uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Robert Goddard - Dłoń w rękawiczce

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Robert Goddard - Dłoń w rękawiczce.pdf

uzavrano EBooki R Robert Goddard
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 19 osób, 33 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 220 stron)

Robert Goddard Dłoń w rękawiczce Tytuł oryginału angielskiego: "Hand in Glove" I Znowu ten sam dźwięk. Tym razem wiedziała, że się nie myli. Ostry odgłos wbijania metalu w miękkie drewno: ukradkowy, trzeszczący odgłos wyważania okna - włamanie, które już dawno przewidziała. Nadszedł więc koniec, na który się przygotowała. Koniec, a zarazem początek. Odwróciła głowę na poduszce mrużąc oczy, by odczytać godzinę na podświetlonym zegarze. Za osiem minut druga. Pora ciemniejsza - i bardziej martwa - niż północ. Przytłumiony dźwięk z dołu. Wszedł. Był tutaj. Nie mogła dłużej zwlekać. Musi stanąć z nim twarzą w twarz. Na tę myśl, na widok rozmazanej, jaśniejącej tarczy zegara uśmiechnęła się. Gdyby miała wybierać - co w pewnym sensie zrobiła - tak by się to właśnie odbyło. Nie gasłaby powoli, kwiląc, ale odeszłaby w taki sposób, jaki właśnie miał nastąpić. Odrzuciła kołdrę, opuściła stopy na podłogę i usiadła. Drzwi do salonu otwarły się - ostrożnie, ale nie na tyle ostrożnie, by uszło to jej uwadze. Teraz był pewnie w holu. Tak, zaskrzypiała deska w pobliżu schowka pod schodami; odgłos urwał się gwałtownie, kiedy intruz cofnął się zaniepokojony. "Nie ma powodu do obaw", chciała zawołać. "Jestem gotowa. Nigdy nie będę bardziej gotowa niż teraz" Wsunęła stopy w pantofle i wstała, otulając się koszulą nocną, i pozwalając rozgorączkowanemu sercu zwolnić rytm. Prawdopodobnie wciąż Jeszcze zdążyłaby podnieść słuchawkę i zadzwonić na policję. Oczywiście przyjechaliby za późno, ale może... Nie. Lepiej będzie, jeśli uwierzą, że została całkowicie zaskoczona. Teraz wchodził po schodach, ostrożnie stawiając stopy na krawędziach stopni. Stara sztuczka. Sama Ją stosowała w dawnych czasach. Znowu się uśmiechnęła. Na co mogły się teraz zdać wspomnienia czy, tym bardziej, żal? Uważała, że w sumie to, co zrobiła, zrobiła dobrze. Wzięła latarkę z nocnego stolika. Wydała jej się gładka i zimna Jak... Przeszła przez pokój, koncentrując się na działaniu, by odegnać wszelkie wątpliwości, jakie mogły przynieść te ostatnie chwile. Wcześniej zostawiła drzwi uchylone, a teraz, unosząc je nieco na zawiasach, otworzyła bezszelestnie i wyszła na schody. Zamarła, ponieważ intruz Już mijał zakręt u szczytu schodów - czarny, zgarbiony cień, dostrzegalny tylko dlatego, że się go spodziewała. Serce załomotało Jej w gardle. Pomimo wszystkich przygotowań i prób czuła strach. To było absurdalne, a jednak mogła to przewidzieć. Kiedy wszedł na schody, uniosła latarkę, trzymając ją w obydwu dłoniach, by opanować drżenie, po czym włączyła ją kciukiem. Na mgnienie oka osłupiał, niczym zając w blasku świateł samochodu, oślepiony i zdezorientowany. Dostrzegła dżinsy i czarną skórzaną kurtkę, ale nie widziała twarzy, ponieważ zakrywał ją przedmiot, którym osłaniał oczy. Nie musiała jej zresztą widzieć, bo doskonale wiedziała, z kim ma do czynienia. Wreszcie zobaczyła, co trzymał w dłoni. Świecznik z kominka w salonie. Chwycił go za mosiężne spirale, trzymając do góry nogami, unosząc w górę ciężką podstawę o ostrych brzegach. -Witam, panie Spicer - powiedziała najspokojniejszym głosem, na jaki mogła się zdobyć. - Pan się nazywa Spicer, prawda? Opuścił świecznik o parę centymetrów, usiłując przywyknąć do światła. - Widzi pan, wiedziałam, że pan przyjdzie. Czekałam na pana. Mogłabym niemal powiedzieć, że pan się spóźnił. Usłyszała, jak zaklął pod nosem. - Wiem, za co panu zapłacono. Wiem też, kto panu zapłacił. Wiem nawet dlaczego, a podejrzewam, że to więcej niż... Nagle czas się skończył. Zaskoczenie przestało działać. Mężczyzna skoczył i wyrwał jej latarkę. Okazał się silniejszy niż przypuszczała, a ona słabsza. W każdym razie nie mogło być mowy o równowadze sił. Kiedy latarka uderzyła o podłogę, Beatrix zdała sobie sprawę, jak bardzo jest krucha i bezradna. -To na nic - zaczęła. - Nie może pan... - Wtedy napastnik zadał cios i upadła, osuwając się na

kolana przy balustradzie, zanim ostrze bólu zdążyło do niej dotrzeć. Usłyszała własny jęk, zmusiła się do podniesienia ręki, mgliście świadoma, że on zamierza uderzyć powtórnie. Nie chciała jednak patrzeć. Wolała się skupić na gwiazdach widocznych za oknem, rozsypanych jak brylanty na atłasie u jubilera. Przypomniała sobie, że Tristram umarł w nocy. Czy widział gwiazdy, kiedy śmierć podkradała się coraz bliżej? Czy wyobrażał sobie, co się z nią stanie, kiedy jego zabraknie? Jeśli tak, z pewnością nie przewidział takiego zakończenia, chociaż zapowiedź znajdowała się tam, przy Tristramie, kiedy umierał. Chociaż... II -Halo? - Charlie? Mówi Maurycy. - Maurycy? Co za urocza niespodzianka. Skąd... - Wcale nie urocza, staruszko. Mam złe nowiny. Chodzi o Beatrix. - Beatrix? Co... - Obawiam się, że nie żyje. Dziś po południu pani Mentiply znalazła ją w domu. - O Boże! Co się stało? Serce? - Nie, nic podobnego. Wygląda na to... Według pani Mentiply miało miejsce włamanie. Beatrix została... zabita. Nie znam żadnych szczegółów. Domyślam się, że policja już Jest na miejscu. Jadę tam. Chodzi o to... Chcesz, żebym cię zabrał po drodze? -Tak. Dobrze. Tak, może mógłbyś mnie zabrać. Maurycy. -:-Przykro mi, Charlie, naprawdę. Lubiłaś ją. Wszyscy ją lubiliśmy, ale ty szczególnie. Miała dobre życie, ale... odejść w tak okropny sposób... - Została zamordowana? - Podczas próby kradzieży. Czy nie tak formułuje to policja? - Kradzieży? - Pani Mentiply mówiła, że zabrano jakieś rzeczy, ale nie wyciągajmy pochopnych wniosków. Pojedźmy tam i dowiedzmy się dokładnie, co się stało. - Maurycy... . . -Tak? - W jaki sposób Ją zamordowano? -Według pani Mentiply... Posłuchaj, zostawmy to, zgoda? Wkrótce się dowiemy. - Dobrze. - Przyjadę po ciebie najszybciej jak będę mógł. - Dobrze. - Wypij porządnego drinka albo coś w tym rodzaju. To się przyda. - Może masz rację. - Mam. Dobra, ruszam. Do zobaczenia wkrótce. - Prowadź ostrożnie. - Oczywiście. Na razie. - Do zobaczenia. Charlotte odłożyła słuchawkę i w odrętwieniu wróciła do holu. Ta ostatnia smutna wiadomość pogłębiła panującą w domu ciszę, przez co wydawał się jeszcze większy i bardziej pusty niż zwykle. Najpierw jej matka, po długiej, przewlekłej chorobie. Teraz, gwałtownie i nieoczekiwanie, Beatrix. Charlotte ze łzami w oczach rozglądała się po wysokim pokoju przypominając sobie, jak wszyscy zbierali się tu w papierowych czapkach, by świętować jej dziecięce urodziny. Ojciec też był oczywiście obecny; śmiał się, łaskotał ją, splecionymi palcami rzucał na ścianę cienie zwierząt. Teraz, trzydzieści lat później, tylko cień Charlotte przesuwał się po ścianach, kiedy ruszyła w stronę barku, potem zatrzymała się i powoli odeszła. Nie będzie czekać. W ciągu minionych lat robiła to wystarczająco często, zbyt często. Zostawi wiadomość dla Maurycego i sama pojedzie do Rye. Bez wątpienia nic w ten sposób nie zyska, poza ulgą, jaką mogło przynieść działanie. Przynajmniej odsunie czarne myśli. To właśnie poradziłaby jej Beatrix na swój energiczny, konkretny sposób. Charlotte sądziła, ze przynajmniej tyle może dla niej zrobić. Był cichy czerwcowy wieczór pełen zamglonego słońca, drwiący ze smutku Charlotte swoją doskonałością. Kiedy szła do garażu, spryskiwaczka siekła wodą trawnik sąsiadów, a gołębica gruchała w baldachimie drzew nad drogą. W aromatycznym powietrzu śmierć wydawała się niedorzecznie odległa, a jednak Charlotte wiedziała, że po raz kolejny skrada

się za nią Jak pies. Jakby chcąc ją zostawić w tyle, pędziła niespokojnie przez błonia, przez Bayham Road. mijając okolony cyprysami cmentarz, na którym leżeli jej rodzice, na południe i na wschód przez senne lasy i pola. gdzie bawiła się na piknikach jako dziewczynka. Miała trzydzieści sześć lat, jej sytuacja materialna nigdy nie była lepsza, ale pod względem emocjonalnym czuła się zagubiona i osamotniona; z trudem tłumiła rozpacz. Zrezygnowała z pracy - trudno to nazwać karierą - by opiekować się matką w jej ostatniej chorobie, a dzięki spadkowi nie musiała wracać do pracy. Czasami wolałaby być mniej niezależna. Dzięki pracy - choćby najbardziej monotonnej -mogłaby zawrzeć nowe przyjaźnie. Sytuacja finansowa mogłaby ją zmusić do tego, o czym wiedziała, że powinna zrobić: sprzedać Ockham House. Tymczasem po śmierci matki przed siedmioma miesiącami udała się w żałobnym nastroju w długą podróż do Włoch, z której wróciła nie dowiedziawszy się, czego pragnie od życia. Może powinna była spytać Beatrix. Ona przecież sprawiała wrażenie szczęśliwej - a przynajmniej zadowolonej -w samotności. Dlaczego Charlotte nie może się czuć tak samo? Jest oczywiście młodsza, ale Beatrix była kiedyś w jej wieku i nawet wtedy żyła samotnie. Charlotte wyprzedziła traktor i przyczepę turystyczną, zastanawiając się, w którym roku Beatrix miała trzydzieści sześć lat. Tysiąc dziewięćset trzydziesty ósmy. Oczywiście. Rok śmierci Tristrama Abberleya. Młodego człowieka o artystycznych skłonnościach, który zmarł na posocznicę w hiszpańskim szpitalu, nie zdając sobie sprawy ze sławy, jaka miała mu przypaść w udziale, ani z majątku, jaki miała ona przynieść jego spadkobiercom. W Anglii zostawił młodą wdowę, z której drugiego małżeństwa urodziła się Charlotte, rocznego syna Maurycego, samotną siostrę Beatrix oraz niewielki zbiór awangardowych wierszy, które powojenne pokolenie miało umieścić w programach nauczania w całym kraju. To właśnie pośmiertne honoraria Tristrama Abberleya umożliwiły ojcu Charlotte założenie przedsiębiorstwa, którego dochód pokrył koszta Ockham House i edukacji Charlotte, czyniąc ją wolną i pozbawioną przyjaciół. Z nagłym uczuciem suchości w gardle uświadomiła sobie, że to właśnie oznaczała śmierć Beatric: utratę przyjaciółki. Dostatecznie stara, by być babcią Charlotte, wobec braku prawdziwej babki z radością pełniła tę rolę. W czasach szkolnych Charlotte spędzała prawie każdy sierpień z Beatrix, buszując po brukowanych uliczkach Rye, budując zamki na piaskach Camber, zasypiając przy tajemniczym, kojącym zawodzeniu wiatru w kominach Jackdaw Cottage. To wszystko działo się tak dawno temu. Ostatnimi czasy -zwłaszcza po śmierci matki - rzadko widywała Beatrix. czego teraz mogła jedynie gorzko żałować. Zastanawiała się, dlaczego zaczęła unikać starszej pani. Dlatego że Beatrix mówiła jej otwarcie, iż Charlotte marnuje życie? Dlatego że powiedziałaby jej, iż nie wolno się poddawać poczuciu winy czy żalowi, bo zdobędą nad człowiekiem zbyt dużą władzę? Być może. Może dlatego, że nie chciała spojrzeć sobie prosto w oczy i wiedziała, że Beatrix Abberley ma krępujący talent do zmuszania ludzi, by to właśnie robili. Kiedy Charlotte dotarła na miejsce, Jednodniowi turyści i łowcy pamiątek już odjechali, a znużone Rye szykowało się do sennego wieczoru. Pojechała krętymi brukowanymi uliczkami do kościoła Świętej Marii, z którego właśnie wychodziła grupa wiernych po wieczornym nabożeństwie. Później, skręciwszy w ulicę Watchbell, ujrzała trzy policyjne samochody, z których Jeden migał sygnałem świetlnym, front Jackdaw Cottage odgrodzony taśmą oraz tłumek gapiów. Zaparkowała na placu kościelnym i wolnym krokiem ruszyła w stronę domu. przypominając sobie setki okazji, kiedy przemierzała tę drogę wiedząc, że Beatrix będzie na nią czekać - wysoka, szczupła, bystrooka i stanowcza. Ale nie tym razem. Nie tym razem i już nigdy więcej. Pełniący służbę posterunkowy skierował Ją do środka. Prawie we wszystkich drzwiach zastała tam mężczyzn w garniturach i plastikowych rękawiczkach, wyposażonych w proszek do daktyloskopii i małe szczoteczki. W salonie stał mężczyzna różniący się od pozostałych, który odsuwał na bok filiżanki i cukiernice, stojące w jednej z przeszklonych serwantek Beatrix. Podniósł wzrok na Charlotte. - Czym mogę pani służyć? - Jestem krewną. Charlotte Ladram... i bratanica panny Abberley. Gospodyni wspominała o pani.

- Właściwie nie jestem jej bratanicą, ale to bez znaczenia. - No tak. - Ze znużeniem skinął głową, po czym z wyraźnym wysiłkiem zdobył się na bardziej delikatny ton. - Przykro mi z powodu tego, co się tutaj stało. To musi być okropny szok. - Tak. Czy... Czy panna Abberley... - Ciało zostało zabrane. Właściwie... Proszę usiąść. Może oboje usiądziemy? - Odprawił gestem człowieka pochylonego nad kominkiem, po czym zaprosił Charlotte do jednego z foteli stojących po jego obu stronach, a sam usiadł na drugim. Fotel należał do Beatrix, co Charlotte poznała po stercie poduszek oraz leżących na podłodze książkach, których starsza pani mogła dosięgnąć lewą ręką. - Przepraszam za tych wszystkich ludzi. To... konieczne. - Naturalnie, rozumiem. - Nazywam się Hyslop. Inspektor Hyslop z policji hrabstwa Sussex. - Sądząc z wyglądu miał około czterdziestki. Rzednące włosy zaczesywał do przodu w sposób, którego Charlotte nie lubiła, ale w rysach jego twarzy było jakieś ujmujące zakłopotanie, a w sposobie ubierania się chłopięca nieporadność. Charlotte poczuła, że to ona powinna go uspokoić, a nie na odwrót. - W jaki sposób dowiedziała się pani o tym? -Zatelefonował do mnie Maurycy... to znaczy Maurycy Abberley, mój przyrodni brat. Jak rozumiem, to pani Mentiply odkryła... co się stało. - Tak. Właśnie odesłaliśmy Ją do domu. Była zdenerwowana. - Pracowała dla panny Abberley od wielu lat. - Wobec tego to zrozumiałe. - Czy może mi pan powiedzieć... czego się dowiedzieliście? -Wygląda na to, że minionej nocy włamał się tu złodziej, któremu przeszkodzono, kiedy wyjmował zawartość... - wskazał ręką na przeciwną stronę pokoju - ... tej serwantki. Charlotte dopiero teraz zobaczyła, że stojąca w kącie pokoju serwantka jest pusta, drzwiczki otwarte, a jedno ze skrzydeł zwisa na Jednym zawiasie. - Według pani Mentiply była pełna drewnianych drobiazgów. - Dokładnie rzecz biorąc, inkrustacji z Tunbridge. - Słucham? -To szczególny rodzaj inkrustacji mozaikowej. Ta sztuka już dawno wygasła. Beatrix... panna Abberley była zagorzałą kolekcjonerką. - Czy to cenne? - Tak sądzę. Miała kilka przedmiotów wykonanych przez Rusella. Był jednym z czołowych przedstawicieli... O, stolik do robótek wciąż tu stoi. Jest chyba dość wartościowy. W przeciwległym rogu, obok półki z książkami, stała chluba kolekcji Beatrix: elegancko toczony stolik do robótek z drzewa atłasowego; miał szufladki, dwuskrzydłowe drzwiczki po obu stronach obitego skórą blatu oraz jedwabną torbę pod spodem. Wszystkie powierzchnie, włącznie z nóżkami, ozdobiono kostkową mozaiką. Jednak to nie stolik, ale przechowywany w wyłożonych różowym jedwabiem szufladach zestaw przyborów do szycia z macicy perłowej fascynował Charlotte w dzieciństwie. - Ten efekt osiąga się przez wykładanie kilkoma rodzajami drewna - powiedziała z roztargnieniem. - To oczywiście bardzo pracochłonna technika, zwłaszcza w wypadku drobnych elementów. Przypuszczam, że dlatego jej zaniechano. - Nigdy o tym nie słyszałem - przyznał Hyslop. - Mamy człowieka, który specjalizuje się w tego rodzaju sprawach. Pani Mentiply mówiła, że w serwantce stały puszki na herbatę, tabakierki, noże do papieru i tym podobne rzeczy. Czy pani także to pamięta? -Tak. - Zgodziła się spisać listę przedmiotów. Mogłaby jej pani w tym pomóc i dopilnować, żeby niczego nie przeoczyła? -Naturalnie. - Mówiła pani, że te rzeczy są coś warte? - Według mnie co najmniej kilka tysięcy funtów. Może znacznie więcej, nie jestem pewna. Ostatnio ceny poszły w górę. - Cóż, możemy założyć, że nasz człowiek o tym wiedział. - Myśli pan, że przyszedł specjalnie po inkrustacje z Tunbridge? - Na to wygląda. Niczego innego nie tknięto. Oczywiście można to tłumaczyć faktem, że mu

przeszkodzono. To by wyjaśniało, dlaczego zostawił stolik do robótek. Jeśli za wszelką cenę chciał uciec, wziąłby tylko rzeczy lekkie i poręczne, a po tym. co się stało, z pewnością wpadł w panikę. Charlotte rozejrzała się po pokoju. Z wyjątkiem pustej serwantki wszystkie inne sprzęty sprawiały wrażenie nie naruszonych, dokładnie takich, jak je zapamiętała z tylu pogawędek przy herbacie. Nawet zegar na kominku tykał w znajomy sposób, nakręcony po raz ostatni - jak sądziła -przez Beatrix. Przesunęła wzrokiem po obramowaniu kominka i spostrzegła jeszcze jedną zmianę. - Brakuje świecznika. - Obawiam się. że nie brakuje - odparł Hyslop. - To było narzędzie zbrodni. - O Boże. Uderzył ją nim? - Tak. W głowę. Jeżeli jest to dla pani jakakolwiek pociecha, patolog twierdzi, że zgon musiał nastąpić szybko. - Czy to się stało tutaj... w tym pokoju? - Nie. Na schodach na górze. Wstała z łóżka, pewnie dlatego, że usłyszała go na dole. Chyba wszedł przez Jedno z tych okien. Żadne z nich nie sprawiłoby zawodowcowi większych kłopotów, a tamto... - wskazał lewy wykusz zastaliśmy otwarte. Rama nosiła ślady podważania, prawdopodobnie krótkim łomem. Tak czy inaczej możemy założyć, że napastnik usłyszał, jak ofiara porusza się na piętrze, wziął świecznik i wyszedł jej na spotkanie. Pewnie wtedy nie zamierzał Jej jeszcze zabijać. Miała latarkę. Znaleźliśmy Ją na podłodze. Możliwe, że wpadł w panikę, kiedy go oświetliła. Może po prostu jest jednym z tych brutalnych włamywaczy. Obawiam się, że ostatnio grasuje ich sporo. - Czy to się stało minionej nocy? - Tak. Oczywiście nie znamy jeszcze dokładnej godziny śmierci, ale domyślamy się, że nastąpiła we wczesnych godzinach rannych. Pani Abberley była w nocnej koszuli. Zasłony w sypialni, łazience i tu, na dole, były pozaciągane. Tak zastała je pani Mentiply, kiedy przyszła tu dzisiaj o wpół do piątej po południu. - Dlaczego przyszła? Zazwyczaj nie przychodzi w niedzielę. - Pani... mówiła pani, że to brat przyrodni...? Pan Maurycy Abberley. Dzwonił do ciotki kilkakrotnie i zaczął się niepokoić, kiedy nie odpowiadała. Najwyraźniej powiedziała mu, że będzie w domu. Rozumiem, że brat mieszka dość daleko stąd. - W Bourne End w hrabstwie Buckingham. - No właśnie. Więc na wszelki wypadek zadzwonił do pani Mentiply z prośbą, żeby tu zajrzała. Oczywiście kiedy przyjedzie, będę musiał to sprawdzić. Pani mieszka nieco bliżej? - W Tunbridge Wells. - Naprawdę? - Hyslop uniósł brwi z nagłym zainteresowaniem. - Tak. Pewnie dlatego tyle wiem o inkrustacji z Tunbridge. To miejscowa specjalność. Bardzo dobry zbiór znajduje się w... - Panno Ladram, czy mówi pani coś nazwisko Fairfax-Vane? - Nie. A powinno? - Proszę spojrzeć na to. - Otworzył kieszonkowy notes i wysunął małą plastikową torebkę z wizytówką, którą podał Charlotte. Na wizytówce wydrukowano dużymi gotyckimi literami: THE TREASURE TROYE, a pod spodem, mniejszym drukiem: COLIN FAIRFAX-VANE, HANDEL I WYCENA ANTYKÓW. 1A CHAPEL PLACE. TUNBRIDGE WELLS, KENT TN1, IYQ, TEL. (0892) 662773. - Czy teraz przypomina sobie pani to nazwisko? - Myślę, że znam ten sklep. Zaraz. Tak. znam to nazwisko. Skąd pan ma tę wizytówkę, inspektorze? - Znaleźliśmy ją w szufladzie stolika w holu. Pani Mentiply skojarzyła to nazwisko z handlarzem antykami, który przyszedł tu jakiś miesiąc temu twierdząc, że panna Abberley prosiła go o wycenę pewnych przedmiotów. Wygląda jednak na to, że panna Abberley wcale go o to nie prosiła. Odesłała go, ale wcześniej pani Mentiply, która była tu w tym czasie, wprowadziła go do tego pokoju, gdzie miał okazję rzucić okiem na inkrustacje z Tunbridge. A skąd pani go zna, panno Ladram? - Przez moją matkę. Jakieś osiemnaście miesięcy temu sprzedała temu człowiekowi trochę mebli. Zarówno Maurycy, jak i ja uważaliśmy, że ją oszukał. - I w związku z tym zadręczaliśmy ją niemiłosiernie, przypomniała sobie Charlotte z poczuciem winy.

- Wynika z tego, że Fairfax-Vane to drobny kanciarz, czy tak? - Nie mam pojęcia. Nigdy go nie spotkałam. Ale moja matka z pewnością... Cóż. łatwo ulegała wpływom. Sądzę, że można by ją nazwać łatwowierną. - W przeciwieństwie do panny Abberley? - Tak. W przeciwieństwie do Beatrix. - Czy to możliwe, żeby pani matka powiedziała Fairfaxowi-Vane o zbiorze panny Abberley? - Chyba tak. Wiedziała o nim, tak jak my wszyscy. Jest jednak za późno, by ją o to zapytać. Moja matka zmarła zeszłej jesieni. - Proszę przyjąć moje kondolencje. panno Ladram. Wygląda na to, że na pani rodzinę spadły w ostatnim okresie ciężkie ciosy. - Owszem. Ale... Chyba nie przypuszcza pan, że Fairfax-Vane zrobił to tylko po to, żeby dostać w swoje ręce kilka wyrobów z inkrustacją z Tunbridge? - Na razie nic nie przypuszczam. To po prostu najbardziej narzucający się kierunek dochodzenia. - Hyslop uśmiechnął się niepewnie. - Jednak dla posunięcia spraw naprzód potrzebujemy kompletnej listy brakujących przedmiotów z możliwie najdokładniejszym opisem. Czy mogłaby pani sprawdzić, na ile pani Mentiply wywiązała się z tego zadania? - Pojadę do niej natychmiast, inspektorze. Jestem pewna, że dostarczymy panu listę dziś wieczorem. - - Doskonale. - Wobec tego ruszam. - Poczuła ulgę, że nie musi iść na górę. Wstała i ruszyła do holu; odwróciwszy się w progu stwierdziła, że Hyslop odprowadza ją do drzwi. - Jestem niezmiernie wdzięczny za pomoc, panno Ladram. - Przynajmniej tyle mogę zrobić, inspektorze. Beatrix była moją matką chrzestną, a także kimś, kogo bardzo podziwiałam. To... okropne, co ją spotkało. - Rozumiem, że była siostrą poety Tristrama Abberleya. - Zgadza się. Pan zna jego utwory? - Musiałem się o nich uczyć w szkole - odparł Hyslop krzywiąc twarz. - Szczerze mówiąc, to nie mój konik. Zbyt skomplikowane, jak na mój gust. - Wiele osób sądzi podobnie. - Byłem zdziwiony, że jego siostra jeszcze żyła. Przecież on umarł przed wojną. - Owszem, ale w młodym wieku. Zmarł w Hiszpanii. Walczył jako ochotnik w armii republikanów podczas wojny domowej. - No, tak, oczywiście. Bohaterska śmierć. - Tak sądzę. A przy tym łagodniejsza niż śmierć jego siostry. Czy to nie dziwne? III Zatrudnienie Avril Mentiply stanowiło największe ustępstwo Beatrix na rzecz starości. Było to, jak często tłumaczyła Charlotte, ustępstwo niemałe, ponieważ w kwestii czystości pani Mentiply była mniej wymagająca niż ona sama. Mimo to związek przetrwał, i to znacznie dłużej niż mogłyby sugerować początkowe reprymendy i groźby odejścia. Dlatego też, przyjechawszy tego wieczoru do domu pani Mentiply, Charlotte nie zdziwiła się, zastawszy ją płaczącą i wytrąconą z równowagi. Obiecana lista wyrobów z inkrustacją z Tunbridge bynajmniej nie była kompletna. Pani Mentiply mieszkała z małomównym mężem w dziwnie pozbawionym słońca domu ze żwirową elewacją. Stał przy drodze do Folkestone, w jednej z nielicznych części Rye, do których turyści nigdy się nie zapuszczali. Nie była to okolica, w której Charlotte chciałaby pozostać dłużej. A jednak pozostała; pani Mentiply poczęstowała ją filiżanką gorącej herbaty, ubolewając nad śmiercią Beatrix. - Wiem, że była stara, kochanie, stara i bardziej krucha, niż była gotowa przyznać, ale zawsze sprawiała wrażenie osoby... nieugiętej, przez co myślało się, że jest niezniszczalna. Ale przecież nie była, prawda? Nikt z nas nie byłby niezniszczalny, gdyby został w ten sposób napadnięty we własnym domu. Chciałabym wiedzieć, dokąd zmierza świat, jeśli coś takiego może się przytrafić szanującej się starszej damie? - Mogło być gorzej - wtrącił pan Mentiply. Charlotte wolałaby, żeby odczytał Jedną z kierowanych pod jego adresem aluzji i opuścił pokój, jednak wciąż siedział rozparty na krześle przed gazowym grzejnikiem imitującym kominek. -Przynajmniej nie był to jeden z tych zboczeńców seksualnych tylko zwykły włamywacz.

- Miej trochę szacunku dla zmarłych, Arnoldzie - upomniała go pani Mentiply. - Panna Ladram nie życzy sobie wysłuchiwać takich rzeczy. - Ja tylko mówię o faktach. - Fakty są chyba takie, że gdyby był zwykłym włamywaczem, nie zamordowałby panny Abberley, prawda? - Powinna była zostać w łóżku, zamiast mu przeszkadzać. Wtedy nic by się jej nie stało. - Skąd wiesz? - To chyba jasne, co? Chodziło mu tylko o jej fidrygałki. Sama mówiłaś. Widząc, że pani Mentiply jest znowu bliska łez, Charlotte postanowiła interweniować. - Policja rzeczywiście chciałaby wiedzieć o inkrustacjach z Tunbridge. Przejrzyjmy tę listę i sprawdźmy, czy niczego nie pominęłyśmy, dobrze? - Dobrze, kochanie. - Puszka do herbaty z widokiem zamku w Bodłam na pokrywce. Dwa koszyczki na ciastka. Taca we wzór kostkowy. Dwie intarsjowane tace. Zestaw do pasjansa. Trzy papierowe... Po pierwszym dzwonku telefonu w holu pani Mentiply zerwała się z krzesła i wybiegła z pokoju. Charlotte wzięła głęboki oddech i odsunęła listę na bok. Po chwili pani Mentiply wróciła. - Panno Ladram, dzwoni pani brat. Chce z panią mówić. - Maurycy? - Jestem w Jackdaw Cottage, Charlie. Inspektor Hyslop naświetlił mi sytuację. Muszę przyznać, że jest dość przygnębiająca. - Wiem. W tej chwili sporządzam z panią Mentiply listę brakujących przedmiotów. - Rozumiem. Inspektor chce, żebym pojechał z nim do kostnicy w celu zidentyfikowania Beatrix. -Naprawdę. Nie... - Charlotte urwała. Hyslop uznał pewnie, że delikatniej będzie nie prosić jej o to. - Czy pojedziesz tam zaraz? - Tak. Zostanie tu sierżant, który odbierze listę, kiedy ją skończycie. Chyba najlepiej będzie, jeśli dokonamy identyfikacji najszybciej, jak to możliwe. - Oczywiście. - Później... Cóż, zastanawiałem siei czy mógłbym spędzić noc w Ockham House. - Naturalnie. Nie musisz o to pytać. - Jutro trzeba będzie załatwić mnóstwo spraw. Akt zgonu, notariusz i tak dalej. Nie mogę powiedzieć, że uśmiecha mi się nocna podróż powrotna do Bourne End. - Dobrze. Do zobaczenia później. Odłożywszy słuchawkę, Charlotte zdała sobie sprawę z ulgi na myśl, że Maurycy zajmie się całą tą smutną sprawą. Po śmierci jej ojca stał się opanowanym i sprawnym organizatorem spraw rodzinnych. Przejął kontrolę nad Ladram Aviation, ledwo wypłacalną szkołą pilotażu jej ojca, którą przekształcił w Ladram Avionics, świetnie prosperującą kompanię na skalę międzynarodową. Negocjował umowy dotyczące utworów poetyckich swego ojca, które przyniosły matce Charlotte - a w rezultacie jej samej - znaczny dochód. Maurycy zawsze służył pomocą przyrodniej siostrze, nie próbując przy tym kierować jej życiem. Także teraz obiecał ją wyręczyć. Wracając wolnym krokiem do salonu pani Mentiply Charlotte przyznała przed samą sobą, że im szybciej Maurycy to uczyni, tym będzie szczęśliwsza. Po ukończeniu i oddaniu listy Charlotte ruszyła w drogę powrotną do Tunbridge Wells. Kiedy dotarła do Ockham House, było już zupełnie ciemno, a dojmujący chłód sprawiał, że ciepło dnia stało się odległym wspomnieniem; Charlotte zadygotała; może z zimna, a może na wspomnienie relacji pani Mentiply. "Uderzył ją jednym z tych ciężkich mosiężnych świeczników. Myślę, że kilka razy. Najpierw prawie jej nie poznałam. Miała włosy pozlepiane krwią, i okropną ranę na skroni. Powiedzieli mi, że musiała umrzeć szybko; modlę się, żeby mieli rację. Ale może mi pani wierzyć, że nieprędko o tym zapomnę. Nigdy nie zapomnę, jak weszłam po schodach i znalazłam ją skuloną przy barierce schodów. Nigdy". Charlotte zapaliła więcej świateł niż zazwyczaj, rozpaliła w kominku i nalała sobie mocnego drinka, co radził wcześniej Maurycy. Kiedy ogień się rozpalił i nieco się rozgrzała, wyjęła album rodzinny, w którym znalazła ostatnie zdjęcie Beatrix. Zrobiono je dawniej niż sądziła, podczas przyjęcia z okazji osiemdziesiątych urodzin ciotki. Na trawniku przed Swans Meadow, domem Maurycego nad Tamizą w Bourne End, rodzina zebrała się w komplecie, a

tę rzadką okazję uwieczniono na fotografii. Beatrix była naturalnie centralną postacią całego septetu. Niezwykle wysoka jak na kobietę swego pokolenia, pomimo wieku trzymała się prosto jak struna. W nowej fryzurze, z powściągliwym uśmiechem, na fotografii wydawała się jeszcze bardziej opanowana niż w życiu. Stojącą po jej lewej ręce Mary, matkę Charlotte, można było wziąć za rówieśniczkę Beatrix, a nie osobę o dwanaście lat młodszą. Zgarbiona, ze zmrużonymi oczami, jakimś cudem równocześnie marszczyła czoło i uśmiechała się. Na widok matki Charlotte poczuła tak silny żal i poczucie winy, że zatrzasnęła album. Potem, upiwszy łyk dżinu, otworzyła go znowu. Natychmiast ujrzała samą siebie stojącą po lewej stronie matki, uśmiechającą się szeroko prosto do aparatu. W tamtym czasie nosiła za długie włosy i bezkształtne sukienki, mające skrywać nadwagę. Teraz nie musiała się już o to martwić. Pięć lat później żałoba dokonała tego, czego nie sprawił tuzin różnych diet. Fotografia przypomniała jej jednak, dlaczego nawet w dzieciństwie starała się unikać zdjęć. Nie z powodu przesądów czy nieśmiałości, ale ponieważ aparat fotograficzny potrafił zmusić Charlotte to zrobienia tego, na co nie miała najmniejszej ochoty: zobaczyć siebie taką, jaką widzieli ją inni. Na lewo od Charlotte, cofnięty mniej więcej o stopę, stał brat Mary, Jack Brereton. Na widok jego czerwonej twarzy -najwyraźniej był bardziej niż trochę pijany - Charlotte zachichotała. Wujek Jack, młodszy od siostry o trzynaście lat, był duchem wolnym i irytującym, takim, jakiego, zdaniem Charlotte, potrzebuje każda rodzina. Dowcipny w chwilach trzeźwości i obraźliwy po kielichu - czyli co najmniej przez połowę czasu - był równie nieodpowiedzialny, co ujmujący. Po przedwczesnej śmierci rodziców zamieszkał z Mary i nie wyprowadził się nawet po jej ślubie z Tristramem Abberleyem. Później, podczas wojny, mieszkał z Beatrix w Rye i właśnie w Jackdaw Cottage zebrał liczne anegdoty i zabawiał nimi ludzi, którzy - jak Charlotte - nigdy nie musieli go znosić na co dzień. Po prawej stronie Beatrix stał Maurycy z żoną Urszulą i córką Samanthą. Stanowili rodzinę w rodzinie, jedyną jej gałąź, której konwencjonalność i ciągłość zdawały się zapewnione. Wszyscy byli uderzająco przystojni i najwyraźniej bardzo zżyci. Maurycy obejmował Urszulę w pasie, a Samanthą czule trzymała matkę za rękę. Już w wieku piętnastu lat Samantha była niewątpliwą pięknością, chociaż figura, którą później zawracała w głowach wielu mężczyznom, miała się dopiero rozwinąć. Urszula uporała się z macierzyństwem i wiekiem średnim z taką lekkością i elegancją, że - co Charlotte niechętnie przyznawała - można ją było wziąć za siostrę Samanthy. Obie miały naturalnie falujące włosy i wrodzoną elegancję, chociaż Charlotte zawsze irytował u nich wyniosły sposób trzymania głowy i pełne wyższości spojrzenie. Kiedy przeniosła wzrok na jowialnego, spokojnego, uśmiechniętego beztrosko Maurycego, usłyszała na żwirowanym podjeździe zgrzyt opon, zapowiadający jego przybycie. Nagle, nie wiedząc dlaczego, Charlotte poczuła, że nie chce, by Maurycy zastał ją na oglądaniu starej fotografii, której dwie bohaterki już nie żyły. Zamknęła album, pospiesznie odłożyła go na miejsce, przejrzała się w lustrze i otworzyła drzwi. - Witaj, staruszko. - Przywitał ją uściskiem i zmęczonym uśmiechem. -Witaj, Maurycy. - Odwzajemniwszy uścisk cofnęła się i mimo woli porównała go z fotografią. Włosy może nieznacznie mu się przerzedziły, a pasma siwizny na skroniach stały się bardziej wyraziste. Poza tym w wieku pięćdziesięciu lat był, podobnie jak w czterdziestym piątym roku życia, szczupły, w kanciasty sposób przystojny. Emanował siłą i szczerością i wzbudzał zaufanie nawet w ludziach, którzy go nie znali, a może zwłaszcza w nich. Ci, którzy go znali, bez trudu wybaczali Maurycemu okresowe przypływy rozdrażnienia z uwagi na jego niewątpliwą szczodrość. - Przydałby mi się drink, Charlie, naprawdę. - Zaraz ci naleję. Wejdź i usiądź przy ogniu. Wszedł za nią do salonu i osunął się na fotel. Kiedy wróciła od barku z dużą szklanką whisky z wodą sodową, siedział w poluzowanym krawacie i tarł czoło. - Cieszę się, że rozpaliłaś - powiedział wskazując głową na płonące szczapy. - Te kostnice mrożą człowiekowi krew w żyłach, możesz mi wierzyć. - Wyobrażam sobie. - Powinnaś być mi wdzięczna. Pamiętasz, kiedy ostatnim razem musiałem tam pójść?

- Z powodu taty. - Pamiętała doskonale i nie sądziła, że kiedykolwiek zapomni. W pewne mgliste listopadowe popołudnie w 1963 roku ojciec Charlotte rozbił samolot w Mereworth Woods i zginął na miejscu wraz z pasażerem. Wtedy właśnie Maurycy wyszedł z jowialnego cienia Ronniego Ladram i narzucił rodzinie swą osobowość. Charlotte często podejrzewała, że skrycie cieszył się ze śmierci ojczyma, choćby tylko dlatego, że dzięki niej mógł zaprowadzić ład w chaosie Ladram Aviation. Jednak nawet teraz, dwadzieścia lat później, za nic by się do tego nie przyznał. - Rozmawiałem z Urszulą przez telefon w samochodzie. Przesyła wyrazy miłości i współczucia. - To miłe z jej strony. - Charlotte zaniosła swoją szklankę do barku, uzupełniła ją, po czym wróciła do kominka. Maurycy zapalił cygaretkę, a kiedy zaproponował jedną Charlotte, ku własnemu zdziwieniu przyjęła. - Policja pytała o Fairfaxa-Vane'a - powiedział po chwili milczenia. -Wiem. Myślą, że może to on zorganizował włamanie. Jednak nie wydaje mi się... - Nie poznałaś go, Charlie. Istotnie. To Maurycy został wydelegowany do sklepu Fairfaxa-Vane'a w celu odkupienia z powrotem mebli sprzedanych mu przez Mary. Próba spełzła na niczym. - Czy sprawił na tobie wrażenie oszusta? - Sprawił na mnie wrażenie krętacza zdolnego do wszystkiego. - Nawet do morderstwa? - Nie sądzę, by zamierzał się posunąć aż tak daleko. Nie przypuszczam nawet, że włamał się osobiście. Prawdopodobnie wynajął jakiegoś młodego łobuza, który wpadł w panikę. - Czyli Beatrix zginęła za inkrustację z Tunbridge wartą kilka tysięcy funtów? - Więcej niż kilka tysięcy. Czy zdajesz sobie sprawę, ile warte są dzisiaj te rzeczy? - Nie bardzo. - Możesz mi wierzyć, że dużo. - Och, wiem, ale mimo to wydaje się... że to taka smutna, bezsensowna śmierć. - Zgadzam się, chociaż Beatrix miałaby może odmienne zdanie. - Co masz na myśli? - Cóż, była osobą, która nigdy się przed niczym nie ugięła, prawda? Pomysł oddania życia w obronie własnego majątku mógłby jej przypaść do gustu. Ostatecznie miała osiemdziesiąt pięć lat. Być może taki koniec jest, lepszy niż... cokolwiek miało ją spotkać. - Być może. - Obawiam się, że to jedyna pocieszająca myśl, jaka mi przychodzi do głowy. - W takim razie powinniśmy się jej trzymać, prawda? -westchnęła Charlotte patrząc w ogień. IV Następnego dnia wydarzenia potoczyły się szybciej, niż Charlotte się spodziewała. Myśli o Beatrix oraz okoliczności jej śmierci sprawiły, że nie mogła zasnąć do wczesnych godzin poranka. Kiedy wyczerpanie w końcu wzięło górę, zaspała. Zszedłszy na dół przed południem, zastała Maurycego pogrążonego w długiej rozmowie telefonicznej ze swoją sekretarką z Ladram Avionics. Okazało się, że już wcześniej umówił się na popołudnie z doradcą prawnym Beatrix w Rye. Przeprosił za to Charlotte, chociaż jej zdaniem wcale nie musiał tego robić. Uważała, że formalności związane ze śmiercią najlepiej jest załatwiać szybko. Teraz myślała, że gdyby Maurycy zajął podobną postawę po śmierci ich matki - zamiast odgradzać ją ochronnym kokonem od rzeczywistości - byłaby wdzięczna. Przy późnym śniadaniu rozmawiali o swoich ostatnich spotkaniach z Beatrix. Charlotte nie widziała jej od Bożego Narodzenia, ale kilkakrotnie rozmawiały przez telefon, ostatnim razem z okazji jej osiemdziesiątych piątych urodzin. Maurycy został zaproszony na herbatę do Jackdaw Cottage przed niespełna miesiącem, w niedzielę, przed wyjazdem Beatrix na doroczne odwiedziny u Lulu Harrington z Cheltenham. Beatrix i Lulu przyjaźniły się od czasów szkolnych i Charlotte uprzytomniła sobie z nagłym przerażeniem, że Lulu należy zawiadomić. Właśnie zaczęła rozmyślać nad ponurym obowiązkiem skontaktowania się z nią, kiedy zadzwonił telefon. Dzwonił sierżant inspektora Hyslopa, który nakazał im niezwłocznie stawić się na posterunku policji w Hastings. Nie chciał wyjaśnić przyczyny, ale ponieważ sprawa wyglądała na pilną, wyruszyli natychmiast.

Na Ich widok Hyslop z trudem ukrył zadowolenie. Zaprowadził ich do pokoju, gdzie na długim stole leżały wyroby z inkrustacją z Tunbridge, które zeszłego wieczoru Charlotte i pani Mentiply umieściły na liście. - Czy poznaje je pani, panno Ladram? - Ależ oczywiście. Nie ulega wątpliwości, że jest to zawartość serwantki Beatrix. - Tak też myśleliśmy. Dokładnie odpowiadają pani opisowi. - Odzyskaliście wszystkie przedmioty? - spytał Maurycy; -Tak, sir. - Gdzie je znaleźliście? - W magazynie na tyłach Treasure Trove, sklepu Fairfaxa-Vane'a w Tunbridge Wells. Dzisiaj wczesnym rankiem przeprowadziliśmy tam rewizję.? - A Fairfax-Vane? - Aresztowany. Jak na razie nie jest w stanie wytłumaczyć, w jaki sposób te przedmioty znalazły się w jego sklepie. - Moje gratulacje, inspektorze. Osiągnął pan nadzwyczajne rezultaty. - Dziękuję, sir. Panno Ladram, gdyby była pani tak łaskawa i złożyła oświadczenie, formalnie identyfikujące te przedmioty jako własność panny Abberley. - Z przyjemnością. - Mógłbym bez przeszkód powrócić do przesłuchiwania pana Fairfaxa-Vane'a. Chociaż może powinienem raczej powiedzieć po prostu Fairfaxa. "Vane" jest chwytem czysto zawodowym. - A zatem nawet jego nazwisko jest oszustwem? - spytał Maurycy. - Tak jest, sir - odparł z uśmiechem Hyslop. Charlotte bynajmniej nie ucieszyła wiadomość o aresztowaniu Fairfaxa-Vane'a. Uważała, że szybkie rozwiązanie tajemnicy zbrodni zwiększa jedynie jej bezsensowność. Doszła do wniosku, że kradzież i morderstwo są dostatecznie okropne same w sobie, nawet bez tak jaskrawego przejawu niekompetencji. Po złożeniu przez Charlotte pisemnego oświadczenia udali się do pobliskiego urzędu miejskiego. Sporządzenie odpisu aktu zgonu trwało dłużej, niż można się było spodziewać, ale w końcu go otrzymali. Spóźnili się zaledwie kilka minut na zaplanowane na trzecią spotkanie z panem Ramsdenem, doradcą prawnym Beatrix, nudnym, szacownym mężczyzną w średnim wieku. Prośbę Maurycego uznał za coś całkowicie normalnego. Złożył kondolencje, po czym przeszedł do objaśniania klauzuli testamentu, który sporządził dla swej klientki kilka lat wcześniej. - Panie Abberley, sądzę, że zdaje pan sobie sprawę, iż panna Abberley uczyniła pana wykonawcą testamentu? - Istotnie. - Wobec tego wystarczy, jeśli pokrótce przedstawię sposób podziału majątku. Dziesięć tysięcy funtów przechodzi tytułem darowizny na ręce pani Avril Mentiply, pięć tysięcy zaś dla Fundacji Naturalistów Wschodniego Sussex. - Pechowcy wszelkiego rodzaju to była jej specjalność -powiedział Maurycy. Ramsden patrzył to na jedno, to na drugie, najwyraźniej zbity z tropu tym żartem. - Następnie, Jackdaw Cottage, którego była właścicielką, przechodzi na panią, panno Ladram, wraz z zawartością, w tym majątkiem osobistym panny Abberley... - Dobry Boże, nie miałam pojęcia. - Mówiła prawdę. Sądziła, że Maurycy, jako najbliższy krewny Beatrix, odziedziczy wszystko. - Powiedziała mi o tym jakiś czas temu, staruszko - powiedział Maurycy klepiąc ją po dłoni. - W końcu byłaś jej chrześniaczką. - Ale... - Tłumaczenie, że taka hojność tylko wzmaga jej poczucie winy z powodu unikania Beatrix w ostatnich miesiącach, na nic by się nie zdało. Zamilkła. - Pozostała część majątku przechodzi na pana, panie Abberley - kontynuował Ramsden. - Obejmuje ona kapitał pozostały po wypłaceniu darowizn i potrąceniu podatku spadkowego, a także należne honoraria za dzieła zmarłego brata panny Abberley, pana Tristrama Abberleya. Rozumiem, że prawa autorskie wygasają z końcem przyszłego roku. - Z wyjątkiem wierszy opublikowanych pośmiertnie, sprawa tak się w istocie przedstawia - potwierdził Maurycy. - Może dobrze się stało, że ominęła ją konieczność radzenia sobie bez tych wpływów.

Możliwe, że Maurycy ma rację, pomyślała Charlotte. Ostatecznie on miał Ladram Avionics. Zainwestowane w nią honoraria za wiersze Abberleya przyniosły pokaźną dywidendę. Ona sama posiadała spory pakiet akcji przedsiębiorstwa, odziedziczony po matce. Jednak Beatrix przypuszczalnie rozdałaby wszystko, co zdołała zgromadzić przez lata. Chociaż nigdy nie stanęłaby przed groźbą ubóstwa, mogła zostać zmuszona do oszczędzania. Fakt, że oszczędzono jej tego doświadczenia, nie był zbyt pocieszający. Biuro Ramsdena znajdowało się w odległości zaledwie kilku domów od głównego zakładu pogrzebowego w Rye. Charlotte i Maurycy zostali tam przyjęci ze współczuciem i troską i delikatnie wprowadzeni w labirynt pogrzebowych formalności. Testament Beatrix nie zawierał wskazówek co do tego, czy chciała zostać pochowana czy spalona, a Charlotte i Maurycy nie pamiętali, by wypowiadała się w tej kwestii. Jej zamiłowanie do porządku oraz racjonalizm sugerowały jednak, że wybrałaby kremację, na którą się też zdecydowali. Na ulicach kłębiły się tłumy kupujących i turystów. Zdawało się, że cały ten zgiełk i ścisk jeszcze potęgują upał. Charlotte chciała tylko załatwić sprawy, które sprowadziły ich do Rye, uwolnić się od zobowiązań, którymi obarczyła ich Beatrix. Wiedziała jednak dobrze, że chcieć nie zawsze znaczy osiągnąć. - Myślisz, że powinniśmy zajrzeć do domu? - spytał Maurycy. - Policja już z pewnością skończyła pracę, więc moglibyśmy wziąć klucz od pani Mentiply. - Wolałabym nie. Jest zbyt wcześnie na sortowanie rzeczy Beatrix. Czułabym, że ona tam jest i zagląda mi przez ramię. Może po pogrzebie. - Jako wykonawca jej testamentu nie jestem pewien, czy mogę tak długo czekać. Muszę odnaleźć jej książeczki czekowe i wykazy kont bankowych w celu potwierdzenia autentyczności testamentu. Trzeba sprawdzić, czy są tam jakieś nie zapłacone rachunki. - Naturalnie, nie przyszło mi to na myśl. - Maurycy podchodził do swoich obowiązków z charakterystyczną dla siebie powagą. Na szczęście Charlotte była z tego zwolniona. -Czy nie mógłbyś pójść sam? - spytała błagalnie. - Owszem, Charlie, mógłbym. Za twoim przyzwoleniem. Pamiętaj, że teraz ty jesteś właścicielką. - Nie bądź niemądry. Oczywiście, że masz moje pozwolenie. Rób, co do ciebie należy. Jestem tylko wdzięczna, że sama nie muszę tego robić. - Dobrze więc. Wrócę jutro i spróbuję uporządkować Wszystkie sprawy. Jeżeli tego właśnie chcesz. - Zdecydowanie tak. Maurycy zaproponował, żeby zjedli kolację na mieście, na co Charlotte przystała entuzjastycznie w nadziei, że dobre jedzenie i alkohol spożyte w miłym otoczeniu poprawią jej nastrój. Najpierw jednak miała do spełnienia jeszcze jeden obowiązek, którego, o czym dobrze wiedziała, nie mogła ani odłożyć na później, ani uniknąć. Musiała powiadomić Lulu Harrington. Charlotte nigdy nie poznała Lulu, chociaż Beatrix przyjaźniła się z nią od czasów szkolnych. Przez czterdzieści lat Lulu uczyła w żeńskiej szkole w Cheltenham, a obecnie żyła tam, jak sobie wyobrażała Charlotte, ze skromnej emerytury. Podniosła słuchawkę i odezwała się w stylu podręczników szkolnych, podając numer i wymawiając wszystkie trzy sylaby słowa "Cheltenham". - Panna Harrington? - Tak. Kto mówi? - Głos zabrzmiał słabo i nieco zrzędliwie. Charlotte poczuła, że opuszczają ją siły. - Panno Harrington, nazywam się Charlotte Ladram. Nigdy się nie spotkałyśmy, ale... - Charlotte Ladram? Och, naturalnie! Wiem, kim pani jest. - W głosie starszej pani zabrzmiały cieplejsze tony. -Bratanica Beatrix. - Niezupełnie bratanica, ale... - Myślę, że to bez znaczenia. Cóż, proszę mi wybaczyć, panno Ladram. Czy mogę do ciebie mówić Charlotte? Beatrix tak cię właśnie nazywa. - Oczywiście. Ja... - Muszę powiedzieć, że bardzo mi miło, że wreszcie z tobą rozmawiam. Czemu zawdzięczam... - Urwała gwałtownie, po czym spytała: - Czy u Beatrix wszystko w porządku? Przestraszona, że Lulu odgadnie, zanim ona zdąży jej powiedzieć, Charlotte wykrztusiła:

- Niestety, wczoraj umarła. - Natychmiast pożałowała swej otwartości. - Przykro mi, jeśli to dla pani szok. My wszyscy zareagowaliśmy właśnie w ten sposób. - W słuchawce panowała cisza. - Panno Harrington? Panno Harrington, jest pani tam? - Tak - odpowiedziała spokojnie i z opanowaniem. - Czy mogę... Co dokładnie się stało? Oczywiście musiała poznać prawdę. Nie sposób było udawać, że Beatrix zmarła śmiercią naturalną. Wyjaśniając okoliczności morderstwa, Charlotte uzmysłowiła sobie, jak brutalne i niesprawiedliwe musi się to wydawać osobie w wieku Beatrix, która również mieszka sama. Jednak okoliczności nie można było zmienić. Kiedy skończyła, zapadła kolejna krótka chwila milczenia. Wreszcie Lulu powiedziała po prostu: - Rozumiem. - Naprawdę mi przykro, że musiałam panią o tym powiadomić. - Proszę cię, nie przepraszaj, kochanie. Dobrze, że zadzwoniłaś. - To drobiazg. W końcu była pani najstarszą przyjaciółką Beatrix. - Czy rzeczywiście? - Ależ naturalnie, że tak. Zawsze to powtarzała. -To miło z jej strony. - Panno Harrington... - Proszę cię, mów do mnie Lulu. - Czy jesteś pewna, że dobrze się czujesz? To musiał być dla ciebie okropny szok. - Właściwie nie. -Co? - Wybacz. Chodzi mi tylko o to, że w naszym wieku, Beatrix i moim, śmierci nigdy nie można traktować jako zaskoczenia. - Ale w tym wypadku było inaczej. To nie było... - Naturalne. Istotnie, kochanie. Zapewniam cię, że zdaję sobie sprawę z różnicy. -W takim razie jak... - Charlotte ugryzła się w język. Myśli starszej pani najwyraźniej nieco błądziły. Stosowniej będzie zignorować wszystko, co powie. - Czy życzysz sobie wziąć udział w pogrzebie, Lulu? Zaplanowaliśmy go na przyszły poniedziałek, dwudziestego dziewiątego. To dla ciebie oczywiście długa droga, ale mogłabyś przenocować u mnie. - Dziękuję. To bardzo miłe z twojej strony, ale... Pomyślę o tym, Charlotte. Pomyślę o tym i dam ci znać. - Doskonale. A więc, jeśli jesteś pewna, że wszystko w porządku... - W całkowitym. Do widzenia, Charlotte. - Do... - Lulu rozłączyła się, zanim Charlotte zdążyła dokończyć. W lustrze nad telefonem ujrzała własną zdumioną twarz. - Fairfax, słucham. - Dzień dobry. Czy to pan Derek Fairfax? - Przy telefonie. - Nazywam się Dredge, panie Fairfax. Alblon Dredge. Jestem doradcą prawnym, reprezentującym pańskiego brata, pana Colina Fairfaxa. Derek poczuł, że krew uderza mu do głowy. A więc stało się. Stało się to, czego się obawiał od przyjazdu Colina do Tunbridge Wells. Ktoś mógł nazwać to powrotem do dawnych przyzwyczajeń. Colin uznałby, że to zwykły pech. Bez wątpienia powstał problem, którego Derek bynajmniej nie potrzebował. -W jakiej sprawie pan go reprezentuje, panie Dredge? - Muszę pana z żalem powiadomić, że pański brat został wczoraj aresztowany przez policję hrabstwa Sussex pod poważnymi zarzutami. - Jakiego rodzaju zarzutami? - Obrót kradzionymi przedmiotami. Planowanie włamania. Wspomaganie i współudział w morderstwie. Było gorzej, niż się spodziewał, znacznie gorzej. - Powiedział pan "morderstwa"? -W niedzielę po południu znaleziono starą pannę, zamordowaną w jej własnym domu w Rye. Może widział pan relację w lokalnych wiadomościach telewizyjnych. - Nie, nie sądzę. - Wobec tego pozwoli pan, że wyjaśnię sytuację. - Podczas gdy Dredge tłumaczył, Derek poczuł chłód złych przeczuć. Colin nie mieszałby się do żadnego aktu przemocy - to nie

ulegało wątpliwości. Nigdy jednak nie był zbyt skrupulatny, jeśli chodzi o pochodzenie rzeczy, które kupował i sprzedawał. Z reguły balansował na cienkiej granicy, a nie zawsze udawało mu się zachować równowagę, co pokazała sprawa w St Albans. Czy mógł się posunąć do zlecenia komuś włamania w celu zdobycia kolekcji wyrobów z inkrustacją z Tunbridge? Jeżeli wiedział, że zarobi na nich dostatecznie dużo, odpowiedź brzmiała tak, zwłaszcza, że jego sytuacja finansowa przedstawiała się jeszcze mniej pewnie niż zazwyczaj. Oczywiście nigdy nie wyraziłby zgody na morderstwo. Taktyka przemocy nie należała do jego metod. Jeśli jednak błędnie ocenił współpracowników, jeśli zaufał szczęściu i rozsądkowi ludzi, którzy ich nie mieli, konsekwencje mogły być dokładnie takie, jak sugerowała policja. - Został zatrzymany na posterunku policji w Hastings - zakończył Dredge. - Jutro rano stanie przed sądem. - Czy... twierdzi, że jest niewinny? -Zdecydowanie. -W takim razie... jak tłumaczy obecność przedmiotów z inkrustacją z Tunbridge w swoim sklepie? Dredge westchnął. - Twierdzi, że je podrzucono. - W pana głosie słyszę powątpiewanie. - Przepraszam. Nie miałem takiego zamiaru. Po prostu... z punktu widzenia policji to oczywiste, że pański brat przyjął taką wersję. - Chyba nie powiedział, że to oni podrzucili te rzeczy? - Na szczęście nie. - W takim razie kto... dlaczego... - Panie Fairfax, nie chcę być obcesowy, ale być może takie pytania należy zadać w innym momencie. Dzisiaj zadzwoniłem do pana po to, by zapytać, czy jest pan gotów poręczyć za brata, gdyby sąd wyraził zgodę na zwolnienie za kaucją. Wysokość kaucji prawdopodobnie przekroczy możliwości finansowe pańskiego brata. Dredge nie musiał tego mówić. O ile Derek wiedział, Colin zawsze żył ponad stan. W przeszłości zbyt często musiał wykupywać brata, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Zawsze przysięgał, że to ostatni raz. Podobnie zresztą jak Colin. - O jakiej kwocie mówimy? - zapytał. - Trudno powiedzieć. Policja wystąpi z wnioskiem przeciwko zwolnieniu za kaucją. Ta kwestia może w ogóle nie zostać poruszona. -Jeśli jednak zostanie? - Wówczas będzie to znaczna kwota. -Jak znaczna? - Sądzę, że... od pięciu do dziesięciu tysięcy funtów. Oznaczałoby to więc znaczny wyłom w oszczędnościach Dereka, gdyby Colin postanowił prysnąć do jakiegoś kraju, gdzie nie obowiązuje prawo o ekstradycji. Zastanawiając się nad taką ewentualnością, Derek pomyślał, że może warto byłoby stracić taką sumę pieniędzy, jeżeli oznaczałoby to, że Colin nigdy więcej nie będzie mógł go poprosić o pomoc. - Pański brat stwierdził, że jest pan jedyną osobą, która może mu pomóc. - Bez wątpienia. - Czy... jest pan gotów mu pomóc? - Tak. Myślę, że tak. - Czy może pan się stawić w sądzie jutro rano? Derek spojrzał na stojący kalendarz na biurku. Na środę dwudziestego czwartego czerwca nie zaplanował niczego, czego nie mógłby przełożyć. -Tak. Mogę tam być. - Sąd znajduje się przy Bohemia Road w Hastłngs. Rozprawa rozpoczyna się o dziesiątej trzydzieści. - Dobrze. Spotkamy się tam. Derek odłożył słuchawkę, zdjął okulary i zaczął masować nasadę nosa. Kiedy zamknął oczy, chwila obecna -ciemny garnitur, biurko, biuro, widok na park Calverley, wszystkie atrybuty wieku i statusu - odpłynęła jak babie lato na wietrze. Miejsce tego wszystkiego zajął widok jego i Colina, którzy znowu byli dziećmi w Bromley. Starszy o sześć lat Colin był równie

sprytny i odważny, jak Derek nieśmiały i cichy. W tamtych czasach Derek często brał na siebie winę za wybryki brata, zacierał po nim ślady i preparował mu alibi. Teraz wiedział - zresztą chyba nigdy w to nie wątpił - że nic się właściwie nie zmieniło. Wstał i podszedł do okna. Tunbridge Wells roztaczało się w całej swojej krasie w cichym najdłuższym dniu lata. Fasady willi w stylu regencji jaśniały wśród zieleni, wydawało się, że przepojone mgiełką powietrze przytłacza wielkolistne kasztanowce w parku. Mieszkał tu już od siedmiu lat, siedem dobrych, choć może nie wspaniałych lat stałego wspinania się w górę w Fithyan & Co. Pod warunkiem, że nie wydarzy się katastrofa, partnerstwo w firmie Derek miał w zasięgu ręki. Ale czy Fithyan nie uzna jego związku z nieuczciwym handlarzem antykami - a może, co gorsza, mordercą - za taką właśnie katastrofę? Co powiedzieliby klienci? Co pomyśleliby inni udziałowcy? Jakże żałował, że Colin zamieszkał w Tunbridge Wells. Początkowo miał to być tylko etap przejściowy, mający mu pomóc w powrocie do życia na wolności. Tak się jednak nie stało. Colin znalazł Treasure Trove i krótką drogę powrotną do profesji, która już raz doprowadziła go do zguby. Wyglądało na to, że teraz doprowadziła go tam ponownie, a oprócz Colina mógł ucierpieć także jego brat. Maurycy wyruszył wczesnym rankiem do Rye, skąd miał pojechać do Boume End. Po raz pierwszy od śmierci Beatrix Charlotte została sama z własnymi myślami. Ponieważ energiczna poranna praca w ogrodzie nie wyleczyła jej z niepokoju, popołudnie spędziła w sklepach, kupując masę rzeczy, których nie potrzebowała. Koniec dnia roboczego zastał ją w połowie High Street, gdzie uzmysłowiła sobie z pewnym zdziwieniem, że idzie w stronę Chapel Place. Mogła przecież skręcić i pójść krótszą drogą do domu w Mount Ephraim, ale nie zrobiła tego. Ciekawość - czy może coś bardziej złożonego - wzięła górę nad delikatnością i Charlotte wiedziała już, że zmierza do Treasure Trove. Był to sklepik o wąskiej witrynie, z farbą łuszczącą się na ramie okiennej, wciśnięty między zakład fotograficzny a antykwariat z książkami. Gotyckie litery, którymi wypisano nad wejściem nazwę, pasowały stylem do wizytówki, którą pokazał jej Hyslop. Z boku znajdowały się oddzielne drzwi z dzwonkiem opatrzonym napisem MIESZKANIE. Nie oświetlone wnętrze sklepu kontrastowało z jasnym dniem na zewnątrz. Nie było wywieszki informującej o godzinach otwarcia, i Charlotte, która spodziewała się, że ktoś będzie zastępował właściciela, poczuła się trochę zawiedziona. Podeszła bliżej, osłoniła oczy dłonią i zajrzała przez okno. Z mroku wyłoniło się kilka półek na książki i kredensów. Dostrzegła parę olejnych obrazów, wiszących wyrobów z mosiądzu, sosnową komodę, a w głębi duże lustro. Po chwili w wysokiej narożnej szafce zauważyła inkrustację z Tunbridge. Te drobiazgi - własna kolekcja Fairfaxa, o ile faktycznie do niego należała - bynajmniej nie wyglądały okazale. Charlotte pomyślała, że może to tłumaczy... Nagle kątem oka dostrzegła w dużym lustrze jakieś poruszenie tuż za sobą. Spojrzawszy w lustro, zobaczyła mężczyznę, który stał niemal tuż za jej plecami i zaglądał do sklepu. Średniego wzrostu, szczupły, łysiejący, miał na sobie brązowy, nieco wygnieciony garnitur i okulary w złotej oprawce, na której błysnęło słońce. Gdyby nie wyraz twarzy, wzięłaby go za rozczarowanego klienta. Na twarzy nieznajomego malowała się niemal udręka. Kiedy wpatrywała się w jego odbicie, nie poruszył się, a tylko patrzył szklanym wzrokiem, najwyraźniej pochłonięty widokiem lub własnymi myślami. Charlotte odwróciła się z uśmiechem. - Obawiam się, że jest zamknięte - powiedziała. Początkowo nie zareagował. Później, jak gdyby jej słowa dopiero do niego dotarły, spojrzał na Charlotte i otworzył usta, ale się nie odezwał. - Zamknięte - powtórzyła. Nadal milczał. Nagle odwrócił się na pięcie i ruszył High Street niepotrzebnie szybkim krokiem, niemal tak, jakby chciał puścić się biegiem. Derek dotarł do pubu "George & Dragon" w kilka minut po otwarciu. Znano go tam jako stałego, choć nie regularnego klienta, ale był zbyt roztargniony, by na powitanie barmanki odpowiedzieć czymś więcej niż tylko sztywnym uśmiechem. Zabrał piwo do ogródka, usiadł przy stoliku i pociągnął kilka dużych łyków. Z reguły nie pił dużo, ale tej nocy zamierzał złamać tę zasadę.

Przede wszystkim, mówił sobie, musi przestać zachowywać się jak przestępca, którym jego brat być może wcale nie jest. Dzięki temu, że Colin używa nazwiska Fairfax-Vane, nikt raczej się nie domyśli, że Derek jest spokrewniony z właścicielem Treasure Trove. Oczywiście w sądzie i doniesieniach prasowych będzie się wymieniać prawdziwe nazwisko Colina, ale do tego czasu Derekowi nic nie grozi. Myśl, że niżsi rangą pracownicy Fithyan już prowadzą przeciwko niemu szeptaną kampanię, była absurdalna. Ale przypuszczenie, że w przyszłości mogliby ją rozpocząć, wcale absurdalne nie było. Upił piwa, potrząsając głową na myśl o tym, co tamta młoda kobieta przed Treasure Trove mogła pomyśleć o jego zachowaniu. W ogóle nie powinien był tam chodzić; nie miał pojęcia, dlaczego to zrobił. Ona w końcu była tylko uprzejma. Sklął Colina w duchu. Cóż za dziwna rzecz, to braterstwo. Nie łączyło ich nic z wyjątkiem coraz odleglejszej przeszłości. Nawet się nie lubili. Mimo to byli związani czymś silniejszym niż miłość czy przyjaźń, czymś nieodpartym i niemożliwym do rozwiązania. Derek tego nie pojmował, ale wiedział, że nie zdoła przezwyciężyć. Jutro, niechętnie, stanie po stronie brata. VI Po powrocie do domu Maurycy powiadomił telefonicznie Charlotte o tym, czego dowiedział się od inspektora Hyslopa: że Colin Fairfax został oskarżony i jutro rano stanie przed sądem w Hastings. Posiedzenie będzie krótkie; sprawa zostanie odłożona na późniejszy termin. Może zapaść jedynie decyzja o tym, czy Fairfax zostanie zatrzymany w areszcie - na co miał nadzieję Hyslop - czy wyjdzie za kaucją. Dlatego też Maurycy postanowił nie iść na rozprawę, czując, że dwudniowa nieobecność w Ladram Avionics w zupełności wystarczy. Charlotte podjęła jednak inną decyzję. Chciała zobaczyć człowieka odpowiedzialnego za śmierć Beatrix. W ten sposób miała nadzieję zaspokoić ciekawość, której nie zaspokoiło zaglądanie przez okno Treasure Trove. Poranek zastał ją w ponurym holu sądu w Hastings, pośród tłumu zaniepokojonych petentów i znękanych prawników. Nigdzie nie widziała śladu Hyslopa, a kiedy zbliżyła się dziesiąta trzydzieści, postanowiła wejść na salę rozpraw. Małe, nowoczesne, duszne wnętrze, pełne laminowanego drewna i pokrytego plastikiem metalu, w którym trudno było dostrzec majestat prawa. Kilku sędziów zajęło już miejsca, w pierwszym rzędzie Charlotte ujrzała dwóch mężczyzn pogrążonych w ożywionej, prowadzonej szeptem rozmowie. Jeden był niski, krągły, w trzyczęściowym garniturze, z kroplami potu na wysokim czole. Drugi, wyższy i szczuplejszy, siedział odwrócony plecami, toteż Charlotte nie widziała jego twarzy. Pomyślała, że to pewnie adwokaci. -Asystent oskarżyciela powiedział mi właśnie, że stanowczo będzie się sprzeciwiał zwolnieniu za kaucją, panie Fairfax - powiedział Albion Dredge. - Czyli zmarnowałem czas, przychodząc tutaj, tak? - spytał Derek. - Wcale nie. Wcale nie. Zawsze jest szansa. - Jak duża szansa? - Wobec powagi zarzutów, a także faktu, że pański brat był już karany, niewielka. Derek westchnął. Nie chciał widzieć Colina za kratami, ale przynajmniej przestałby się niepokoić kaucją, którą musiałby zebrać. - Kiedy dojdzie do procesu? - Za około sześć miesięcy. - Sześć miesięcy? - Co najmniej. Sądy pękają dzisiaj w szwach. Istnieje oczywiście możliwość, że prokurator zrezygnuje z oskarżenia o współudział. Wie, że jest to najsłabszy punkt oskarżenia, a jednocześnie najpoważniejszy. Taka zresztą jest intencja prokuratora. - Co pan chce przez to powiedzieć? Dredge jeszcze bardziej ściszył głos. - Tylko między nami, panie Fairfax; myślę, że policja dodała oskarżenie o współudział w morderstwie, żeby wywrzeć nacisk na pańskiego brata. Gdyby powiedział, kto sprzedał mu inkrustację z Tunbridge, mogliby zrezygnować z tego punktu. Mogłoby to też zmienić kwestię kaucji. - Ale Colin zaprzecza, jakoby kupił te rzeczy? -Właśnie. - Chce pan powiedzieć, że musiałby się przyznać do innych zarzutów?

- W każdym razie do handlowania kradzionymi przedmiotami. - Na co nie jest przygotowany? -Nie, jeszcze nie. - Rozumiem, panie Dredge. Dziękuję za naświetlenie mi sytuacji. - Derek wstał i odwrócił się, by zająć swoje miejsce w rzędzie z tyłu. Jego wzrok napotkał oczy siedzącej o trzy rzędy z tyłu kobiety, której wcześniej tam nie było. Derek oblał się rumieńcem i odwrócił głowę. To była kobieta, którą spotkał przed Treasure Trove zeszłego popołudnia. Tym razem nie mógł odejść. Kto to jest? Po co tu przyszedł? Charlotte właśnie zaczęła obracać w głowie te pytania, kiedy ogólne poruszenie zasygnalizowało początek rozprawy. Ludzie szybko zajmowali miejsca przy stołach na przedzie sali. Hyslop, który wszedł wraz z grupą spóźnialskich, pozdrowił Charlotte skinieniem głowy. Woźny nakazał wszystkim wstać, po czym weszło trzech sędziów. Z mniejszym namaszczeniem, niż oczekiwała Charlotte, ogłoszono początek rozprawy. Policjant wprowadził podsądnego bocznymi drzwiami i doprowadził do ławy oskarżonych. Fairfax-Vane stał z rękami opartymi na barierce, nie więcej niż siedem metrów od Charlotte. Ponieważ skupił uwagę na sędziach, nie musiała się obawiać, że zauważy, jak ona mu się przygląda. Był wysoki, masywnej budowy, z czerwoną, nieco opuchniętą twarzą, o zbyt długich brązowych włosach siwiejących na skroniach i przerzedzonych na czubku głowy. Miał na sobie ciemnoniebieski blezer, beżowe spodnie i koszulę w prążki, napiętą na wydatnym brzuchu. Z kieszeni na piersi blezera wykwitała czerwona chustka, a na małym palcu lewej dłoni lśnił zbyt duży sygnet. Charlotte nie spodziewała się, że polubi tego człowieka. Przeciwnie, oczekiwała, że poczuje do niego odrazę, co w pewnej mierze się sprawdziło. Zaniedbany lowelas, wygadany oszust, któremu kończył się czas i szczęście; postarzał się i stoczył tak dalece, że zorganizował tę obmierzłą zbrodnię. Tak o nim myślała. Mgliście zdawała sobie sprawę, że żałuje, iż nie okazał się młodszy i bardziej ujmujący. Wolałaby, żeby lepiej nadawał się na obiekt pogardy. Nagle przyłapała się na tym, że przestała śledzić przebieg rozprawy. Odczytano akt oskarżenia, a podsądny podał pełne nazwisko: Colin Neville Fairfax. Nie zapytano go jednak, czy przyznaje się do winy, co zaskoczyło Charlotte. Podobnie zresztą jak szybkość, z jaką sędziowie zdawali się zmierzać ku zakończeniu rozprawy. - Wyznaczamy termin pełnych przesłuchań za miesiąc -oświadczył przewodniczący. - Czy są jakieś sprzeciwy? - Nie było żadnych. Przewodniczący nachylił się, by skonsultować się ze swoim sekretarzem. - Czy data dwudziestego czwartego lipca odpowiada wszystkim stronom? -Kilka głów kiwnęło potakująco. - Dobrze, a zatem dwudziesty czwarty lipca. Panie Dredge, pan występuje w imieniu oskarżonego? - Tak, sir. - Kiedy doradca prawny Fairfaxa wstał, Charlotte rozpoznała w nim człowieka, z którym wcześniej rozmawiał tajemniczy mężczyzna spod Treasure Trove. - Mój klient zamierza zakwestionować wszystkie zarzuty, dlatego też pragnie wystąpić o zwolnienie za kaucją. - Panie Metcalfe? - Przewodniczący unosząc brwi zwrócił się do prokuratora. - Sprzeciwiamy się zwolnieniu za kaucją, sir. To są bardzo poważne zarzuty. Policja twierdzi, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż oskarżony nie stawi się na procesie. W związku z tym chciałbym zwrócić uwagę na to, że był już wcześniej karany; szczegóły panu przedstawiłem. - A tak. - Przewodniczący spojrzał na leżące przed nim dokumenty. - Panie Dredge? - Chciałbym wskazać, że przed tamtą rozprawą mój klient został zwolniony za kaucją, a później zastosował się do wszelkich nałożonych na niego warunków. - Istotnie. - Przewodniczący podrapał się w nos, po czym zapytał: - Czy sam oskarżony ma podjąć zobowiązanie, panie Dredge? - Nie, sir. Brat oskarżonego, pan Derek Fairfax, jest gotów za niego poręczyć. - Czy pan Derek Fairfax jest obecny? - Tak jest, sir. - Dredge odwrócił się i wskazał siedzącego za nim mężczyznę, który uniósł się w odpowiedzi. I tak Charlotte odkryła wreszcie, kim jest: bratem Colina Fairfaxa. - Rozumiem - powiedział przewodniczący. - Myślę, że zrobimy małą przerwę. - Po tych słowach on i jego dwaj koledzy wstali i wyszli.

Pod nieobecność sędziów w sali rozległy się przyciszone rozmowy. Dredge podszedł do ławy oskarżonych i zaczął szeptać z klientem. Fairfax nie przybliżył się do nich, ale patrzył w ich stronę, a raz zdawało się, że zerknie na Charlotte. Jednak nie zrobił tego. Sędziowie wrócili na salę. Kiedy ucichły szurania i chrząknięcia, przewodniczący ogłosił: - Z uwagi na charakter i powagę zarzutów postanowiliśmy odrzucić wniosek o zwolnienie za kaucją. - Popatrzył na oskarżonego. - Panie Fairfax, zostaje pan odesłany do aresztu i stanie pan przed nami ponownie dwudziestego czwartego lipca. Do tego czasu sprawa zostaje odroczona. Kiedy przewodniczący ogłaszał, że odrzucono wniosek o zwolnienie za kaucją, Derek patrzył na twarz Colina i wiedział dokładnie, co oznacza ten grymas zawodu. Był to wyraz twarzy, z którym brat witał przeciwności losu od dzieciństwa - pełne rezygnacji uznanie faktu, że, bez jego winy, plany spaliły na panewce. To, co później nastąpiło, także było charakterystyczne. Colin uniósł brwi, wydął policzki i powoli pokręcił głową. Policjant, który wprowadził Colina na salę, dotknął jego łokcia i Fairfax wyszedł z ławy oskarżonych. W ostatniej chwili, przed wyjściem bocznymi drzwiami, spojrzał na Dereka i mrugnął. Derek był w stanie tylko słabo podnieść dłoń. Po wyjściu Colina pozostał na miejscu, czekając, aż sala opustoszeje. Dredge rozmawiał chwilę z oskarżycielem. Kiedy skończyli, dał znak Derekowi, żeby do niego podszedł, po czym razem powoli wyszli z sali. - Tak jak się obawiałem, panie Fairfax, recydywa działa na niekorzyść pańskiego brata. - Zrobił pan wszystko, co w pana mocy, panie Dredge. Gdzie będzie przebywał Colin? - W więzieniu w Lewes. - Czy wolno mi będzie go odwiedzić? - Oczywiście. Poczekałbym z tym jednak parę dni. Niech się oswoi z nowym miejscem. Derek podejrzewał, że najtrudniejsza do zniesienia okaże się dla brata wszelkiego rodzaju abstynencja. Alkohol, jedzenie, rozmowy i kobiety. Pomimo reputacji donżuana, jaką cieszył się Colin, prawdopodobnie to była właściwa kolejność. Derek musiał przyznać, że ostatnim razem po wyjściu z więzienia Colin wyglądał lepiej i zdrowiej, niż kiedy tam wchodził. Teraz jednak był starszy, mniej wytrzymały, gorzej znosił niewygodę, nie był już tym człowiekiem, co dawniej. - Czy z tego, co mówił pan wcześniej, panie Dredge, mam rozumieć, że będzie pan go nakłaniał do przyznania się do winy, przynajmniej do paserstwa? - Z pewnością wyjaśnię, jakie konsekwencje mu grożą, gdyby tego nie zrobił. - Jakież to konsekwencje? - Poważne. Prokurator jest w stanie wykazać, że pański brat wiedział, skąd pochodziły inkrustowane wyroby, a zatem może dowieść, że musiał wiedzieć, iż zostały skradzione. Współpraca ze złodziejem jest sprawą dyskusyjną, ale nie fakt, że pański brat wiedział, iż ma do czynienia ze złodziejem. - To znaczy, że Colin nie ma nic na swoją obronę? - Z wyjątkiem twierdzenia, że przedmioty zostały podrzucone, ale żadna ława przysięgłych tego nie kupi. Sędziowie nie lubią matactw; w takich wypadkach wyroki bywają surowe. - O jakim wyroku mówimy? - Kara za paserstwo wynosi do czternastu lat więzienia. Za czternaście lat Colin i świat znaleźliby się w nowym tysiącleciu. Derekowi okres ten wydał się nagle niewyobrażalnie długi. - Co z innymi zarzutami? - spytał cicho. - Za planowanie włamania przewiduje się taką samą maksymalną karę. - A za współudział w morderstwie? - Mało prawdopodobne, by ten zarzut się utrzymał. - Jeśli jednak tak się stanie? - Kara jest taka sama jak za morderstwo. Dożywocie. Po krótkiej rozmowie z Hyslopem na schodach sądu, Charlotte ruszyła do samochodu, zastanawiając się, dlaczego czuje się taka zawiedziona, dlaczego nie może się zdobyć na większe oburzenie w imieniu Beatrix. Colin Fairfax oczywiście jej nie zamordował, ale był odpowiedzialny za tę śmierć. To nie ulegało wątpliwości. Dlaczego więc Charlotte nie potrafi go nienawidzić tak, jak powinna? Wsiadła do samochodu i opuściła szybę. Ptaki śpiewały w krzewach, a gdzieś w oddali grało

radio. Beatrix, o ironio, oczywiście wybaczyłaby Fairfaxowi. Charlotte wyobraziła sobie, że słyszy jej słowa: "Ten człowiek najwyraźniej nie chciał wyrządzić mi krzywdy. Gdybym wiedziała, jak bardzo pragnął inkrustacjl z Tunbridge, dałabym mu te rzeczy". Charlotte w zamyśleniu potrząsnęła głową i wsunęła kluczyk do stacyjki. W tym momencie zza węgła wyszedł jakiś przechodzień i ruszył w jej stronę. Był to Derek Fairfax; zgarbiony, ze zmarszczonym czołem, szperał w kieszeni marynarki. Nie spojrzał w jej kierunku i Charlotte początkowo sądziła, że jej nie zauważy. Okazało się jednak, że zaparkował samochód tuż obok niej. Kiedy wszedł w wąską przestrzeń między pojazdami, podniósł wzrok i zauważył ją. Przez chwilę zdawało się, że się uśmiechnie, ale grymas niepokoju nie opuszczał jego twarzy. Charlotte zastanawiała się, czy Derek wie, kim ona jest. Jeśli tak, za wszelką cenę musiała uniknąć rozmowy z tym człowiekiem. Nie było czasu na zastanawianie się dlaczego, musiała po prostu posłuchać głosu instynktu. Uruchomiła silnik i spostrzegła, jak Fairfax cofa się zdziwiony. Zbyt gwałtownie dodawszy gazu, ruszyła z piskiem opon, zwolniła i skręciła ku wyjazdowi z parkingu, wciąż opierając się pokusie zerknięcia we wsteczne lusterko. Według Dredge'a, kobietą, którą zauważyli, kiedy rozmawiała z inspektorem Hyslopem, .była Charlotte Ladram, bratanica Beatrix Abberley. To ona zidentyfikowała inkrustowane przedmioty znalezione w sklepie Colina. W ten sposób wyjaśniło się, czemu Derek widział ją zarówno przed Treasure Trove, jak i w sądzie w Hastings. Nie mógł oczywiście wiedzieć, o czym myślała, zaglądając do mrocznego wnętrza sklepu czy wpatrując się w Colina. Gdyby mieli okazję do rozmowy, naturalnie złożyłby jej kondolencje. Nie mógł jednak ofiarować jej nic poza tym, więc może lepiej się stało, że nie rozmawiali. Takie myśli zaprzątały umysł Dereka, kiedy podniósł wzrok i ujrzał ją, siedzącą za kierownicą samochodu zaparkowanego obok jego wozu. Ich oczy spotkały się na chwilę. Zawahał się, nie mając pewności, co zrobić. Nonsensem byłoby ignorować się nawzajem. Ostatecznie wiedziała już, kim on jest. Dalsze udawanie nie miało sensu, a jednak... Nagle zapaliła silnik, ruszyła z piskiem opon, na moment zwolniła, po czym skręciła w stronę wyjazdu z parkingu. Derek przywarł do boku swego samochodu, świadom, że o mały włos go nie potrąciła, tak bardzo się spieszyła, żeby przed nim uciec. Uciec przed nim. O to właśnie chodziło. W tym wyrażała się pogarda, którą żywiła do Dereka z powodu jego brata. Nie mogła się nawet zdobyć na rozmowę z nim. VII Derek uznał, że branie kolejnego wolnego dnia w tym tygodniu nie byłoby rozsądne. Czwartkowe wydanie lokalnej gazety zamieściło doniesienie o rozprawie Colina, ale nawet jeśli ktokolwiek z Fithyan & Co. wiedział, że byli spokrewnieni - a Derek nie wątpił, że niektórzy wiedzą - nie skomentowali tego ani słowem. W sobotnie popołudnie pojechał do Lewes, gdzie zameldował się przy bramie więziennej, wraz z gromadą żon, dziewczyn i dzieci. Po długim oczekiwaniu wpuszczono go do dużego pomieszczenia o nagich ścianach, zastawionego rzędami stołów i krzeseł. Przy stołach siedzieli podnieceni, zawstydzeni lub obojętni mężowie, chłopcy i ojcowie, wszyscy podobni do siebie w szaroniebieskich więziennych strojach. Była to pierwsza tego rodzaju wizyta Dereka. Ostatnim razem Colin został zwolniony za kaucją, a podczas późniejszego pobytu w więzieniu prosił, by zostawiono go w spokoju. Derek spełnił tę prośbę z ochotą. Teraz jednak musieli się spotkać. Musieli omówić pewne sprawy, a to było jedyne miejsce, w którym mogli porozmawiać. Colin siedział w głębi sali, patrząc pustym wzrokiem w przestrzeń. Nie zauważył Dereka aż do ostatniej chwili, potem drgnął gwałtownie, zaczął wstawać, ale rozmyślił się i opadł z westchnieniem na krzesło. - Cześć, Derek. Miło, że przyszedłeś - uśmiechnął się słabo. - Cześć, Colin. Jak się masz? - Siadając, Derek przyjrzał się bratu i nagle pożałował, że o to zapytał. Pytanie było zdawkowe, ale w tej sytuacji świadczyło o zwykłym braku wrażliwości. - Cudownie - odparł Colin. - To miejsce jest jak kurort, tylko, cholera, tańsze. - Przykro mi, że... hm... odmówili ci kaucji. - Nie zalewaj. Poczułeś ulgę. Ja poczułbym ulgę, gdybym był na twoim miejscu. Derek zaśmiał się nerwowo i rozejrzał po sali. Przy innych stołach więźniowie i odwiedzający próbowali udawać, że się rozumieją, a ponury strażnik chodził za ich plecami,

rzucając znudzone spojrzenia na zegar ścienny. - W każdym razie dzięki, że próbowałeś - powiedział Colin. - Może tego nie okazuję, ale jestem ci wdzięczny. - Drobiazg... - Derek nachylił się do przodu, postanawiając, że nie będzie owijał w bawełnę. - Dredge uważa, że powinieneś się przyznać do zarzutu paserstwa. - Dredge to stara baba. -Jest twoim doradcą, Colin. Twoje dobro leży mu na sercu. - Być może. Nic mi o tym nie wiadomo. Zaangażowałem go, kiedy brałem w dzierżawę Treasure Trove, a on miał z tym sporo kłopotów. - To dlaczego zwróciłeś się do niego tym razem? - Bo był jedynym doradcą, jaki mi przyszedł do głowy, kiedy policjanci powiedzieli mi, że mogę do kogoś zadzwonić. Teraz widzę, że uważa mnie za winnego, podobnie jak tamci. Pytanie brzmi, co ty myślisz. Derek? Derek wziął głęboki wdech. - To ty mi powiedz. - Co masz na myśli? - Ostatnim razem też się wszystkiego wyparłeś. - No więc? - Ale to nie była prawda, co? Siedziałeś w tym po szyję. Colin zmarszczył brwi, chciał coś powiedzieć, potem zmienił zdanie i uśmiechnął się szeroko. - Masz rację. Skłamałem. Taki mam zwyczaj. Akurat ty powinieneś o tym wiedzieć. - Istotnie. - Ale tym razem nie kłamię. - Skąd mam to wiedzieć? - Ponieważ mnie znasz. Jestem kłamcą, trochę łobuzem i gorszym bratem, niż na to zasługujesz. Ale nie jestem głupcem. Nigdy nie byłem. Zgadza się? - Zgadza. - Czy w takim razie zostawiałbym wizytówkę w domu, do którego zamierzałbym się włamać? To dość wyraźna poszlaka, nie sądzisz? - Z tego, co mówi Dredge, policja uważa, że nie włamałeś się osobiście. - Wiem. Myślą, że wynająłem jakiegoś młodego oprycha. Albo dogadałem się co do ceny za inkrustację z Tunbridge z kimś, o kim wiedziałem, że to zrobi. Tak czy inaczej, uważają, że ja za tym stoję. Dali mi jednak jasno do zrozumienia, że zrezygnują z oskarżenia o współudział w morderstwie, jeśli wskażę wspólnika. Zdaniem Dredge'a w ten sposób mógłbym się też wykręcić z zarzutu o planowanie włamania. Gdyby przyskrzynili kogoś odpowiedzialnego za włamanie i morderstwo, dostałbym najwyżej pięć lat. - Ale nie chcesz tego zrobić? - Nie mogę tego zrobić, bo nie miałem wspólnika. Czy naprawdę wyobrażasz sobie, że siedziałbym cicho, żeby kryć kogoś, kto rozwalił głowę staruszce? W życiu. A już na pewno nie w sytuacji, kiedy policja daje mi szansę oczyszczenia się z zarzutów. - Czyli te rzeczy naprawdę ci podrzucono? - Posłuchaj: o wszystkim dowiedziałem się w poniedziałek o siódmej rano, kiedy policjanci zaczęli walić w moje drzwi, wymachując nakazem rewizji. Nie ucieszył mnie ich widok, ale wpuściłem ich do sklepu bez niepokoju, bo wiedziałem, że jest czysty. Kiedy zobaczyłem inkrustację z Timbrłdge w tekturowym pudle na stole na zapleczu, po prostu zdębiałem. - Jak myślisz, w jaki sposób te rzeczy tam się znalazły? - Ktoś musiał się włamać w nocy i je podrzucić. Wybito jedną z szyb w oknie obok tylnych drzwi. Poza tym zostawiłem klucz w zamku. Taki już Jestem niedbały. Derek nie wątpił w niedbalstwo brata, ale wiedział, że policjanci będą mieli inny pogląd na tę sprawę. Wybicie okna uznaliby za nieporadną próbę zatarcia śladów. - Nic nie słyszałeś tamtej nocy? - Ani szmeru. Ale ożłopałem się whisky; trzeba było bomby, żeby mnie obudzić. To mi przypomina... - Nachylił się do brata. - Nie piłem od tamtego czasu. Pewnie nie przyszło ci na myśl, żeby przeszmuglować tu flaszkę, co? - Nie, jasne, że nie. - Szkoda - skrzywił się Colin. - Chociaż nie ma w tym nic dziwnego. Zawsze miałeś zbyt wiele szacunku dla prawa.

- Gdybyś miał go tyle samo, nie siedzielibyśmy tu teraz, prawda? - Może i nie. - Colin posłał bratu wymuszony uśmiech. -Zawrzyjmy pokój. Kiedy wprowadziłem gliniarzy do sklepu, tylne drzwi zastałem zamknięte, a klucz tkwił w zamku. Włamywacz mógł to bez trudu zrobić po wyjściu, sięgając przez wybitą szybę. Ale policjantów to nie interesowało. Mieli inkrustację z Tunbridge i mieli mnie. Byli zadowoleni. Dokładnie tak, jak zaplanowano. - Kto tak zaplanował? - Nie wiem. W tym właśnie sęk. Nikt nie nienawidzi mnie aż tak mocno, żeby zadać sobie tyle trudu. Przyznaję, że przetrąciłem kilka nosów, ale nie do tego stopnia, a poza tym, gdyby rzeczywiście chcieli mi dosunąć, po co mieliby robić tę całą szopkę? - No? - Po błysku w oczach brata Derek poznał, że Colin znał odpowiedź. - Przemyślałem to wszystko krok po kroku. Wierz mi, że w ostatnim tygodniu miałem mnóstwo czasu. Doszedłem do wniosku, że to nie o mnie w tym wszystkim chodzi. Ja jestem tylko kozłem ofiarnym, podejrzanym handlarzem antyków, który bierze na siebie winę... - Co ty właściwie chcesz powiedzieć? - Chcę powiedzieć, że policja patrzy na to ze złej strony. Widzą włamanie jako cel, a morderstwo jako skutek. Według mnie, morderstwo stanowiło cel. Skradziona inkrustacja z Tunbridge i ja to tylko kamuflaż. Przez sekundę Derek poważnie zastanawiał się nad tą możliwością. W końcu sceptycyzm wziął górę. - Czy nie wyciągasz zbyt daleko idących wniosków, Colin? - Posłuchaj, co się stało. Potem mi powiesz, czy to zbyt daleko idące wnioski, czy nie. - Dobra, słucham. - Jakieś sześć tygodni temu zadzwoniła do mnie kobieta, która przedstawiła się jako Beatrix Abberley. Powiedziała, że ma trochę inkrustacji z Tunbridge, którą chciałaby wycenić z myślą o sprzedaży. Umówiliśmy się, że wpadnę za kilka dni i rzucę okiem na te rzeczy. Podała mi adres: Jackdaw Cottage przy Watchbell Street w Rye. Kiedy ją spytałem, jak się o mnie dowiedziała, powiedziała, że ma krewnych w Tunbridge Wells i często tam bywa. Widziała moją kolekcję inkrustacji z Tunbridge na wystawie i zapamiętała nazwę sklepu. Pojechałem do Rye. Powiedziała mi dokładnie, o której godzinie mam przyjechać: w środę, dwudziestego maja o dziesiątej trzydzieści. Przyjechałem punktualnie, co do minuty. Drzwi otworzyła gospodyni. Powiedziała, że nic nie wie o tym, że miałem przyjść, ale wprowadziła mnie do salonu i poszła po pannę Abberley. Oglądałem właśnie inkrustację z Tunbridge, kiedy weszła starsza pani. Na jej widok od razu zrozumiałem, że coś jest nie tak. Kobieta, która do mnie zadzwoniła, była znacznie młodsza i mówiła jakby z lekkim akcentem amerykańskim albo udawała. W każdym razie panna Abberley była najprawdziwszą angielską starą panną. Stanowczo twierdziła, że do mnie nie dzwoniła. Nie wątpiłem, że mówi prawdę, ale co miałem zrobić? Powiedzieć, że to wszystko jakaś okropna pomyłka? Pomyślałem, że skoro już tam jestem, najlepiej będzie nadrabiać bezczelnością. Panna Abberley miała ładną kolekcję inkrustacji z Tunbridge, bardzo ładną. Próbowałem się targować, ale nie okazała za grosz zainteresowania. Postanowiłem więc spływać. Zostawiłem jej wizytówkę, na wypadek gdyby zmieniła zdanie, przeprosiłem i wyszedłem. Co się tyczy telefonu, uznałem go za nieporozumienie. Może źle usłyszałem nazwisko albo adres, albo jedno i drugie. Oczywiście wiedziałem, że nic takiego nie zaszło, ale wszelkie domysły prowadziły donikąd. Zapomniałem o całej sprawie. - Do czasu, kiedy policja zapukała do twoich drzwi? - Niezupełnie. W tym miejscu cała historia robi się jeszcze dziwniejsza. Jakiś tydzień później zadzwoniła do mnie panna Abberley, prawdziwa panna Abberley. Przez chwilę myślałem, że może przyjęła moją ofertę, ale nic podobnego. Chciała tylko wiedzieć, dlaczego ją odwiedziłem. Cóż, wyjaśniłem to już wcześniej. Ale ona chciała usłyszeć więcej: wszystko, co mogłem sobie przypomnieć o pierwszym telefonie. Pytała o głos tamtej kobiety, o każdy szczegół. - Uwierzyła ci? - Tak. Dziwne, co? Opowiedziałem jej historyjkę, którą równie dobrze mogłem wymyślić jako pretekst, by wejść do jej domu. Tak się jednak złożyło, że mówiłem prawdę, a ona uwierzyła. Kiedy przyszedłem do jej domu, najwyraźniej nie wierzyła, ale potem tak.

- Skąd ta zmiana? - Nie mówiła. Podziękowała mi tylko za informację i odłożyła słuchawkę. Tyle o niej słyszałem, czy spodziewałem się usłyszeć. Aż do poniedziałku. - Czy powiedziałeś o tym policji? - Pewnie. Ale mogłem to sobie darować. Mieli rozwiązanie. Mieli podejrzanego. Żadne moje zapewnienia nie mogły ich przekonać. - To zrozumiałe. - Być może. Tylko że to nie oni potrzebują twojego zrozumienia ale ja. Derek odwrócił na chwilę wzrok. Niemal wszystko, co wiedział o bracie, przemawiało za tym, by mu nie wierzyć. Wszystko z wyjątkiem faktu, że Colin nigdy nie wpakowałby się tak głupio, jak sugerowała policja. Przedstawiona przez brata wersja wydarzeń brzmiała sensowniej niż wszystko, co Derek dotąd usłyszał, przez co była tym bardziej niepokojąca. - Zrobiłbyś coś dla mnie? - spytał Colin. - Mianowicie? - Skontaktuj się z rodziną Beatrix Abberley. Spróbuj ich przekonać, że mówię prawdę. Musi im zależeć na złapaniu prawdziwego mordercy równie mocno, jak mnie. Muszą znać jego motyw, nawet jeśli w tej chwili nie zdają sobie z tego sprawy. Derek pomyślał o Charlotte Ladram, wyjeżdżającej z piskiem opon z parkingu w Hastłngs. - Wydaje mi się, że nie życzyliby sobie takiego kontaktu. - Potrafisz ich zjednać, wiem, że potrafisz. Dyplomacja zawsze była twoją mocną stroną. - Nie jestem taki pewien. Czy w zeszłym roku nie dyskutowałeś z nimi o cenie jakichś mebli? Policja twierdzi, że właśnie wtedy usłyszałeś o inkrustacji z Tunbridge. - Mylą się. Ja o tym wszystkim zapomniałem. Nie wiedziałem, że kobieta, od której kupiłem meble, była spokrewniona z panną Abberley. Dowiedziałem się o tym dopiero od policjantów. - Może i tak. Jednak rodzina sądzi inaczej i z pewnością będzie do ciebie uprzedzona. Colin oparł się na krześle, przez chwilę wpatrywał się w Dereka z natężeniem, w końcu powiedział: - Nie lekceważę trudności. Proszę cię tylko, żebyś spróbował. - Dobrze, zobaczę, co się da zrobić. Może się jednak okazać, że niewiele. - Cokolwiek jest lepsze niż nic, a w tej chwili nie mam właśnie nic. Jest jeszcze druga sprawa. - Colin sięgnął do kieszeni, wyjął skrawek papieru i posunął go po stole do brata. Na .skrawku wypisano ołówkiem drukowanymi literami: E.A.MCKITTRICK, BIOGRAFIA KRYTYCZNA TRISTRAMA ABBERLEYA. -Co to jest? - Beatrix Abberley była siostrą poety Tristrama Abberleya. Słyszałeś o nim? - Niewiele. - Dzięki uprzejmości więziennej biblioteki czytam teraz jego poezje zebrane. - Ty? Czytasz wiersze? - Nie mam tu zbyt wiele do roboty, prawda? Oskarżenie o współudział w zamordowaniu jego siostry w cudowny sposób wyostrzyło moją wrażliwość poetycką. Niestety, jego wiersze są dla mnie równie mało czytelne, co w czasach szkolnych. Za to biografia to inna sprawa. W bibliotece nie ma egzemplarza, ale bibliotekarz podał mi te dane. - Chcesz, żebym ci kupił egzemplarz? - Nie. Chcę, żebyś kupił po egzemplarzu dla nas obu. W ten sposób dowiemy się czegoś o jego rodzinie, prawda? Zdobędziesz potrzebne informacje, może nawet poszlakę. A może zupełnie nic. Nie dowiemy się, dopóki nie spróbujemy, prawda? - Ten pomysł nie wydaje mi się zbyt obiecujący. - Innego nie mamy. Derek potrząsnął z powątpiewaniem głową i sięgnął po kartkę. W tym momencie Colin ścisnął dłoń brata. - Polegam na tobie. Wiesz o tym, prawda? -Tak. - Nie powiem, że jesteś mi to winien, bo bym skłamał. Ale do nikogo Innego nie mogę się zwrócić. Do nikogo. - Czy tym właśnie jestem? Ostatnią deską ratunku? - Chyba tak - odparł z uśmiechem Colin. - Czyż nie od tego są bracia?

VIII Pogrzebowi Beatrix towarzyszyła chłodna powaga, charakterystyczna dla takich uroczystości. W letni dzień żałobnicy zebrali się w kościele świętej Marii w Rye na krótkie, ale treściwe nabożeństwo, po czym flotylla lśniących limuzyn przewiozła ich do krematorium w Hastings na zakończenie ceremonii. Pani Mentiply otwarcie płakała. Jedna lub dwie sąsiadki Beatrix ocierały łzy. Poza tym nikt więcej nie okazywał uczuć, co, w przekonaniu Charlotte, przypadłoby do gustu Beatrix. Lulu Harrington nie przyjechała, powiadomiwszy Charlotte, że nie czuje się na siłach. Rodzina stawiła się jednak w komplecie; dzień wcześniej Samantha przyjechała na lato z uniwersytetu w Nottingham, a wujek Jack zrobił wszystko, żeby wytrzeźwieć i doprowadzić się do porządku. Obserwując krewnych zebranych w kaplicy krematorium, Charlotte pomyślała, że tworzą typowo angielski amalgamat powściągliwości i obojętności. Wyłączywszy Maurycego i siebie, zdała sobie jednak sprawę, jak bardzo jest niesprawiedliwa w swoich ocenach. Dlaczego Urszula i Samantha miałyby okazywać więcej, niż w istocie czuły w związku ze śmiercią starej i nie zawsze sympatycznej kobiety? Nie ponosiły winy za sposób, w jaki umarła, a jawnie okazywana żałoba nie mogła tego zmienić. Poza tym, grały wyznaczone im role z godną pochwały skrupulatnością. Urszula zajęła miejsce u boku Maurycego w ogrodzie, wymieniała uściski dłoni z żałobnikami i dziękowała im za przybycie. Jack powstrzymał się od opowiadania dowcipów. W nieobecnym wyrazie twarzy Samanthy bez trudu można się było dopatrzyć tłumionych emocji, tak ujmująco prezentowała się w czarnej sukni i kapeluszu. Po pogrzebie rodzina udała się do Ockham House na herbatę. Było jasne, że nikt nie wie, czy spotkaniu należy nadać ton smutku czy święta. Gdyby Beatrix umarła podczas snu, pewną pociechę stanowiłby jej wiek. W zaistniałej sytuacji jedna chwila przemocy rzuciła cień na całe pogodne życie. W każdym razie Charlotte przypuszczała, że życie Beatrix było pogodne, bo, prawdę mówiąc, nikt nie znał jej na tyle dobrze, by mieć co do tego pewność. Żartobliwy sposób bycia Jacka wreszcie się na coś przydał. To on ponaglił Charlotte, by podała whisky i dżin, o których wszyscy skrycie marzyli, i zaraz popłynęły rozmowy i wspomnienia. Kiedy rozwiała się sztywna atmosfera pogrzebu, znikła też konieczność funkcjonowania rodziny jako grupy. Jack zaanektował Samanthę, racząc ją pieprznymi historyjkami. Urszula wyszła na trawnik, by zapalić papierosa, Maurycy zaś uznał za konieczne powiadomić Charlotte ojej sytuacji spadkowej. - Myślę, że mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że wszystko uporządkowałem, Charlie. Nie było to zresztą trudne. Beatrix bardzo sprawnie prowadziła swoje sprawy. - Jestem pewna. - Pod wieloma względami była niezwykłą osobą. Będzie mi jej brakowało. - Wszystkim nam będzie jej brakowało. W salonie rozległ się perlisty śmiech Samanthy, a Maurycy się uśmiechnął. - Cóż, z pewnością tobie i mnie. - Spoważniał. – Jutro lecę do Nowego Jorku. Życie... i interesy muszą toczyć się dalej. - Oczywiście. - Maurycy spędzał prawie pół życia w Stanach Zjednoczonych, w związku ze stałą ekspansją Ladram Avionics na rynku amerykańskim. - A jak... interesy? - Czy to pytanie grzecznościowe, czy głos udziałowca? -Uśmiechnął się. - Zresztą, w obydwu wypadkach odpowiedź brzmi jednakowo: nigdy nie szły lepiej. - W obydwu wypadkach, cieszy mnie to. - To jednak oznacza, że będę cię musiał zostawić samą ze sprawą Jackdaw Cottage. - Zrobiłeś już więcej niż mogłam oczekiwać, Maurycy. Najwyższy czas, żebym wzięła sprawy w swoje ręce. - Jak myślisz, co zrobisz z domem? Sprzedasz go? - Chyba tak. To znaczy... Skoro już o tym mowa, z tym domem powinnam zrobić to samo. - Owszem. Powtarzałem ci to wiele razy. Dostałabyś za niego ładną sumę. Mogłoby ci to pomóc... zacząć nowe życie, by tak rzec. - Wiem, masz rację. Ale wiedzieć i zrobić to dwie... -Urwała, uświadomiwszy sobie nagle, że mówi tylko ona. Rubaszny śmiech Jacka zamilkł. Chichot Samanthy ustał. Odwróciwszy się, Charlotte spostrzegła, że zarówno Jack, jak i Samantha patrzą w stronę otwartych oszklonych drzwi. Stała tam Urszula z nieznajomym mężczyzną u boku.

Tego dnia, wczesnym popołudniem, Derek wyszedł z Rithyan & Co., by obejść księgarnie w poszukiwaniu dwóch egzemplarzy książki "Biografia krytyczna Tristrama Abberleya". Znalazł tylko jeden, a sprzedawca był zdziwiony jego prośbą o zamówienie drugiego egzemplarza, chociaż zapewnił, że nie powinno to zająć więcej niż parę tygodni. Siedząc w samochodzie, Derek rozpakował książkę i spojrzał na twarz patrzącą na niego z okładki. Zgodnie z tym, co, stojąc w księgarni, przeczytał na odwrocie książki, Tristram Abberley zmarł na skutek ran odniesionych podczas hiszpańskiej wojny domowej. Dereka nie zdziwił więc wojskowy charakter zdjęcia, najwyraźniej zrobionego w Hiszpanii przed śmiercią poety. Był szczupłym, przystojnym mężczyzną w wieku około trzydziestu lat, z krótkimi, już rzednącymi włosami i gładko ogoloną twarzą o kanciastym podbródku. Miał na sobie źle dopasowany, zakurzony mundur; opierał się o zburzony, spalony słońcem mur. To wszystko nie miało jednak znaczenia. Nonszalancki sposób trzymania papierosa, wzgardliwe wygięcie brwi, niedbała poza - wszystko to świadczyło o silnej osobowości, o tym, że ten człowiek potrafi pokonać wszelkie przeciwności. Derek miał właśnie otworzyć książkę, kiedy spostrzegł nadchodzącego chodnikiem jednego ze swych klientów. Natychmiast poczuł, że nikt nie może go zobaczyć z tą książką, w tym czasie. Pospiesznie ukrył ją pod tablicą rozdzielczą, uruchomił silnik i ruszył. Na ulicach panował duży ruch. Było upalne popołudnie. Jadąc przez błonia ku Mount Ephraim, Derek myślał o Charlotte Ladram i o najlepszym sposobie zwrócenia się do niej. Wcześniej sprawdził jej adres w książce telefonicznej; mieszkała przy Manor Park, jednej z wielu cichych bocznych uliczek Tunbridge Wells, przy których stały otoczone drzewami wille. W książce telefonicznej figurowała pani M. Ladram. Może to jej matka? Jeśli tak, to chyba od niej w zeszłym roku Colin kupił meble. Ale policjanci powiedzieli Colinowi, że pani Ladram nie żyje. Można to było bez trudu wytłumaczyć, ponieważ książka telefoniczna pochodziła sprzed dwóch lat. Istniała więc możliwość, że panna Ladram już tam nie mieszka. W tej sytuacji Derek musiałby poprosić o jej adres Dredge'a, czego wolałby uniknąć. Właśnie perspektywa konieczności tłumaczenia się przed Dredge'em przeważyła. Derek wiedział, że jeśli będzie się dłużej zastanawiał, w ogóle się nie zdecyduje. Skręcił w pierwszą ulicę w prawo, zatrzymał się, żeby spojrzeć na plan miasta, ruszył dalej i po kilku minutach dotarł do Manor Park. Zostawiwszy samochód, ruszył piechotą, sprawdzając po drodze nazwy domów. Panowała tu taka cisza, że bał się nawet odchrząknąć, ale drzewa, które zasłaniały mu widok do większości ogrodów, zasłaniały też jego samego przed widokiem od wewnątrz. Ockham House objawił się Derekowi jako stateczne szczyty dachu za wysokim głogowym żywopłotem. Żwirowy podjazd skręcał za bramą wjazdową; Derek ruszył w stronę domu boleśnie świadomy chrzęstu, jaki wydają jego buty na żwirze. Minąwszy klomb rododendronów dotarł do obracanego kwiatami trawnika, nad którym, na niewielkim wzniesieniu, stał dom. Była to stiukowa willa o skromnych proporcjach, z wykuszami od frontu, wysokimi kominami i niewielką ilością architektonicznych ozdobników. Brak przepychu w dziwny sposób dodał Derekowi odwagi, więc przyspieszył kroku. Podszedłszy do drzwi frontowych, spostrzegł, że trawnik zakręca wokół domu. Tam, na słońcu, w wiklinowym fotelu, kobieta w ciemnej sukni paliła papierosa. Nie potrafił stwierdzić, czy go zauważyła ani czy jest to Charlotte Ladram, ale uznał, że zignorowanie jej byłoby niewłaściwe, więc ruszył ku niej wolnym krokiem przez trawnik. Kiedy się zbliżył, zobaczył, że suknia nie jest po prostu ciemna, ale czarna, podobnie jak pończochy oraz pantofle, które zrzuciła z nóg. Z całą pewnością nie była to Charlotte Ladram, ale kobieta wyższa, szczuplejsza, z modnie przyciętymi jasnymi włosami. Derek był też pewien, że go nie zauważyła, ponieważ miała zamknięte oczy. Opierała się na krześle, rozkoszując się słońcem i każdym haustem dymu. Obok na trawie leżał czarny kapelusz z małym rondem. Właśnie kapelusz rozwiał resztki wątpliwości Dereka co do powodu, dla którego tak była ubrana. Już miał się odwrócić i odejść, kiedy otworzyła najpierw jedno oko, potem drugie i spojrzała na niego. - Dzień dobry. - Miała ochrypły głos i zwyczaj skracania samogłosek. - Z kim mam przyjemność? - Ja... przepraszam... Nazywam się... To znaczy, szukam Charlotte Ladram. - Charlie? - Uśmiechnęła się. - Nie mówiła nam o panu. Czy to nowa znajomość?

- Nie. Ona nie... Czy jest w domu? - O tak. Jest w domu. - Cóż, to może nie jest właściwy moment... - Nie, nie. Można powiedzieć, że im więcej ludzi, tym weselej. Pokażę panu drogę. - Naprawdę nie ma... Ale już było za późno. Wstała, wsunęła stopy w pantofle i dała znak, żeby poszedł za nią do domu. Nie miał innego wyjścia, jak posłuchać, chociaż był już pewien, że przyszedł w najgorszym z możliwych momentów. Krótkie schody prowadziły z trawnika do oszklonych drzwi. Kobieta zatrzymała się w nich, czekając, aż ją dogoni. W pokoju za jej plecami ujrzał cztery osoby w czerni, które odwróciły się w jego stronę. To był Derek Fairfax. Charlotte poznała go i rozzłościła się, Co ten człowiek sobie wyobraża? Wizyta w takim momencie oznacza albo rażący brak wrażliwości albo zamierzony afront. Jeżeli sądzi, że w ten sposób pomoże bratu, to grubo się myli. - Masz gościa, Charlie - oznajmiła Urszula. – Obawiam się, że nie dosłyszałam nazwiska. - To twój przyjaciel? - szepnął Maurycy. - Nie. To Derek Fairfax, brat Colina Fairfaxa. - Dobry Boże. Co... - Przepraszam. - Fairfax wszedł do pokoju. - Naprawdę przepraszam, że przeszkadzam. Nie miałem pojęcia... że pogrzeb... - Fairfax? - powtórzył Jack, marszcząc brwi. - Gdy nie tak się nazywa... - Człowiek odpowiedzialny za śmierć Beatrix - dokończyła Charlotte. - Nie potrafię sobie wyobrazić, co pana tutaj sprowadza, panie Fairfax. - Przyszedłem złożyć kondolencje. - Jeżeli uznał pan to za stosowne, mógł pan wysłać list. -Tak, ale... - Czy przyszedł pan także z jakiegoś innego powodu? - Cóż... w pewnym sensie. Ale może mógłbym przyjść innym razem... - Wolałabym, żeby pan tego nie robił. - Jeżeli ma pan coś do powiedzenia - wtrącił Maurycy -dlaczego pan tego nie powie? Fairfax omiótł wzrokiem pokój. Zwilżył językiem wargi, z brwi spływała mu strużka potu; w innych okolicznościach Charlotte byłoby go żal. To jednak nie były inne okoliczności. Obserwowała, jak gość usiłuje się opanować. Wreszcie powiedział: - Mój brat zapewnia mnie, że nie miał nic winnego z włamaniem do domu panny Abberley. - Można się było tego spodziewać, prawda? - stwierdziła Urszula, mijając go, by sięgnąć po popielniczkę. - Ja mu wierzę. Gdyby państwo usłyszeli, co ma do powiedzenia, być może także byście uwierzyli. - Mało prawdopodobne - powiedział Maurycy. - W zeszłym roku pański brat wycyganił od mojej matki meble. Ja sam miałem później wątpliwą przyjemność poznania go. Delikatnie rzecz ujmując, nazwałbym go, człowiekiem nie zasługującym na zaufanie. - Ale nie jest głupcem. W tym rzecz. Tylko głupiec zrobiłby to, co sugeruje policja. - Czy mam rozumieć, że celem pańskiej wizyty jest zapewnienie nas o niewinności brata? - spytała Charlotte. -Jeśli tak, doprawdy nie widzę, jak moglibyśmy panu pomóc. - Mój brat uważa, podobnie jak ja, że prawdziwym motywem włamania było zamordowanie panny Abberley. - Oho - zauważył Jack. - Intryga się gmatwa. - Uśmiechnął się szeroko, ale nikomu poza nim sytuacja nie wydawała się zabawna. - Skradziono Inkrustację z Tunbridge - przypomniał Maurycy. - Znaleziono ją w sklepie pańskiego brata. W jaki sposób on to wyjaśnia? - Podrzucił ją morderca w celu zmylenia tropów. - Och, daj pan spokój! On nie może mówić poważnie. - Poza tym, dlaczego ktokolwiek chciałby zamordować Beatrix? - spytała Urszula. - Nie wiem. Ale myślałem... że może państwo... - Coś ukrywamy? - warknęła Charlotte. - Nie, nie ukrywacie. Po prostu nie zdajecie sobie sprawy ze znaczenia... czegoś... - Może myśli pan, że to myśmy ją zamordowali? Dla pieniędzy?

- Oczywiście, że tak nie myślę. - Spojrzał na nią błagalnie, prosząc, by ustąpiła choć trochę, by mógł obronić swoje stanowisko. Charlotte jednak nie ustąpiła. - Zgodnie z testamentem Beatrix moja siostra i ja jesteśmy głównymi spadkobiercami, panie Fairfax - oświadczył spokojnie Maurycy. - Jestem dyrektorem i przewodniczącym rady nadzorczej Ladram Avionics, międzynarodowej kompanii, o której być może pan słyszał. Dysponuję znacznymi środkami. Czy naprawdę pan myśli, że zależy mi na skromnym spadku po ciotce? - Nie. Nigdy nic podobnego nie sugerowałem. - Jak pan widzi, także Charlie jest dobrze sytuowana. Jest właścicielką tego domu. Ma też znaczny pakiet akcji mojej kompanii. - Nie ma potrzeby wprowadzania pana Fairfaxa w nasze sprawy, Maurycy - przerwała mężowi Urszula. - Chodzi mi o to, że nie sposób sobie wyobrazić, byśmy potrzebowali tego, co uzyskaliśmy w wyniku śmierci Beatrix. Nikt inny także nic nie zyskał. - Zdaje się, że pani Mentiply dostała ładną sumkę - zauważył Jack. - Cicho bądź, Jack - powiedziała Urszula. - Och, dobra. - Zrobił skruszoną minę. - Ja tylko próbuję pomóc. Fairfax wciąż patrzył na Charlotte, wciąż błagał ją w duchu o rozsądne zachowanie. A ona wciąż trwała w postanowieniu, by nie postępować rozsądnie. - Panno Ladram - powiedział niepewnie. - Nikogo o nic nie oskarżam, a już w najmniejszym stopniu panią. Próbuję tylko ustalić prawdziwą wersję wydarzeń. Czy pani nie pragnie tego samego? -To już zostało zrobione - powiedziała. - Jedyna przysługa, jaką może nam pan oddać, to wskazanie wspólnika pańskiego brata. - On nie miał wspólnika. - Jeżeli tak pan właśnie myśli, jestem pewna, to wszyscy bylibyśmy wdzięczni, gdyby pan wyszedł i więcej nas nie nachodził. Maurycy opiekuńczo otoczył siostrę ramieniem. - Przyłączę się do tej sugestii. Nadszedł czas, żeby pan wyszedł, panie Fairfax. Niech pan chodzi inni!', jeżeli pan musi, ale niech pan zostawi w spokoju moją siostrę. Urszula podeszła do Fairfaxa - To aluzja, żeby pan wyszedł z powrotem. - Czy mam pana odprowadzić? Uśmiech Urszuli, protekcjonalny gest, jakim wskazała w stronę ogrodu, dopełniły klęski Fairfaxa. Cofnął się i odwrócił wzrok, jakby kurcząc się pod ich wzrokiem. Charlotte pożałowała nagle, że tak wrogo go potraktowali. Być może, mimo wszystko, miał dobre intencje. Było już jednak za późno, żeby się dowiedzieć. Fairfax odwrócił się i szedł pospiesznie ku oszklonym drzwiom. Urszula usunęła mu się z drogi, odprawiając go machnięciem ręki. - Do widzenia, panie Fairfax. Miło, że pan wpadł. - To było niepotrzebne - powiedziała Charlotte. - Cóż, przepraszam, kochanie. Sądziłam, że chciałaś się go pozbyć. - Chciałam. Ale... - Odsunęła się od Maurycego i wybiegła do ogrodu. Derek Fairfax dotarł do podjazdu i szedł w stronę bramy. Przywołanie go z powrotem - nawet gdyby chciała - nie miałoby sensu. - Co się stało, staruszko? - spytał Maurycy podchodząc do niej od tyłu. -Nic. Ja tylko... i - O nic się nie martw. Nie będzie nas niepokoił. - Może nie powinniśmy być tak obcesowi. - To on był obcesowy. - Mimo wszystko on nie odpowiada za postępowanie swojego brata, prawda? - W takim razie nie powinien go usprawiedliwiać. - Właściwie tego nie robił. Maurycy przytulił siostrę. - Zapomnijmy o nim i o jego bracie. Zapomnijmy o tej ohydnej zbrodni, która zakończyła życie Beatrix, a zamiast tego wspominajmy wiele szczęśliwych lat, jakie przeżyła, zanim pan Fairfax-Vane stanął na jej drodze. Wiesz, że tego właśnie by chciała.