyknął z rozbawieniem. – Bartek, chodź tu! Spojrzałem na niego niepewnie, wzruszając ramionami. – Czemu wrzeszczysz? – sapnąłem, poprawiając węzeł przy szyi; musiałem przyznać bez fałszywej skromności, że podwójny windsor wyszedł mi zawodowo. – Stary, wiesz, ile teściowa powinna mieć zębów? – spytał, puszczając oko do ciemnowłosej, niskiej kasjerki. Dziewczyna próbowała zachować powagę, ale po chwili spuściła nisko głowę i parsknęła śmiechem. – Świr – rzuciła do Pawła, po czym ruszyła w kierunku kas. – No, ile? – powtórzył pytanie chudzielec. – Nie mam pojęcia. – Trzy! – oznajmił triumfalnie. – Jeden, żeby otwierać zięciowi piwo, drugi, żeby ją ciągle napierdalał, a trzeci do wyrwania! Jakoś nie było mi do śmiechu. Ten dowcip słyszałem wcześniej z pięć razy, w tym dwa od kierownika, kiedy jeszcze posiadał poczucie humoru. Poszedłem na swój dział, gdzie z przyzwyczajenia sprawdziłem rozmiary garniturów, jakie miałem na stanie. Oszacowałem, że przez ostatni tydzień sprzedało się ich

około dwudziestu. Niezły wynik, jednak nie napawał mnie dumą. – Wybierasz się do menedżera? – usłyszałem za plecami. W swojej białej, dopasowanej koszuli i białym krawacie Paweł bardziej przypominał zjawę niż istotę z krwi i kości. – Jeszcze nie. Dopiero zabieram się za liczenie. – Armani ostatnio nieźle schodzi. Znacznie lepiej od Vistuli, Pierrea Cardina czy nawet Joopa. Wiedziałem, że chłopak tak naprawdę chciał pogadać o czymś zupełnie innym, ale brakowało mu odwagi. Spoglądał na mnie z uporczywą powagą, jakby zastanawiał się nad tym, czy może mi zaufać. – Szczerze mówiąc, wali mnie to – odparłem szorstko. – Nie wiem, co ja jeszcze robię w tym syfie. – Ja też się nad tym zastanawiam. – Paweł zezował na rząd czarnych jedwabnych garniturów w popielaty tenis, jakby spodziewał się, że może wyskoczyć z nich psychopata z piłą mechaniczną albo przynajmniej uzbrojony w uzi terrorysta. – Rozmawiałeś wczoraj z Warskim? – Tak. A bo co? – Mówił ci, jak potraktował Martę? W naszym sklepie Marta pełniła funkcję księgowej. Zawsze pachnąca Diorem, uśmiechnięta i sympatyczna, ostatnio prawie w ogóle nie pojawiała się na sali. – To znaczy? – zapytałem, podnosząc wzrok na Pawła.

– Uderzył ją – rzekł. – Co? – Ten gnój ją uderzył! – Skąd wiesz, do diabła?! – Od Kacpra. Kilka dni temu, tuż przed otwarciem sklepu, układał swetry na swoim dziale. Usłyszał krzyk, więc pobiegł do socjalnego, bo myślał, że ktoś potknął się o tę cholerną stertę kartonów blokującą korytarz. Kiedy tam wbiegł, ujrzał Martę. Miała łzy w oczach i dotykała swojego policzka. – Matko Boska. Nie miałem pojęcia. Nikt mi o tym nie powiedział. – Nic dziwnego. – Co masz na myśli? – Ci, którzy o tym wiedzą, boją się odezwać. Nikt nie chce problemów, sam rozumiesz... Warski ostatnio zachowuje się jak psychopata. – Zmienił się nie do poznania, fakt... – Przerwało mi bolesne ukłucie w klatce piersiowej. Odkąd podjąłem pracę w Roy and Coles, nerwobóle sprawowały nade mną pieczę i nie chciały odpuścić, choćby na tydzień. – Byś słyszał jego śmiech, kiedy dowiedział się o krwawiącym garniturze. Biegał po socjalnym jak opętany i krzyczał, że jest wielki! Że osiągnie to, czego zawsze pragnął. Mówię ci, facet dostał świra! Zerknąłem na zegarek. Dwadzieścia po ósmej. Równo o dziewiątej należało otworzyć sklep. Najczęściej też wtedy w pracy pojawiał się Warski.

Paweł wyciągnął z kieszeni spodni listek miętówki, po czym włożył go sobie do ust. Nie poczęstował mnie, sobek. – Nie ma dnia, żebym nie myślał o tym, aby stąd odejść. Wolałbym gryźć beton, niż przez następny rok męczyć się w tym syfie. – Gdyby nie studia, już dawno zwinąłbym żagle. Uczelnia była inwestycją, której oddawałem się z gorliwością neofity. Poświęcałem na nią większość tego, co zostawało mi po opłaceniu rachunków, powtarzając sobie, że w ten sposób zdobędę solidne wykształcenie i szansę na... nieważne! Zamilkliśmy. A potem przestrzeń salonu rozdarł przenikliwy pisk Pomyślałem, że to któraś ze sprzątaczek zobaczyła mysz, ale zaraz dotarło do mnie, że te dzielne kobiety pracują w poniedziałki jedynie wieczorami. – Co jest? – zaniepokoił się Paweł, a potem znów to usłyszeliśmy. Ktoś wrzeszczał niczym obdzierany ze skóry. Coś złego działo się w należącym do Iwony dziale Hugo Bossa. Zaskoczony, posłałem Pawłowi niespokojne spojrzenie. Chłopak z kopyta ruszył w stronę wspomnianego działu. Pognałem jego śladem. – Chłopaki! – krzyczała dziewczyna, a kiedy dopadłem do niej, trzęsła się tak straszliwie, że ledwie dało się zrozumieć, co mówi. – Co się stało? – spytałem, widząc jej wykrzywione

w przerażeniu oblicze. – Krew! Tu jest w cholerę krwi! Paweł jak zahipnotyzowany wpatrywał się w mahoniową szafkę, której wszystkie półki zapełnione były kaszmirowymi szalami. Stanąłem za nim i dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, na co patrzę. Szale przesiąkły krwią tak bardzo, że przypominały napęczniałe gąbki do kąpieli. U naszych stóp tworzyła się coraz większa, purpurowa kałuża. Nagle cale śniadanie zatańczyło mi w żołądku, jakby ze zjedzonych przeze mnie jajek właśnie wykluwały się pisklęta. Odwróciłem wzrok, starając się zapanować nad mdłościami. – O kurwa – wybełkotał Paweł, obejmując ramieniem Iwonę. Oddychała ciężko, można by pomyśleć, że każdy jej oddech waży tonę. W kilka minut później do sklepu wparował Warski. lego posępna mina zwiastowała kolejny dzień pogoni za wyśrubowanymi limitami. A może coś gorszego? Przechodząc obok, zignorował nas zupełnie, nie odzywając się nawet półsłówkiem. – Panie kierowniku! – zawołał Paweł, odsuwając się od Iwony. Podbiegł do szefa i stanął naprzeciwko niego, niczym bokser szykujący się do zadania ciosu. Albo raczej jak kamikadze zgłaszający się do straceńczej misji. – Tak? – warknął Warski, a ja czekałem tylko, aż znowu wybuchnie. Ostatnio miał o wszystko pretensje, a

rozmowy z pracownikami wkurzały go do tego stopnia, że zazwyczaj kończyły się wyzywaniem nas od pustaków, pedałów i debili. – Niech pan zerknie na szafę z szalami Hugo Bossa – rzekł Paweł, rozglądając się wokół, jakby w poszukiwaniu świadków swej niezwykłej odwagi. – Coś z nimi nie w porządku? – Bardzo. Kiedy Warski dostrzegł przesiąknięte krwią szale, przez minutę w zamyśleniu przygryzał dolną wargę, a następnie, najwyraźniej znudzony tą konsumpcją bez konsumpcji, prychnął i lekceważąco wzruszył ramionami. – Cóż. Niech ktoś to posprząta – oświadczył bez cienia emocji w głosie. – Za pięć minut otwieramy, lepiej żeby klienci tego nie widzieli... Paweł po rybiemu otworzył usta i tak pozostał. Przyznam, że mnie również zamurowało i nie potrafiłem wydusić z siebie nic sensownego. – To wszystko? – zapytał wreszcie chudzielec. – To wszystko, co pan powie? Kierownik nabrał do płuc powietrza, po czym wypuścił je z głośnym świstem. Jego twarz nabrała ciemnoceglastej barwy. – A co innego mam powiedzieć, do cholery?! Zaraz otwieramy, więc rusz łaskawie dupę i przynieś mopa! – Nie interesuje pana, skąd wzięła się ta krew?! Przedwczoraj garnitur, a teraz te szale! Uniesiony głos Pawła zadziałał na szefa jak czerwona

płachta na rozjuszonego byka. Zanim chłopak zdążył zareagować, doskoczył do niego i chwycił za krawat, ciągnąc tak mocno, że biedak przez chwilę nie mógł złapać powietrza. Potem szarpnął go i pchnął na filar, do którego przymocowane było wysokie, ponadtrzymetrowe lustro. – Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz?! – syknął rozwścieczony. – Moje polecenia są po to, aby je wykonywać, zrozumiano, szczylu?! Zapierdalaj po mopa! Paweł trząsł się, a po jego policzkach popłynęły łzy złości, której nie mógł z siebie uwolnić. Patrząc na niego, widziałem kryjącą się w jego oczach żądzę mordu; chęć przyłożenia kierownikowi w zęby z taką siłą, by musiał zbierać je z podłogi. Nagle Warski spojrzał na mnie i z kolei po moich plecach przemaszerowała armia mrówek. – A ty co się gapisz? Nie masz nic do roboty?! – warknął. – Przygotuj się do otwarcia sklepu! Ruchy! Ruchy!

Rozdział 2 Odkąd wyprowadziłem się od rodziców, prawie zapomniałem, co to ciepły posiłek, a rachunki za mieszkanie i telefon sprawiały, że ledwo wiązałem koniec z końcem. Najczęściej zasuwałem po dwanaście godzin dziennie i kiedy wreszcie docierałem do siebie, nie miałem sił, aby podejść do lodówki i pochłonąć resztki, które zalegały gdzieś na jej dnie. Brałem prysznic i przygnębiony wlokłem się prosto do łóżka. Wielokrotnie zastanawiałem się nad powrotem do mamy i taty. Często wydzwaniali, aby zapytać, jak się trzymam i zapewniając, że mój pokoik wciąż na mnie czeka. W takich chwilach dopadała mnie wizja samego siebie grającego w GTA Vice City albo w pozycji horyzontalnej rozkoszującego się nową powieścią Morta Castlea. W obu przypadkach pałaszowałem chipsy paprykowe i popijałem litrami pepsi-coli. Tak, to była kusząca perspektywa. Jednak coś, czego do końca sobie nie uświadamiałem, nakazywało mi nie opuszczać Poznania; jakiś głos wewnętrzny przekonywał, że wreszcie powinienem się usamodzielnić, poznać smak dorosłości. Mamrotałem więc jakieś pierdoły do słuchawki, mama tradycyjnie życzyła mi wszystkiego naj i mawiała, że gdybym zdecydował się wrócić, mogę to zrobić w każdej chwili.