Robert Goddard
Co kryje mrok
Out of the Sun
Przełożył: Paweł Lipszyc
Wydanie oryginalne: 1996
Wydanie polskie: 1998
I
Gdyby wyszedł teraz czy choćby za kwadrans, wszystko pozostałoby w jak
najlepszym porządku. Problem polegał na tym, że wcale nie zamierzał wychodzić, o
czym wiedział równie dobrze on, jak i ona.
- Do pełna?
- Lepiej nie. Nie będę w stanie równo malować.
- To nie próbuj.
- A co z Claude’em? Nie będzie zadowolony, jeżeli nie skończę do końca
tygodnia.
- Powiem mu, że padał deszcz.
- Uwierzy ci?
- A kogo to obchodzi? No więc co z tym drinkiem?
- Nie powinnaś mnie kusić.
- Kto mówi, że próbuję cię kusić? - Przechyliła butelkę i dżin popłynął do
szklanki.
- Próbujesz czy nie - powiedział i ze smakiem łyknął wzmocnionego napoju - w
każdym razie mnie kusisz.
- Naprawdę?
- O tak, nawet bardzo. A ja nigdy nie byłem dobry w opieraniu się pokusom.
- Nie byłeś?
- Nie.
- To zabawne.
- Czemu?
- Bo ja też nie jestem w tym dobra, Harry.
Trzydzieści cztery lata, trzy miesiące i kilka dni później Harry Barnett nie
znajdował w myślach nic, co mogłoby go skusić, kiedy brnął na południe wzdłuż
Scrubs Lane, pod wiatr, silny jesienny wiatr, zakwaszony spalinami i amoniakalnym
koktajlem zanieczyszczeń przemysłowych. Kieliszek alkoholu z całą pewnością nie
stanowił w tej chwili obiektu pożądań Harry’ego. Patrząc z mostu kolejowego na
jasną połać cmentarza Kensal Green, którego groby miały jeszcze chłodniejszy
odcień zieleni niż brudne londyńskie niebo, Barnett był gotów przyznać, że ostatnią
rzeczą, jakiej teraz potrzebuje, jest dodatkowa dawka któregokolwiek z
przygnębiających elementów życia.
Wcale nie najmniej przygnębiającym z tych elementów była praca na pół etatu na
stacji obsługi samochodów Mitre Bridge przy Scrubs Lane, w połowie drogi do
wiaduktu autostrady A 40. Harry miał przed sobą pięć godzin liczenia gotówki oraz
odbijania kart kredytowych i już był spóźniony, ale kostka prawej nogi tak bardzo
dawała mu się we znaki - potknął się minionej nocy w drodze powrotnej z biesiady w
Stonemasons’ Arms - że pośpiech nie wchodził w grę. Zresztą Shafiq był
człowiekiem wyrozumiałym. Jak na muzułmanina, wykazywał zdumiewającą
tolerancję wobec tarapatów, w jakie mógł wpaść człowiek po nadużyciu alkoholu.
Oczywiście należało się spodziewać wymówek z jego strony, ale dzięki temu obaj
zachowywali równowagę psychiczną.
Kiedy jednak kilka minut później Harry skręcił na podwórze przy Mitre Bridge i
ruszył przez kałuże ropy w stronę stacji, Shafiq podniósł wzrok znad lady z wyrazem
współczującego zdziwienia, a nie z przesadnie groźną, wypróbowaną miną, której
spodziewał się Harry. Właściwie ogarnął go niepokój, zanim jeszcze otworzył drzwi.
Okazało się jednak, że powinien był się zaniepokoić znacznie bardziej.
- Harry, mój przyjacielu, jak dobrze cię widzieć - oświadczył Shafiq.
- Oszczędź sobie tej ironii. Przyszedłem najszybciej...
- To nie ironia. Że też coś takiego mogło ci w ogóle przyjść do głowy!
- Bez trudu, ale to nieważne. Już jestem, więc możesz spływać.
- W tej sytuacji nawet mi to przez myśl nie przeszło.
Harry zamarł z na wpół zsuniętą z ramion puchową kurtką.
- O czym ty mówisz?
- Jestem przekonany, że pan Crowther nie miałby nic przeciwko temu, gdybyś
poszedł prosto do szpitala.
Harry włożył kurtkę z powrotem, podszedł do lady, pochylił się i zajrzał prosto w
pulchną, skrzywioną twarz Shafiqa.
- Czyżbyś wąchał płyn odmrażający, Shafiq? O czym ty, u diabła, mówisz?
- Przepraszam cię, Harry, nie wyrażam się jasno. Muszę jednak przyznać, że
byłem zdumiony, a nawet doznałem szoku. Nigdy nie przypuszczałem, że masz syna.
- Syna? - Teraz przyszła kolej na Harry’ego. W zdumieniu zmarszczył czoło.
- Tak. Dzwonili jakieś dwadzieścia minut temu. Twój syn leży w Państwowym
Szpitalu Neurologicznym. Zapisałem numer pokoju.
Śpiew ptaków i zapach świeżej farby napłynęły przez okno zasłonięte ażurowymi
firankami, kiedy oddech Harry’ego wrócił do normy. Kątem oka dostrzegł
porozrzucane części garderoby; ich szlak ciągnął się od drzwi do łóżka, na którym
leżeli. W umyśle Harry’ego chaotyczne zrzucanie ubrań zdążyło się już zamienić w
rozkoszne wspomnienie, chociaż nie tak rozkoszne jak to, co nastąpiło później. Ani
tak upajająco kuszące jak przyjemności, które jeszcze mogły go czekać.
Leżała na boku, odwrócona do niego plecami. Czyżby już się wstydziła? Czyżby
teraz, kiedy uniesienie minęło, żałowała pragnienia, któremu uległa? Harry powoli
przesunął palcami po tych plecach, zaryzykował objęcie dłonią pośladków i
wsunięcie jej między nogi. Gardłowy chichot, którym zareagowała, powiedział mu,
że wstyd i żal nie stanowią dla niej problemu. Z pewnością też nie będą problemem
dla niego.
- Zrób mi to jeszcze raz, Harry - mruknęła, rozchylając uda.
- Na pewno tego chcesz?
- Czy mój mąż nie powiedział ci, żebyś robił wszystko, o co poproszę?
- Owszem, pani Venning - przytaknął.
- No to na co czekasz? - Pieszczoty Harry’ego sprawiały, że oddychała coraz
szybciej. - Jeden raz to za mało, żeby należycie załatwić sprawę.
- A ile razy wystarczy?
- Powiem ci później - odparła, a z jej ust wydarł się jęk. - Znacznie później.
- Ja nie mam syna, Shafiq. Córki też nie. W ogóle nie mam dzieci. Jestem
ostatnim z rodu Barnettów. Chingachgook bez Unkasa. Koniec trasy. Ślepy zaułek.
Rozumiesz?
- Skoro tak mówisz, Harry.
- Tak właśnie mówię. Ten gość, który do ciebie dzwonił...
- A wiesz, że to mogła być kobieta? Jeden z tych dziwnych głosów, których nie
sposób zidentyfikować.
- Wszystko jedno. Ten ktoś się pomylił. W tym szpitalu leży syn jakiegoś innego
biednego frajera,
- Ale ten ktoś znał twoje nazwisko: Harry Barnett.
- Musi być kilkudziesięciu albo nawet kilkuset Harry Barnettów.
- Tylko jeden z nich pracuje tutaj.
- Bardzo zabawne. A teraz spływaj, co? Jestem zajęty. - Wskazał głową na
podwórze, gdzie niemal jednocześnie zatrzymały się trzy samochody.
- Dobra, skoro jesteś tego pewien.
- Jestem pewien.
Shafiq przez chwilę gładził wąsy, potem westchnął bez żadnego wyraźnego
powodu, wreszcie opuścił stację. Harry powitał z ulgą odejście kolegi, miał bowiem
nadzieję, że pomoże mu to odegnać dziwnie niepokojącą myśl, iż może mieć syna.
Cóż, wziąwszy pod uwagę tryb życia, jaki prowadził, trudno było mieć w tej sprawie
taką niezachwianą pewność, z jaką zapewniał Shafiqa, że zaszła pomyłka. Tak, było
to trudne, jeśli nie niemożliwe. Z drugiej strony, ostatnie dziesięć czy dwanaście lat w
znacznej mierze upłynęło Harry’emu w celibacie, chociaż okres ten obejmował jego
jedyne doświadczenie życia małżeńskiego. A zatem ewentualne ojcostwo musiało być
sprawą tak odległej przeszłości, że jeżeli kiedykolwiek miało go dopaść, stałoby się
to już dawno.
Istniał oczywiście prosty sposób, aby się upewnić: zadzwonić do szpitala i
uzyskać potwierdzenie, że pacjent w pokoju E 318 w żadnym wypadku nie jest jego
synem.
Harry nie potrafiłby wyjaśnić nawet samemu sobie własnego oporu przed
wykonaniem tego prostego kroku. W końcu jednak irytacja wywołana niemożnością
wymazania całego incydentu z pamięci wzięła górę nad oporem. W przerwie między
klientami Harry podniósł słuchawkę i wystukał numer.
- Państwowy Szpital Neurologiczny.
- Otrzymałem informację, że w pokoju E 318 w waszym szpitalu leży mój bliski
krewny, ale sądzę, że zaszła jakaś pomyłka. Czy mogłaby mi pani podać nazwisko
tego pacjenta?
- Proszę poczekać. - Nastąpiła chwila ciszy, a potem głos się odezwał: -
Powiedział pan pokój E 318?
- Tak.
- Pacjent nazywa się Venning. David John Venning.
- Jeden raz nigdy nie wystarczy - powiedziała Iris Venning. Okazało się, że miała
rację. Małżeństwo z Claude’em musiało być jeszcze bardziej wyzute z namiętności,
niż podejrzewał Harry, bo od dawna dojrzewające w Iris pragnienie fizycznego
spełnienia rozkwitło tego popołudnia w rękach Harry’ego niczym egzotyczny kwiat,
którego płatki okazały się równie ciepłe i soczyste, jak aromat.
Już później Harry uznał, że tym, co dodatkowo wzmogło ich zapamiętanie, była
świadomość ulotności całej przygody. Claude pracował w Radzie Miejskiej w
Swindon i był przełożonym Harry’ego od trzech lat. W ciągu tego czasu Harry
widział Iris zaledwie kilka razy, przelotnie i zazwyczaj kiedy był pod muchą na
jakimś spotkaniu towarzyskim. Możliwe jednak, że już wówczas spojrzenia, jakie jej
posyłał, zasygnalizowały Iris, że znalazła obiekt swoich poszukiwań. Możliwe, że to
nie Claude, ale ona wpadła na pomysł, by Harry wziął tydzień urlopu i odmalował im
dom, korzystając ze słonecznych dni w lipcu 1960 roku. W tym czasie Claude
pracował już od dwóch miesięcy na lepszym stanowisku w Radzie Miejskiej w
Manchesterze, a jego związki ze Swindon ograniczały się do posiadania domu,
którego sprzedaż napotykała trudności, oraz żony, która nie chciała wyjechać, dopóki
dom nie zostanie sprzedany. Nowa warstwa farby stanowiła zabieg wart
wypróbowania. Poza tym Harry był znacznie tańszy niż jakikolwiek zawodowy
malarz, co przemawiało do oszczędnej natury Claude’a. Jego żona kierowała się
zupełnie innymi względami, o czym Harry miał się wkrótce z rozkoszą przekonać.
Zgłębiał tę kwestię jeszcze kilkakrotnie, nawet po odnowieniu domu. Lato dobiegało
końca, kupiec na dom wciąż się nie pojawiał, biedny stary Claude spędzał samotnie
sześć nocy w tygodniu w swoim tanim mieszkanku w Manchesterze, podczas gdy
Harry i urocza Iris...
Idylle jednak zawsze się kończą, a najlepiej, jeśli dzieje się to, tak jak było w tym
wypadku - jeszcze zanim stracą smak. We wrześniu dom został sprzedany, a pod
koniec miesiąca Iris dołączyła do męża w Manchesterze. Prawdopodobnie zarówno
ona, jak i Harry z ulgą powitali taki obrót sprawy. Było to zamknięcie pewnego
rozdziału w ich życiu, który okazał się tak zadowalający właśnie z powodu swej
krótkotrwałości. Pożegnali się na dobre, w obu znaczeniach tego słowa. Przyjemność
bez zobowiązań. Wspomnienie bez przykrych przypomnień.
Czasami, kiedy Harry zaczynał się użalać nad sobą albo właśnie dostał kosza od
jednej z wielu dziewczyn, na których jego wypraktykowane odżywki nie zrobiły
wrażenia, wracał pamięcią do cudownego w swojej prostocie podboju Iris Venning.
Umysł Harry’ego wypełniały obrazy i doznania: zarumieniona twarz Iris z
zamkniętymi oczyma i półotwartymi ustami, odbita w lustrze nad kominkiem, kiedy
świętowali niemal gimnastyczne zespolenie na sofie; podniecający szelest nylonu,
kiedy zsuwał czarne pończochy z miękkich białych ud; chłodna pełnia piersi i
pośladków, płynna gwałtowność, z jaką się złączyli, a przede wszystkim gorliwość
Iris, powiększona w wyobraźni Harry’ego do takiego stopnia, że zdawała się
przyćmiewać jego własną; tak, gorliwość Iris i radość, jaką on sam odczuwał.
W miarę upływu lat i kolejnych doświadczeń erotycznych wspomnienia usunęły
się w dalsze zakamarki pamięci Harry’ego, skąd wydobywał je rzadko albo wcale.
Zamglony obraz ciała Iris, rozmyty wizerunek jej twarzy, imię podszepnięte jakby
przez ducha. Tylko tyle. Z czasem nawet to musiało zniknąć. Dlaczego miałoby być
inaczej, skoro według wszelkiego prawdopodobieństwa już nigdy nie mieli się
spotkać? Tak podpowiadał zdrowy rozsądek.
Aż do momentu, kiedy odmeldował się Crowtherowi na koniec zmiany, Harry
zamierzał wrócić Scrubs Lane do Kensal Green i znaleźć się w Stonemasons’ jeszcze
przed zamknięciem pubu. To właśnie nakazywał zdrowy rozsądek. Ponieważ jednak
ciekawość i tajemne wspomnienie wzięły górę, Harry ruszył w stronę stacji metra
White City. Stamtąd pojechał linią Central do Holborn, skąd ruszył przez
Bloomsbury, zatłoczoną w godzinie szczytu, do skupiska szpitali w okolicy Great
Ormond i Queen Square. Państwowy Szpital Neurologiczny mieścił się w okazałej
starej budowli w stylu edwardiańskim, pełnej marmurowych filarów, wysokich
sklepień i długich, rozbrzmiewających echem korytarzy. W dużej nowoczesnej
przybudówce, przypominającej nową skorupę starego ślimaka, dominowało - jakby
dla kontrastu - jaskrawe światło i kliniczna sterylność.
Harry skierował się właśnie do nowoczesnej części szpitala. Zdał się na znaki i
strzałki, jako że nie zamierzał zasięgać informacji u pielęgniarek czy recepcjonistek.
Ostatecznie powód jego wizyty w szpitalu budził sporo wątpliwości, nawet, a może
zwłaszcza, w samym Harrym.
Znaki były jednak czytelne, a nikt nie interesował się samotną, zgnębioną
postacią. Dlatego Harry bez przeszkód wszedł na trzecie piętro, minął pustą recepcję i
dotarł do końca krótkiego korytarza z brudnym oknem, z którego - ponad bezładnym
krajobrazem dachów - rozciągał się widok na poplamiony zmierzchem bok British
Museum. Na drzwiach pokoju E 318, na poziomie oczu, znajdowała się tabliczka:
David Venning. A zatem pomyłka nie wchodziła w grę. Mimo to Harry nie tracił
nadziei, iż pacjent okaże się kimś obcym. Ale ta nadzieja mogła przecież być płonna.
Pchnął drzwi i wszedł do małego, lecz wygodnie urządzonego pokoju. Jasne
drewno, dywan w pastelowym kolorze i duże okno z zasłoną w kwiaty stwarzały tak
swobodną, sympatyczną i normalną atmosferę, jak to tylko możliwe. Jednak wszelka
normalność kończyła się na łóżku. Leżał na nim młody, ciemnowłosy mężczyzna, z
głową na samym środku poduszki i rękami ułożonymi pod jednakowym kątem na
kołdrze. Harry nie słyszał żadnego odgłosu wydawanego przez chorego, ale w pokoju
rozlegało się miarowe, mechaniczne oddychanie. Na niskim stoliku obok łóżka stał
respirator wyposażony w swego rodzaju miechy, połączone żeberkową plastikową
rurką z zaworem na gardle pacjenta, któremu wykonano tracheotomię. Nawet skąpa
wiedza medyczna Harry’ego wystarczyła, żeby się zorientować, iż bez tego
urządzenia pacjent by umarł. Nie wyglądało to dobrze. Owszem, spokojnie, niemal
pogodnie, ale na pewno nie dobrze.
Chociaż widok pozornie sprawnego i zdrowego młodego człowieka, leżącego
nieruchomo i w sztuczny sposób podtrzymywanego przy życiu, wzbudzał smutek, to
Harry nie czuł się bezpośrednio związany z tą sytuacją. To nie była jego sprawa,
zwłaszcza że on, Harry, z pewnością nie był ojcem Davida Venninga. Ale czy na
pewno?
- Data urodzenia - mruknął pod nosem, podszedł do łóżka i zdjął z poręczy
bloczek pełen kartek. - To wyjaśni sprawę. - Faktycznie, sprawa się wyjaśniła,
chociaż nie w taki sposób, jakby Harry sobie życzył. „David John Venning, ur.
10.05.61.” - Szlag by to trafił! - Pacjent urodził się wiosną, a dawno zapomniany
romans Harry’ego z Iris Venning miał miejsce latem poprzedniego roku.
II
Wychodząc ze szpitala, Harry już właściwie nie wątpił, że pogrążony w śpiączce
pacjent z pokoju E 318 jest jego synem. Przekonała go o tym nie tylko zbieżność dat i
nazwisk. Nie był istotny fakt, że oprawiona w ramkę fotografia z ceremonii rozdania
dyplomów przedstawiała oprócz Davida Venninga także dumnych rodziców: starsze
wersje Claude’a, u którego Harry pracował, oraz Iris, przez którą został uwiedziony
trzydzieści cztery lata temu. Istniała w końcu możliwość, że chłopiec został poczęty
podczas jednego z weekendów, które Claude spędzał w domu, a nie w ciągu tego
czasu, kiedy przebywał w Manchesterze. Było to możliwe, choć mało
prawdopodobne, zwłaszcza wobec opinii Harry’ego na temat możliwości seksualnych
Claude’a w porównaniu z jego własnymi.
Sedno sprawy leżało jednak gdzie indziej. Tym, co przekonało Harry’ego ponad
wszelką wątpliwość, była rozmowa telefoniczna. Ktoś wiedział, że Harry jest ojcem
Davida, i uznał, że powinien on się dowiedzieć o jego stanie, który, jak ostrożnie
przyznała przełożona pielęgniarek, był poważny, jeśli nie krytyczny. David Venning
przebywał w szpitalu od blisko miesiąca i przez cały czas pozostawał w stanie
głębokiej śpiączki. Co się tyczy rokowań na powrót do zdrowia, przełożona uchyliła
się od odpowiedzi; najwyraźniej podejrzliwie odniosła się do oświadczenia
Harry’ego, że jest starym przyjacielem rodziny, który stracił z nią kontakt. Jeżeli nie
zna adresu czy numeru telefonu krewnych, ona nie potrafi mu ich podać. Harry
dowiedział się jednak czegoś z tej rozmowy. Matka Davida nazywa się Iris Hewitt, a
nie Venning. A zatem powtórnie wyszła za mąż po rozwodzie lub okresie
wdowieństwa. Cóż, fotografia przy łóżku została przypuszczalnie zrobiona ponad
dziesięć lat temu. Nie ma się czemu dziwić. Biedny, stary Claude pewnie nie żyje.
Przełożona pielęgniarek okazała się równie powściągliwa w udzielaniu informacji
na temat choroby Dawida, ograniczając się do stwierdzenia, że śpiączka wystąpiła na
tle cukrzycy. Wyglądało na to, że los okrutnie zadrwił z tego przystojnego młodego
człowieka, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę doskonały stan zdrowia, jakim cieszył
się jego cierpiący na nadwagę i wieczne kłopoty finansowe ojciec. Harry skrzywił się
na widok swego odbicia w oknie, za którym zapadał zmrok. Nie prezentował się
dobrze. Sądząc po fotografii, Iris starzała się ze znacznie większym wdziękiem niż
on, ale chyba należało się tego spodziewać.
Bardziej uczynna okazała się młodsza pielęgniarka, która poinformowała
Harry’ego, że pani Hewitt odwiedza syna każdego popołudnia, zazwyczaj między
drugą a czwartą. Jeżeli Harry chce ją zobaczyć, powinien spróbować szczęścia w tych
godzinach. Właśnie zasadność takiej próby stała się przedmiotem rozważań
Harry’ego, kiedy zamawiał kolejne kufle w pobliskim pubie. Trzydzieści cztery lata
temu pierzchnąłby od ojcostwa co sił w nogach. Teraz w zasadzie powinien zrobić to
samo, ale ta spokojna, nieruchoma postać w łóżku wymykała się wszelkim zasadom.
To był człowiek z krwi i kości, syn, którego Harry nigdy nie miał i nie znał. Aż do tej
chwili.
Nieustannie wracał myślami do tajemniczej rozmowy telefonicznej. Któż mógł
dzwonić, jeśli nie Iris? Tylko ona mogła mieć pewność. To musiała być ona, a skoro
tak, to telefon stanowił rodzaj wezwania, a może błagania o pomoc, o wsparcie. Iris
musiała zadać sobie niemało trudu, żeby go odnaleźć, ale dlaczego w takim razie nie
zostawiła nazwiska ani numeru telefonu? Po co ta anonimowość; przecież musiała
wiedzieć, że Harry we wszystkim w lot się zorientuje? Istniał oczywiście tylko jeden
sposób, żeby znaleźć odpowiedź na te pytania.
Harry z pubu zadzwonił do Shafiqa i zapytał, czy kolega zgodziłby się zamienić z
nim jutro na godziny pracy. Kiedy Shafiq domagał się wyjaśnienia powodu zamiany,
Harry przyznał, że ma to związek z porą odwiedzin w szpitalu, po czym oznajmił, że
kończą mu się monety i odwiesił słuchawkę, praktycznie wymuszając na koledze
zgodę.
Ponieważ zamiana zmuszała Harry’ego do stawienia się w pracy o nieznośnie
wczesnej godzinie, ruszył prosto do domu, w nadziei że pani Tandy udała się już na
spoczynek. Niestety, szczęście mu nie dopisało. Gospodyni krzątała się po domu,
przygotowując sobie kakao i rozdrabniając sardynki, którymi zamierzała przywabić
swego kota, Neptuna, z sąsiedniego dachu. Chociaż kakao nie było tym, o czym
Harry marzył po czterech kuflach piwa, braku obiadu i nagłym odkryciu syna,
właśnie tym napojem raczył się w ciasnej kuchni, podczas gdy pani Tandy stała w
otwartych drzwiach na tyłach domu, przemawiając do Neptuna i unosząc zachęcająco
miseczkę sardynek, a kot poruszał wąsami.
- Sama nie wiem, dlaczego zawracam sobie głowę tym kotem - oznajmiła
gospodyni. - Powodzi mu się lepiej niż większości dzieciaków z sąsiedztwa.
Oczywiście Selvyn i ja nigdy nie zostaliśmy pobłogosławieni potomstwem. Cóż,
gdyby tak się stało... Ale człowiek nigdy nie może mieć pewności, prawda?
Harry zakrztusił się kakao, zdumiony raz jeszcze niezwykłą zdolnością pani
Tandy do wypowiadania kwestii związanych z tym, co za wszelką cenę próbował
zachować dla siebie.
- W jakiej sprawie, pani Tandy?
- Co może wyrosnąć z dzieci. Przypuszczam, że równie często są dla rodziców
radością, jak przekleństwem.
- Cóż, nie mogę się wypowiadać w tej materii.
- Nie. - Pani Tandy utkwiła w Harrym świdrujące spojrzenie. - Chyba nie.
III
We wtorki pani Tandy grywała w scrabble, co Harry’emu było bardzo na rękę,
ponieważ nie zauważony przez nikogo mógł wrócić z Mitre Bridge, wykąpać się,
ogolić i przebrać przed wyprawą do szpitala. Takie odświeżanie się w środku dnia
wydałoby się pani Tandy bardzo podejrzane, podobnie jak wymuszona
okolicznościami abstynencja, która bardzo irytowała Harry’ego. Rozzłoszczony szedł
w kierunku Bloomsbury. Sześć razy okrążył Russell Square, wielokrotnie sięgając do
paczki papierosów Karelia Sertika. Postanowił, że później wstąpi do sklepu przy
Charing Cross Road, żeby zaopatrzyć się w zapas tego rzadkiego greckiego gatunku,
w którym zasmakował podczas kilkuletniego pobytu na Rodos. Wątpił jednak, czy
będzie pamiętał o tak banalnym sprawunku w obliczu wszystkiego, czemu wkrótce
postanowił stawić czoło.
Do szpitala dotarł kilka minut przed trzecią. Tym razem stanowisko pielęgniarek
na trzecim piętrze było obsadzone, ale na szczęście nie przez żadną z tych, z którymi
Harry rozmawiał wczoraj.
- Czy można odwiedzić Davida Venninga?
- Cóż... Tak się składa, że ktoś już u niego jest.
- Jego matka?
- Tak.
- Proszę się nie martwić. Dobrze się znamy.
Harry ruszył dalej korytarzem. Drzwi do pokoju E 318 zastał uchylone; plama
złotego słońca przelewała się przez próg. Zatrzymał się na samym jej skraju, kiedy
usłyszał głos. Iris Venning czytała.
- „Wydaje się, że kosmologowie złożyli śluby milczenia w tej tak niewygodnej
sprawie. Jakim cudem wszechświat może zawierać gwiazdy liczące nawet szesnaście
miliardów lat, jeśli według Hubble’a określa się wiek wszechświata na nie więcej niż
osiem miliardów? Najwyraźniej nie istnieje prosta odpowiedź, ale naukowcy zwykle
nie mają zwyczaju uchylać się przed trudnymi pytaniami”.
Głos Iris ani trochę się nie zmienił. Słuchając go, Harry mógł sobie niemal
wyobrazić, że gdyby wszedł do pokoju, ujrzałby ją taką, jaką widział po raz ostatni:
rudowłosą kobietę o błyszczących oczach, krągłej figurze i ponętnych ustach, które
układały się w kuszący uśmiech albo wydawały zmysłowy śmiech. Jednak fotografia
przygotowała Harry’ego na to, co faktycznie miał zobaczyć: kobietę w średnim wieku
o przyprószonych siwizną, dla wygody krótko obciętych włosach, przygaszonych,
niepewnych oczach, pomarszczonej, niespokojnej twarzy, uśmiechu... Ale przecież
nie będzie się uśmiechała, prawda? Sytuacja nie skłaniała do śmiechu.
- „Sposób, w jaki rozwiążą kwadraturę tego koła, może zadecydować o
przyszłości astrofizyki. Wielki Wybuch może się okazać Wielką Blagą. Nie jest
wykluczone, że nagle wypłynie kwestia jakże ośmieszonej stałej kosmologicznej.
Niektórzy mogą uznać to za ostatnią deskę ratunku. To, czego naprawdę potrzeba...”
Kiedy Harry stanął w drzwiach, Iris natychmiast przerwała czytanie. Patrzyli na
siebie z odległości dwunastu stóp oraz wielu, wielu lat, które upłynęły. Na twarzy Iris
rozpoznanie walczyło z niedowierzaniem. Powoli zdjęła okulary, odłożyła
czasopismo, które czytała, i utkwiła wzrok w Harrym, jakby nie mogła uwierzyć, że
to naprawdę on. Czyżby tak bardzo się zmienił? A może Iris sądziła, że on
zlekceważy jej telefon?
- Przepraszam... - zaczęła. - Kim... - Zmarszczyła czoło, wstała z krzesła i obeszła
łóżko, żeby lepiej się Harry’emu przyjrzeć. - Czy my się znamy?
- To ja - odparł Harry, żałując w duchu, że nie potrafił wymyślić mniej
idiotycznej odżywki.
- Harry? - Oczy Iris zwęziły się w szparki. Zbliżyła się o krok. - To niemożliwe.
Harry wzruszył ramionami i uśmiechnął się przepraszająco.
- Przypuszczam, że takie są skutki odpuszczania sobie.
Iris nie odpowiedziała, tylko zamrugała szybko oczyma, ale nie odwróciła
wzroku. Sięgnęła za siebie i oparła się o poręcz łóżka.
- Jak ci się powodzi, Iris?
- Co... Co ty tutaj robisz?
- Otrzymałem od ciebie wiadomość.
- Jaką wiadomość?
- O Davidzie. O... naszym synu.
Iris pobladła. Obrączka brzęknęła o metalową poręcz łóżka. Kobieta drżała, jakby
szok powoli przeradzał się w lęk.
- Byłem tu wczoraj. Nie chcieli mi zbyt wiele powiedzieć.
- To byłeś ty?
- Ach, więc wspomnieli ci o mojej wizycie. W takim razie musiałaś się domyślić,
że to byłem ja.
- Domyślić się? Miałam się domyślić, że to byłeś ty? Oczywiście, że się nie
domyśliłam. Nigdy bym...
- Słuchaj, może usiądziemy?
Harry wszedł niepewnie do pokoju i w tej samej chwili Iris wyminęła go z lewej
strony i zamknęła drzwi. Kiedy znalazła się bliżej, usłyszał, jak krótki jest jej oddech,
wyczuł chaos panujący w jej umyśle. Nic z tego nie rozumiał. Reakcja Iris nie miała
sensu.
- Pozwól, że ci wyjaśnię - rzekła powoli. - Twierdzisz, że otrzymałeś jakąś
wiadomość... na temat Davida?
- Wczoraj zadzwoniłaś do stacji obsługi, gdzie pracuję. Tuż przed moim
przyjściem do pracy.
- I co powiedziałam?
- Że mój... syn... jest tutaj.
- Twój syn?!
- David.
- On nie jest twoim synem. - Ale w ukradkowym spojrzeniu, jakie Iris posłała w
stronę łóżka, było coś fałszywego, niepewnego.
- Daj spokój, Iris. Maj sześćdziesiątego pierwszego. Potrafię dodawać.
- A jednak się pomyliłeś.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Chcę powiedzieć, że David nie jest twoim synem. Chcę powiedzieć, że do
ciebie nie dzwoniłam. Chcę też powiedzieć, że masz natychmiast opuścić ten pokój.
- Co takiego?
- Mój syn jest ciężko chory, a ja bardzo się o niego martwię. Ostatnią rzeczą,
jakiej mi potrzeba, jest pojawienie się człowieka, którego prawie nie znam, zjawy z
zamierzchłej przeszłości powołującej się na pokrewieństwo, które istnieje wyłącznie
w jej wyobraźni.
- Iris, na miłość boską... - Musiała dostrzec zdumienie w oczach Harry’ego,
podobnie jak on zauważył determinację w jej wzroku. A zatem wiadomość nie
pochodziła od niej, ale sedno sprawy pozostawało prawdziwe. David jest jego synem,
ale Iris nie zamierza się do niczego przyznawać. Harry to dla niej ktoś gorszy niż
wróg i nawet mniej niż obcy. Właściwie rywal - lecz Iris widocznie ma pewność, że
zdoła go pokonać.
- A więc wyjdziesz?
- Jeszcze nie...
Iris otworzyła drzwi i sama wyszła na korytarz.
- Chcę natychmiast rozmawiać z siostrą Kelly! - zawołała w stronę recepcji. - To
pilne.
- Naprawdę nie ma potrzeby...
- Racja - powiedziała Iris, patrząc Harry’emu prosto w oczy. - Nie potrzebowałeś
tego robić. Skąd ci przyszedł do głowy ten pomysł, Harry? Czy przeczytałeś w
gazecie artykuł o Davidzie i pomyślałeś, że może skapnie ci trochę forsy?
- Forsy?
- Wyglądasz tak, jakby ci się nie przelewało. Cóż, nie mogę powiedzieć, że mnie
to dziwi, ale jeżeli sądzisz...
- To nie ma nic wspólnego z pieniędzmi.
- Nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód, który mógłby cię skłonić do
wypełznięcia z nory.
- Zadzwoniłaś do mnie.
- Nie.
- W takim razie zrobił to ktoś inny.
- Wątpię. Prawdę mówiąc... - W tym momencie do pokoju wkroczyła siostra
Kelly, uosobienie nakrochmalonej kompetencji. - Dziękuję, że przyszłaś tak szybko,
Rachel - powiedziała Iris. - Przypuszczam, że widziałaś wczoraj tego człowieka.
- Owszem.
- Nazywa się Harry Barnett.
- Podał się za pani przyjaciela.
- To żaden przyjaciel. Zakłóca też spokój mojemu synowi. Prosiłam go, żeby
wyszedł, ale odmówił.
- Nie odmówiłem - zaprotestował Harry. - Po prostu...
- Chcę, żeby wyszedł, i nie życzę sobie, aby tu wracał. Czy wyrażam się jasno?
- Tak jest, pani Hewitt. - Kelly posłała Harry’emu lodowate spojrzenie. - Nasz
szpital posiada służbę porządkową, panie Barnett. - Czy mam kogoś wezwać?
- Nie.
- Wobec tego proszę tędy.
- Iris, czy nie możemy po prostu... - podjął ostatnią próbę Harry. Ale nie,
najwyraźniej nie mogli. Wzruszył ramionami z rezygnacją, wyminął kobiety i z
godnością oddalił się korytarzem.
IV
Piwo było kochanką, której nigdy nie przykrzyły się umizgi Harry’ego,
przyjacielem, który nigdy go nie zawodził. Zamglone uczucie tumiwisizmu, które
piwo pozwalało mu przywołać, towarzyszyło Harry’emu przez pozostałą część dnia i
umacniało się wraz z każdym kolejnym pubem, który odwiedzał podczas
zygzakowatej wędrówki do domu. W ostatnim porcie, do którego zawinął, nawet
opory barmana przed obsłużeniem Harry’ego nie zbiły go z pantałyku.
- Nie sądzisz, że masz już dość, bracie?
- Och, mam dość wielu rzeczy, ale piwo do nich nie należy. „Nalej do kufelka, bo
uciecha wielka...” To najprawdziwsza prawda, jaką w życiu słyszałem.
- Nie przepadamy tu za poezją.
- Nie? Cóż, widząc wnętrze tego przybytku, rozumiem, co masz na myśli. Mimo
to kufel powinien poprawić nastrój.
- Zgoda, ale tylko jeden.
- Absolutnie, tylko jeden. Bóg mi świadkiem.
Nazajutrz Harry żałował, że złamał przysięgę złożoną barmanowi. Obudził się
późno, z ciężką głową, i odkrył, że nawet sączące się przez zasłony światło Foxglove
Road może boleśnie razić człowieka, który bez umiaru wlewał w siebie wyroby kilku
browarów.
Powlókł się do maleńkiej kuchni, kaszląc przy pierwszym papierosie. Napełnił
czajnik, zagotował wodę, wychylił pół kwarty londyńskiej wody z kranu, po czym
wyruszył na poszukiwanie Świętego Graala w postaci czystego kubka na kawę.
Zanim zrezygnował, zadzwonił telefon.
- Halo? - wychrypiał Harry.
- Harry?
- Tak. Kto... - To była Iris. Harry zamilkł, nie dowierzając własnym uszom.
- Czy... przeszkadzam ci?
- Hm... - Harry wyłączył gaz. - Nie, naprawdę nie.
- Chodzi o to, że... cóż... Przepraszam za to, co powiedziałam wczoraj, za to, jak
zareagowałam. To było...
- ...zupełnie zrozumiałe. - Harry energicznie pomasował czoło wolną ręką. Słowa
Iris niczego nie wyjaśniały. - Naprawdę.
- Doznałam szoku, kiedy zobaczyłam cię po tylu latach. Tak, to był szok i...
- Nie musisz się tłumaczyć.
- Ależ muszę. Sądzę, że przynajmniej tyle jestem ci winna, skoro już wiesz o
Davidzie. Czy moglibyśmy się spotkać i porozmawiać?
- Naturalnie. Czemu nie? Chcę powiedzieć...
- Chcesz powiedzieć, że to właśnie zamierzałeś zrobić wczoraj, a ja ci
przeszkodziłam? Masz całkowitą rację. Mogę cię tylko przeprosić. Pewnie się
zastanawiasz, co skłoniło mnie do zmiany zdania.
- Przypuszczam, że oboje po prostu przespaliśmy się z tą sprawą. - Harry wcale
nie miał pewności, czy pijackie odurzenie, z którego dopiero wychodził, można
nazwać snem.
- Właśnie. W każdym razie proponuję, żebyśmy się spotkali gdzieś poza
szpitalem. Czasami po odwiedzinach u Davida wstępuję na herbatę do hotelu Russell.
Znasz go?
- Tak. - Oczywiście, że znał. Ten budynek o ścianach wykładanych terakotą mijał
wczoraj podczas okrążeń Russell Square. Przypomniał sobie teraz, że - zgodnie z
przewidywaniami - zapomniał się zaopatrzyć w greckie papierosy.
- Spotkajmy się w holu o czwartej.
- Zgoda. - Oznaczało to, że musi wcześnie wyjść z Mitre Bridge. Pomyślał, że
może w ogóle postara się wykręcić od pracy chorobą. Czuł się tak fatalnie, że prawie
nie musiałby kłamać, chociaż odkąd podniósł słuchawkę, jego stan uległ poprawie. -
Będę tam.
- Dobrze. No to...
- Jeszcze jedno, Iris. - Umysł Harry’ego pracował coraz sprawniej, nawet bez
pomocy kawy. - Rodziło się w nim podejrzenie, że ugodowy ton Iris może stanowić
zapowiedź wyznania. - Jeżeli miałaś mój numer domowy przez cały czas, to dlaczego
w poniedziałek dzwoniłaś do warsztatu?
- Nie dzwoniłam do ciebie, Harry. Dziś rano zatelefonowałam do Swindon, do
twojej matki, która podała mi ten numer. Och, nie przejmuj się, nie powiedziałam jej,
kim jestem. To nie ja dzwoniłam do ciebie do pracy. Później uświadomiłam sobie, jak
głupio musiały zabrzmieć moje słowa o pieniądzach. Przecież nawet gdybyś
przeczytał o Davidzie, nie skojarzyłbyś go ze mną, prawda? Ani ze sobą.
- Kto w takim razie do mnie dzwonił?
- Nie wiem. To dziwne, bo nikt oprócz mnie i Davida nie wie, Harry.
- Nie wie, że jestem jego ojcem?
Zapadła długa cisza, ale Harry postanowił, że jej nie przerwie.
- Otóż to - powiedziała w końcu Iris.
V
Krawat obcierał szyję Harry’ego, a jego oczy ledwo dostrzegały elegancką
boazerię. Wziął do ręki filiżankę herbaty, której nalała mu Iris, i oparł się na krześle.
Czuł się dokładnie tak, jak wyglądał: nie na miejscu i skrępowany.
Za to Iris Venning - albo Hewitt, jak starał się o niej myśleć - zdawała się
doskonale pasować do zacisznej, przytulnej sali. Miała na sobie prostą w kroju
suknię, która potwierdzała, że Iris zachowała dobrą figurę, za to nawet dwurzędowy
blezer nie mógł ukryć brzucha, który Harry hodował od lata 1960 roku, okresu, do
którego zarówno on, jak i Iris musieli wracać myślami, niezależnie od tego, jak
usilnie próbowaliby tego unikać.
Przecież wydarzenia tamtego odległego lata stanowiły jedyny powód, dla którego
spotkali się w to zimowe popołudnie. Gdyby nie one, David John Venning nie
przyszedłby na świat, a teraz nie leżałby w śpiączce o kilka ulic od nich. Czas potrafi
się mścić równie dobrze od razu, jak i po upływie długich lat.
- Czy jesteś chory na cukrzycę, Harry? - zapytała Iris, kiedy podziękował za
cukier do herbaty.
- Nie.
- Myślałam, że chorujesz i David odziedziczył skłonność do cukrzycy po tobie.
Rozwinęła się, kiedy był nastolatkiem. Och, bez trudu przyzwyczaił się do
zastrzyków i diety. W ogóle się nie skarżył. Był to po prostu problem do rozwiązania,
a David zawsze miał do tego dryg. Ale tym razem...
- Jak do tego doszło? Mam na myśli śpiączkę.
- Nie wiem, zupełnie tego nie rozumiem. Był sam w pokoju hotelowym na
lotnisku Heathrow. Spędził tam noc przed powrotem do Ameryki, gdzie mieszka i
pracuje od, zaraz, ilu to już, dziewięciu lat. Jest matematykiem, Harry, bardzo
zdolnym matematykiem. Nie mam pojęcia o tym, nad czym myśli i pracuje.
Przypuszczam, że ty też nie.
- Bardzo zdolnym matematykiem?
- Tak. Zadziwiające, prawda? W wieku, kiedy ty nadal czytałeś „Beano”, David
połykał „Principia” Newtona. Poza tym robił różne rzeczy. Tekturowe
dwunastościany, hiperkostki, Bóg wie co jeszcze. Był prawdziwym cudownym
dzieckiem. Zdał z wyróżnieniem egzamin z matematyki w Cambridge. Doktoryzował
się w wieku dwudziestu trzech lat. Byliśmy z niego tacy dumni.
- Ty i Claude?
- Tak. Claude zmarł w tym samym roku, kiedy David poleciał do Kalifornii na
studia doktoranckie na uniwersytecie w Los Angeles. Właśnie tam poznał swoją żonę.
- A więc jest żonaty. Mają...
- Nie, nie mają dzieci. David i Hope są rozwiedzeni. Może o niej słyszałeś.
Powtórnie wyszła za mąż, za tego gwiazdora filmowego, Steve’a Brancastera.
- Nie, chyba nie słyszałem.
- Nieważne. Bardzo dobrze, że David się jej pozbył. Hope tylko mu stała na
drodze.
- Do czego?
- Do sukcesów naukowych. Zawsze chciała, żeby znalazł intratniejsze zajęcie. W
końcu postawiła na swoim, kiedy David dostał pracę w Globescope. Globescope to
międzynarodowa korporacja zajmująca się prognozowaniem ekonomicznym, z
siedzibą w Waszyngtonie. David pracował tam aż do zeszłej wiosny, ale chyba nie
wkładał w to serca. Kiedy odwiedził nas w ubiegłym miesiącu, był pełen entuzjazmu
dla pewnego nowego projektu o czysto naukowym charakterze.
- „Nas” to znaczy ciebie i twojego nowego męża?
- Tak. Ken grywał w golfa z Claude’em. Był dla mnie bardzo dobry po jego
śmierci. Pobraliśmy się pięć lat temu. Ken prowadzi przedsiębiorstwo inżynieryjne w
Stockport.
- Czy to znaczy, że nadal mieszkasz w Manchesterze?
- Dokładnie rzecz biorąc, w Wilmslow, ale odkąd David zapadł w śpiączkę,
przeniosłam się do mojej siostry do Chorleywood. Czyli wracamy do punktu wyjścia,
prawda? David przyleciał do kraju, żeby zainteresować wpływowych ludzi swoim
projektem. Zdołał już zebrać spore fundusze w Ameryce i był przekonany, że uda mu
się zamierzenie zrealizować: powołanie specjalistycznego instytutu badania
matematyki wyższych wymiarów. Nie pytaj mnie, co to jest, bo nigdy tego nie
rozumiałam. David kipiał entuzjazmem, wprost nie mógł się doczekać, kiedy
rozpocznie pracę. Właśnie dlatego podejrzenia próby samobójczej są całkowicie... -
Iris pochwyciła zdumiony wzrok Harry’ego. - Przepraszam. Być może powinnam
lepiej ci wszystko wyjaśnić. Ale nie jest łatwo wyjaśniać takie sprawy komuś, kogo
nigdy nie spodziewałam się... Komuś, kto nigdy...
- Kto w ogóle nie wiedział, że ma syna, Iris. Pamiętaj, że nie miałem o tym
pojęcia.
- A czy robiłoby ci różnicę, gdybyś wiedział? Czy wspierałbyś mnie, gdybym
wróciła do Swindon po kilku miesiącach i oznajmiła, że urodzę twoje dziecko? Nie
sądzę, Harry, a ty?
Harry powoli pokręcił głową, ulegając sile wspomnień i sugestiom Iris.
- Nie, przypuszczam, że Claude był dla niego lepszym ojcem. Ale powiedziałaś
dziś rano, że David o mnie wie.
- Powiedziałam mu po śmierci Claude’a, bo uznałam, że ma prawo wiedzieć.
Jednak Davida mało to obeszło. Matematyka zawsze znaczyła dla niego więcej niż
ludzkie słabości; To zresztą kolejny powód, dla którego samobójstwo nigdy nie
przyszłoby mu do głowy.
- Dlaczego uważają, że tak właśnie było?
- Ponieważ śpiączka została spowodowana przedawkowaniem insuliny. Była to
zbyt duża dawka, by David mógł ją zażyć przypadkowo. Gdyby pokojówka go nie
znalazła, na pewno by umarł. W tej sytuacji... - Iris westchnęła. - Lekarze sądzą, że on
nie wyzdrowieje, Harry. Nie sądzą, by kiedykolwiek się obudził.
Co za ironia! Niewykluczone, że wiadomość dla Harry’ego przekazał bezcielesny
głos losu. Harry dowiedział o tym, że ma syna, kiedy już nie mógł się o niego
upomnieć.
- Nie ma żadnej nadziei?
- Patrząc realistycznie, niewiele. W każdym razie takiego zdania są lekarze.
Oczywiście, cuda się zdarzają, ale szanse na całkowite wyzdrowienie są praktycznie
równe zeru. Nawet gdyby David obudził się ze śpiączki, pozostałoby mu trwałe
uszkodzenie mózgu. Czy możesz sobie wyobrazić, co by to oznaczało dla zdolnego
matematyka?
- Nie, prawdę mówiąc, nie mogę.
- Lekarze zasugerowali, żeby odłączyć Davida od aparatury podtrzymującej
życie. - Iris spojrzała Harry’emu prosto w oczy. - Chcą, żebym pozwoliła mu umrzeć.
- Rozumiem.
- Naprawdę? Czy naprawdę rozumiesz, w jakiej to mnie stawia sytuacji?
- Przypuszczam, że czujesz się rozdarta.
- Owszem. Jestem w istocie rozdarta na dwoje. - Iris odwróciła wzrok, a Harry
odczuł pokusę, by wziąć ją za rękę, udzielić jej odrobiny fizycznego wsparcia,
ponieważ słowa nie załatwiały sprawy. Jednak za życia Davida Venninga ani razu się
nie dotknęli. Być może już nigdy nie mieli się dotknąć. - Czasami żałuję...
- Nie mów tego.
- Przepraszam - powiedziała szybko, podnosząc wzrok na Harry’ego. - To nie jest
twój problem.
- Nie?
- Zdecydowanie nie. Ken i ja...
- Co, zdaniem Kena, powinnaś zrobić?
Iris ściągnęła usta, a na jej twarzy pojawił się wyraz smutku. Harry domyślił się,
za jakim rozwiązaniem optuje Ken. Uznał, że to chyba jednak Iris dzwoniła do
warsztatu, aby przyjąć jego, Harry’ego, pomoc, nie musząc o nią prosić.
- Według mnie, nie powinnaś dać się namówić na nic, czego mogłabyś później
żałować.
- Jakie to rozsądne z twojej strony, Harry.
- Ktokolwiek zostawił dla mnie tamtą wiadomość, najwyraźniej uważał...
- To nie byłam ja.
- Wobec tego kto?
- Po prostu nie wiem. Jestem prawie pewna, że David zachował w tajemnicy to,
co mu powiedziałam.
- Mógł się zwierzyć żonie.
- Nie mówiłbyś tak, gdybyś ją znał.
- Albo bliskiemu przyjacielowi.
- Nie. Kiedy postanowiłam mu o tobie powiedzieć, byłam bardzo zdenerwowana i
przejęta, ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Dał mi jasno do zrozumienia, że
ta sprawa nie ma dla niego najmniejszego znaczenia.
- Nie możesz być tego pewna.
- Nie? A czy on cię odszukał, Harry?
- Mógłby napotkać pewne trudności. Mieszkałem za granicą.
- Prawda, na Rodos. - Twarz Iris stężała. - Czytałam o tobie w gazetach. To było
sześć lat temu, tak? Jakaś sprawa z dziewczyną, która zaginęła podczas wycieczki.
Z uczuciem pełnej znużenia rezygnacji Harry stawił czoło chwili, o której
wiedział, że musi nadejść. Przysłowiowy trup w szafie, który, co prawda, nie był
trupem, znów się pojawił.
- Mniej więcej. Ale prasa, jak zwykle, bardziej rozdmuchała samą tajemnicę
zniknięcia dziewczyny niż rozwiązanie zagadki.
- Cóż, nie sądzę, żeby ta historia dostała się na łamy prasy amerykańskiej, a ja nie
posyłałam Davidowi żadnych wycinków. Można więc przypuszczać, że żył w stanie
błogiej nieświadomości, jeśli chodzi o twój flirt ze sławą.
- Iris, nie masz pojęcia...
- A właściwie jak trafiłeś na Rodos? Zawsze wyobrażałam sobie, że dokonasz
żywota jako urzędnik Rady Miejskiej.
- Odszedłem stamtąd pięć lat po twoim wyjeździe do Manchesteru. Otworzyłem
salon samochodowy przy Marlborough Road razem z dawnym kumplem z wojska,
Barrym Chipchase’em. No cóż, zbankrutowaliśmy. - Harry postanowił nie
wspominać o zdradzie wspólnika, bo obawiał się, że Iris mu nie uwierzy. - Potem
pracowałem w firmie, która specjalizowała się w elektronice okrętowej. To było w
Weymouth. Ten rozdział trwał trzy lata. - To sformułowanie stanowiło kolejny triumf
powściągliwości języka. Harry nie sądził, by Iris miała ochotę usłyszeć o tym, że
został niesłusznie oskarżony o defraudację. - Mniej więcej w tym samym czasie
pewien przyjaciel zaproponował mi zaopiekowanie się jego willą na Rodos, więc...
- Mówisz o niesławnej pamięci ministrze Alanie Dysarcie?
- Tak, ale wtedy nie był jeszcze ministrem ani nie zdążył okryć się niesławą.
- W jaki sposób go poznałeś?
- Podczas studiów pracował u Barry’ego i u mnie. - Harry poprawił się
niezgrabnie na krześle. - Słuchaj, dokąd nas to wszystko prowadzi?
- Do teraźniejszości, Harry, do twojej teraźniejszości.
- Mieszkam w Kensal Green, przy Foxglove Road 78. Mam mieszkanie na
pierwszym piętrze. Pode mną mieszka gospodyni ze swoim kotem. Opłacam czynsz z
pracy na pół etatu w pobliskim warsztacie samochodowym. Jakoś wiążę koniec z
końcem. Żyję z dnia na dzień. Co jeszcze chciałabyś wiedzieć?
- Nigdy się nie ożeniłeś?
- Skoro już o to pytasz, owszem. Kilka lat temu.
- Ale nie mieszkacie razem?
- Przeniosła się do Newcastle, żeby znaleźć pracę. Ma tam kuzyna, który jest
radcą prawnym. Zatrudnił ją jako sekretarkę. - Ostrożność nakazała Harry’emu zatai:
fakt, że ożenił się z Zohrą po to, żeby nie deportowali jej na Sri Lankę. Był to w
istocie akt czystej bezinteresowności, ale Harry wątpił, czy tak właśnie odbierze to
Iris. - To tyle, jeśli chodzi o mnie. A co się działo z tobą i Davidem?
Iris upiła łyk herbaty, najwyraźniej grając na zwłokę.
- Musisz coś zrozumieć, Harry. Trudno mi o tym mówić. To, co zdarzyło się
między nami trzydzieści cztery lata temu, wynikało z... niskich pobudek.
- Co masz na myśli?
- Claude i ja od dłuższego czasu pragnęliśmy mieć dziecko. Staraliśmy się,
jednak bez skutku. Bardzo chciałam urodzić. Claude był dobrym człowiekiem,
kochałam go, ale...
- Nie mogłaś zajść z nim w ciążę?
- Właśnie. Podczas gdy...
- ...ze mną mogłaś.
- To brzmi okropnie, prawda? Obrzydliwe wyrachowanie.
- Sądziłem, że dobrze się bawimy. Zwykła rozrywka bez żadnych konsekwencji.
- Owszem, zwykła, ale z konsekwencjami.
- A zatem fakt, że zaszłaś ze mną w ciążę, nie wywołał szoku, ale stanowił
owocny rezultat podjętych działań. Czy powiedziałaś o tym Davidowi?
- Tak. Właśnie dlatego nigdy nie próbowałby cię odnaleźć.
- Wielkie dzięki - rzekł Harry, pozwalając, by jego gorycz doszła do głosu. -
Dziękuję ci, że dałaś mojemu synowi do zrozumienia, iż byłem tylko narzędziem,
środkiem do celu.
- David jest twoim synem wyłącznie w sensie biologicznym. - Iris odrzuciła
głowę do tyłu, jak gdyby gdzieś wysoko szukała zarówno spokoju, jak i
potwierdzenia swej logiki. - Nie zabronię ci go odwiedzać, Harry. Mogłabym to
zrobić, ale nie zrobię. Z drugiej strony, nie pozwolę, żebyś wtargnął w jego życie albo
w moje.
- Ile mam czasu, zanim każesz go odłączyć?
- Nie podchodź do tego w ten sposób...
- Czy przynajmniej uprzedzisz mnie... kiedy podejmiesz decyzję?
- Tak. - Iris spojrzała na Harry’ego surowo. - Uprzedzę cię. - Wyjęła z torebki
notesik, wyrwała kartkę, napisała coś na niej i przesunęła ją po stoliku do Harry’ego.
- Masz tu adres i numer telefonu mojej siostry. Możesz się ze mną skontaktować...
jeżeli naprawdę zajdzie taka potrzeba.
- Czy ona wie o mnie?
- Dowie się.
- A Ken?
Iris pokręciła głową.
- Nie zamierzam odpowiadać na więcej pytań, Harry. Wiesz już tyle, ile
powinieneś, może nawet więcej.
- Osoba, która przekazała tamtą wiadomość, była innego zdania.
- Jeżeli istotnie była jakaś wiadomość.
- Sama powiedziałaś, że w inny sposób nie mógłbym się dowiedzieć.
- Chyba nie. To po prostu kolejna zagadka.
- Tak jak przedawkowanie insuliny? Jeżeli nie była to próba samobójcza i nie
mógł to być wypadek...
- Przestań. - Iris po raz pierwszy podniosła głos; ludzie siedzący przy sąsiednim
stoliku spojrzeli z zaciekawieniem w ich stronę. - Mam dość podobnych sugestii. Czy
nie sądzisz, że już dostatecznie długo obracam to wszystko w mózgu? Koniec
końców, wszelkie pytania „jak” i „dlaczego” nie mają żadnego znaczenia. David nie
zacznie oddychać, jeść, mówić czy chodzić. Nic tego nie sprawi. - Iris drżała, a jej
oczy zaszły łzami. - Zastanawiam się, czy może to być rodzaj kary za oszukanie
Claude’a. Po raz pierwszy zadałam sobie to pytanie, kiedy lekarze stwierdzili u
Davida cukrzycę. A teraz śpiączka. Wszystko to daje do myślenia.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że to, co mówisz, jest śmieszne?
- Tak. - Iris osuszyła oczy chusteczką i wysiąkała nos. - Oczywiście, że to
Robert Goddard Co kryje mrok Out of the Sun Przełożył: Paweł Lipszyc Wydanie oryginalne: 1996 Wydanie polskie: 1998
I Gdyby wyszedł teraz czy choćby za kwadrans, wszystko pozostałoby w jak najlepszym porządku. Problem polegał na tym, że wcale nie zamierzał wychodzić, o czym wiedział równie dobrze on, jak i ona. - Do pełna? - Lepiej nie. Nie będę w stanie równo malować. - To nie próbuj. - A co z Claude’em? Nie będzie zadowolony, jeżeli nie skończę do końca tygodnia. - Powiem mu, że padał deszcz. - Uwierzy ci? - A kogo to obchodzi? No więc co z tym drinkiem? - Nie powinnaś mnie kusić. - Kto mówi, że próbuję cię kusić? - Przechyliła butelkę i dżin popłynął do szklanki. - Próbujesz czy nie - powiedział i ze smakiem łyknął wzmocnionego napoju - w każdym razie mnie kusisz. - Naprawdę? - O tak, nawet bardzo. A ja nigdy nie byłem dobry w opieraniu się pokusom. - Nie byłeś? - Nie. - To zabawne. - Czemu? - Bo ja też nie jestem w tym dobra, Harry. Trzydzieści cztery lata, trzy miesiące i kilka dni później Harry Barnett nie znajdował w myślach nic, co mogłoby go skusić, kiedy brnął na południe wzdłuż Scrubs Lane, pod wiatr, silny jesienny wiatr, zakwaszony spalinami i amoniakalnym koktajlem zanieczyszczeń przemysłowych. Kieliszek alkoholu z całą pewnością nie stanowił w tej chwili obiektu pożądań Harry’ego. Patrząc z mostu kolejowego na
jasną połać cmentarza Kensal Green, którego groby miały jeszcze chłodniejszy odcień zieleni niż brudne londyńskie niebo, Barnett był gotów przyznać, że ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuje, jest dodatkowa dawka któregokolwiek z przygnębiających elementów życia. Wcale nie najmniej przygnębiającym z tych elementów była praca na pół etatu na stacji obsługi samochodów Mitre Bridge przy Scrubs Lane, w połowie drogi do wiaduktu autostrady A 40. Harry miał przed sobą pięć godzin liczenia gotówki oraz odbijania kart kredytowych i już był spóźniony, ale kostka prawej nogi tak bardzo dawała mu się we znaki - potknął się minionej nocy w drodze powrotnej z biesiady w Stonemasons’ Arms - że pośpiech nie wchodził w grę. Zresztą Shafiq był człowiekiem wyrozumiałym. Jak na muzułmanina, wykazywał zdumiewającą tolerancję wobec tarapatów, w jakie mógł wpaść człowiek po nadużyciu alkoholu. Oczywiście należało się spodziewać wymówek z jego strony, ale dzięki temu obaj zachowywali równowagę psychiczną. Kiedy jednak kilka minut później Harry skręcił na podwórze przy Mitre Bridge i ruszył przez kałuże ropy w stronę stacji, Shafiq podniósł wzrok znad lady z wyrazem współczującego zdziwienia, a nie z przesadnie groźną, wypróbowaną miną, której spodziewał się Harry. Właściwie ogarnął go niepokój, zanim jeszcze otworzył drzwi. Okazało się jednak, że powinien był się zaniepokoić znacznie bardziej. - Harry, mój przyjacielu, jak dobrze cię widzieć - oświadczył Shafiq. - Oszczędź sobie tej ironii. Przyszedłem najszybciej... - To nie ironia. Że też coś takiego mogło ci w ogóle przyjść do głowy! - Bez trudu, ale to nieważne. Już jestem, więc możesz spływać. - W tej sytuacji nawet mi to przez myśl nie przeszło. Harry zamarł z na wpół zsuniętą z ramion puchową kurtką. - O czym ty mówisz? - Jestem przekonany, że pan Crowther nie miałby nic przeciwko temu, gdybyś poszedł prosto do szpitala. Harry włożył kurtkę z powrotem, podszedł do lady, pochylił się i zajrzał prosto w pulchną, skrzywioną twarz Shafiqa. - Czyżbyś wąchał płyn odmrażający, Shafiq? O czym ty, u diabła, mówisz? - Przepraszam cię, Harry, nie wyrażam się jasno. Muszę jednak przyznać, że byłem zdumiony, a nawet doznałem szoku. Nigdy nie przypuszczałem, że masz syna. - Syna? - Teraz przyszła kolej na Harry’ego. W zdumieniu zmarszczył czoło. - Tak. Dzwonili jakieś dwadzieścia minut temu. Twój syn leży w Państwowym Szpitalu Neurologicznym. Zapisałem numer pokoju. Śpiew ptaków i zapach świeżej farby napłynęły przez okno zasłonięte ażurowymi
firankami, kiedy oddech Harry’ego wrócił do normy. Kątem oka dostrzegł porozrzucane części garderoby; ich szlak ciągnął się od drzwi do łóżka, na którym leżeli. W umyśle Harry’ego chaotyczne zrzucanie ubrań zdążyło się już zamienić w rozkoszne wspomnienie, chociaż nie tak rozkoszne jak to, co nastąpiło później. Ani tak upajająco kuszące jak przyjemności, które jeszcze mogły go czekać. Leżała na boku, odwrócona do niego plecami. Czyżby już się wstydziła? Czyżby teraz, kiedy uniesienie minęło, żałowała pragnienia, któremu uległa? Harry powoli przesunął palcami po tych plecach, zaryzykował objęcie dłonią pośladków i wsunięcie jej między nogi. Gardłowy chichot, którym zareagowała, powiedział mu, że wstyd i żal nie stanowią dla niej problemu. Z pewnością też nie będą problemem dla niego. - Zrób mi to jeszcze raz, Harry - mruknęła, rozchylając uda. - Na pewno tego chcesz? - Czy mój mąż nie powiedział ci, żebyś robił wszystko, o co poproszę? - Owszem, pani Venning - przytaknął. - No to na co czekasz? - Pieszczoty Harry’ego sprawiały, że oddychała coraz szybciej. - Jeden raz to za mało, żeby należycie załatwić sprawę. - A ile razy wystarczy? - Powiem ci później - odparła, a z jej ust wydarł się jęk. - Znacznie później. - Ja nie mam syna, Shafiq. Córki też nie. W ogóle nie mam dzieci. Jestem ostatnim z rodu Barnettów. Chingachgook bez Unkasa. Koniec trasy. Ślepy zaułek. Rozumiesz? - Skoro tak mówisz, Harry. - Tak właśnie mówię. Ten gość, który do ciebie dzwonił... - A wiesz, że to mogła być kobieta? Jeden z tych dziwnych głosów, których nie sposób zidentyfikować. - Wszystko jedno. Ten ktoś się pomylił. W tym szpitalu leży syn jakiegoś innego biednego frajera, - Ale ten ktoś znał twoje nazwisko: Harry Barnett. - Musi być kilkudziesięciu albo nawet kilkuset Harry Barnettów. - Tylko jeden z nich pracuje tutaj. - Bardzo zabawne. A teraz spływaj, co? Jestem zajęty. - Wskazał głową na podwórze, gdzie niemal jednocześnie zatrzymały się trzy samochody. - Dobra, skoro jesteś tego pewien. - Jestem pewien. Shafiq przez chwilę gładził wąsy, potem westchnął bez żadnego wyraźnego powodu, wreszcie opuścił stację. Harry powitał z ulgą odejście kolegi, miał bowiem
nadzieję, że pomoże mu to odegnać dziwnie niepokojącą myśl, iż może mieć syna. Cóż, wziąwszy pod uwagę tryb życia, jaki prowadził, trudno było mieć w tej sprawie taką niezachwianą pewność, z jaką zapewniał Shafiqa, że zaszła pomyłka. Tak, było to trudne, jeśli nie niemożliwe. Z drugiej strony, ostatnie dziesięć czy dwanaście lat w znacznej mierze upłynęło Harry’emu w celibacie, chociaż okres ten obejmował jego jedyne doświadczenie życia małżeńskiego. A zatem ewentualne ojcostwo musiało być sprawą tak odległej przeszłości, że jeżeli kiedykolwiek miało go dopaść, stałoby się to już dawno. Istniał oczywiście prosty sposób, aby się upewnić: zadzwonić do szpitala i uzyskać potwierdzenie, że pacjent w pokoju E 318 w żadnym wypadku nie jest jego synem. Harry nie potrafiłby wyjaśnić nawet samemu sobie własnego oporu przed wykonaniem tego prostego kroku. W końcu jednak irytacja wywołana niemożnością wymazania całego incydentu z pamięci wzięła górę nad oporem. W przerwie między klientami Harry podniósł słuchawkę i wystukał numer. - Państwowy Szpital Neurologiczny. - Otrzymałem informację, że w pokoju E 318 w waszym szpitalu leży mój bliski krewny, ale sądzę, że zaszła jakaś pomyłka. Czy mogłaby mi pani podać nazwisko tego pacjenta? - Proszę poczekać. - Nastąpiła chwila ciszy, a potem głos się odezwał: - Powiedział pan pokój E 318? - Tak. - Pacjent nazywa się Venning. David John Venning. - Jeden raz nigdy nie wystarczy - powiedziała Iris Venning. Okazało się, że miała rację. Małżeństwo z Claude’em musiało być jeszcze bardziej wyzute z namiętności, niż podejrzewał Harry, bo od dawna dojrzewające w Iris pragnienie fizycznego spełnienia rozkwitło tego popołudnia w rękach Harry’ego niczym egzotyczny kwiat, którego płatki okazały się równie ciepłe i soczyste, jak aromat. Już później Harry uznał, że tym, co dodatkowo wzmogło ich zapamiętanie, była świadomość ulotności całej przygody. Claude pracował w Radzie Miejskiej w Swindon i był przełożonym Harry’ego od trzech lat. W ciągu tego czasu Harry widział Iris zaledwie kilka razy, przelotnie i zazwyczaj kiedy był pod muchą na jakimś spotkaniu towarzyskim. Możliwe jednak, że już wówczas spojrzenia, jakie jej posyłał, zasygnalizowały Iris, że znalazła obiekt swoich poszukiwań. Możliwe, że to nie Claude, ale ona wpadła na pomysł, by Harry wziął tydzień urlopu i odmalował im dom, korzystając ze słonecznych dni w lipcu 1960 roku. W tym czasie Claude pracował już od dwóch miesięcy na lepszym stanowisku w Radzie Miejskiej w
Manchesterze, a jego związki ze Swindon ograniczały się do posiadania domu, którego sprzedaż napotykała trudności, oraz żony, która nie chciała wyjechać, dopóki dom nie zostanie sprzedany. Nowa warstwa farby stanowiła zabieg wart wypróbowania. Poza tym Harry był znacznie tańszy niż jakikolwiek zawodowy malarz, co przemawiało do oszczędnej natury Claude’a. Jego żona kierowała się zupełnie innymi względami, o czym Harry miał się wkrótce z rozkoszą przekonać. Zgłębiał tę kwestię jeszcze kilkakrotnie, nawet po odnowieniu domu. Lato dobiegało końca, kupiec na dom wciąż się nie pojawiał, biedny stary Claude spędzał samotnie sześć nocy w tygodniu w swoim tanim mieszkanku w Manchesterze, podczas gdy Harry i urocza Iris... Idylle jednak zawsze się kończą, a najlepiej, jeśli dzieje się to, tak jak było w tym wypadku - jeszcze zanim stracą smak. We wrześniu dom został sprzedany, a pod koniec miesiąca Iris dołączyła do męża w Manchesterze. Prawdopodobnie zarówno ona, jak i Harry z ulgą powitali taki obrót sprawy. Było to zamknięcie pewnego rozdziału w ich życiu, który okazał się tak zadowalający właśnie z powodu swej krótkotrwałości. Pożegnali się na dobre, w obu znaczeniach tego słowa. Przyjemność bez zobowiązań. Wspomnienie bez przykrych przypomnień. Czasami, kiedy Harry zaczynał się użalać nad sobą albo właśnie dostał kosza od jednej z wielu dziewczyn, na których jego wypraktykowane odżywki nie zrobiły wrażenia, wracał pamięcią do cudownego w swojej prostocie podboju Iris Venning. Umysł Harry’ego wypełniały obrazy i doznania: zarumieniona twarz Iris z zamkniętymi oczyma i półotwartymi ustami, odbita w lustrze nad kominkiem, kiedy świętowali niemal gimnastyczne zespolenie na sofie; podniecający szelest nylonu, kiedy zsuwał czarne pończochy z miękkich białych ud; chłodna pełnia piersi i pośladków, płynna gwałtowność, z jaką się złączyli, a przede wszystkim gorliwość Iris, powiększona w wyobraźni Harry’ego do takiego stopnia, że zdawała się przyćmiewać jego własną; tak, gorliwość Iris i radość, jaką on sam odczuwał. W miarę upływu lat i kolejnych doświadczeń erotycznych wspomnienia usunęły się w dalsze zakamarki pamięci Harry’ego, skąd wydobywał je rzadko albo wcale. Zamglony obraz ciała Iris, rozmyty wizerunek jej twarzy, imię podszepnięte jakby przez ducha. Tylko tyle. Z czasem nawet to musiało zniknąć. Dlaczego miałoby być inaczej, skoro według wszelkiego prawdopodobieństwa już nigdy nie mieli się spotkać? Tak podpowiadał zdrowy rozsądek. Aż do momentu, kiedy odmeldował się Crowtherowi na koniec zmiany, Harry zamierzał wrócić Scrubs Lane do Kensal Green i znaleźć się w Stonemasons’ jeszcze przed zamknięciem pubu. To właśnie nakazywał zdrowy rozsądek. Ponieważ jednak ciekawość i tajemne wspomnienie wzięły górę, Harry ruszył w stronę stacji metra
White City. Stamtąd pojechał linią Central do Holborn, skąd ruszył przez Bloomsbury, zatłoczoną w godzinie szczytu, do skupiska szpitali w okolicy Great Ormond i Queen Square. Państwowy Szpital Neurologiczny mieścił się w okazałej starej budowli w stylu edwardiańskim, pełnej marmurowych filarów, wysokich sklepień i długich, rozbrzmiewających echem korytarzy. W dużej nowoczesnej przybudówce, przypominającej nową skorupę starego ślimaka, dominowało - jakby dla kontrastu - jaskrawe światło i kliniczna sterylność. Harry skierował się właśnie do nowoczesnej części szpitala. Zdał się na znaki i strzałki, jako że nie zamierzał zasięgać informacji u pielęgniarek czy recepcjonistek. Ostatecznie powód jego wizyty w szpitalu budził sporo wątpliwości, nawet, a może zwłaszcza, w samym Harrym. Znaki były jednak czytelne, a nikt nie interesował się samotną, zgnębioną postacią. Dlatego Harry bez przeszkód wszedł na trzecie piętro, minął pustą recepcję i dotarł do końca krótkiego korytarza z brudnym oknem, z którego - ponad bezładnym krajobrazem dachów - rozciągał się widok na poplamiony zmierzchem bok British Museum. Na drzwiach pokoju E 318, na poziomie oczu, znajdowała się tabliczka: David Venning. A zatem pomyłka nie wchodziła w grę. Mimo to Harry nie tracił nadziei, iż pacjent okaże się kimś obcym. Ale ta nadzieja mogła przecież być płonna. Pchnął drzwi i wszedł do małego, lecz wygodnie urządzonego pokoju. Jasne drewno, dywan w pastelowym kolorze i duże okno z zasłoną w kwiaty stwarzały tak swobodną, sympatyczną i normalną atmosferę, jak to tylko możliwe. Jednak wszelka normalność kończyła się na łóżku. Leżał na nim młody, ciemnowłosy mężczyzna, z głową na samym środku poduszki i rękami ułożonymi pod jednakowym kątem na kołdrze. Harry nie słyszał żadnego odgłosu wydawanego przez chorego, ale w pokoju rozlegało się miarowe, mechaniczne oddychanie. Na niskim stoliku obok łóżka stał respirator wyposażony w swego rodzaju miechy, połączone żeberkową plastikową rurką z zaworem na gardle pacjenta, któremu wykonano tracheotomię. Nawet skąpa wiedza medyczna Harry’ego wystarczyła, żeby się zorientować, iż bez tego urządzenia pacjent by umarł. Nie wyglądało to dobrze. Owszem, spokojnie, niemal pogodnie, ale na pewno nie dobrze. Chociaż widok pozornie sprawnego i zdrowego młodego człowieka, leżącego nieruchomo i w sztuczny sposób podtrzymywanego przy życiu, wzbudzał smutek, to Harry nie czuł się bezpośrednio związany z tą sytuacją. To nie była jego sprawa, zwłaszcza że on, Harry, z pewnością nie był ojcem Davida Venninga. Ale czy na pewno? - Data urodzenia - mruknął pod nosem, podszedł do łóżka i zdjął z poręczy bloczek pełen kartek. - To wyjaśni sprawę. - Faktycznie, sprawa się wyjaśniła, chociaż nie w taki sposób, jakby Harry sobie życzył. „David John Venning, ur.
10.05.61.” - Szlag by to trafił! - Pacjent urodził się wiosną, a dawno zapomniany romans Harry’ego z Iris Venning miał miejsce latem poprzedniego roku.
II Wychodząc ze szpitala, Harry już właściwie nie wątpił, że pogrążony w śpiączce pacjent z pokoju E 318 jest jego synem. Przekonała go o tym nie tylko zbieżność dat i nazwisk. Nie był istotny fakt, że oprawiona w ramkę fotografia z ceremonii rozdania dyplomów przedstawiała oprócz Davida Venninga także dumnych rodziców: starsze wersje Claude’a, u którego Harry pracował, oraz Iris, przez którą został uwiedziony trzydzieści cztery lata temu. Istniała w końcu możliwość, że chłopiec został poczęty podczas jednego z weekendów, które Claude spędzał w domu, a nie w ciągu tego czasu, kiedy przebywał w Manchesterze. Było to możliwe, choć mało prawdopodobne, zwłaszcza wobec opinii Harry’ego na temat możliwości seksualnych Claude’a w porównaniu z jego własnymi. Sedno sprawy leżało jednak gdzie indziej. Tym, co przekonało Harry’ego ponad wszelką wątpliwość, była rozmowa telefoniczna. Ktoś wiedział, że Harry jest ojcem Davida, i uznał, że powinien on się dowiedzieć o jego stanie, który, jak ostrożnie przyznała przełożona pielęgniarek, był poważny, jeśli nie krytyczny. David Venning przebywał w szpitalu od blisko miesiąca i przez cały czas pozostawał w stanie głębokiej śpiączki. Co się tyczy rokowań na powrót do zdrowia, przełożona uchyliła się od odpowiedzi; najwyraźniej podejrzliwie odniosła się do oświadczenia Harry’ego, że jest starym przyjacielem rodziny, który stracił z nią kontakt. Jeżeli nie zna adresu czy numeru telefonu krewnych, ona nie potrafi mu ich podać. Harry dowiedział się jednak czegoś z tej rozmowy. Matka Davida nazywa się Iris Hewitt, a nie Venning. A zatem powtórnie wyszła za mąż po rozwodzie lub okresie wdowieństwa. Cóż, fotografia przy łóżku została przypuszczalnie zrobiona ponad dziesięć lat temu. Nie ma się czemu dziwić. Biedny, stary Claude pewnie nie żyje. Przełożona pielęgniarek okazała się równie powściągliwa w udzielaniu informacji na temat choroby Dawida, ograniczając się do stwierdzenia, że śpiączka wystąpiła na tle cukrzycy. Wyglądało na to, że los okrutnie zadrwił z tego przystojnego młodego człowieka, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę doskonały stan zdrowia, jakim cieszył się jego cierpiący na nadwagę i wieczne kłopoty finansowe ojciec. Harry skrzywił się na widok swego odbicia w oknie, za którym zapadał zmrok. Nie prezentował się
dobrze. Sądząc po fotografii, Iris starzała się ze znacznie większym wdziękiem niż on, ale chyba należało się tego spodziewać. Bardziej uczynna okazała się młodsza pielęgniarka, która poinformowała Harry’ego, że pani Hewitt odwiedza syna każdego popołudnia, zazwyczaj między drugą a czwartą. Jeżeli Harry chce ją zobaczyć, powinien spróbować szczęścia w tych godzinach. Właśnie zasadność takiej próby stała się przedmiotem rozważań Harry’ego, kiedy zamawiał kolejne kufle w pobliskim pubie. Trzydzieści cztery lata temu pierzchnąłby od ojcostwa co sił w nogach. Teraz w zasadzie powinien zrobić to samo, ale ta spokojna, nieruchoma postać w łóżku wymykała się wszelkim zasadom. To był człowiek z krwi i kości, syn, którego Harry nigdy nie miał i nie znał. Aż do tej chwili. Nieustannie wracał myślami do tajemniczej rozmowy telefonicznej. Któż mógł dzwonić, jeśli nie Iris? Tylko ona mogła mieć pewność. To musiała być ona, a skoro tak, to telefon stanowił rodzaj wezwania, a może błagania o pomoc, o wsparcie. Iris musiała zadać sobie niemało trudu, żeby go odnaleźć, ale dlaczego w takim razie nie zostawiła nazwiska ani numeru telefonu? Po co ta anonimowość; przecież musiała wiedzieć, że Harry we wszystkim w lot się zorientuje? Istniał oczywiście tylko jeden sposób, żeby znaleźć odpowiedź na te pytania. Harry z pubu zadzwonił do Shafiqa i zapytał, czy kolega zgodziłby się zamienić z nim jutro na godziny pracy. Kiedy Shafiq domagał się wyjaśnienia powodu zamiany, Harry przyznał, że ma to związek z porą odwiedzin w szpitalu, po czym oznajmił, że kończą mu się monety i odwiesił słuchawkę, praktycznie wymuszając na koledze zgodę. Ponieważ zamiana zmuszała Harry’ego do stawienia się w pracy o nieznośnie wczesnej godzinie, ruszył prosto do domu, w nadziei że pani Tandy udała się już na spoczynek. Niestety, szczęście mu nie dopisało. Gospodyni krzątała się po domu, przygotowując sobie kakao i rozdrabniając sardynki, którymi zamierzała przywabić swego kota, Neptuna, z sąsiedniego dachu. Chociaż kakao nie było tym, o czym Harry marzył po czterech kuflach piwa, braku obiadu i nagłym odkryciu syna, właśnie tym napojem raczył się w ciasnej kuchni, podczas gdy pani Tandy stała w otwartych drzwiach na tyłach domu, przemawiając do Neptuna i unosząc zachęcająco miseczkę sardynek, a kot poruszał wąsami. - Sama nie wiem, dlaczego zawracam sobie głowę tym kotem - oznajmiła gospodyni. - Powodzi mu się lepiej niż większości dzieciaków z sąsiedztwa. Oczywiście Selvyn i ja nigdy nie zostaliśmy pobłogosławieni potomstwem. Cóż, gdyby tak się stało... Ale człowiek nigdy nie może mieć pewności, prawda? Harry zakrztusił się kakao, zdumiony raz jeszcze niezwykłą zdolnością pani
Tandy do wypowiadania kwestii związanych z tym, co za wszelką cenę próbował zachować dla siebie. - W jakiej sprawie, pani Tandy? - Co może wyrosnąć z dzieci. Przypuszczam, że równie często są dla rodziców radością, jak przekleństwem. - Cóż, nie mogę się wypowiadać w tej materii. - Nie. - Pani Tandy utkwiła w Harrym świdrujące spojrzenie. - Chyba nie.
III We wtorki pani Tandy grywała w scrabble, co Harry’emu było bardzo na rękę, ponieważ nie zauważony przez nikogo mógł wrócić z Mitre Bridge, wykąpać się, ogolić i przebrać przed wyprawą do szpitala. Takie odświeżanie się w środku dnia wydałoby się pani Tandy bardzo podejrzane, podobnie jak wymuszona okolicznościami abstynencja, która bardzo irytowała Harry’ego. Rozzłoszczony szedł w kierunku Bloomsbury. Sześć razy okrążył Russell Square, wielokrotnie sięgając do paczki papierosów Karelia Sertika. Postanowił, że później wstąpi do sklepu przy Charing Cross Road, żeby zaopatrzyć się w zapas tego rzadkiego greckiego gatunku, w którym zasmakował podczas kilkuletniego pobytu na Rodos. Wątpił jednak, czy będzie pamiętał o tak banalnym sprawunku w obliczu wszystkiego, czemu wkrótce postanowił stawić czoło. Do szpitala dotarł kilka minut przed trzecią. Tym razem stanowisko pielęgniarek na trzecim piętrze było obsadzone, ale na szczęście nie przez żadną z tych, z którymi Harry rozmawiał wczoraj. - Czy można odwiedzić Davida Venninga? - Cóż... Tak się składa, że ktoś już u niego jest. - Jego matka? - Tak. - Proszę się nie martwić. Dobrze się znamy. Harry ruszył dalej korytarzem. Drzwi do pokoju E 318 zastał uchylone; plama złotego słońca przelewała się przez próg. Zatrzymał się na samym jej skraju, kiedy usłyszał głos. Iris Venning czytała. - „Wydaje się, że kosmologowie złożyli śluby milczenia w tej tak niewygodnej sprawie. Jakim cudem wszechświat może zawierać gwiazdy liczące nawet szesnaście miliardów lat, jeśli według Hubble’a określa się wiek wszechświata na nie więcej niż osiem miliardów? Najwyraźniej nie istnieje prosta odpowiedź, ale naukowcy zwykle nie mają zwyczaju uchylać się przed trudnymi pytaniami”. Głos Iris ani trochę się nie zmienił. Słuchając go, Harry mógł sobie niemal
wyobrazić, że gdyby wszedł do pokoju, ujrzałby ją taką, jaką widział po raz ostatni: rudowłosą kobietę o błyszczących oczach, krągłej figurze i ponętnych ustach, które układały się w kuszący uśmiech albo wydawały zmysłowy śmiech. Jednak fotografia przygotowała Harry’ego na to, co faktycznie miał zobaczyć: kobietę w średnim wieku o przyprószonych siwizną, dla wygody krótko obciętych włosach, przygaszonych, niepewnych oczach, pomarszczonej, niespokojnej twarzy, uśmiechu... Ale przecież nie będzie się uśmiechała, prawda? Sytuacja nie skłaniała do śmiechu. - „Sposób, w jaki rozwiążą kwadraturę tego koła, może zadecydować o przyszłości astrofizyki. Wielki Wybuch może się okazać Wielką Blagą. Nie jest wykluczone, że nagle wypłynie kwestia jakże ośmieszonej stałej kosmologicznej. Niektórzy mogą uznać to za ostatnią deskę ratunku. To, czego naprawdę potrzeba...” Kiedy Harry stanął w drzwiach, Iris natychmiast przerwała czytanie. Patrzyli na siebie z odległości dwunastu stóp oraz wielu, wielu lat, które upłynęły. Na twarzy Iris rozpoznanie walczyło z niedowierzaniem. Powoli zdjęła okulary, odłożyła czasopismo, które czytała, i utkwiła wzrok w Harrym, jakby nie mogła uwierzyć, że to naprawdę on. Czyżby tak bardzo się zmienił? A może Iris sądziła, że on zlekceważy jej telefon? - Przepraszam... - zaczęła. - Kim... - Zmarszczyła czoło, wstała z krzesła i obeszła łóżko, żeby lepiej się Harry’emu przyjrzeć. - Czy my się znamy? - To ja - odparł Harry, żałując w duchu, że nie potrafił wymyślić mniej idiotycznej odżywki. - Harry? - Oczy Iris zwęziły się w szparki. Zbliżyła się o krok. - To niemożliwe. Harry wzruszył ramionami i uśmiechnął się przepraszająco. - Przypuszczam, że takie są skutki odpuszczania sobie. Iris nie odpowiedziała, tylko zamrugała szybko oczyma, ale nie odwróciła wzroku. Sięgnęła za siebie i oparła się o poręcz łóżka. - Jak ci się powodzi, Iris? - Co... Co ty tutaj robisz? - Otrzymałem od ciebie wiadomość. - Jaką wiadomość? - O Davidzie. O... naszym synu. Iris pobladła. Obrączka brzęknęła o metalową poręcz łóżka. Kobieta drżała, jakby szok powoli przeradzał się w lęk. - Byłem tu wczoraj. Nie chcieli mi zbyt wiele powiedzieć. - To byłeś ty? - Ach, więc wspomnieli ci o mojej wizycie. W takim razie musiałaś się domyślić, że to byłem ja. - Domyślić się? Miałam się domyślić, że to byłeś ty? Oczywiście, że się nie
domyśliłam. Nigdy bym... - Słuchaj, może usiądziemy? Harry wszedł niepewnie do pokoju i w tej samej chwili Iris wyminęła go z lewej strony i zamknęła drzwi. Kiedy znalazła się bliżej, usłyszał, jak krótki jest jej oddech, wyczuł chaos panujący w jej umyśle. Nic z tego nie rozumiał. Reakcja Iris nie miała sensu. - Pozwól, że ci wyjaśnię - rzekła powoli. - Twierdzisz, że otrzymałeś jakąś wiadomość... na temat Davida? - Wczoraj zadzwoniłaś do stacji obsługi, gdzie pracuję. Tuż przed moim przyjściem do pracy. - I co powiedziałam? - Że mój... syn... jest tutaj. - Twój syn?! - David. - On nie jest twoim synem. - Ale w ukradkowym spojrzeniu, jakie Iris posłała w stronę łóżka, było coś fałszywego, niepewnego. - Daj spokój, Iris. Maj sześćdziesiątego pierwszego. Potrafię dodawać. - A jednak się pomyliłeś. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę powiedzieć, że David nie jest twoim synem. Chcę powiedzieć, że do ciebie nie dzwoniłam. Chcę też powiedzieć, że masz natychmiast opuścić ten pokój. - Co takiego? - Mój syn jest ciężko chory, a ja bardzo się o niego martwię. Ostatnią rzeczą, jakiej mi potrzeba, jest pojawienie się człowieka, którego prawie nie znam, zjawy z zamierzchłej przeszłości powołującej się na pokrewieństwo, które istnieje wyłącznie w jej wyobraźni. - Iris, na miłość boską... - Musiała dostrzec zdumienie w oczach Harry’ego, podobnie jak on zauważył determinację w jej wzroku. A zatem wiadomość nie pochodziła od niej, ale sedno sprawy pozostawało prawdziwe. David jest jego synem, ale Iris nie zamierza się do niczego przyznawać. Harry to dla niej ktoś gorszy niż wróg i nawet mniej niż obcy. Właściwie rywal - lecz Iris widocznie ma pewność, że zdoła go pokonać. - A więc wyjdziesz? - Jeszcze nie... Iris otworzyła drzwi i sama wyszła na korytarz. - Chcę natychmiast rozmawiać z siostrą Kelly! - zawołała w stronę recepcji. - To pilne. - Naprawdę nie ma potrzeby...
- Racja - powiedziała Iris, patrząc Harry’emu prosto w oczy. - Nie potrzebowałeś tego robić. Skąd ci przyszedł do głowy ten pomysł, Harry? Czy przeczytałeś w gazecie artykuł o Davidzie i pomyślałeś, że może skapnie ci trochę forsy? - Forsy? - Wyglądasz tak, jakby ci się nie przelewało. Cóż, nie mogę powiedzieć, że mnie to dziwi, ale jeżeli sądzisz... - To nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. - Nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód, który mógłby cię skłonić do wypełznięcia z nory. - Zadzwoniłaś do mnie. - Nie. - W takim razie zrobił to ktoś inny. - Wątpię. Prawdę mówiąc... - W tym momencie do pokoju wkroczyła siostra Kelly, uosobienie nakrochmalonej kompetencji. - Dziękuję, że przyszłaś tak szybko, Rachel - powiedziała Iris. - Przypuszczam, że widziałaś wczoraj tego człowieka. - Owszem. - Nazywa się Harry Barnett. - Podał się za pani przyjaciela. - To żaden przyjaciel. Zakłóca też spokój mojemu synowi. Prosiłam go, żeby wyszedł, ale odmówił. - Nie odmówiłem - zaprotestował Harry. - Po prostu... - Chcę, żeby wyszedł, i nie życzę sobie, aby tu wracał. Czy wyrażam się jasno? - Tak jest, pani Hewitt. - Kelly posłała Harry’emu lodowate spojrzenie. - Nasz szpital posiada służbę porządkową, panie Barnett. - Czy mam kogoś wezwać? - Nie. - Wobec tego proszę tędy. - Iris, czy nie możemy po prostu... - podjął ostatnią próbę Harry. Ale nie, najwyraźniej nie mogli. Wzruszył ramionami z rezygnacją, wyminął kobiety i z godnością oddalił się korytarzem.
IV Piwo było kochanką, której nigdy nie przykrzyły się umizgi Harry’ego, przyjacielem, który nigdy go nie zawodził. Zamglone uczucie tumiwisizmu, które piwo pozwalało mu przywołać, towarzyszyło Harry’emu przez pozostałą część dnia i umacniało się wraz z każdym kolejnym pubem, który odwiedzał podczas zygzakowatej wędrówki do domu. W ostatnim porcie, do którego zawinął, nawet opory barmana przed obsłużeniem Harry’ego nie zbiły go z pantałyku. - Nie sądzisz, że masz już dość, bracie? - Och, mam dość wielu rzeczy, ale piwo do nich nie należy. „Nalej do kufelka, bo uciecha wielka...” To najprawdziwsza prawda, jaką w życiu słyszałem. - Nie przepadamy tu za poezją. - Nie? Cóż, widząc wnętrze tego przybytku, rozumiem, co masz na myśli. Mimo to kufel powinien poprawić nastrój. - Zgoda, ale tylko jeden. - Absolutnie, tylko jeden. Bóg mi świadkiem. Nazajutrz Harry żałował, że złamał przysięgę złożoną barmanowi. Obudził się późno, z ciężką głową, i odkrył, że nawet sączące się przez zasłony światło Foxglove Road może boleśnie razić człowieka, który bez umiaru wlewał w siebie wyroby kilku browarów. Powlókł się do maleńkiej kuchni, kaszląc przy pierwszym papierosie. Napełnił czajnik, zagotował wodę, wychylił pół kwarty londyńskiej wody z kranu, po czym wyruszył na poszukiwanie Świętego Graala w postaci czystego kubka na kawę. Zanim zrezygnował, zadzwonił telefon. - Halo? - wychrypiał Harry. - Harry? - Tak. Kto... - To była Iris. Harry zamilkł, nie dowierzając własnym uszom. - Czy... przeszkadzam ci? - Hm... - Harry wyłączył gaz. - Nie, naprawdę nie. - Chodzi o to, że... cóż... Przepraszam za to, co powiedziałam wczoraj, za to, jak
zareagowałam. To było... - ...zupełnie zrozumiałe. - Harry energicznie pomasował czoło wolną ręką. Słowa Iris niczego nie wyjaśniały. - Naprawdę. - Doznałam szoku, kiedy zobaczyłam cię po tylu latach. Tak, to był szok i... - Nie musisz się tłumaczyć. - Ależ muszę. Sądzę, że przynajmniej tyle jestem ci winna, skoro już wiesz o Davidzie. Czy moglibyśmy się spotkać i porozmawiać? - Naturalnie. Czemu nie? Chcę powiedzieć... - Chcesz powiedzieć, że to właśnie zamierzałeś zrobić wczoraj, a ja ci przeszkodziłam? Masz całkowitą rację. Mogę cię tylko przeprosić. Pewnie się zastanawiasz, co skłoniło mnie do zmiany zdania. - Przypuszczam, że oboje po prostu przespaliśmy się z tą sprawą. - Harry wcale nie miał pewności, czy pijackie odurzenie, z którego dopiero wychodził, można nazwać snem. - Właśnie. W każdym razie proponuję, żebyśmy się spotkali gdzieś poza szpitalem. Czasami po odwiedzinach u Davida wstępuję na herbatę do hotelu Russell. Znasz go? - Tak. - Oczywiście, że znał. Ten budynek o ścianach wykładanych terakotą mijał wczoraj podczas okrążeń Russell Square. Przypomniał sobie teraz, że - zgodnie z przewidywaniami - zapomniał się zaopatrzyć w greckie papierosy. - Spotkajmy się w holu o czwartej. - Zgoda. - Oznaczało to, że musi wcześnie wyjść z Mitre Bridge. Pomyślał, że może w ogóle postara się wykręcić od pracy chorobą. Czuł się tak fatalnie, że prawie nie musiałby kłamać, chociaż odkąd podniósł słuchawkę, jego stan uległ poprawie. - Będę tam. - Dobrze. No to... - Jeszcze jedno, Iris. - Umysł Harry’ego pracował coraz sprawniej, nawet bez pomocy kawy. - Rodziło się w nim podejrzenie, że ugodowy ton Iris może stanowić zapowiedź wyznania. - Jeżeli miałaś mój numer domowy przez cały czas, to dlaczego w poniedziałek dzwoniłaś do warsztatu? - Nie dzwoniłam do ciebie, Harry. Dziś rano zatelefonowałam do Swindon, do twojej matki, która podała mi ten numer. Och, nie przejmuj się, nie powiedziałam jej, kim jestem. To nie ja dzwoniłam do ciebie do pracy. Później uświadomiłam sobie, jak głupio musiały zabrzmieć moje słowa o pieniądzach. Przecież nawet gdybyś przeczytał o Davidzie, nie skojarzyłbyś go ze mną, prawda? Ani ze sobą. - Kto w takim razie do mnie dzwonił? - Nie wiem. To dziwne, bo nikt oprócz mnie i Davida nie wie, Harry. - Nie wie, że jestem jego ojcem?
Zapadła długa cisza, ale Harry postanowił, że jej nie przerwie. - Otóż to - powiedziała w końcu Iris.
V Krawat obcierał szyję Harry’ego, a jego oczy ledwo dostrzegały elegancką boazerię. Wziął do ręki filiżankę herbaty, której nalała mu Iris, i oparł się na krześle. Czuł się dokładnie tak, jak wyglądał: nie na miejscu i skrępowany. Za to Iris Venning - albo Hewitt, jak starał się o niej myśleć - zdawała się doskonale pasować do zacisznej, przytulnej sali. Miała na sobie prostą w kroju suknię, która potwierdzała, że Iris zachowała dobrą figurę, za to nawet dwurzędowy blezer nie mógł ukryć brzucha, który Harry hodował od lata 1960 roku, okresu, do którego zarówno on, jak i Iris musieli wracać myślami, niezależnie od tego, jak usilnie próbowaliby tego unikać. Przecież wydarzenia tamtego odległego lata stanowiły jedyny powód, dla którego spotkali się w to zimowe popołudnie. Gdyby nie one, David John Venning nie przyszedłby na świat, a teraz nie leżałby w śpiączce o kilka ulic od nich. Czas potrafi się mścić równie dobrze od razu, jak i po upływie długich lat. - Czy jesteś chory na cukrzycę, Harry? - zapytała Iris, kiedy podziękował za cukier do herbaty. - Nie. - Myślałam, że chorujesz i David odziedziczył skłonność do cukrzycy po tobie. Rozwinęła się, kiedy był nastolatkiem. Och, bez trudu przyzwyczaił się do zastrzyków i diety. W ogóle się nie skarżył. Był to po prostu problem do rozwiązania, a David zawsze miał do tego dryg. Ale tym razem... - Jak do tego doszło? Mam na myśli śpiączkę. - Nie wiem, zupełnie tego nie rozumiem. Był sam w pokoju hotelowym na lotnisku Heathrow. Spędził tam noc przed powrotem do Ameryki, gdzie mieszka i pracuje od, zaraz, ilu to już, dziewięciu lat. Jest matematykiem, Harry, bardzo zdolnym matematykiem. Nie mam pojęcia o tym, nad czym myśli i pracuje. Przypuszczam, że ty też nie. - Bardzo zdolnym matematykiem? - Tak. Zadziwiające, prawda? W wieku, kiedy ty nadal czytałeś „Beano”, David połykał „Principia” Newtona. Poza tym robił różne rzeczy. Tekturowe
dwunastościany, hiperkostki, Bóg wie co jeszcze. Był prawdziwym cudownym dzieckiem. Zdał z wyróżnieniem egzamin z matematyki w Cambridge. Doktoryzował się w wieku dwudziestu trzech lat. Byliśmy z niego tacy dumni. - Ty i Claude? - Tak. Claude zmarł w tym samym roku, kiedy David poleciał do Kalifornii na studia doktoranckie na uniwersytecie w Los Angeles. Właśnie tam poznał swoją żonę. - A więc jest żonaty. Mają... - Nie, nie mają dzieci. David i Hope są rozwiedzeni. Może o niej słyszałeś. Powtórnie wyszła za mąż, za tego gwiazdora filmowego, Steve’a Brancastera. - Nie, chyba nie słyszałem. - Nieważne. Bardzo dobrze, że David się jej pozbył. Hope tylko mu stała na drodze. - Do czego? - Do sukcesów naukowych. Zawsze chciała, żeby znalazł intratniejsze zajęcie. W końcu postawiła na swoim, kiedy David dostał pracę w Globescope. Globescope to międzynarodowa korporacja zajmująca się prognozowaniem ekonomicznym, z siedzibą w Waszyngtonie. David pracował tam aż do zeszłej wiosny, ale chyba nie wkładał w to serca. Kiedy odwiedził nas w ubiegłym miesiącu, był pełen entuzjazmu dla pewnego nowego projektu o czysto naukowym charakterze. - „Nas” to znaczy ciebie i twojego nowego męża? - Tak. Ken grywał w golfa z Claude’em. Był dla mnie bardzo dobry po jego śmierci. Pobraliśmy się pięć lat temu. Ken prowadzi przedsiębiorstwo inżynieryjne w Stockport. - Czy to znaczy, że nadal mieszkasz w Manchesterze? - Dokładnie rzecz biorąc, w Wilmslow, ale odkąd David zapadł w śpiączkę, przeniosłam się do mojej siostry do Chorleywood. Czyli wracamy do punktu wyjścia, prawda? David przyleciał do kraju, żeby zainteresować wpływowych ludzi swoim projektem. Zdołał już zebrać spore fundusze w Ameryce i był przekonany, że uda mu się zamierzenie zrealizować: powołanie specjalistycznego instytutu badania matematyki wyższych wymiarów. Nie pytaj mnie, co to jest, bo nigdy tego nie rozumiałam. David kipiał entuzjazmem, wprost nie mógł się doczekać, kiedy rozpocznie pracę. Właśnie dlatego podejrzenia próby samobójczej są całkowicie... - Iris pochwyciła zdumiony wzrok Harry’ego. - Przepraszam. Być może powinnam lepiej ci wszystko wyjaśnić. Ale nie jest łatwo wyjaśniać takie sprawy komuś, kogo nigdy nie spodziewałam się... Komuś, kto nigdy... - Kto w ogóle nie wiedział, że ma syna, Iris. Pamiętaj, że nie miałem o tym pojęcia. - A czy robiłoby ci różnicę, gdybyś wiedział? Czy wspierałbyś mnie, gdybym
wróciła do Swindon po kilku miesiącach i oznajmiła, że urodzę twoje dziecko? Nie sądzę, Harry, a ty? Harry powoli pokręcił głową, ulegając sile wspomnień i sugestiom Iris. - Nie, przypuszczam, że Claude był dla niego lepszym ojcem. Ale powiedziałaś dziś rano, że David o mnie wie. - Powiedziałam mu po śmierci Claude’a, bo uznałam, że ma prawo wiedzieć. Jednak Davida mało to obeszło. Matematyka zawsze znaczyła dla niego więcej niż ludzkie słabości; To zresztą kolejny powód, dla którego samobójstwo nigdy nie przyszłoby mu do głowy. - Dlaczego uważają, że tak właśnie było? - Ponieważ śpiączka została spowodowana przedawkowaniem insuliny. Była to zbyt duża dawka, by David mógł ją zażyć przypadkowo. Gdyby pokojówka go nie znalazła, na pewno by umarł. W tej sytuacji... - Iris westchnęła. - Lekarze sądzą, że on nie wyzdrowieje, Harry. Nie sądzą, by kiedykolwiek się obudził. Co za ironia! Niewykluczone, że wiadomość dla Harry’ego przekazał bezcielesny głos losu. Harry dowiedział o tym, że ma syna, kiedy już nie mógł się o niego upomnieć. - Nie ma żadnej nadziei? - Patrząc realistycznie, niewiele. W każdym razie takiego zdania są lekarze. Oczywiście, cuda się zdarzają, ale szanse na całkowite wyzdrowienie są praktycznie równe zeru. Nawet gdyby David obudził się ze śpiączki, pozostałoby mu trwałe uszkodzenie mózgu. Czy możesz sobie wyobrazić, co by to oznaczało dla zdolnego matematyka? - Nie, prawdę mówiąc, nie mogę. - Lekarze zasugerowali, żeby odłączyć Davida od aparatury podtrzymującej życie. - Iris spojrzała Harry’emu prosto w oczy. - Chcą, żebym pozwoliła mu umrzeć. - Rozumiem. - Naprawdę? Czy naprawdę rozumiesz, w jakiej to mnie stawia sytuacji? - Przypuszczam, że czujesz się rozdarta. - Owszem. Jestem w istocie rozdarta na dwoje. - Iris odwróciła wzrok, a Harry odczuł pokusę, by wziąć ją za rękę, udzielić jej odrobiny fizycznego wsparcia, ponieważ słowa nie załatwiały sprawy. Jednak za życia Davida Venninga ani razu się nie dotknęli. Być może już nigdy nie mieli się dotknąć. - Czasami żałuję... - Nie mów tego. - Przepraszam - powiedziała szybko, podnosząc wzrok na Harry’ego. - To nie jest twój problem. - Nie? - Zdecydowanie nie. Ken i ja...
- Co, zdaniem Kena, powinnaś zrobić? Iris ściągnęła usta, a na jej twarzy pojawił się wyraz smutku. Harry domyślił się, za jakim rozwiązaniem optuje Ken. Uznał, że to chyba jednak Iris dzwoniła do warsztatu, aby przyjąć jego, Harry’ego, pomoc, nie musząc o nią prosić. - Według mnie, nie powinnaś dać się namówić na nic, czego mogłabyś później żałować. - Jakie to rozsądne z twojej strony, Harry. - Ktokolwiek zostawił dla mnie tamtą wiadomość, najwyraźniej uważał... - To nie byłam ja. - Wobec tego kto? - Po prostu nie wiem. Jestem prawie pewna, że David zachował w tajemnicy to, co mu powiedziałam. - Mógł się zwierzyć żonie. - Nie mówiłbyś tak, gdybyś ją znał. - Albo bliskiemu przyjacielowi. - Nie. Kiedy postanowiłam mu o tobie powiedzieć, byłam bardzo zdenerwowana i przejęta, ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Dał mi jasno do zrozumienia, że ta sprawa nie ma dla niego najmniejszego znaczenia. - Nie możesz być tego pewna. - Nie? A czy on cię odszukał, Harry? - Mógłby napotkać pewne trudności. Mieszkałem za granicą. - Prawda, na Rodos. - Twarz Iris stężała. - Czytałam o tobie w gazetach. To było sześć lat temu, tak? Jakaś sprawa z dziewczyną, która zaginęła podczas wycieczki. Z uczuciem pełnej znużenia rezygnacji Harry stawił czoło chwili, o której wiedział, że musi nadejść. Przysłowiowy trup w szafie, który, co prawda, nie był trupem, znów się pojawił. - Mniej więcej. Ale prasa, jak zwykle, bardziej rozdmuchała samą tajemnicę zniknięcia dziewczyny niż rozwiązanie zagadki. - Cóż, nie sądzę, żeby ta historia dostała się na łamy prasy amerykańskiej, a ja nie posyłałam Davidowi żadnych wycinków. Można więc przypuszczać, że żył w stanie błogiej nieświadomości, jeśli chodzi o twój flirt ze sławą. - Iris, nie masz pojęcia... - A właściwie jak trafiłeś na Rodos? Zawsze wyobrażałam sobie, że dokonasz żywota jako urzędnik Rady Miejskiej. - Odszedłem stamtąd pięć lat po twoim wyjeździe do Manchesteru. Otworzyłem salon samochodowy przy Marlborough Road razem z dawnym kumplem z wojska, Barrym Chipchase’em. No cóż, zbankrutowaliśmy. - Harry postanowił nie wspominać o zdradzie wspólnika, bo obawiał się, że Iris mu nie uwierzy. - Potem
pracowałem w firmie, która specjalizowała się w elektronice okrętowej. To było w Weymouth. Ten rozdział trwał trzy lata. - To sformułowanie stanowiło kolejny triumf powściągliwości języka. Harry nie sądził, by Iris miała ochotę usłyszeć o tym, że został niesłusznie oskarżony o defraudację. - Mniej więcej w tym samym czasie pewien przyjaciel zaproponował mi zaopiekowanie się jego willą na Rodos, więc... - Mówisz o niesławnej pamięci ministrze Alanie Dysarcie? - Tak, ale wtedy nie był jeszcze ministrem ani nie zdążył okryć się niesławą. - W jaki sposób go poznałeś? - Podczas studiów pracował u Barry’ego i u mnie. - Harry poprawił się niezgrabnie na krześle. - Słuchaj, dokąd nas to wszystko prowadzi? - Do teraźniejszości, Harry, do twojej teraźniejszości. - Mieszkam w Kensal Green, przy Foxglove Road 78. Mam mieszkanie na pierwszym piętrze. Pode mną mieszka gospodyni ze swoim kotem. Opłacam czynsz z pracy na pół etatu w pobliskim warsztacie samochodowym. Jakoś wiążę koniec z końcem. Żyję z dnia na dzień. Co jeszcze chciałabyś wiedzieć? - Nigdy się nie ożeniłeś? - Skoro już o to pytasz, owszem. Kilka lat temu. - Ale nie mieszkacie razem? - Przeniosła się do Newcastle, żeby znaleźć pracę. Ma tam kuzyna, który jest radcą prawnym. Zatrudnił ją jako sekretarkę. - Ostrożność nakazała Harry’emu zatai: fakt, że ożenił się z Zohrą po to, żeby nie deportowali jej na Sri Lankę. Był to w istocie akt czystej bezinteresowności, ale Harry wątpił, czy tak właśnie odbierze to Iris. - To tyle, jeśli chodzi o mnie. A co się działo z tobą i Davidem? Iris upiła łyk herbaty, najwyraźniej grając na zwłokę. - Musisz coś zrozumieć, Harry. Trudno mi o tym mówić. To, co zdarzyło się między nami trzydzieści cztery lata temu, wynikało z... niskich pobudek. - Co masz na myśli? - Claude i ja od dłuższego czasu pragnęliśmy mieć dziecko. Staraliśmy się, jednak bez skutku. Bardzo chciałam urodzić. Claude był dobrym człowiekiem, kochałam go, ale... - Nie mogłaś zajść z nim w ciążę? - Właśnie. Podczas gdy... - ...ze mną mogłaś. - To brzmi okropnie, prawda? Obrzydliwe wyrachowanie. - Sądziłem, że dobrze się bawimy. Zwykła rozrywka bez żadnych konsekwencji. - Owszem, zwykła, ale z konsekwencjami. - A zatem fakt, że zaszłaś ze mną w ciążę, nie wywołał szoku, ale stanowił owocny rezultat podjętych działań. Czy powiedziałaś o tym Davidowi?
- Tak. Właśnie dlatego nigdy nie próbowałby cię odnaleźć. - Wielkie dzięki - rzekł Harry, pozwalając, by jego gorycz doszła do głosu. - Dziękuję ci, że dałaś mojemu synowi do zrozumienia, iż byłem tylko narzędziem, środkiem do celu. - David jest twoim synem wyłącznie w sensie biologicznym. - Iris odrzuciła głowę do tyłu, jak gdyby gdzieś wysoko szukała zarówno spokoju, jak i potwierdzenia swej logiki. - Nie zabronię ci go odwiedzać, Harry. Mogłabym to zrobić, ale nie zrobię. Z drugiej strony, nie pozwolę, żebyś wtargnął w jego życie albo w moje. - Ile mam czasu, zanim każesz go odłączyć? - Nie podchodź do tego w ten sposób... - Czy przynajmniej uprzedzisz mnie... kiedy podejmiesz decyzję? - Tak. - Iris spojrzała na Harry’ego surowo. - Uprzedzę cię. - Wyjęła z torebki notesik, wyrwała kartkę, napisała coś na niej i przesunęła ją po stoliku do Harry’ego. - Masz tu adres i numer telefonu mojej siostry. Możesz się ze mną skontaktować... jeżeli naprawdę zajdzie taka potrzeba. - Czy ona wie o mnie? - Dowie się. - A Ken? Iris pokręciła głową. - Nie zamierzam odpowiadać na więcej pytań, Harry. Wiesz już tyle, ile powinieneś, może nawet więcej. - Osoba, która przekazała tamtą wiadomość, była innego zdania. - Jeżeli istotnie była jakaś wiadomość. - Sama powiedziałaś, że w inny sposób nie mógłbym się dowiedzieć. - Chyba nie. To po prostu kolejna zagadka. - Tak jak przedawkowanie insuliny? Jeżeli nie była to próba samobójcza i nie mógł to być wypadek... - Przestań. - Iris po raz pierwszy podniosła głos; ludzie siedzący przy sąsiednim stoliku spojrzeli z zaciekawieniem w ich stronę. - Mam dość podobnych sugestii. Czy nie sądzisz, że już dostatecznie długo obracam to wszystko w mózgu? Koniec końców, wszelkie pytania „jak” i „dlaczego” nie mają żadnego znaczenia. David nie zacznie oddychać, jeść, mówić czy chodzić. Nic tego nie sprawi. - Iris drżała, a jej oczy zaszły łzami. - Zastanawiam się, czy może to być rodzaj kary za oszukanie Claude’a. Po raz pierwszy zadałam sobie to pytanie, kiedy lekarze stwierdzili u Davida cukrzycę. A teraz śpiączka. Wszystko to daje do myślenia. - Czy zdajesz sobie sprawę, że to, co mówisz, jest śmieszne? - Tak. - Iris osuszyła oczy chusteczką i wysiąkała nos. - Oczywiście, że to