uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Robert Goddard - Cienie przeszłości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Robert Goddard - Cienie przeszłości.pdf

uzavrano EBooki R Robert Goddard
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 83 osób, 44 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 308 stron)

Robert Goddard Cienie przeszłości Wersy zacytowane na początku oraz końcu książki otwierają i zamykają sonet Charlesa Hamiltona Sorleya (1895-1914). Wersy z wiersza Jamesa MacGibbona „Jam w głębinach tonął” na stronie 308 zostały zacytowane za uprzejmą zgodą autora. Tytuł oryginału In Pale Battalions Opracowanie graficzne Marek J. Piwko Fotografia na okładce © SuperStock Fragmenty poetyckie w przekładzie Andrzeja Ziembickiego Redaktor Łucja Grudzińska © Goddard&Goddard Ltd. 1988 For the Polish edition © by Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 1996 ISBN 83-7132-532-0

Ku czci Fredericka Johna Goddarda żołnierza pierwszego batalionu pułku Hampshire urodzonego 18 sierpnia 1885 roku w Kimpton (Hampshire), zaginionego, prawdopodobnie poległego 27 kwietnia 1915 roku w Ypres (Belgia) PAMIĘĆ O NIM ŻYĆ BĘDZIE WIECZNIE Kiedy na drogach twoich niespokojnych snów niemi polegli, niczym struga mętna, w mgle zamajaczą, nie powtarzaj znów, że nie zapomnisz. Bo po co pamiętać? PROLOG Oto dzień i miejsce, w którym sen skręca za róg, a tajemnica zostaje ujawniona. Oto Thiepval, gdzie lepka mgła jesiennego poranka skrywa masywną, ceglaną deklarację naszego zbiorowego sumienia, mianowicie pomnik Poległych nad Sommą. Tu właśnie przyjechała Leonora Galloway, żeby przystąpić do wyjaśnienia córce tajemnic, których zgłębienie jej samej zajęło prawie całe życie. Dla monsieur Lefebvre’a, taksówkarza z Amiens, był to po prostu jeszcze jeden kurs, choć może nieco bardziej opłacalny niż zwykle. Matka i córka, obie bardzo eleganckie, przerwały podróż koleją z Calais do Paryża i poprosiły go niezbyt biegłą francuszczyzną z silnym angielskim akcentem, żeby zawiózł je płaską, równą szosą do Albert, dwadzieścia osiem kilometrów na północny wschód, a następnie, wzgórzami nad doliną Ancre, do Mémorial Britannique de Thiepval. Zgodził się ochoczo, chociaż w nim owa pamiątka po dawno minionym konflikcie nie budziła żadnych wzruszeń. Monsieur Lefebvre to człowiek nieczuły na wspomnienia i dobrze mu z tym. Zawiózł obie panie pod pomnik - mgła nie skłoniła go bynajmniej do zmniejszenia prędkości - przełączył taksometr na taryfę postojową i czekał w aucie, strząsając popiół z papierosa w kierunku okalających parking jaworów. Zastanawiał się leniwie, ile też czasu jego pasażerki zamierzają spędzić w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Obie panie skierowały się żwirową aleją w kierunku pomnika, majaczącego jedynie we mgle, wielkiego, nieproporcjonalnego, nie bardzo pasującego do surowej, chłodnej okolicy. Na długiej, wygiętej w łuk ławce rozłożyły kurtki, usiadły i patrzyły, jak pomnik z wolna wyłania się zza mgły, niechętnie ustępującej miejsca porannemu słońcu. Leonora Galloway była kobietą w wieku około siedemdziesięciu lat, wysoką, siwą, może odrobinę zbyt szczupłą; w młodości musiała być niezwykle atrakcyjna. Sprawiała wrażenie wielkiej damy - nie z powodu wyjątkowej subtelności, lecz dzięki elegancji i doskonałym manierom. Po Penelope, młodszej o jakieś trzydzieści pięć lat, od razu było widać, że jest jej córką: podobny wzrost, twarz o takich samych wydatnych kościach

policzkowych i spływające na ramiona słomkowe włosy, który kiedyś przybiorą identyczny jak u matki odcień srebra. Może nie była tak zdecydowana ani tak energiczna, za to jakby cierpliwsza, delikatniejsza i wzbudzająca większą ufność. Penelope w przeciwieństwie do matki wcześnie zaakceptowała w sobie przymioty ludzi starszych i dojrzałych. Pół roku temu Leonora owdowiała - mąż zmarł nagle w ich domku w Somerset. Dzielnie zniosła ten cios, a teraz wyjechała do Paryża na wakacje, by łatwiej przywyknąć do samotności. Z dwojga dzieci na towarzysza podróży wybrała Penelope, albowiem córka znała samotność - nie wyszła za mąż - a w dodatku odznaczała się, w porównaniu ze swym żonatym bratem, znacznie większą zdolnością refleksji. Penelope chętnie zgodziła się na wspólną podróż. Matka zawsze wymykała się wszelkim definicjom, zachowywała ogromną powściągliwość, o własnej przeszłości opowiadała zdawkowo. Córkę dręczyła więc rosnąca ciekawość, kim właściwie jest ta dziwnie odległa kobieta. Ciekawość - jak podpowiadał wrażliwej Penelope instynkt - miała szansę zostać wreszcie zaspokojona. Nie planowały przerwy w podróży, pomysł wycieczki do Thiepval był dla Penelope całkiem nieoczekiwany. Nie miała więc żadnych wątpliwości, że właśnie tutaj rozpocznie się opowieść. - Przypuszczam, że zastanawiasz się, po co tu przyjechałyśmy - odezwała się Leonora, wyrywając córkę z zamyślenia. - Oczywiście, ale jestem pewna, że kiedy już będziesz gotowa, sama mi powiesz. - Penelope usłyszała to kiedyś z ust ojca. Była to dobra rada cierpliwego, cichego człowieka: „Matka powie ci cokolwiek dopiero wtedy, gdy sama będzie chciała, a nie gdy ty zechcesz”. Mgła się przerzedzała, odsłaniając ceglaną deklarację powszechnej pamięci. Coraz wyraźniej widoczna budowla zdawała się przytłaczać obie kobiety, maleńkie ludzkie sylwetki na tle pozbawionej wdzięku ogromnej bryły. - Niedługo wyjdzie słońce - powiedziała Leonora. - Chodź, spróbujemy je odnaleźć. - Co odnaleźć? - Nazwisko mojego ojca. Przyjechałyśmy tu właśnie ze względu na niego. Wstała z ławki i ruszyła poprzez szeroki, mokry trawnik, zostawiając na nim ciemne ślady stóp. Córka poszła za nią, jak zwykle cierpliwie milcząca. Somma kojarzyła się jej po prostu z jeszcze jedną - tylko większą - spośród niezliczenie wielu bitew pierwszej wojny światowej. Penelope czytała o tej bitwie - zginęły tu tysiące żołnierzy, a pośród nich jej dziadek. Teraz, zbliżając się do monumentu, dostrzegła, że podtrzymujące centralny łuk ogromne ceglane filary wyłożono kamieniem, w którym wyryto nazwiska poległych i

zaginionych nad Sommą. Zgodnie z wojskowym drylem ustawione w szeregu i według stopni, ciągnęły się wyżej, niż sięgał jej wzrok. Penelope była wstrząśnięta. Czytała o tym, owszem, ale nikt jej nie przygotował na uświadomienie sobie tej liczby: 73412 osób pozbawionych własnych grobów. Leonora tymczasem pośpiesznie przebiegała wzrokiem kolumny nazwisk. W końcu zatrzymała się pod jednym z filarów. Po chwili Penelope podeszła do matki, chcąc zobaczyć to na własne oczy. Niemalże na samym szczycie filara wyryto nazwiska poległych i zaginionych żołnierzy Lekkiej Piechoty Hampshire. Najpierw kapitanowie Arnell, Bailey, Bland, Cade, Carrington, Cromie... i Hallows. Tak brzmiało panieńskie nazwisko Leonory. A więc odnalazły ślad kapitana Hallowsa. Nagle Penelope przyszło do głowy, że jeśli przyjechały tylko po to, była to cokolwiek długa wycieczka. - Dlaczego nigdy wcześniej tu nie byłaś? Przecież na pewno organizowano wycieczki dla krewnych. Mogliśmy przyjechać razem z jego ojcem. - Nie mogliśmy. - Dlaczego? - Ze względu na to, co byśmy tu zobaczyli. - Nie rozumiem. - Chodź, to się przekonasz. Cofnęły się ku schodom. Przy podstawie każdego z dwóch gigantycznych filarów Penelope zobaczyła metalowe drzwi. Leonora otworzyła te po lewej. Wewnątrz znajdowało się kilka wielokrotnie przeglądanych, starannie jednak zakonserwowanych ksiąg, zawierających szczegółowe listy nazwisk. Leonora przewertowała gruby tom, znalazła odpowiednią stronę i podała księgę córce. „HALLOWS. Kapitan. John, syn Edwarda, lorda Powerstock, zamieszkały w posiadłości Meongate w Droxford, w Hampshire. Zaginiony, prawdopodobnie poległ na polu chwały w Mametz, 30 kwietnia 1916, w wieku lat 29”. Penelope wiedziała o zerwanych związkach z arystokratycznymi przodkami. Wraz ze śmiercią kapitana Hallowsa tytuł Powerstock wygasł. Matka Leonory zmarła parę dni po jej urodzeniu i dziecko wychowywali dziadkowie. Po ich śmierci posiadłość popadła w ruinę. Leonora nie odziedziczyła ani pieniędzy, ani tytułu, nigdy też nie opowiadała córce o swym dzieciństwie. - O co chodzi? - spytała Penelope, wpatrując się ze zdziwieniem w notatkę. - Przecież wszystko się zgadza.

- Przyjrzyj się uważnie, Penny. Mój ojciec zginął trzydziestego kwietnia 1916 roku, a ja się urodziłam czternastego marca 1917. Rozumiesz? - Aha. - Penelope uśmiechnęła się pobłażliwie. - Więc o to chodzi. No cóż, w czasie wojny było to chyba dość powszechne zjawisko, prawda? - Rzeczywiście, dość powszechne. - Leonora odłożyła księgę i zatrzasnęła drzwi. - Ale nie całkiem o to mi chodzi. Bardzo wcześnie się dowiedziałam, że mój ojciec wcale nie był moim ojcem. Lady Powerstock zadbała, bym nie miała co do tego złudzeń. I żeby Tony także o tym wiedział. - Więc... w czym problem? - Gdyby chodziło tylko o to... Leonora minęła filar, na którym wyryto nazwisko jej ojca, i skierowała się ku schodom z tylu pomnika, prowadzącym na cmentarz nieznanych żołnierzy. Po lewej stronie groby Francuzów, oznaczone krzyżami, po prawej zaś Brytyjczyków, z prostymi kamiennymi płytami. W coraz silniejszym słońcu kamień wydawał się oślepiająco biały. Za jodłami, otaczającymi cmentarz z trzech stron, wiły się spokojne doliny Ancre i Sommy, w których przed laty toczyły się zażarte boje i straciły życie tysiące ludzi. Kobiety, stojąc na szczycie schodów, patrzyły bez słowa na tę symetryczną, uporządkowaną scenerię. W końcu Penelope przerwała milczenie. - Wiem, że trudno mi będzie sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy nie pamięta się rodziców, ale chciałabym chociaż spróbować. Nigdy nie dałaś mi tej szansy, nie chciałaś mi opowiadać o swoim dzieciństwie... Nawet kiedy nalegałam. - Pragnęłam, żebyście ty i Ronald mieli poczucie stabilności i bezpieczeństwa, którego mi tak bardzo brakowało. Nie chciałam, bymoja przeszłość rzuciła cień na wasze dzieciństwo. Milcząc mogłam udawać, że nic się nigdy nie stało. - Byłaś naprawdę aż tak nieszczęśliwa? Przez świadomość, że jesteś dzieckiem z nieprawego łoża? - Nie to było najważniejsze, Penny. A z biegiem czasu zupełnie straciło znaczenie. Oczywiście lady Powerstock robiła wszystko, żeby dokuczyć mi także tym, ale możesz mi wierzyć, że znała skuteczniejsze sposoby. Zawróciły do taksówki. Penelope wyczuła instynktownie, że na razie lepiej nie nalegać. Sama nigdy nie poznała lady Powerstock, lecz trudno było zapomnieć, że ilekroć matka wymawiała jej imię - co nie zdarzało się często - robiła to z goryczą.

- Wybierałam się w to miejsce od ponad pięćdziesięciu lat - podjęła Leonora po dłuższym milczeniu - od dnia kiedy dziadek powiedział mi o monumencie i o tym, że upamiętnia mojego ojca. - Więc dlaczego przyjechałaś dopiero teraz? Co cię powstrzymywało? To że nie był twoim ojcem? - Kto wie, może to też? - Jeżeli nie chcesz, nie odpowiadaj, ale czy udało ci się ustalić, czyją jesteś córką? - Tak, udało mi się - odrzekła Leonora z uśmiechem. Wyszły na podjazd - obcasy ich butów zgrzytały na żwirowej powierzchni - i wolnym krokiem oddalały się od pomnika. Penelope tym razem nie potrafiła się powstrzymać. - A więc...? Kto był moim dziadkiem? - O tym między innymi postanowiłam ci opowiedzieć. Ale muszę cię ostrzec, to bardzo długa historia. - Nie szkodzi. Długo czekałam, żeby ją usłyszeć. - I dotyczy zarówno mnie, jak i mego ojca. - Na opowieść o tobie także długo czekałam. Wsiadły do taksówki. Monsieur Lefebvre zawrócił w stronę Amiens. Nie spytał, czy podobała się im wycieczka, nie zadawał też sobie trudu wsłuchiwania się w słowa starszej pasażerki, opowiadającej coś matowym, ściszonym głosem. - Nigdy nie miałyśmy dla siebie czasu, prawda, Penny? Często myślę, że nie byłam czułą matką, nie zasłużyłam na tak dobrą córkę. - Nigdy mi niczego nie brakowało. - Poza matczynym ciepłem wynikającym ze szczerości. Śmierć Tony’ego była dla mnie wstrząsem, ale nie tylko. Była też końcem długiego okresu udawania, że moje życie przed ślubem nie istniało. u Wmawiałam sobie, że dzieci będą szczęśliwsze nie wiedząc o mnie wszystkiego. I w dalszym ciągu jestem przekonana, iż w przypadku Ronalda to prawda. Ale w rzeczywistości sama chciałam zapomnieć o minionych czasach. A teraz nadeszła pora, żeby sobie przypomnieć. Pół godziny później, kiedy na ruchliwych przedmieściach Amiens monsieur Lefebvre zdjął nogę z gazu, Leonora wciąż mówiła. Taksówkarzowi przyszło do głowy, że od chwili wyjazdu z Thiepval młodsza pasażerka nie odezwała się ani razu, zwracał jednak na potok słów tyle uwagi co na Sommę, przepływającą leniwie pod mostem drogowym. Przyśpieszył, odporny na przeszłość, podczas gdy Penelope, o której nie można było tego powiedzieć,

siedziała głęboko zasłuchana. Albowiem Leonora jeszcze nie skończyła. Tak naprawdę był to zaledwie początek jej długiej opowieści. ROZDZIAŁ PIERWSZY Wspomnienia z dzieciństwa chodzą własnymi krętymi drogami i nie chcą się wpasować w wersję przeszłości, którą próbujemy im narzucić. Dlatego też mogłabym powiedzieć, że lord i lady Powerstockowie, a także dom, który mi dali, były dla mnie więcej niż rekompensatą za brak rodziców, że dobrobyt i status społeczny z łatwością zastąpiły uśmiech matki. Mogłabym - tylko że każde wspomnienie z wczesnego dzieciństwa zadawałoby temu kłam. Meongate zapewne było kiedyś miejscem pełnym ludzi i radosnego gwaru, siedzibą szczęśliwej rodziny, jaką stanowili Hallowsowie. Wspaniałe położenie, na pograniczu nizin Hampshire z łąkami doliny Meon, a także przestronny budynek oraz piękny park powinny były uczynić tę posiadłość domostwem wprost wymarzonym dla małego dziecka. Niestety we wczesnych latach dwudziestych, kiedy przyszło mi tam dorastać, splendor Meongate był już jedynie odległym wspomnieniem. Wiele pokoi zamknięto na cztery spusty, a sporą część parku zaorano i zamieniono w pole uprawne. Wszyscy roześmiani, szczęśliwi ludzie, którzy - tak sobie wyobrażałam - przemierzali niegdyś zdziczałe obecnie trawniki, odeszli w daleką przeszłość. Dorastałam z pełną świadomością, że oboje moi rodzice nie żyją - ojciec zginął nad Sommą, matka zaś zmarła na zapalenie płuc zaledwie kilka dni po moich narodzinach. Nie trzymano tego przede mną w tajemnicy. Wręcz przeciwnie, ciągle mi przypominano, dawano do zrozumienia, że ponoszę winę za cień smutku - a nawet czegoś gorszego - wiszącego nad pamięcią o rodzicach. Cień ten, którego źródła nie znałam, powodował zimną, ciemną pewność, że nikt w Meongate mnie nie chce, nikt mnie nie kocha.Dziadek był człowiekiem melancholijnym, zamkniętym w sobie i wiecznie ponurym. W mojej pamięci pozostał na zawsze przykuty do wózka starzec, mieszkaniec pokoi na parterze, pozbawiony - przez chorobę i przewlekłe komplikacje po przebytym wylewie - wewnętrznego ciepła i czułości. Co wieczór, kiedy niania Hiles prowadziła mnie do dziadka, żebym go pocałowała na dobranoc, miałam ochotę ukryć się gdzieś, byleby tylko uniknąć lodowatego, krótkotrwałego dotyku jego ręki. Kiedy zaś bawiąc się w ogrodzie spostrzegłam, że lord Powerstock obserwuje mnie z okna, pragnęłam uciec jak najdalej przed żałobnym smutkiem w jego

oczach. Później nabrałam przekonania, że czekał - czekał, aż będę dość duża, by go zrozumieć, i miał nadzieję, że dane mu będzie dożyć tego dnia. Lady Powerstock była drugą żoną dziadka, młodszą od niego o dwadzieścia lat. Moja prawdziwa babka spoczywała na miejscowym cmentarzu - jeszcze jeden duch, którego nie znałam i który nie mógł mi pomóc. W wyobraźni obdarowałam ją wszystkimi cechami, jakich brakowało lady Powerstock, była więc dobra, czuła i kochająca; wcale mi to jednak nie niosło pociechy. Olivia - kobieta, do której kazano mi mówić: babciu - z całą pewnością była kiedyś piękna i chociaż przekroczyła już pięćdziesiątkę, wciąż mogła uchodzić za atrakcyjną. Miała doskonałą figurę, ubierała się nienagannie. Nie byłyśmy spokrewnione, co uważałam za wytłumaczenie, dlaczego nie darzy mnie miłością, nie potrafiłam jednak zrozumieć, dlaczego mnie nienawidzi. Nie zadała sobie choćby odrobiny trudu, by to ukryć. Przeciwnie, pozwalała, by nienawiść wisiała w powietrzu - groźna, choć nie wysłowiona - podczas każdej naszej rozmowy; dawała mi dyskretnie do zrozumienia, że tylko czeka na śmierć męża, by wyzbyć się wszelkich zahamowań wobec mojej osoby. Było w niej coś występnego, co przez całe życie przyciągało ku niej tłumy mężczyzn, jakaś lubieżna radość z własnego zepsucia sprawiająca, iż jej nienawiść do mnie wydawała się instynktowna. Zawsze jednak było coś więcej. Jakieś wydarzenie z przeszłości wypełniało ją jadem, który - z niewiadomych przyczyn - zarezerwowała wyłącznie dla mnie. W tamtych dniach moim jedynym przyjacielem, jedynym przewodnikiem po czających się wokół niebezpieczeństwach Meongate był Fergus, małomówny i niezbyt wylewny majordomus. „Wredny fałszywiec” - mawiała o nim Olivia. Jego zachowaniu można było niejedno zarzucić, pozostaje jednak faktem, iż miałam w nim jedynego powiernika. Zarówno Sally, wiecznie ponura pokojówka, jak i równie posępna niania Hiles okropnie się bały Olivii, Fergus natomiasttraktował ją z ostentacyjną pewnością siebie, graniczącą chwilami z lekceważeniem. Już samo to czyniło go moim naturalnym sprzymierzeńcem. Na dodatek ten samotny, nieufny pesymista, człowiek, który niewiele oczekiwał od życia, dzięki czemu nie doznawał rozczarowań, poczuł chyba odrobinę współczucia dla nieszczęsnej sieroty, której zły los rozumiał znacznie lepiej niż ona sama. Zabierał mnie na potajemne wędrówki po okolicy, do zalesionej doliny Meon, gdzie w ciche popołudnia łowił ryby, albo też jechaliśmy dwukołowym wozem do Droxford, gdzie kupował mi sorbet, po czym sadzał mnie na murku przed zakładem rymarskim Wilsmera i szedł się targować o nowe wodze dla kuca. W takich chwilach, siedząc na murku, wymachując nogami i popijając sorbet, czułam się naprawdę szczęśliwa. Chwile te nie trwały jednak długo.

Właśnie Fergus pokazał mi po raz pierwszy nazwisko ojca na tablicy w kościele, upamiętniającej poległych z naszej wsi. „Pamięć o nich żyć będzie wiecznie” - głosił napis. Kapitan John Hallows. Wpatrywałam się w te słowa długimi - tak mi się wtedy wydawało - godzinami, próbowałam wyczarować wspomnienie żywego ojca z krwi i kości, przypominając sobie sztywne, pozbawione wyrazu, umundurowane sylwetki zachowane w starych kopiach „Illustrated London News”, nie potrafiąc dojrzeć za wyrytymi w kamieniu literami ani odrobiny prawdy o nim samym. Co się tyczy matki, po niej nie zostało dosłownie nic - ani grób, ani tym bardziej pomnik. Fergus, ilekroć go o to pytałam, wykręcał się od odpowiedzi. Grób matki, o ile w ogóle istniał, znajdował się gdzieś daleko i majordomus nie miał pojęcia gdzie. Musiałam przyjąć do wiadomości, że są granice tego, co mi może powiedzieć. Nie pamiętam już, czy on mi podsunął pomysł, czy sama na to wpadłam, w każdym razie postanowiłam zapytać Olivię. Nie wiem, ile miałam wtedy lat. Poszłam za nią do biblioteki, w której często przesiadywała, wpatrując się w zawieszony na ścianie obraz. - Gdzie jest grób mojej matki? - spytałam bez ogródek, tonem cokolwiek wyzywającym. Każda nienawiść zostaje w końcu odwzajemniona i nie minęło wiele czasu, a znienawidziłam Olivię równie mocno jak ona mnie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, z jak niebezpiecznym przeciwnikiem przyjdzie mi się potykać. Nie odpowiedziała, odwróciła się za to od wielkiego, ciemnego obrazu i uderzyła mnie w twarz takmocno, że omal nie upadłam. Stałam nieruchomo, przyciskając rękę do nabiegłego krwią policzka, nazbyt przerażona, żeby się rozpłakać, ona zaś pochyliła się nade mną. Jej oczy płonęły złowieszczym blaskiem. - Jeżeli jeszcze raz o to spytasz - zagroziła - jeżeli kiedykolwiek jeszcze wspomnisz o swojej matce, gorzko tego pożałujesz. Od tamtej chwili tajemnica matki stała się wielką, sekretną obsesją mojego dzieciństwa. W śmierci ojca była jakaś kojąca prostota. Co rok w listopadzie odbywała się w wiosce uroczysta defilada upamiętniająca najwyższą ofiarę kapitana Johna Hallowsa i wielu innych, jemu podobnych. Choć nie pozwolono mi zapisać się do skautów i nie mogłam brać czynnego udziału w paradach, wolno mi było przynajmniej je oglądać i marzyć, że maszeruję z innymi dziewczętami, które tak jak ja straciły ojców. Tylko że po defiladzie one wracały do swych matek; mnie nie wolno było mojej nawet wspominać. A mimo to czasami zdawało mi się, że ją pamiętam. Było to rzecz jasna niemożliwe, o ile oczywiście powiedziano mi o niej prawdę, ale Olivii udało się doprowadzić mnie do stanu,

w którym wątpiłam we wszystko, czego osobiście nie doświadczyłam. Otóż nawiedzało mnie mgliste, wczesne wspomnienie - jak z samego świtu mej pamięci - podtrzymujące tak bardzo mi potrzebną wiarę, że w rzeczywistości sprawy miały się zupełnie inaczej, niż mi powiedziano. W upalny letni dzień stałam na peronie dworca w Droxford. Rozgrzany słońcem żwir niemal parzył przez podeszwy butów. Przy peronie stał pociąg, a z komina lokomotywy unosiły się chmury dymu. Kiedy pociąg ruszył, mężczyzna, którego trzymałam za rękę, podniósł mnie i przytulił. Był potężny i siwy. Pamiętam jego tubalny głos i rondo słomkowego kapelusza, dotykające mojej głowy, kiedy uniósł wolną rękę i pomachał. Ja też machałam, do kobiety w pociągu, która opuściwszy okno, mocno się wychyliła, uśmiechając się przez łzy. Miała na sobie niebieską suknię, a w prawej dłoni trzymała białą chusteczkę. Pociąg odjechał, zabierając ją ze sobą. Potem ja również się rozpłakałam, a potężny mężczyzna mocno mnie przytulił. Czułam na twarzy metalowe guziki jego płaszcza. Któregoś dnia, kiedy wracaliśmy z grzybów, opowiedziałam o tym Fergusowi i spytałam, kim mógł być tamten mężczyzna. - Wygląda mi na starego pana Gladwina - odparł. - Ojca pierwszej lady Powerstock. Mieszkał tu... Ale później ona go odesłała. - Mówiąc „ona” Fergus miał zawsze na myśli Olivię. - Czemu to zrobiła? - Nie wątpię, że miała swoje powody. - Kiedy wyjechał?- Latem 1920 roku, kiedy miałaś trzy lata. Podobno wrócił do Yorkshire. Tak przynajmniej mówili. Nie najgorsze było z niego ziółko. - A kim była tamta piękna pani, Fergus? - Tego już nie wiem. - Czy to... moja mama? Przystanął i przyjrzał mi się, marszcząc brwi. - To akurat niemożliwe - odparł przeciągając słowa. - Twoja matka umarła zaledwie parę dni po tym, jak cię urodziła. Choćbyś nie wiem jak bardzo chciała, nie możesz jej pamiętać. - Więc... kim była ta pani? Mars na jego czole zrobił się jeszcze mniej przyjazny. - Już ci mówiłem, że nie wiem. Ten pan Gladwin był strasznie skryty. A w ogóle to uważaj na serwetkę, bo zaraz całe twoje drugie śniadanie znajdzie się na ścieżce. A razem z nim moje.

Skoro owa piękna dama to nie moja matka, kim była? I co ją łączyło z panem Gladwinem, moim pradziadkiem? Odpowiedzi na te pytania okazały się nieosiągalne i pozostała mi jedynie cicha nadzieja, której kurczowo się trzymałam, że w rzeczywistości moja matka nie umarła, lecz... została po prostu odesłana; jak stary pan Gladwin. Ja również miałam wkrótce zostać odesłana, do Howell, szkoły przygotowawczej w północnej Walii. Niektóre dziewczęta uważały szkołę za zbyt surową i rygorystyczną, ja natomiast od samego początku czułam się w niej dobrze. Nie było tam złowrogich cieni ani nawiedzających mnie tajemnic, o których nie wolno nawet wspomnieć. Jeżeli się czegokolwiek obawiałam, to wakacji, kiedy musiałam wracać do Meongate, do Olivii, czekającej na mnie z jeszcze jednym złośliwym uśmiechem na powitanie, do dziadka - coraz słabszego i mniej komunikatywnego, i do Fergusa - jakby nieco mniej serdecznego dla młodej, zarozumiałej pannicy, którą jego zdaniem się stałam. Ponieważ trafiłam do szkoły z internatem już w wieku ośmiu lat, nie znałam w Droxford dosłownie nikogo. Pewnie dlatego nie dowiedziałam się wcześniej o morderstwie w Meongate, dlatego tak długo pozostawałam nieświadoma tego fragmentu rodzinnej tajemnicy. O ile dobrze pamiętam, po raz pierwszy usłyszałam o tym od syna Cribbinsów. W letnie wakacje chłopak pomagał u nas w ogrodzie i był jednym z nielicznych dzieci z wioski, z którymi w ogóle miewałam do czynienia. Któregoś ciepłego pochmurnego popołudnia kucharka dała mi szklankę lemoniady, żebym mu zaniosła do sadu, gdzie przycinałjeżyny. Kiedy pił, rozmawialiśmy. Spytał, jak dom wygląda od wewnątrz. - A co, nigdy tam nie byłeś? - odparłam nieco wyniośle, czego zdążyłam się już nauczyć w czasie pobytu w Howell. - Nie ma się czego bać - powiedział między kolejnymi łykami. - Ojciec mi o wszystkim powiedział. - Powiedział ci? Niby o czym? - O morderstwie. - Jakim morderstwie? - To panienka nie wie? Wiele lat temu w Meongate zamordowano człowieka. Ojciec mi mówił. - Ach, o to ci chodzi - odparłam. - O tym wiem, pewnie że tak. Nie mogłam pozwolić, by się zorientował, że trzymano to przede mną w tajemnicy. Jedynym dostępnym źródłem informacji był oczywiście Fergus. Znalazłam go w pokoju kredensowym, gdzie polerował srebra.

- Morderstwo, powiadasz? No cóż, może było, a może nie. Co ci Cribbinsowie mogą wiedzieć? - Niech Fergus przestanie się ze mną drażnić. Odłożył noże, które właśnie czyścił, i pochylił się w moją stronę. - Nie drażnię się - szepnął mi do ucha. - Ona obdarłaby mnie żywcem ze skóry, gdyby usłyszała, że w ogóle o tym rozmawiam. Ten temat lepiej zostawić w spokoju. Bardzo dobrze wiedział, że za nic w świecie nie popuszczę. Nazajutrz po południu wyśledziłam go nad rzeką, jak łowi ryby w swoim ulubionym miejscu. Tam nikt nie mógł nas usłyszeć. - No więc? Tu Fergus może mi opowiedzieć. - Opowiedzieć? O czym? - O morderstwie. Chrząknął i szarpnął wędką. - Coś nie chcą dzisiaj brać. - Fergus! - Widzę, że dopóki ci nie opowiem, nie będę miał chwili spokoju. To się zdarzyło podczas wojny. Jeden z gości jego lordowskiej mości został zastrzelony w swojej sypialni. - Której sypialni? - Nie bój się. Nie w twojej. W jednej z tych, które są teraz zamknięte. - Kto to był? - Już ci mówiłem: jeden z gości. Nie pamiętam, jak się nazywał.- Kto go zabił? - Nie wiadomo. Nie złapali go. - Czy to znaczy, że zagadka nie została rozwiązana? - Aż do dzisiejszego dnia. - To ci dopiero! - Nie widzę w tym nic szczególnie interesującego. - Bo Fergus w niczym nie widzi nic interesującego. Uśmiechnął się. - Tylko pamiętaj, przy niej na ten temat ani mrumru. Nie byłaby mi wdzięczna. - Czy ten zabity był jej przyjacielem? Fergus zachichotał. - Ona nie ma przyjaciół, powinnaś o tym wiedzieć. A teraz zmykaj stąd, zanim wypłoszysz wszystkie ryby. Jeszcze kilka razy próbowałam go zagadywać na ten temat, ale bezskutecznie. Nie śmiałam spytać nikogo innego. Wyglądało na to, że kucharka i Sally zostały zatrudnione przede wszystkim ze względu na brak zamiłowania do plotkarstwa. W oczach Olivii musiało to rekompensować wszystkie ich słabostki. Byłam pewna, że mi nie pomogą. Poza tym tylko

Fergusowi gotowa byłam się przyznać, jak słabo znam historię swojej rodziny. Mogłam się oprzeć jedynie na aluzjach i strzępach wspomnień. Zapewne byłam dla Fergusa istnym utrapieniem. Zarzucałam go gradem pytań. W którym pokoju popełniono morderstwo? A w którym spali moi rodzice? Dlaczego nie zostały po nich żadne fotografie? Gdzie pochowano moją matkę? Jak wyglądała? Dlaczego pan Gladwin został odesłany? Kim była tamta piękna dama? Majordomus tylko pocierał nos, mówił, że nie pamięta albo że nie może powiedzieć, po czym zajmował mnie zabawnymi łamigłówkami. Nawet ta odrobina, którą mi wyjawił, wystarczyłaby prawdopodobnie, żeby stracił pracę, jeśliby tylko Olivia się dowiedziała. Wracając ze swych wycieczek do Londynu, z biegiem lat coraz częstszych, początkowo całkiem mnie ignorowała; później zaczęła poddawać drobiazgowym przesłuchaniom. Co robiłam? Z kim rozmawiałam? Jakie książki czytałam? Czasami pytała mnie o zdanie na temat nowej sukni albo biżuterii, którą sobie kupiła, ja zaś czasami byłam na tyle niemądra, żeby zdradzić swój zachwyt. - Wygląda dobrze, bo ją potrafię nosić - słyszałam wtedy. - Na tobie nikt by jej nie zauważył.Nigdy nie spostrzegłam, żeby Olivia interesowała się sztuką inną niż biżuteria i ozdobne meble, no, może z wyjątkiem obrazu wiszącego w bibliotece. Często zamykała się tam na długie godziny, a jako że nie czytała nic oprócz żurnali, jedyną rzeczą, która mogła ją tam zainteresować, był właśnie ów obraz - mroczne, ponure i cokolwiek perwersyjne płótno przedstawiające mężczyznę w kolczudze wchodzącego do zamkowej komnaty oraz czekającą nań, leżącą na ogromnym łożu nagą kobietę. Ilekroć zdarzyło mi się rzucić okiem na to malowidło, przechodził mnie dreszcz. Nigdy nie potrafiłam sobie wyjaśnić przyczyny wyjątkowej awersji, którą czułam do tego obrazu, aż do dnia kiedy Olivia wyjechała, a Sally miała akurat wychodne. Wykorzystałam to i ukradkiem zakradłam się do sypialni lady Powerstock, nie dlatego żebym czegoś tam szukała, ale dla samej przyjemności przeciwstawienia się jej, wejścia na jej teren. Pamiętam, że niebieskie aksamitne zasłony były zaciągnięte, ale podmuchy wiatru wpadające przez na wpół otwarte okno lekko nimi poruszały. Dzięki temu promienie słońca przesuwały się po wielkim łóżku i toaletce, zastawionej ogromną liczbą buteleczek perfum, słoików z kremem, szczotek do włosów i lusterek w srebrnych ramkach - rekwizytów pozwalających Oli vii być piękną. W tamtej chwili marzyłam jedynie, bym mogła stać w sypialni mojej matki wiedząc, że niedługo wróci, i by te wszystkie szminki i grzebienie należały do niej, a nie do kobiety, z którą tak bardzo się nienawidziłyśmy. Marzyłam... lecz

jedyną panią Meongate była Olivia, mój wróg. Spojrzałam na warstwę kurzu zmieszanego z pudrem, zostawioną przez Sally na lustrze, i krzywo się uśmiechnęłam. Odwróciłam się od toaletki i mój wzrok spoczął na obrazie wiszącym na przeciwległej ścianie. Z wrażenia aż wstrzymałam oddech. Zobaczyłam idealną kopię płótna wiszącego w bibliotece! Ale nie. Przyjrzawszy się nieco bliżej, zauważyłam, że choć sceneria i bohaterowie byli ci sami, zmianie uległa sytuacja. Teraz mężczyzna leżał na łożu, pieszcząc kobietę, całując jej jedną pierś i ściskając drugą, kobieta zaś spoglądała lekko w bok, a jej twarz... z wrażenia aż podskoczyłam. To przecież była twarz Olivii, tyle że znacznie młodszej! Olivii w latach, kiedy jej uroda nie potrzebowała jeszcze aż tylu wspomagających rekwizytów. Olivia na obrazie była całkiem naga. Nigdy jej takiej nie widziałam, natomiast aż za dobrze znałam to spojrzenie wyrażające nudę i nienawiść.Wpatrywałam się w płótno niczym sparaliżowana, przepełniona obrzydzeniem, a zarazem nie potrafiąc oderwać oczu od tego, co tak wulgarnie przedstawiał obraz - splątane kończyny, usta mężczyzny przyciśnięte do uległej damskiej piersi, a przede wszystkim pogardliwa obojętność na twarzy, którą bez żadnych wątpliwości znałam. I takie płótno wisiało w damskiej sypialni! Obraz ten prześladował mnie kilka następnych dni, nie mogłam przestać o nim myśleć. Kiedy Olivia przy kolacji siedziała naprzeciwko mnie, rzucając między kęsami nieszczere uwagi w stronę lorda Powerstocka, ja widziałam ją nagą na wielkich poduszkach. Kiedy wchodziłam do pokoju, a ona spoglądała na mnie pełnymi dezaprobaty oczyma zimnymi, ja widziałam tamten odwrócony, cyniczny wzrok kobiety z obrazu. A kiedy ponownie spojrzałam na obraz wiszący w bibliotece, ujrzałam go w całkiem nowym świetle. Zastanawiałam się, kto mógł być autorem tych obrazów i dlaczego na modelkę wybrał właśnie Olivie? O to nie mogłam zapytać nawet Fergusa. Przyszło mi więc dodać tę sprawę do piętrzącej się w mojej głowie listy zagadek. Poza tym już wkrótce moja ciekawość znalazła nowy obiekt. Nigdy nie interesowałam się zamkniętym na cztery spusty ośmiokątnym pokojem na samej górze bocznego skrzydła domu, aż do dnia kiedy Fergus przypadkiem się wygadał, że było to obserwatorium mojego ojca i prawdopodobnie w dalszym ciągu stoi tam teleskop. Od tej chwili tak długo go dręczyłam, aż w końcu uległ i dał mi klucz, oczywiście pod warunkiem że nie szepnę o tym nikomu ani słówka. Zgodziłam się; mieliśmy kolejny wspólny sekret... Obserwatorium kompletnie mnie rozczarowało. Kilka starych zakurzonych mebli i teleskop z brązu, ustawiony na podwyższeniu. Za to jakie wrażenia zagwarantował mi sam teleskop, to już całkiem inna sprawa. Przede wszystkim pozwolił mi na ucieczkę myślami z Meongate. Kiedy już nauczyłam się go obsługiwać i ustawiać ostrość, obserwowałam

wiewiórki wspinające się na drzewa w parku i króliki kicające ostrożnie po wygonie. Mogłam się przyglądać pasterzowi pędzącemu stado albo, po zapadnięciu zmroku, wpatrywać się bez końca w gęsto usiane gwiazdami niebo. Przesiadywałam w tej zacisznej kryjówce, wyobrażając sobie ojca zapisującego układ dalekich konstelacji, zastanawiając się, czy to on na półce zostawił do połowy opróżnione pudełko zapałek, od czasu do czasu popłakiwałam cichutko - szczególnie kiedy zanadto przytłaczał mnie ciężar smutków oraz wątpliwości, i pragnęłam jedynie zobaczyć rodziców, trzymającychsię za ręce i spacerujących po łąkach swej prawnie należnej posiadłości. Tylko w marzeniach i snach mogli do mnie wrócić. Koleżankom ze szkoły opowiadałam, że ojciec został pośmiertnie odznaczony za bohaterstwo, a matka umarła z żalu po nim. Opisywałam ją jako najpiękniejszą kobietę na świecie. Chyba mi wierzyły. Zresztą czasami niemal w to wszystko sama wierzyłam. W Howell mogłam uchodzić, za kogo tylko chciałam. Dopiero kiedy wracałam do Meongate, trzeba było kończyć z udawaniem. ROZDZIAŁ DRUGI Do końca życia nie zapomnę dnia, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o Thiepval. Była sierpniowa sobota roku 1932, dzień duszny i parny, w powietrzu wisiała burza, która zresztą nigdy nie nadeszła, a wraz z upływem czasu wokół Meongate coraz bardziej gęstniała złowroga atmosfera. Tego wieczoru Olivia wydawała przyjęcie. Dawniej zdarzało się to niezwykle rzadko, jednakże tamtego lata było ich już kilka, a za każdym razem rolę honorowego gościa i głównego partnera Olivii pełnił niejaki Sidney Payne, bogaty przedsiębiorca budowlany z Portsmouth. Miałam wtedy piętnaście lat i byłam wystarczająco zmanierowana, żeby na krzykliwą wesołość, która nagle i niespodziewanie wypełniła cały dom, spoglądać z nie skrywaną pogardą. W dniu mego powrotu do Meongate na letnie wakacje zostałam przedstawiona panu Payne’owi: szpetnemu, wiecznie spoconemu brunetowi o nalanej twarzy, z przylizanymi włosami i cienkim wąsikiem. Znienawidziłam go od pierwszego wejrzenia, nie tylko z powodu jego wulgarności i chciwych, świńskich oczek, lecz przede wszystkim dlatego że Olivia wyróżniała zamożnego, niezbyt wybrednego mężczyznę, na którego wsparcie mogłaby liczyć w późniejszych latach. Nagła obfitość przyjęć oraz łącząca się z nią inwazja obcych prostaków nie były bynajmniej hymnem na cześć Payne’a, choć niewykluczone, że tak właśnie mu się wydawało. Po prostu Olivia patrzyła w przyszłość.

Tamtego sobotniego popołudnia złożyłam wizytę dziadkowi. Zwykle tego nie robiłam, ale przygotowania do przyjęcia były w pełnym toku, a odosobnione pokoje lorda Powerstocka wydawały się wymarzoną kryjówką. Powód miałam znakomity - od przyjazdu ze szkoły prawie się z dziadkiem nie widziałam; on zaś zwykle sprawiał wrażenie zadowolonego z mojej obecności. Siedział przy oknie na wózku, z kocem na kolanach. Twarz miał szarą pomimo nieznośnego upału. Ręką, nad którą jeszcze nie stracił władania, przewracał strony gazety. - Dzień dobry, dziadku - odezwałam się. - Co czytasz? Uniósł gazetę, żebym mogła zobaczyć tytuł - „Illustrated London News”. Podeszłam, przyklękłam obok i spostrzegłam na pierwszej stronie zdjęcie księcia Walii w mundurze wojskowym, dokonującego inspekcji warty honorowej w towarzystwie ubranego w surdut dżentelmena, który wyglądał na obcokrajowca. - Kim jest ten człowiek obok księcia Walii? - zainteresowałam się. - To prezydent Francji. Dokonują przeglądu wojsk francuskich w Thiepval. Wiesz, gdzie leży Thiepval, Leonoro? - Gdzieś we Francji, prawda? - Było to samo centrum bitwy nad Sommą. Książę Walii został tam zaproszony, żeby odsłonić pomnik zaginionych. Mój wzrok spoczął na dwóch następnych fotografiach. Górna, zrobiona z powietrza, przedstawiała ogromny ceglany pomnik tworzony przez łuki, kolumny oraz bryły, majaczące we mgle i górujące nad pustymi polami, zanim jeszcze zaroiło się na nich od widzów i zaparkowanych pojazdów. Dolne zdjęcie wykonano z poziomu ziemi. Na szczycie centralnego łuku pomnika zatknięto flagi brytyjską i francuską, z przodu zaś widać było długi szereg żołnierzy stojących na baczność. Ceremonii przyglądał się ogromny tłum - niektórzy widzowie, z aparatami fotograficznymi w dłoniach, wspinali się na palce szukając dogodnej pozycji, inni kulili się pod parasolami. - Co to za pomnik, dziadku? - spytałam. - Postawiono go ku czci wszystkich, którzy zginęli w bitwie nad Sommą, a nie mają swoich grobów. Wyryto na nim ich nazwiska. - Dlaczego jest taki wielki? - Dlatego że znajduje się na nim tyle nazwisk. Sama zobacz, tutaj podają dokładną liczbę. Rzuciłam okiem na tekst pod zdjęciami. Rzeczywiście, była tam liczba: 73412 ludzi nie wiadomo gdzie pochowanych.

- Jednym z nich jest twój ojciec, Leonoro. Także jego imię znajduje się na tym pomniku. Może kiedyś pojadę tam z tobą. Biorąc pod uwagę stan jego zdrowia, był to czysty absurd. Ale już sam fakt, że wspomniał przy mnie mego ojca, co zdarzało się niezwyklerzadko, był czymś nadzwyczajnym. Ośmieliłam się i zadałam następne pytanie. - Czy to znaczy, że tata nie ma swojego grobu? Dziadek zmarszczył brwi i zacisnął szczęki. - Tak. Niestety tak. - A mama? Czy ona ma grób? Trochę się rozchmurzył. - O tak. Oczywiście, że tak. Skąd ci to przyszło do głowy? - W takim razie... gdzie on jest? Odwrócił twarz w stronę okna. - Daleko - odrzekł po chwili. - I nie powiesz mi gdzie? - Może... kiedy będziesz starsza. - To znaczy kiedy? Ponownie spojrzał w moją stronę. - Kiedy uznam... że jesteś już gotowa. Teraz już rozmawialiśmy nie tylko o miejscu spoczynku mojej matki. Sądzę, że oboje wiedzieliśmy, iż w gruncie rzeczy jest to przyrzeczenie odpowiedzi - gdzieś w bliżej nie określonej przyszłości - na wszystkie gnębiące mnie pytania. Obiecywał mi to, do czego w jego mniemaniu miałam prawo. - Jestem zmęczony, Leonoro. Idź już, chce mi się spać. Pozwolił mi wziąć ze sobą „Illustrated London News”. Poszłam do swojego pokoju i położywszy się na łóżku, dosłownie pożerałam wzrokiem każde słowo artykułu i przyglądałam się każdej postaci na zdjęciu. Ty już widziałaś ten pomnik, ja również. Ale wtedy mogłam go sobie co najwyżej wyobrażać i wmawiać sobie, że dziadek dotrzyma słowa i kiedyś mnie tam zabierze. Czytałam wciąż od nowa cytaty z przemówienia księcia Walii, tak długo, aż dokładnie wryły mi się w pamięć. Do dziś pamiętam jego słowa. „Niech te miriady nazwisk tworzą nie tylko Księgę Umarłych. Niech będą również pierwszym rozdziałem Księgi Życia - fundamentu i przewodnika ku lepszej cywilizacji, w której nie będzie miejsca na wojny”. Piękne słowa na cześć 73 412 osób pozbawionych własnych grobów. A pośród nich mojego ojca. W miarę jak zapadał zmrok, dom wypełniał się ludźmi. Słychać było głośny śmiech, gwar rozmów, hałaśliwy jazz z patefonu oraz trzask drzwiczek samochodów, gdy zjawiali się

kolejni goście. W pewnym momencie usłyszałam głośny, szorstki głos Payne’a, zniekształcony przez wypity alkohol. Tego już było za wiele. Kiedy wreszcie zrobiło się całkiem ciemno, ukryłam się przed hałasem w obserwatorium wiedząc, że tam nikt mnie nie znajdzie. Prawdopodobnie aż do końca przyjęcia obserwowałabym spadające gwiazdy, gdyby w jednej z tylnych sypialń nie zapaliło się nagle światło. Zdumiałam się na widok Olivii, stojącej w nie zasłoniętym oknie. To przecież nie była jej sypialnia, a poza tym przyjęcie jeszcze się nie skończyło. Zaciekawiona i zadowolona, że udało mi się ją przyłapać w sytuacji cokolwiek niezręcznej, wycelowałam w nią teleskop i czekałam. Uniosła głowę i dotknęła dłonią szyi, jakby miała atak duszności. Następnie uchyliła okno i wzięła kilka głębokich oddechów. Ubrana była w obcisłą sukienkę ze zdobionego koronką różowego jedwabiu, podkreślającą jej doskonałą figurę. Odwróciła się od okna i w tym samym momencie w polu widzenia pojawił się idący w jej stronę mężczyzna. Nie był to nikt inny, tylko Sidney Payne. Objął ją w talii i najpierw namiętnie pocałował w usta, później w szyję. Odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się głośno. Prawą ręką pieścił jej biodro i udo, po czym zaczął całować piersi nad samą linią głębokiego dekoltu. W jego oczach dostrzegłam dziką, ohydną żądzę, za to na twarzy Olivii - Payne nie mógł jej teraz widzieć - malowało się coś po stokroć gorszego: taki sam jak na obrazie, jedyny w swoim rodzaju wyraz znużenia i obrzydzenia. Chwilę później, wciąż ze sobą spleceni, ruszyli - niepewnym, nierównym krokiem - przypuszczalnie w stronę łóżka, choć nie mogę mieć pewności, albowiem znajdowało się ono poza zasięgiem mego wzroku. Gdyby nie to, prawdopodobnie nie byłabym w stanie oderwać od nich oczu, dziękowałam więc Bogu, że tak się stało. Rozpłakałam się, nie z powodu sceny, jaką ujrzałam, lecz dlatego że zrozumiałam, jak będzie wyglądać życie w Meongate, kiedy posiadłość znajdzie się pod niepodzielnym panowaniem Olivii. Dotąd mogłam się tego tylko domyślać, teraz już nie miałam żadnych złudzeń. Moje przewidywania sprawdziły się szybciej, niż przypuszczałam. Któregoś listopadowego popołudnia tamtego roku zostałam wezwana z boiska hokejowego do gabinetu dyrektorki szkoły. Na co dzień była to osoba oschła i autokratyczna, już więc sama delikatność jej tonu była dla mnie znakiem, że coś się musiało stać. Powiedziała mi, że dziadek nie żyje i mam jak najszybciej wracać do domu. Nazajutrz wczesnym rankiem kierowniczka internatu odwiozła mnie do Wrexham na ekspres do Londynu. Była chyba trochę zakłopotana moim widocznym spokojem, ja jednak nie mogłam nic na to poradzić. Dziadek nigdy nie stał mi się bliski na tyle, żebym mogła czuć

szczery żal po jego śmierci. Poza tym mój spokój był swego rodzaju bronią, postanowiłam się bowiem uzbroić przeciwko wszystkim mającym teraz nastąpić zmianom, za wszelką cenę pozbawić Olivie satysfakcji płynącej ze świadomości, że obawiam się o swą przyszłość. Dobrze, że przygotowałam się na najgorsze, kiedy bowiem dotarłam do Meongate, okazało się, że Sidney Payne już się tam zadomowił. Fergus powiedział mi, że bez wątpienia ciągła obecność Payne’a znacznie przyśpieszyła śmierć dziadka. Byliśmy zjednoczeni w nienawiści do intruza, który zagrażał nam obojgu. Wraz ze śmiercią dziadka przestał istnieć tytuł lorda Powerstocka i szlachectwo, zarówno dosłownie, jak i w przenośni, opuściło posiadłość Meongate wraz z orszakiem żałobnym. Po pogrzebie Mayhew, prawnik rodziny, udał się z nami do domu, żeby odczytać testament. Przesadnie grzeczny i oszczędny w słowach, uprzejmie odrzucił propozycję wypicia kieliszka sherry i bezzwłocznie przystąpił do rzeczy, odczytując dokument szybko i beznamiętnie. Jedynymi słuchaczkami byłyśmy ja oraz Olivia. Ona zdawała się nie uważać, spacerując w tę i z powrotem za plecami prawnika, ja wsłuchiwałam się uważnie w każde słowo, pragnąc jak najszybciej się dowiedzieć, co też zostało mi zapisane. Zdawałam sobie sprawę, że cokolwiek to będzie, zostanie oddane w depozyt do chwili, kiedy osiągnę pełnoletność, przyjdzie mi więc czekać sześć lat, zanim będę się mogła uniezależnić od Olivii. Wiedziałam, że nie będzie to przyjemne, ale postanowiłam wszystko jakoś znieść. Mayhew dotarł do końca preambuły. Olivia wciąż chodziła za jego krzesłem. - „Całą swą posiadłość oraz ruchomości pozostałe po spłaceniu moich długów, opłaceniu kosztów pogrzebu oraz wykonania niniejszego testamentu zapisuję swej małżonce Olivii i ją także wyznaczam na jedyną wykonawczynię mej ostatniej woli”. I ani słowa więcej. Żadnej wzmianki na mój temat. Żadnego zapisu na rzecz jedynej wnuczki. - „Wreszcie unieważniam wszystkie wcześniejsze testamenty, całość zaś potwierdzam własnoręcznym podpisem w dniu ósmego maja 1917 roku. Podpisano: Powerstock”. Na chwilę odebrało mi mowę. Jak to możliwe, że zapomniał o jedynej wnuczce? Spisał ten testament, kiedy miałam zaledwie dwamiesiące. Mayhew zaczął już zbierać swe papiery; w końcu odzyskałam głos. - Nie rozumiem. Mayhew spojrzał na mnie. - Czego nie rozumiesz, młoda damo? - Nie odczytał pan mojego nazwiska. - Bo też nie ma go w testamencie. - Ale... przecież jestem jego wnuczką.

Olivia przerwała swój marsz. Stała teraz przy oknie, nie mogłam więc widzieć wyrazu jej twarzy. - Edward powierzył twój los moim rękom, Leonoro - wyjaśniła. Nie miałam już nic do powiedzenia, przynajmniej w jej towarzystwie, wstałam więc i wyszłam do ogrodu, gdzie starałam się pozbierać myśli. Byłam jedyną krewną lorda Powerstocka, jedyną pozostającą przy życiu członkinią jego rodziny, a mimo to... nic nie odziedziczyłam! Meongate, dom mój, dom mojej rodziny, nie był już mój! Należał do niej! Spojrzałam w okno, z którego tak często dziadek mnie obserwował, nie potrafiąc pojąć, dlaczego to zrobił. Czy to właśnie wyjaśniłby mi któregoś dnia, gdyby tylko dożył? Tego nie miałam się nigdy dowiedzieć. Odwracając się w stronę domu spostrzegłam, że Mayhew właśnie wsiada do samochodu. Pobiegłam w jego stronę, machając ręką, żeby mnie zauważył. - Panie Mayhew! - Słucham, młoda damo - wyraz jego twarzy nie dodał mi bynajmniej odwagi. - Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego dziadek pominął mnie w testamencie? - Nie mogę. - Ale... to przecież nie w porządku. - Osobiście byłem świadkiem spisywania tego dokumentu. Intencje lorda Powerstocka nie pozostawiały żadnych wątpliwości. - To znaczy, że nie mam prawa do niczego? - Masz prawo zaskarżyć testament - odrzekł po chwili milczenia - ale jako nieletnia możesz to uczynić jedynie przez swą opiekunkę, lady Powerstock. A więc to tak. Mayhew odjechał, zostawiając mnie samą na łasce Olivii. Nawet prawa, które mi przysługiwały, znajdowały się w jej wyłącznej dyspozycji. Lord Powerstock zapisał jej przyszłość, mnie natomiast - nic.Jak będzie wyglądała ta przyszłość, miałam się przekonać już wkrótce. Miesiąc później wróciłam do Meongate na święta. Szłam ze stacji sama, w mrozie grudniowego popołudnia, a kiedy w końcu dotarłam na miejsce, przywitały mnie światła palące się w każdym oknie oraz unoszące się w mroku hałaśliwa muzyka i śmiech. Fergus ostrzegł, bym się przygotowała na najgorsze. Olivia wydała dyspozycję, że natychmiast po przyjeździe mam się zjawić na przyjęciu. W salonie siedziało kilkanaście osób, w kominku trzaskały płonące kloce, z tuby patefonu płynęły dźwięki jazzu, w powietrzu unosiły się opary dżinu i dym papierosów, a czerwony na twarzy Sidney Payne śmiał się głośno z własnego dowcipu. Wśród gości rozpoznałam paru wspólników Payne’a, którzy już wcześniej bywali w Meongate - tęgo

pijących mężczyzn o chrapliwych głosach. Jak zawsze towarzyszyły im młodsze o mniej więcej dwadzieścia lat dziewczyny, bez przerwy chichoczące i wywracające oczyma. Pozostałych gości nie znałam. Nikt nie zauważył mojego przybycia. Poza Olivią. Rozparta na szezlongu, wystrojona w purpurowe jedwabie, paliła papierosa w fifce. Na mój widok wstała i posłała mi czujny uśmiech. - Witaj w domu, Leonoro - powiedziała dość głośno, żeby zwrócić uwagę siedzących najbliżej. - Zjawiłaś się w samą porę, żeby wypić nasze zdrowie. Sidney, kieliszeczek szampana dla Leonory. Payne podszedł z kieliszkiem, dmuchając mi w twarz dymem cygara. Nawet na niego nie spojrzałam. Mój wzrok pozostawał utkwiony w Olivii, na twarzy której malował się triumf. - Sidney i ja właśnie ogłosiliśmy zaręczyny - usłyszałam. - Chcę, żebyś wypiła za naszą pomyślność. - Będę teraz członkiem rodziny - gdzieś na obrzeżach mojej świadomości rozległ się głos Payne’a. Wypiłam - czy też raczej umoczyłam usta w szampanie i chciałam odejść, jednakże Olivia uparła się, że mam zostać. Siedziałam więc, w swoim szkolnym mundurku, na twardym krześle, ściskając kieliszek i obserwując rozwój wydarzeń. Jedna z par zaczęła tańczyć charlestona na środku pokoju, inna całowała się namiętnie w kącie na sofie. Rozmowy stawały się coraz głośniejsze, a śmiech coraz bardziej histeryczny. Zawartość kieliszków lądowała na podłodze, podobnie jak niedopałki. Oczy zaczęły mi łzawić, w uszach dudniło, Olivia zaś nie ruszała się z miejsca, pijąc mało, śmiejąc się jeszcze mniej i obserwując, jak też znoszęto jej dziwne wyzute z radości zwycięstwo. Nie było to bowiem zwykłe przyjęcie ani nawet zaręczyny - była to jasna deklaracja zamiarów. Payne stawał się coraz bardziej pijany. W pewnym momencie zauważyłam, jak przyciska do ściany jedną z dziewcząt, szepcąc jej do ucha coś, co bardzo ją rozśmieszyło. Później zadarł jej sukienkę i włożył za pończochę banknot pięciofuntowy, czym rozbawił ją jeszcze bardziej. Rzuciłam okiem na Olivie i spostrzegłam, że ona również go obserwuje. Kiedy ponownie spojrzała na mnie, na jej twarzy malował się wyraz, który tak dobrze pamiętałam z płótna w sypialni. Nie zdradzając swej reakcji w żaden inny sposób, wstała, podeszła do mnie i wyjęła mi z dłoni kieliszek. - Na ciebie już czas - powiedziała.

Jeszcze przed Wielkanocą wzięli ślub. Świadkiem był syn Payne’a z pierwszego małżeństwa. Na szczęście nie kazano mi wracać do domu na tę ceremonię, która odbyła się w urzędzie w Portsmouth i po której, według relacji Fergusa, bawiono się w Meongate przez trzy doby. Na swój egocentryczny sposób - a któż w wieku szesnastu lat nie jest egocentrykiem? - tłumaczyłam sobie, że Olivia zdecydowała się na to odrażające, nie mające nic wspólnego z miłością małżeństwo po to, żeby jeszcze bardziej rozniecić swą nienawiść do mojej osoby. Patrząc na to z perspektywy czasu wątpię, czy był to rzeczywisty powód. Po prostu z racji swych ekstrawaganckich nawyków i złego zarządzania majątkiem przez lorda Powerstocka musiała znaleźć źródło dochodu, o ile chciała dalej prowadzić życie takie, do jakiego przywykła. Payne, przy wszystkich swoich oczywistych wadach, zbił na powojennym boomie budowlanym wystarczający majątek, żeby móc jej zagwarantować spełnienie wszystkich zachcianek. Tak musiało wynikać z jej kalkulacji. Ale rzeczywiste konsekwencje ich małżeństwa nie mieściły się w żadnych kalkulacjach. Wprawdzie Payne, jego ohydny syn oraz ich znajomi sprawili, że czułam się obca we własnym domu, to jednak miałam sprzymierzeńca w osobie Fergusa, w trakcie zaś roku szkolnego - szkołę, która pomagała mi o tym wszystkim zapomnieć. Dlatego też kiedy Angela Bowden - koleżanka z klasy, córka właściciela sieci agencji handlu nieruchomościami na południowym wybrzeżu - powiedziała mi, że Payne jest zamieszany w jakąś aferę budowlaną, wcale się tym nie przejęłam, a kiedy pokazała mi wycinek z gazety, mówiący o osiadaniu ziemi pod zbudowanymi przez Payne’a domami na zboczach Portsdown Hill, na przedmieściach Portsmouth,moją reakcją był początkowo jedynie radosny śmiech. Przeczytawszy natomiast oskarżenia o wręczanie łapówek urzędnikom zarządu miasta, nie zrozumiałam, co to naprawdę oznacza. Cieszyło mnie wszystko, co rzucało cień na dobre imię Payne’a. Rzeczywiste znaczenie tego ciągu zdarzeń miałam pojąć dopiero w grudniu 1933 roku, gdy wróciłam do Meongate na święta Bożego Narodzenia. Minął dokładnie rok od zaręczyn Olivii - od dnia, w którym zapewniła sobie, we własnym mniemaniu, dozgonną pomyślność. Szłam ze stacji zastanawiając się, jaka też niespodzianka spotka mnie w Meongate tym razem i szczerze się obawiając każdej możliwości, jednakże nawet mi nie przyszło do głowy, co czeka mnie naprawdę. Nie było żadnego przyjęcia. Żyrandole się nie świeciły, ogień nie trzaskał i nawet Fergus nie wyszedł mi na spotkanie. Weszłam do salonu i zobaczyłam Payne’a. Spał w fotelu. Głośno chrapał i cuchnął whisky. Rzuciłam torbę na ziemię, on jednak nawet nie drgnął.

Coraz bardziej zaniepokojona, zadzwoniłam. Po kilku minutach pojawiła się Sally, jeszcze posępniejsza niż zwykle. - Gdzie jest Fergus? - spytałam. - Odszedł, panienko. Pani nic panience nie mówiła? - Nie. Gdzie ona jest? - Musi co w gabinecie. I rzeczywiście, była tam. Siedziała za biurkiem dziadka. Sprawiała wrażenie zmęczonej i wyglądała dużo starzej niż podczas mojej ostatniej wizyty w domu. Za powitanie musiało mi wystarczyć jej lodowate spojrzenie. - Sally mówiła, że Fergus odszedł - odezwałam się. - Został zwolniony. - Dlaczego? - Wścibiał nos w nie swoje sprawy. Miarka się przebrała. - Ale przecież służył w tym domu... - Za długo. Stanowczo za długo. Koniec ze starymi porządkami, Leonoro. Odejście Fergusa to tylko jedna z wielu zmian. - Olivia wstała i podeszła do okna. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam, jak jej niewiarygodne opanowanie znika bez śladu. Była wściekła, chociaż tym razem nie na mnie. - Mój mąż ogłosił bankructwo. - Bankructwo? - Jestem pewna, że o tym słyszałaś. - Chodzi o te domy w Portsdown? - A więc słyszałaś. Tak. O te domy w Portsdown. Wygląda na to, że pozycja Sidneya Payne’a opierała się na równie kruchych fundamentach jak one. Jest zrujnowany, a na dodatek grozi mu sprawa karna. Ale to teraz najmniej istotne. Mnie obchodzi jedynie, co zrobić, żeby nie pójść na dno razem z nim. - Odwróciła się w moją stronę wystarczająco szybko, żeby dostrzec moją pierwszą reakcję. - I niech ci się nie wydaje, że ciebie to wszystko nie dotyczy. - Mnie? A co to ma ze mną wspólnego? - Ależ oczywiście, że ma. Po świętach nie wrócisz już do Howell. Nie stać mnie teraz na czesne. Właśnie piszę list do dyrektorki. - Nie... wrócę? Nie możesz... - Ależ oczywiście, że mogę, Leonoro. Zapewniam cię, że mam do tego absolutne prawo. Wolno mi robić, co tylko zechcę. Twoja dalsza nauka byłaby w obecnej sytuacji niczym nie usprawiedliwioną rozrzutnością.

- Ale... ale co w takim razie będę robić? - Teraz, kiedy Fergus został zwolniony, będziesz miała dość zajęć. Przydasz się Sally do pomocy. A więc we własnym domu miałam zostać zdegradowana do pozycji zwykłej służącej. Takie były plany Olivii wobec mojej osoby. Wybiegłam z domu i popędziłam nad rzekę, gdzie Fergus często przesiadywał z wędką. Wystające nad wodę drzewa były już całkiem bezlistne, a na trawie srebrzył się szron. Ułożyłam płaszcz przeciwdeszczowy na zwalonym pniu i usiadłam, łkając i rozmyślając o żałosnym losie, jaki mi zgotowała Olivia. Nie miałam już Fergusa, któremu mogłabym się zwierzyć, koleżanek z klasy, do których mogłam wrócić, ani żadnej nadziei. W końcu otarłam łzy i postanowiłam, że nie zdradzę się przed Olivią ze swej słabości, nie pokażę jej, że ma nade mną przewagę. Uzbroję się w cierpliwość i kiedy przyjdzie stosowna pora, wyrwę się na wolność. Na długie miesiące życie w Meongate zawisło w próżni. Zdominował je lęk o stabilność finansową oraz tłumiona wściekłość. Payne pił na umór, czekając na postępowanie sądowe - oprócz znanych zarzutów, którym zaprzeczał, miało prawdopodobnie objąć również oskarżenie o łapówkarstwo i przekupstwo. Olivia wciąż konsultowała się z panem Mayhew, dzięki czemu nie miała czasu dla mnie. Jako gość w Meongate bywał jedynie syn Payne’a, Walter, antypatyczny trzydziestolatek, który, gdyby tylko nie brakowało mu pewności siebie, stanowiłby dokładną kopię ojca. Unikałam ich towarzystwa i szukałam schronienia we własnych myślach. Kiedy tylko mogłam, robiłam sobie wycieczki do Droxford. Z podsłuchanych tam rozmów wywnioskowałam, że Fergus znalazł pracę jako windziarz w domu towarowym w Portsmouth (widziała go tam kierowniczka poczty) i że proces Payne’a ma się rozpocząć w kwietniu (wyrok skazujący uważano powszechnie za niemal pewny). Czternastego marca 1934 roku skończyłam siedemnaście lat. W Meongate fakt ten został zignorowany. Olivia pojechała do Winchester, prawdopodobnie na spotkanie z panem Mayhew. Padał ulewny deszcz. Musiałam więc siedzieć w domu. Poszłam do biblioteki poszukać sobie czegoś do czytania. Zdejmując z półki powieść Waltera Scotta dostrzegłam jakąś książkę wsuniętą za inne. Nosiła tytuł „Rozważania komisji diecezjalnej na temat pomocy ubogim w Portsea”. Przerzuciłam ją niedbale, przekonana, że nie znajdę nic interesującego. A jednak trafiłam na rozdział zatytułowany „Nędza pośród dostatku” autorstwa Miriam Hallows, lady Powerstock. Była tam również dedykacja: „Pamięci wspaniałej kobiety, która umarła, tak jak żyła, nigdy nie litując się nad sobą”. Autorką była moja babka, pierwsza żona lorda Powerstocka, kobieta, której miejsce zajęła Olivia. Często

odwiedzałam jej grób, marząc, żeby mogła do mnie przemówić. A teraz miałam przed sobą jej słowa. Zamknęłam książkę i popędziłam na górę, żeby w zaciszu swego pokoju móc spokojnie zagłębić się w lekturze. Usiadłam na łóżku i już miałam otworzyć książkę, kiedy nagle drzwi się otworzyły, a do pokoju wtoczył się Payne. Był jak zwykle pijany, twarz miał czerwoną, włosy zmierzwione. Nawet z drugiego końca pokoju czułam jego oddech przesycony whisky. Mówił bełkotliwie: - Wiem od Olivii, że masz dzisiaj... urodziny - Próbował się uśmiechnąć. - Tak. - Szybko dorastasz. - Zataczając się, ruszył w moją stronę. Zamknęłam książkę i spuściłam stopy na podłogę. - Chyba tak. Zwalił się na łóżko; sprężyny zajęczały pod jego ciężarem. - Taaak. Szybko dorastasz. - Przetarł dłonią oczy, jakby im nie dowierzał. - Robi się z ciebie... śli... śliczna kobietka. Obciągnęłam spódnicę i wpatrywałam się w podłogę. Miałam nadzieję, że jeśli będę milczeć, zostawi mnie w spokoju. - No i masz urodziny. Powinniśmy... powinniśmy byli zrobić przyjęcie.- To nic takiego. - Ależ tak... właśnie że tak. - Położył swą spoconą łapę na mojej dłoni, zaciśniętej w pięść na podołku. - Chciałbym... chciałbym ci to jakoś wynagrodzić. - Poczułam na policzku jego nieświeży oddech. - A może by tak całus na urodziny? Odwróciłam się w jego stronę, żeby odmówić, on jednak po prostu nie dał mi szansy. Przycisnął swe wilgotne wargi do moich ust i pchnął mnie na łóżko. Obmacywał mi piersi, drapał po twarzy kilkudniowym zarostem. Próbowałam krzyczeć, ale nie mogłam. W ręku wciąż trzymałam książkę. Zdesperowana, z całej siły zdzieliłam go w skroń. Uderzeniu towarzyszył niespodziewanie głośny huk. Payne spadł ze mnie i z łóżka. Kiedy dźwignął się niezgrabnie z podłogi, jął potrząsać głową, jakby z niedowierzaniem. W końcu odzyskał głos. - Ty dziwko! - ryknął. - Ty zdradliwa mała dziwko! - Chwycił mnie za ramiona i rzucił na łóżko twarzą w dół. Dopiero po chwili zorientowałam się, że zadarł mi spódnicę wysoko do góry i stał nade mną pochylony, ciężko dysząc.