Robert Goddard
Uchwycona w światło
Przełożyła Zofia Kierszys
Tytuł oryginału CAUGHT IN THE LIGHT
Część pierwsza
Kompozycja
I
Pojechałem do Wiednia, żeby fotografować. Na ogół
właśnie w tym celu wszędzie jeździłem. Fotografowanie
było dla mnie nie tylko środkiem utrzymania. Było częścią
mojego życia. Refleksy światła na powierzchni
fotografowanego obiektu zawsze pobudzały moją
wyobraźnię. Fascynowała mnie myśl, że jednym
pstryknięciem, na pojedynczej fotografii można uchwycić
samą esencję czasu i miejsca, miasta, wojny, istoty
ludzkiej. Pewnego dnia w jakiejś chwili może uda mi się
zrobić fotografię doskonałą. Wciąż istnieje taka
możliwość, dopóki film jest w aparacie. Jeden się
skończył, włóż następny i nie przestawaj patrzeć szeroko
otwartymi oczami. Była to moja odwieczna zasada.
Raz nieomal mi się udało - w Kuwejcie pod koniec
wojny w Zatoce, gdy niesamowita sugestywność
zasupłanego kłębu dymu płonącego szybu naftowego
sprawiła, że o moją fotografię nagle zaczęły się ubiegać
gazety i magazyny całego świata. Ulotna chwała dzięki
jeszcze bardziej ulotnej chwili. Po prostu szczęśliwy traf.
Chociaż podobno jest się kowalem swojego szczęścia -
tak jak nieszczęścia.
Po wojnie w Zatoce fotografowałem jako wolny
strzelec, co powinno być mądrym posunięciem i
prawdopodobnie okazałoby się mądre, tylko że parę razy
życie za obiektywem aparatu przyjęło niewłaściwy obrót.
W połowie lat dziewięćdziesiątych nie odnosiłem
triumfów, których się spodziewałem od czasu, gdy moja
fotografia - kwintesencja tamtej szalonej wojny - znalazła
się na okładce magazynu „Time”. I dlatego wybrałem
Wiedeń, a nie Bośnię czy Zair, czy inny teren wydarzeń,
bodaj trochę interesujących media. Ale nadal
fotografowałem i płacono mi za to. Więc jeszcze nie było
tak źle. Powiedziałbym, że zlecenie wiedeńskie dostałem
przypadkowo. Do eleganckiego połyskliwego albumu
„Cztery miasta w czterech porach roku - Londyn, Paryż,
Rzym, Wiedeń”, wspólnego przedsięwzięcia kilku
europejskich wydawnictw, zrobiłem już zleconą mi
porcję, czyli zdjęcia Londynu, kręcąc się wokół ponurych
osobliwości mojego rodzinnego miasta wiosną, latem,
jesienią i zimą. Nadałem własny, indywidualny wyraz
żonkilom w Hyde Parku, mgiełce upału i spalin na
Piccadilly, mokrym od deszczu liściom na Berkeley
Square i łatom śniegu na dachach w okręgu WC 1.
Pogodziłem się z faktem, że to najprawdziwsze i
najlepsze, na co mnie stać, musi poczekać. W końcu jest to
tylko książka z obrazkami - nie ma być wyzwaniem dla
czyichś utrwalonych poglądów ani zmuszać ludzi do
dostrzegania czegoś innego, niż sami widzą. Nie jestem
Billem Brandtem. Tak samo jak moim francuskim
odpowiednikiem nie jest Henri Cartier-Bresson.
Ledwie dostarczyłem grzeczne chłodne migawki z
Bożego Narodzenia i Nowego Roku, czyli Londyn w
zimie, zawiadomiono mnie, że Rudi Schüssner, który
fotografował Wiedeń, zrezygnował ni stąd, ni zowąd -
dlaczego, nie uznano za stosowne mi wyjaśnić. Nie
chciało im się szukać kogoś nowego, więc zaproponowali
mi, żebym go zastąpił. Najwidoczniej mój Londyn
spodobał się austriackim wydawcom. Poza tym byłem
wolny, a fotograficy Paryża i Rzymu mieli swoje zajęcia.
Chętnie wyruszyłem do Wiednia. Sprawy w kraju nie
układały się najlepiej, stanowczo nie. Proponując mi
pstrykanie zaśnieżonego Wiednia, wydawcy nie musieli
udawać, że to dowód uznania dla mojego kunsztu, i tak
poleciałbym tam jak strzała.
Zarezerwowali mi pokój w hotelu Europa na Neuer
Markt, w połowie drogi pomiędzy katedrą św. Stefana a
Staatsoper, w samym sercu starego miasta. Ostatni raz
byłem w Wiedniu na długim weekendzie z Faith, zanim się
pobraliśmy: taka tam letnia turystyczna włóczęga po
prawie wszystkich otwartych pałacach i muzeach. Gorąco,
gorączkowo i nic szczególnie godnego zapamiętania.
Niewiele wówczas fotografowałem. Ale teraz, w zimnym,
mroźnym styczniu przyjechałem sam, więc miało być
inaczej. Wiedziałem to już w chwili, gdy wysiadłem z
autobusu kursującego z lotniska i spojrzałem na
szaroróżową kopułę światła ponad lukrowanymi śniegiem
dachami miasta. Tu będzie mi dobrze. Zrobię sporo
świetnych zdjęć.
Pierwszego dnia nawet nie próbowałem
fotografować. Jeździłem tramwajami po Ringstrasse, i
wysiadałem, ilekroć chciałem zakosztować nastroju
danego miejsca. Zimowa pogoda się ustaliła, mroźna, tak
jak zmrożone były liczne barokowe pozostałości
rozbuchanego cesarstwa, które stworzyło tę metropolię.
Nie wiedziałem, jak Schüssner pokazał wiedeńską
wiosnę, lato i jesień. I nie chciałem wiedzieć. Zimą
Wiedeń miał być mój, nie jego. Miał mi się oddać.
Musiałem tylko cierpliwie czekać, aż to nastąpi.
Fotografia jest chwilą. Ale trzeba czekać, żeby owa
chwila nadeszła. Nie śpieszyłem się, patrzyłem tak długo,
aż wreszcie wyraźnie zobaczyłem to, na co czekałem. I już
byłem gotów.
Nazajutrz rano wyszedłem z hotelu o świcie.
Spodziewałem się, że po śnieżnej nocy na placu św.
Stefana będzie dziewiczo biało i właściwie pusto. Nie
wiedziałem, jak sfotografować całą katedrę. Niczym
żyrafa szyję wyciągała wieżę w srebrzyście szare niebo,
ale siedziała w samym środku miasta ciężko jak słonica.
Uznałem, że prawdopodobnie nie da się tego uchwycić,
muszę się więc ograniczyć do fragmentu. Przy tej
pogodzie, w tej porze roku może to jednak mieć jakiś czar.
No ale coś czarownego jest w każdym
fotografowaniu. Na pewno tak się wydawało
wiktoriańskim pionierom, zanim pojęli należycie istotę tej
pracy. Fotografie same się wywołują, wyostrzają i
utrwalają. Można tylko stać w ciemni, tak jak stał Fox
Talbot, i patrzeć na czysty kawałek papieru,
przeistaczający się w zdjęcie. Nawet gdy człowiek wie,
na czym to polega, czuje tę tajemniczość. Zawsze.
Chyba dlatego to, co się wydarzyło na Stephansplatz
w tamten wczesny poranek, o dziwo wcale mnie nie
zastanowiło. Miałem hasselblada, ale nie wziąłem
statywu, chociaż właściwie powinienem był wziąć. Nigdy
nie lubiłem objuczać się akcesoriami, zakładając, że
wystarczą dobre oczy i porządny aparat. Plus, naturalnie,
spontaniczność, na którą człowiek się nie zdobędzie, gdy
musi majstrować przy statywie.
Chodziłem po placu, szukałem odpowiedniego
ujęcia, żeby uchwycić ogrom i nastrój tej scenerii.
Przeszedłem na stronę północną, gdzie wiatr tak nie
dmuchał, i zrobiłem niezłe zdjęcie śniegu zacinającego w
ciemną boczną ścianę katedry. Ale Schüssner też by to
potrafił. Rozglądałem się za czymś bardziej istotnym, za
czymś, co by świadczyło, że to ja mam iskrę bożą.
Nie znalazłem nic takiego. Natomiast znalazłem
siebie. Okiem przy aparacie wodziłem po zamazanym
odbiciu zachodniej ściany katedry w szklanej fasadzie
Haas-Haus tam i z powrotem, aż zakręt Kärtnerstrasse za
czarnym masywem średniowiecznej przypory stał się
pustą białą przestrzenią i tylko neon sklepu zalśnił w dali
jak złocisty płatek śniegu. Już nastawiłem aparat, gdy
nagle zza południowego węgła katedry weszła mi w kadr
postać w zapiętym pod szyję czerwonym płaszczu. Oto
miałem kompozycję, za jaką oddałbym życie.
Myślałem, że ta kobieta w płaszczu, botkach,
rękawiczkach, szaliku i kapeluszu przybranym futrem, ze
spuszczoną głową szybko przejdzie przez plac. Ale ona
zatrzymała się i odwróciła. Spojrzała na mnie, gdy już
opuściłem rękę z aparatu, i ruszyła w moim kierunku.
Widziałem, że ma zmarszczone brwi. Wydawała się
prawie rozgniewana. Najpierw zobaczyłem bladą twarz o
wystających kościach policzkowych, obramowaną
czarnym, miękkim rondem kapelusza, i oczy - ciemne,
wyzywające, widzące tak daleko, jak chcą widzieć - być
może widzące też na wskroś wszystko, co stanie im na
drodze.
- Pan mnie sfotografował? - zapytała po angielsku,
bez obcego akcentu, głosem bardzo niskim.
- Znalazła się pani w kadrze, kiedy fotografowałem -
odpowiedziałem. - To niezupełnie to samo.
- Dla mnie to samo.
- Czy to pani przeszkadza?
- Nie lubię być fotografowana. - Szeroki, płaski nos
jak gdyby kiedyś złamany jeszcze bardziej podkreślał jej
dziwną aparycję. Zdumiała mnie też agresja w jej oczach
oraz lęk przed kamerą. - Zwłaszcza przez osobę, której
nie znam.
- To musi utrudniać pani życie. Bo na pewno obcych,
którzy chcą panią sfotografować, jest wielu.
- Bardzo śmieszne - powiedziała, mierząc mnie
spojrzeniem od stóp do głów. - Myślałam, że w Wiedniu
nie będą mi zagrażać londyńscy cwaniacy.
- W styczniu, o świcie? - Rozejrzałem się po placu. -
Nie myli się pani - przytaknąłem.
Nastąpiła chwila ciszy, tylko wiatr kwilił wokół
katedry i chłostał mnie po kołnierzu rzemieniem aparatu.
Któreś z nas powinno odejść - ona albo ja. Ale żadne się
nie ruszyło. Niezręczność chwili zmieniła się w
urzeczenie. Uświadomiłem sobie, że nie mam pewności,
jak to się skończy.
- Zdjęcia będą wspaniałe - powiedziałem obojętnym
tonem.
- Skąd pan wie?
- Jestem fachowcem, może pani na mnie polegać.
- Czy mam wybór?
- Co do tego zdjęcia? Raczej nie. Ale co do
śniadania, niech pani wybiera. Może je pani zjeść albo z
mężem w hotelu, albo ze mną w Café Griensteidl. Na
Michaelerplatz. Chyba zna pani tę kawiarnię.
- Lepiej niż pan zna mnie.
- Powiedziała pani, że nie lubi być fotografowana
przez obcych. Po śniadaniu byłbym znajomym.
- A pańska żona? Nie czeka na pana?
- Przyjechałem bez żony.
- A ja bez męża. Dzięki temu mogę zjeść śniadanie
sama.
- Proszę bardzo.
- Dziękuję. - To mówiąc, obróciła się na pięcie i
szybko odeszła przez plac.
Patrzyłem za nią, dopóki nie zniknęła mi z oczu przy
Haas-Haus, a potem zacząłem się zastanawiać, dlaczego,
na Boga, tak z nią rozmawiałem. Chociaż ona o tym nie
mogła wiedzieć, takie zachowanie w ogóle nie było w
moim stylu. Przez chwilę zapragnąłem, żeby ten incydent
stał się czymś więcej niż tylko czerwoną postacią na
drugim planie fotografii. Bardzo tego chciałem, ale
dlaczego? Zaniepokoiło mnie to; było niesamowite. Jak
gdybym nie miał pojęcia, co rzeczywiście dzieje się w
mojej głowie.
Usiłując już o tym nie myśleć, poszedłem
Kärtnerstrasse do gmachu Opery i zrobiłem niepewnie
kilka różnych ujęć zdjęć tej przesłoniętej śniegiem bryły.
Tymczasem zrobiło się zimno i raczej przygnębiająco.
Poszedłem dalej na Heldenplatz, gdzie udało mi się zrobić
parę zdjęć rozległych arktycznych przestrzeni. Potem
dałem sobie z tym spokój i zawróciłem do Griensteidl.
Była tam, czekała na mnie. Siedziała przy stoliku w
głębi sali tak daleko w kącie, że jej nie zauważyłem.
Dopiero biorąc gazetę z drążka, zobaczyłem na stojącym
obok wieszaku jej płaszcz i kapelusz. Rozejrzałem się.
Patrzyła na mnie spokojnie znad dalekiego stolika.
Podszedłem i przysiadłem się.
- Więc rzeczywiście zna pani ten lokal.
- Znam mniej, niż udaję, że znam. - W jej oczach,
nadal uważnych, gniewu już nie było. Włosy miała
krótkie, modnie ostrzyżone ręką wprawnego fryzjera. Na
palcu, gdy przesunęła dłoń po filiżance z kawą, zaiskrzył
się pierścionek zaręczynowy przy obrączce ślubnej. - Pan
pewnie też.
- Dlaczego mam wrażenie, że pani jest taka jak ja...
pod wieloma względami?
- Nie wiem. Ale wiem, co pan chce przez to
powiedzieć.
- Przepraszam, jeżeli... mówiłem głupstwa tam na
placu.
- Za co pan przeprasza? Gdyby pan był grzeczniejszy,
może bym tutaj nie przyszła.
- Zwykle jestem grzeczny.
- Niech mi pan przyrzeknie, że nie będzie grzeczny...
wobec mnie.
- Dobrze. To łatwe.
- Nie, to niełatwe. Grzeczny znaczy nieuczciwy.
Niegrzeczny znaczy uczciwy. Uczciwość nie jest łatwa.
Podszedł kelner, zamówiłem kawę i croissanta.
Niepewność stała się wręcz rozkoszna. O czym my
rozmawiamy?
- Nazywam się Marian Esguard.
- Esguard? Niezwykłe nazwisko.
- Mój mąż jest niezwykłym człowiekiem.
- Mnie wydaje się, że panią zaniedbuje.
- Pan go nie zna. To dobrze. To nawet wspaniale. Nie
pamiętam, kiedy ostatnio rozmawiałam tak długo z kimś,
kto go nie zna.
- Będziemy rozmawiać dalej?
- Owszem - uśmiechnęła się słabo po raz pierwszy.
Uśmiech rozgrzał jej oczy. Nagle wyczułem w niej jakąś
niemal wylewność, powściąganą radość. - A pan kim
jest?
- Jestem Ian Jarrett.
- Fotograf.
- Właśnie. Tutaj w pogoni za zimowym światłem.
- I zastanawia się pan, co ja tu robię.
- Nie. Chyba że pani chce, żebym się zastanawiał.
- Prosiłam, niech pan będzie niegrzeczny.
- Ale jak dalece? Oto jest pytanie.
- Dla pana, nie dla mnie.
- Może mi pani przynajmniej powiedzieć, co panią tu
sprowadza?
- Bo ja wiem? Nuda. Desperacja. Potrzeba
oderwania się. Potrzeba zebrania myśli.
Kelner podał mi śniadanie. Patrzyła, jak popijam
kawę. Sięgnęła przez stolik, oderwała kawałek mojego
croissanta i zjadła powoli.
- Głodna?
- Chyba tak.
- Niech pani zje cały.
- Nie da się zjeść całego. Wiem to z doświadczenia.
- Ja także.
- Ale zawsze mogą być doświadczenia nowe.
- I bywają.
- Powiedz mi, Ian, co najgorszego popełniłeś w
życiu?
- Kiedyś zabiłem człowieka. - Słysząc, że mówię to,
czego nigdy mówić nie chciałem, doznałem chyba
większego wstrząsu niż ona. - Potrąciłem kogoś późno w
nocy pięć lat temu, jadąc do domu.
- Wypadek?
- Och, tak. I w dodatku byłem trzeźwy. A jednak
zabiłem.
- Oczywiście. - Pokiwała głową. - Temu komuś
twoja trzeźwość nie sprawiła różnicy, prawda? Ani fakt,
że nie chciałeś zabić.
- Mówisz tak, jakbyś znała to uczucie.
- Bo znam. Kiedy byłam mała, sprowokowałam
koleżankę szkolną, żeby weszła na zamarznięty kanał. Lód
się załamał. Wpadła do wody i utonęła. Wypadek. Nie
dało się jej uratować.
- To musiało być gorsze. Ja przynajmniej nie znałem
tego kogoś.
- Nigdy nikomu nie powiedziałam, że ja ją
namówiłam. Nikomu. Aż do teraz.
- Dlaczego powiedziałaś mnie?
- Dlatego... - Zawahała się, patrząc tak, jakby szukała
na mojej twarzy czegoś, co dodałoby jej otuchy. - Dlatego,
że chcę, żebyśmy robili wszystko, co zechcemy. I nic,
czego nie będziemy chcieli.
- Jesteś pewna?
- Tak, jestem pewna. - Spojrzała mi prosto w oczy. -
A ty chcesz?
- Wszystko i nic.
- Właśnie.
- Cokolwiek to znaczy?
- Tak.
To była ostatnia chwila, w której mogłem zbyć tę
rozmowę śmiechem, rozpostrzeć jakąś towarzyską zasłonę
dymną. Ale ta chwila minęła. A ja tylko przytaknąłem
powoli i odwzajemniłem się szczerym spojrzeniem.
- Długo zostaniesz w Wiedniu?
- Dość długo.
Uśmiechnęła się radośniej niż przedtem.
- Więc już jest nas dwoje.
- Zamierzałem pojechać dziś rano do Schönbrunnu.
Zrobić kilka zdjęć pałacu i parku. Może pojedziesz ze
mną?
- Nie powinnam. Ze wszechmiar.
- Ale pojedziesz?
- Och, myślę, że tak. A ty?
- Nie bardzo wiem, czego się spodziewać.
- Ja też - dopiła swoją kawę i odstawiła filiżankę na
spodek z przesadną starannością. - Czy nie dlatego
właśnie tam pojedziemy?
Nie wiem, skąd mi przyszedł do głowy Schönbrunn.
Wcale tego nie planowałem w tamten poranek. Ale w
mroźny dzień powszedni tak daleko od centrum miasta
mogło tam być cicho i spokojnie. Oboje potrzebowaliśmy
czasu przed zrobieniem następnego kroku. W
Schönbrunnie było spokojnie i cicho. Pałac w parku
białym od śniegu unosił się jak ogromny żółty duch w
zaświatach, bezmiernie odległych od tłumu wzbijających
kurz hałaśliwych turystów, jaki zapamiętałem z wycieczki
z Faith.
- Podobno Franciszek Józef wolał ten pałac od
Hofburga - powiedziałem, gdy szliśmy wolno po śniegu w
stronę fontanny Neptuna i kolumnady Gloriette na
wzgórzu. - Swoją metresę lokował w pobliskiej willi.
- Widzę, że znasz Wiedeń lepiej niż ja - powiedziała
Marian. - Kto to był Franciszek Józef?
- Na pewno o nim słyszałaś. Słynny cesarz
austriacki. Stary facet z wąsami jak mors i piersią pokrytą
medalami.
- Nie nadążam. Nie jestem historykiem.
- Ja też nie.
- Nie. Jesteś fotografem. Więc czy nie powinieneś
fotografować?
- Później. Na razie jakoś nie mogę się skupić.
- Dlaczego?
- Jak myślisz, dlaczego?
- Musisz być sam. Czy tak?
- Może muszę. Ale nie chcę.
- Przykro mi, jeżeli cię rozpraszam.
- Wcale nie jest ci przykro.
Stanęliśmy pod Neptunem i jego zamarzniętą
fontanną i odwróciliśmy się do siebie. Do tej chwili
nawet się nie dotknęliśmy.
- Co się dzieje? - wyszeptała Marian.
- Coś, co nigdy dotąd mi się nie zdarzyło.
- Ani mnie.
Staliśmy bez tchu, pełni oczekiwania, ale i
niepokoju. I naraz zaczęliśmy się całować. Jej wargi przy
moich, jej język, jej nos i policzek, muśnięcie jej rzęs jak
muśnięcie motyla, ciepło oddechu, chłód skórzanej
rękawiczki na moim karku...
Wreszcie oderwała się ode mnie i spojrzała mi w
oczy, jak gdyby przerażona. Ruszyła alejką biegnącą za
fontanną na polankę wśród topoli, oglądając się, czy idę
za nią, i przyśpieszając kroku, prawie biegnąc.
Dogoniłem ją, gdy weszła między drzewa za
najbliższym trytonem Neptuna. Pocałowaliśmy się znowu.
Płatki śniegu opadły z gałęzi, zwilżyły jej twarz, gdy
odchyliła się na parapet. Poddawała się czy się opierała -
nie wiedziałem. Ale już nie mogliśmy się powstrzymać.
- Wracajmy - szepnęła. - Do mojego hotelu. Zaraz.
- Gdzie się zatrzymałaś?
- W Imperialu.
- Podobno najlepszy.
- Chodź, sprawdzisz.
- Mów coś - powiedziała, gdy jechaliśmy taksówką
przez miasto. - Wszystko jedno co.
- Nic mi nie przychodzi na myśl.
- Opowiedz o swojej pracy.
- Po prostu robię zdjęcia.
- Czy jest jakiś fotograf, którego szczególnie
podziwiasz?
- Żaden z żyjących.
- Więc ze zmarłych.
- Chyba Roger Fenton.
- Dlaczego?
- Był pierwszym fotografem wojennym. Na Krymie.
Musiał wszystko wypracować sobie od podstaw, a
przecież prawie otarł się o sztukę. A jego krajobrazy...
Ale ty nie chcesz o nim słuchać.
- Myśleć też nie chcę. Nie przestawaj mówić. Czy
mu się powodziło, temu Fentonowi?
- Bardzo.
- Był zdrów, bogaty i mądry?
- Trudno powiedzieć. Był najsłynniejszym
fotografem swego pokolenia. Ale zrezygnował w
stosunkowo młodym wieku. Sprzedał sprzęt i negatywy.
Położył na tym krzyżyk.
- Dlaczego?
- Nie wiadomo.
- Ale ty masz jakąś teorię.
- Mglistą.
- Mów.
- Chyba zdał sobie sprawę, że doszedł do szczytu
swoich możliwości. Że odtąd już tylko będzie schodził w
dół. Więc spasował.
- To musiała być nie lada odwaga.
- Albo rozpacz.
- Raczej pokusa.
- Co mogło go kusić?
- Nieznane. - Splotła swe palce z moimi. - Miejsce,
które najbardziej pociąga. Choć może być niebezpieczne.
Marian miała apartament na pierwszym piętrze
hotelu - bogato umeblowane dwa pokoje o wysokich,
szczelnie zasłoniętych oknach od strony ulicy. Drzwi
zamknęły się za nami ze stukiem. Marian przekręciła
kontakt, żaluzje wpuściły szare światło zimowego dnia,
ciepło i ciszę. Nieuchronność pożądania, gorączki
zmysłów, przełamywania tabu wisiały w powietrzu
prawie namacalnie.
- To na pewno drogo kosztuje - powiedziałem.
Marian wzruszyła ramionami.
- Mój mąż płaci. Lubi, kiedy wydaję jego pieniądze.
- Czy my nie zapłacimy także... w końcu?
- Możliwe. Ale przedtem...
- Tak?
- Możemy mieć to, za co zapłacimy. I upewnić się, że
to jest warte swojej ceny.
Zdjęła płaszcz i rękawiczki. Całowaliśmy się
powoli, tym razem wiedząc, że się nie powstrzymamy.
Rozkoszą była sama świadomość, że jesteśmy szaleni. Ja
nie znałem jej, ona nie znała mnie. Ale nic nie miało być
zaporą. Już czułem, że będzie lepiej niż kiedykolwiek
przedtem. Pożądanie Marian przylegało do mojego jak do
jej dłoni rękawiczka, którą właśnie ściągnęła.
I nastąpiło zbliżenie. Zbliżenie najdoskonalsze, jakie
mogłem sobie wymarzyć. Poranek przesunął się w
południe, gdy oddawaliśmy się, ona mnie, ja jej, z
początku gorączkowo, łapczywie, potem z subtelnymi
odmianami, chociaż z zakończeniem niezmiennie błogim.
Wyzwoliliśmy się ciałem i duchem, odkrywaliśmy własne
możliwości, zdradzaliśmy pragnienia, których nie
wyznalibyśmy nikomu, które mogły się ujawnić tylko
między dwojgiem ludzi tak sobie obcych jak my. Każde
spełnienie osiągało i przekraczało jakąś nową granicę, aż
w końcu wyzbyliśmy się wszelkich zahamowań.
Wstrząśnięci, wyczerpani, w łóżku ciepłym od pieszczot,
spoczęliśmy na fali czułości.
- Tego nie potrafisz sfotografować, prawda, Ian?
Tego nie uchwyci żadne zdjęcie.
- Nie chciałbym.
- A czego byś chciał?
- Teraz wiem czego.
- Powiedz.
- Ciebie.
- Już mnie masz.
- Ale nie mogę cię zatrzymać.
- Na całe szczęście, prawda? Dobrze było i do
widzenia, możesz o mnie zapomnieć. Większość mężczyzn
by ci zazdrościła.
- Nie jestem większością mężczyzn.
- Zauważyłam.
- I nie bardzo umiem zapominać.
- No... chyba każdy jest w czymś słaby.
Nie roześmiałem się.
- W czym ty jesteś słaba?
- Dziwnie się składa - powiedziała z uśmiechem. -
W tym samym.
Nie po raz pierwszy zdradziłem żonę, nawet nie po
raz drugi. Ale nigdy dotąd nie zaznałem i nie robiłem
czegoś takiego. Natężenie tego przeżycia oszołomiło mnie.
Pytanie, czy to się powtórzy, przybrało inny kształt: czy
zniosę bodaj myśl, że to się nie powtórzy?
Zostałem w Imperialu tamtej nocy, wróciłem do
Europy, tylko żeby się przebrać. Kolację jedliśmy w
luksusowej restauracji hotelowej. Marian była w czarnej
sukni, chyba modelu specjalnie dla niej zaprojektowanym
przez jakiegoś króla haute couture, ale bez biżuterii i
prawie nieumalowana. Wciąż myślałem o tym, co nas
łączyło przed paroma zaledwie godzinami. Czułem raczej
smak jej niż smak wina, rozkoszowałem się świeżością
wspomnienia.
- Co zrobimy, Ianie? To znaczy, nie dzisiaj. To
znaczy...
- Ostatecznie.
- Tak.
- Nie wiem. Ty masz męża. Ja mam żonę. I córkę.
- Nie mówiłeś o córce.
- Czternastolatka. Nie, żebym...
- Ja nie mam dzieci.
- Faktem jest, Marian, że prawie nic o sobie nie
wiemy.
- Ale już rozumiesz, prawda?
- Co?
- Że ważne jest tylko to, co wiemy.
- Wiem, że nigdy dotąd tego nie czułem. Nigdy aż
tyle i tak od razu.
- Ja też.
- Więc o co chodzi?
- To szansa jedna na milion.
- Więc powinniśmy ją wykorzystać.
- I niech diabli porwą następstwa?
- W tej chwili następstwa chyba nie mają znaczenia.
- Więc wyzbądźmy się oporów?
- Mogłoby nam to wejść w nawyk.
- Tak, rozumiem. Nawyk, którego nie można się
pozbyć.
- Na razie nawet nie chcę próbować.
Jeszcze nie zjedliśmy i nie wypiliśmy dosyć, żeby
zaspokoić apetyt, a już z pośpiechem wróciliśmy do jej
apartamentu.
Pokojówka w czasie naszej nieobecności zasunęła
lustrzane drzwi pomiędzy dwoma pokojami. Oboje
widzieliśmy w nich, jak rozpinam jej suknię, zsuwam
cienką warstwę jedwabiu i pociągam Marian w światło
lampy na puszysty dywan. Gwałtowność pożądania mnie
niepokoiła. Już miałem pewność, że moje życie się
zmienia. Ale co przyniesie? Jak Marian bezwiednie
przepowiedziała, pokusa nieznanego była nie do odparcia.
Ale też przerażała.
Padliśmy na łóżko w otchłań snu. Kiedy otworzyłem
oczy, zdawało mi się, że minęło zaledwie parę minut, ale
chyba już dniało. Marian jeszcze spała, mamrocząc,
oddychając ciężko i rzucając głową po poduszce, jak
gdyby usiłowała zrzucić jakiś dręczący ciężar.
- Nie zrobisz tego, Jos - usłyszałem. - Nie pozwolę. -
Chwila ciszy i głośniej: - Nie możesz mnie powstrzymać.
Pokażę ci, co... - Nagle się obudziła. Poderwała się w
łóżku, zakaszlała i zdyszana uniosła ręce. - Och... o
Boże...
- Nie denerwuj się - powiedziałem. - Miałaś jakiś
koszmarny sen.
- W porządku. - Opadła na poduszkę, oddychała lżej.
- Boże, przepraszam. Nie wiem... co się stało.
- Mówiłaś we śnie. Czy Jos to twój mąż?
- Wymówiłam jego imię?
- Tak.
- Cóż... od pewnych ludzi się nie ucieknie... w
każdym razie trudniej uciec, niż się myśli. Tak, Jos to mój
mąż. Gdyby wiedział, że o nim śnię, na pewno by się
wzruszył.
- Boisz się go?
- Dlaczego miałabym się bać?
- Bo to mi zabrzmiało, jakbyś...
- On jest dla mnie niczym. Absolutnie. I dobrze to
wie. Nie ma powodu, żebym się go bała.
- Ale ci się przyśnił.
- Przypuszczam, że to odruchowe poczucie winy.
- W moje sny poczucie winy chyba się nie wdarło.
- Wedrze się. I wtedy prawdopodobnie uciekniesz, aż
się będzie za tobą kurzyło.
- Mylisz się.
- Czyżby? - Dotknęła mnie po ciemku. Jej palce
prowokowały, podobnie jak jej słowa. - Udowodnij mi,
że się mylę.
- Nie mogę. Jeszcze nie. Ale udowodnię.
- Dobrze. Przyznaję ci sądowe domniemanie
niewinności. Tymczasem możesz coś zrobić, żebym nie
miała poczucia winy.
- Co?
- Oderwij od tego moje myśli. - Przyciągnęła mnie
do siebie. - W taki sposób, w jaki zechcesz.
Rano, gdy Marian się kąpała, wyszedłem z hotelu do
Café Schwarzenberg naprzeciwko, żeby się napić gorącej
czarnej kawy i chłodno w świetle dziennym rozważyć to,
co się stało, i to, co ma się stać. Jej mąż jest dla niej
niczym, rozmyślałem, tak powiedziała. Ale czy
rzeczywiście? A raczej czy ona jest niczym dla niego?
Przecież wykryłem w jej głosie lęk wbrew wszelkim jej
zaprzeczeniom. A ja teraz temu mężowi zagrażam,
cokolwiek on o tym będzie wiedział. Właściwie w co ja
się pakuję?
No i była Faith. Odkąd po wypadku samochodowym
wyszedł na jaw mój romans z Nicole, w naszym
małżeństwie zapanowała pustka. Nadal podejrzewałem,
że Faith je ciągnie ze względu na Amy. Ale raczej bez
mojego udziału wybrała dla Amy szkołę z internatem,
może myśląc, że to nam ułatwi separację, wtedy jednak,
gdy sama uzna to za stosowne i z pewnością nie po to, by
mnie pójść na rękę. Jeżeli teraz tę moją szaloną przygodę
podniosę do rangi czegoś więcej niż pięcionocny epizod,
oboje, Faith i ja, będziemy musieli przyjąć do
wiadomości, że już się nie kochamy. Trudna sprawa.
Wiedziałem też, że niełatwo mi będzie rozstać się z
Marian, gdy mój tydzień w Wiedniu dobiegnie końca.
Byliśmy razem tylko dwadzieścia cztery godziny, a już nie
mogłem znieść myśli o rozstaniu. Szansa jedna na milion -
powiedziała Marian. I miała rację. Stwierdzałem to
obiektywnie i z całą pewnością. Ja tej szansy nie mogłem
zaprzepaścić.
- Muszę dziś zrobić kilka zdjęć - powiedziałem przy
śniadaniu w jej pokoju. - Wydawca chce mieć wszystko
gotowe w przyszłym tygodniu.
- Więc lepiej się pośpiesz.
- Pójdziesz ze mną?
- Chciałabym. Ale wiesz, jak było w Schönbrunnie.
Niewiele zrobiłeś.
- Będę musiał pojechać tam jeszcze raz.
- Może wynajmij samochód? To by nam dało więcej
czasu... na inne rzeczy.
- Mój budżet tego nie wytrzyma.
- Mój wytrzyma.
- Tak naprawdę jest inny szkopuł. - Tak właśnie
miało być, wiedziałem: wyjaśnianie, dzielenie się
sekretami. - Pamiętasz, mówiłem ci o tym wypadku? O tej
kobiecie, którą zabiłem.
- Nie powiedziałeś, że to była kobieta.
- Nie powiedziałem? No, była. Więc ja... od tamtego
czasu nie prowadzę samochodu.
- Zabrali ci prawo jazdy?
- Nie, nie. Bo to się stało nie z mojej winy.
Przynajmniej urzędowo, chociaż często się zastanawiam...
Jeżeli chcesz znać prawdę, straciłem odwagę. Gdybym
nadal jeździł, wciąż dręczyłaby mnie myśl, jak łatwo coś
takiego może się stać.
- Denerwuje cię rozmowa o tym?
- Już nie. Ale tak, jak ci mówiłem w nocy, nie bardzo
umiem zapomnieć.
- O niektórych rzeczach zapomnieć trzeba. -
Pogłaskała mnie po policzku, tak jakby tym delikatnym
dotknięciem chciała ukoić jakąś swoją ranę, nie tylko
moją. - Wobec tego chyba przyda ci się kierowca.
Zaangażujesz mnie?
- Wynagrodzenie parszywe, godziny diabelskie i szef
nie zdoła trzymać rąk przy sobie.
- A więc już masz kierowcę.
Tak więc nie miałem nic do gadania. Marian
wynajęła eleganckiego mercedesa i woziła mnie po
przedmieściach i dalej, jak również po wszystkich
bardziej lub mniej fotogenicznych zakątkach śródmieścia.
Pogoda utrzymywała się w swej najświetniejszej zimowej
aurze, wszystko wydawało się zbyt piękne, żeby było
prawdziwe. Zrobiłem kilka zdjęć, z których chyba mogłem
być dumny. A Marian i ja... a my? Zakochaliśmy się w
sobie? Popadaliśmy coraz głębiej w nałóg, którym
staliśmy się dla siebie. Folgowaliśmy nęcącej harmonii
cielesnej i duchowej? Nie potrafiłbym tego określić. Ale
wiem, jakie to uczucie: urzeczywistnienie marzeń po raz
pierwszy, na pewno jedyny w życiu.
- Nie próbujesz sfotografować mnie znowu -
dokuczała mi Marian, gdy w połowie tego tygodnia,
mijającego coraz prędzej, penetrowaliśmy zaśnieżone
alejki pomiędzy rzędami grobów na Zentralfriedhof,
wielkim cmentarzu wiedeńskim. - Dlaczego?
- Wyraziłaś swoje poglądy na ten temat dosyć
dobitnie, o ile sobie przypominam.
Wydęła usta.
- Ale to było, zanim zostaliśmy sobie należycie
przedstawieni.
- Chciałbym cię sfotografować, Marian. Chciałbym,
żebyś ty chciała.
- Mówisz tak, jakby to naprawdę było ważne.
- Jestem fotografem. To musi być ważne.
- Dlaczego?
- Fotografia... ta najlepsza... ujmuje prawdziwą istotę
przedmiotów. I ludzi.
- Od kiedy istnieje?
- Fotografia? Och, od stu pięćdziesięciu lat mniej
więcej.
- Kto był pierwszą osobą sfotografowaną?
- Nie jestem pewien. Żona Foxa Talbota. Albo ktoś
spośród jego służby w Lacock. A poza tym chyba jeżeli
Daguerre...
- Opactwo Lacock pod Chippenham?
Robert Goddard Uchwycona w światło Przełożyła Zofia Kierszys Tytuł oryginału CAUGHT IN THE LIGHT Część pierwsza Kompozycja I Pojechałem do Wiednia, żeby fotografować. Na ogół właśnie w tym celu wszędzie jeździłem. Fotografowanie było dla mnie nie tylko środkiem utrzymania. Było częścią mojego życia. Refleksy światła na powierzchni fotografowanego obiektu zawsze pobudzały moją wyobraźnię. Fascynowała mnie myśl, że jednym pstryknięciem, na pojedynczej fotografii można uchwycić samą esencję czasu i miejsca, miasta, wojny, istoty ludzkiej. Pewnego dnia w jakiejś chwili może uda mi się zrobić fotografię doskonałą. Wciąż istnieje taka możliwość, dopóki film jest w aparacie. Jeden się skończył, włóż następny i nie przestawaj patrzeć szeroko otwartymi oczami. Była to moja odwieczna zasada. Raz nieomal mi się udało - w Kuwejcie pod koniec wojny w Zatoce, gdy niesamowita sugestywność zasupłanego kłębu dymu płonącego szybu naftowego
sprawiła, że o moją fotografię nagle zaczęły się ubiegać gazety i magazyny całego świata. Ulotna chwała dzięki jeszcze bardziej ulotnej chwili. Po prostu szczęśliwy traf. Chociaż podobno jest się kowalem swojego szczęścia - tak jak nieszczęścia. Po wojnie w Zatoce fotografowałem jako wolny strzelec, co powinno być mądrym posunięciem i prawdopodobnie okazałoby się mądre, tylko że parę razy życie za obiektywem aparatu przyjęło niewłaściwy obrót. W połowie lat dziewięćdziesiątych nie odnosiłem triumfów, których się spodziewałem od czasu, gdy moja fotografia - kwintesencja tamtej szalonej wojny - znalazła się na okładce magazynu „Time”. I dlatego wybrałem Wiedeń, a nie Bośnię czy Zair, czy inny teren wydarzeń, bodaj trochę interesujących media. Ale nadal fotografowałem i płacono mi za to. Więc jeszcze nie było tak źle. Powiedziałbym, że zlecenie wiedeńskie dostałem przypadkowo. Do eleganckiego połyskliwego albumu „Cztery miasta w czterech porach roku - Londyn, Paryż, Rzym, Wiedeń”, wspólnego przedsięwzięcia kilku europejskich wydawnictw, zrobiłem już zleconą mi porcję, czyli zdjęcia Londynu, kręcąc się wokół ponurych osobliwości mojego rodzinnego miasta wiosną, latem, jesienią i zimą. Nadałem własny, indywidualny wyraz żonkilom w Hyde Parku, mgiełce upału i spalin na Piccadilly, mokrym od deszczu liściom na Berkeley Square i łatom śniegu na dachach w okręgu WC 1. Pogodziłem się z faktem, że to najprawdziwsze i najlepsze, na co mnie stać, musi poczekać. W końcu jest to tylko książka z obrazkami - nie ma być wyzwaniem dla czyichś utrwalonych poglądów ani zmuszać ludzi do dostrzegania czegoś innego, niż sami widzą. Nie jestem
Billem Brandtem. Tak samo jak moim francuskim odpowiednikiem nie jest Henri Cartier-Bresson. Ledwie dostarczyłem grzeczne chłodne migawki z Bożego Narodzenia i Nowego Roku, czyli Londyn w zimie, zawiadomiono mnie, że Rudi Schüssner, który fotografował Wiedeń, zrezygnował ni stąd, ni zowąd - dlaczego, nie uznano za stosowne mi wyjaśnić. Nie chciało im się szukać kogoś nowego, więc zaproponowali mi, żebym go zastąpił. Najwidoczniej mój Londyn spodobał się austriackim wydawcom. Poza tym byłem wolny, a fotograficy Paryża i Rzymu mieli swoje zajęcia. Chętnie wyruszyłem do Wiednia. Sprawy w kraju nie układały się najlepiej, stanowczo nie. Proponując mi pstrykanie zaśnieżonego Wiednia, wydawcy nie musieli udawać, że to dowód uznania dla mojego kunsztu, i tak poleciałbym tam jak strzała. Zarezerwowali mi pokój w hotelu Europa na Neuer Markt, w połowie drogi pomiędzy katedrą św. Stefana a Staatsoper, w samym sercu starego miasta. Ostatni raz byłem w Wiedniu na długim weekendzie z Faith, zanim się pobraliśmy: taka tam letnia turystyczna włóczęga po prawie wszystkich otwartych pałacach i muzeach. Gorąco, gorączkowo i nic szczególnie godnego zapamiętania. Niewiele wówczas fotografowałem. Ale teraz, w zimnym, mroźnym styczniu przyjechałem sam, więc miało być inaczej. Wiedziałem to już w chwili, gdy wysiadłem z autobusu kursującego z lotniska i spojrzałem na szaroróżową kopułę światła ponad lukrowanymi śniegiem dachami miasta. Tu będzie mi dobrze. Zrobię sporo świetnych zdjęć. Pierwszego dnia nawet nie próbowałem
fotografować. Jeździłem tramwajami po Ringstrasse, i wysiadałem, ilekroć chciałem zakosztować nastroju danego miejsca. Zimowa pogoda się ustaliła, mroźna, tak jak zmrożone były liczne barokowe pozostałości rozbuchanego cesarstwa, które stworzyło tę metropolię. Nie wiedziałem, jak Schüssner pokazał wiedeńską wiosnę, lato i jesień. I nie chciałem wiedzieć. Zimą Wiedeń miał być mój, nie jego. Miał mi się oddać. Musiałem tylko cierpliwie czekać, aż to nastąpi. Fotografia jest chwilą. Ale trzeba czekać, żeby owa chwila nadeszła. Nie śpieszyłem się, patrzyłem tak długo, aż wreszcie wyraźnie zobaczyłem to, na co czekałem. I już byłem gotów. Nazajutrz rano wyszedłem z hotelu o świcie. Spodziewałem się, że po śnieżnej nocy na placu św. Stefana będzie dziewiczo biało i właściwie pusto. Nie wiedziałem, jak sfotografować całą katedrę. Niczym żyrafa szyję wyciągała wieżę w srebrzyście szare niebo, ale siedziała w samym środku miasta ciężko jak słonica. Uznałem, że prawdopodobnie nie da się tego uchwycić, muszę się więc ograniczyć do fragmentu. Przy tej pogodzie, w tej porze roku może to jednak mieć jakiś czar. No ale coś czarownego jest w każdym fotografowaniu. Na pewno tak się wydawało wiktoriańskim pionierom, zanim pojęli należycie istotę tej pracy. Fotografie same się wywołują, wyostrzają i utrwalają. Można tylko stać w ciemni, tak jak stał Fox Talbot, i patrzeć na czysty kawałek papieru, przeistaczający się w zdjęcie. Nawet gdy człowiek wie, na czym to polega, czuje tę tajemniczość. Zawsze. Chyba dlatego to, co się wydarzyło na Stephansplatz
w tamten wczesny poranek, o dziwo wcale mnie nie zastanowiło. Miałem hasselblada, ale nie wziąłem statywu, chociaż właściwie powinienem był wziąć. Nigdy nie lubiłem objuczać się akcesoriami, zakładając, że wystarczą dobre oczy i porządny aparat. Plus, naturalnie, spontaniczność, na którą człowiek się nie zdobędzie, gdy musi majstrować przy statywie. Chodziłem po placu, szukałem odpowiedniego ujęcia, żeby uchwycić ogrom i nastrój tej scenerii. Przeszedłem na stronę północną, gdzie wiatr tak nie dmuchał, i zrobiłem niezłe zdjęcie śniegu zacinającego w ciemną boczną ścianę katedry. Ale Schüssner też by to potrafił. Rozglądałem się za czymś bardziej istotnym, za czymś, co by świadczyło, że to ja mam iskrę bożą. Nie znalazłem nic takiego. Natomiast znalazłem siebie. Okiem przy aparacie wodziłem po zamazanym odbiciu zachodniej ściany katedry w szklanej fasadzie Haas-Haus tam i z powrotem, aż zakręt Kärtnerstrasse za czarnym masywem średniowiecznej przypory stał się pustą białą przestrzenią i tylko neon sklepu zalśnił w dali jak złocisty płatek śniegu. Już nastawiłem aparat, gdy nagle zza południowego węgła katedry weszła mi w kadr postać w zapiętym pod szyję czerwonym płaszczu. Oto miałem kompozycję, za jaką oddałbym życie. Myślałem, że ta kobieta w płaszczu, botkach, rękawiczkach, szaliku i kapeluszu przybranym futrem, ze spuszczoną głową szybko przejdzie przez plac. Ale ona zatrzymała się i odwróciła. Spojrzała na mnie, gdy już opuściłem rękę z aparatu, i ruszyła w moim kierunku. Widziałem, że ma zmarszczone brwi. Wydawała się prawie rozgniewana. Najpierw zobaczyłem bladą twarz o
wystających kościach policzkowych, obramowaną czarnym, miękkim rondem kapelusza, i oczy - ciemne, wyzywające, widzące tak daleko, jak chcą widzieć - być może widzące też na wskroś wszystko, co stanie im na drodze. - Pan mnie sfotografował? - zapytała po angielsku, bez obcego akcentu, głosem bardzo niskim. - Znalazła się pani w kadrze, kiedy fotografowałem - odpowiedziałem. - To niezupełnie to samo. - Dla mnie to samo. - Czy to pani przeszkadza? - Nie lubię być fotografowana. - Szeroki, płaski nos jak gdyby kiedyś złamany jeszcze bardziej podkreślał jej dziwną aparycję. Zdumiała mnie też agresja w jej oczach oraz lęk przed kamerą. - Zwłaszcza przez osobę, której nie znam. - To musi utrudniać pani życie. Bo na pewno obcych, którzy chcą panią sfotografować, jest wielu. - Bardzo śmieszne - powiedziała, mierząc mnie spojrzeniem od stóp do głów. - Myślałam, że w Wiedniu nie będą mi zagrażać londyńscy cwaniacy. - W styczniu, o świcie? - Rozejrzałem się po placu. - Nie myli się pani - przytaknąłem. Nastąpiła chwila ciszy, tylko wiatr kwilił wokół katedry i chłostał mnie po kołnierzu rzemieniem aparatu. Któreś z nas powinno odejść - ona albo ja. Ale żadne się nie ruszyło. Niezręczność chwili zmieniła się w urzeczenie. Uświadomiłem sobie, że nie mam pewności, jak to się skończy.
- Zdjęcia będą wspaniałe - powiedziałem obojętnym tonem. - Skąd pan wie? - Jestem fachowcem, może pani na mnie polegać. - Czy mam wybór? - Co do tego zdjęcia? Raczej nie. Ale co do śniadania, niech pani wybiera. Może je pani zjeść albo z mężem w hotelu, albo ze mną w Café Griensteidl. Na Michaelerplatz. Chyba zna pani tę kawiarnię. - Lepiej niż pan zna mnie. - Powiedziała pani, że nie lubi być fotografowana przez obcych. Po śniadaniu byłbym znajomym. - A pańska żona? Nie czeka na pana? - Przyjechałem bez żony. - A ja bez męża. Dzięki temu mogę zjeść śniadanie sama. - Proszę bardzo. - Dziękuję. - To mówiąc, obróciła się na pięcie i szybko odeszła przez plac. Patrzyłem za nią, dopóki nie zniknęła mi z oczu przy Haas-Haus, a potem zacząłem się zastanawiać, dlaczego, na Boga, tak z nią rozmawiałem. Chociaż ona o tym nie mogła wiedzieć, takie zachowanie w ogóle nie było w moim stylu. Przez chwilę zapragnąłem, żeby ten incydent stał się czymś więcej niż tylko czerwoną postacią na drugim planie fotografii. Bardzo tego chciałem, ale dlaczego? Zaniepokoiło mnie to; było niesamowite. Jak gdybym nie miał pojęcia, co rzeczywiście dzieje się w
mojej głowie. Usiłując już o tym nie myśleć, poszedłem Kärtnerstrasse do gmachu Opery i zrobiłem niepewnie kilka różnych ujęć zdjęć tej przesłoniętej śniegiem bryły. Tymczasem zrobiło się zimno i raczej przygnębiająco. Poszedłem dalej na Heldenplatz, gdzie udało mi się zrobić parę zdjęć rozległych arktycznych przestrzeni. Potem dałem sobie z tym spokój i zawróciłem do Griensteidl. Była tam, czekała na mnie. Siedziała przy stoliku w głębi sali tak daleko w kącie, że jej nie zauważyłem. Dopiero biorąc gazetę z drążka, zobaczyłem na stojącym obok wieszaku jej płaszcz i kapelusz. Rozejrzałem się. Patrzyła na mnie spokojnie znad dalekiego stolika. Podszedłem i przysiadłem się. - Więc rzeczywiście zna pani ten lokal. - Znam mniej, niż udaję, że znam. - W jej oczach, nadal uważnych, gniewu już nie było. Włosy miała krótkie, modnie ostrzyżone ręką wprawnego fryzjera. Na palcu, gdy przesunęła dłoń po filiżance z kawą, zaiskrzył się pierścionek zaręczynowy przy obrączce ślubnej. - Pan pewnie też. - Dlaczego mam wrażenie, że pani jest taka jak ja... pod wieloma względami? - Nie wiem. Ale wiem, co pan chce przez to powiedzieć. - Przepraszam, jeżeli... mówiłem głupstwa tam na placu. - Za co pan przeprasza? Gdyby pan był grzeczniejszy, może bym tutaj nie przyszła.
- Zwykle jestem grzeczny. - Niech mi pan przyrzeknie, że nie będzie grzeczny... wobec mnie. - Dobrze. To łatwe. - Nie, to niełatwe. Grzeczny znaczy nieuczciwy. Niegrzeczny znaczy uczciwy. Uczciwość nie jest łatwa. Podszedł kelner, zamówiłem kawę i croissanta. Niepewność stała się wręcz rozkoszna. O czym my rozmawiamy? - Nazywam się Marian Esguard. - Esguard? Niezwykłe nazwisko. - Mój mąż jest niezwykłym człowiekiem. - Mnie wydaje się, że panią zaniedbuje. - Pan go nie zna. To dobrze. To nawet wspaniale. Nie pamiętam, kiedy ostatnio rozmawiałam tak długo z kimś, kto go nie zna. - Będziemy rozmawiać dalej? - Owszem - uśmiechnęła się słabo po raz pierwszy. Uśmiech rozgrzał jej oczy. Nagle wyczułem w niej jakąś niemal wylewność, powściąganą radość. - A pan kim jest? - Jestem Ian Jarrett. - Fotograf. - Właśnie. Tutaj w pogoni za zimowym światłem. - I zastanawia się pan, co ja tu robię. - Nie. Chyba że pani chce, żebym się zastanawiał.
- Prosiłam, niech pan będzie niegrzeczny. - Ale jak dalece? Oto jest pytanie. - Dla pana, nie dla mnie. - Może mi pani przynajmniej powiedzieć, co panią tu sprowadza? - Bo ja wiem? Nuda. Desperacja. Potrzeba oderwania się. Potrzeba zebrania myśli. Kelner podał mi śniadanie. Patrzyła, jak popijam kawę. Sięgnęła przez stolik, oderwała kawałek mojego croissanta i zjadła powoli. - Głodna? - Chyba tak. - Niech pani zje cały. - Nie da się zjeść całego. Wiem to z doświadczenia. - Ja także. - Ale zawsze mogą być doświadczenia nowe. - I bywają. - Powiedz mi, Ian, co najgorszego popełniłeś w życiu? - Kiedyś zabiłem człowieka. - Słysząc, że mówię to, czego nigdy mówić nie chciałem, doznałem chyba większego wstrząsu niż ona. - Potrąciłem kogoś późno w nocy pięć lat temu, jadąc do domu. - Wypadek? - Och, tak. I w dodatku byłem trzeźwy. A jednak zabiłem.
- Oczywiście. - Pokiwała głową. - Temu komuś twoja trzeźwość nie sprawiła różnicy, prawda? Ani fakt, że nie chciałeś zabić. - Mówisz tak, jakbyś znała to uczucie. - Bo znam. Kiedy byłam mała, sprowokowałam koleżankę szkolną, żeby weszła na zamarznięty kanał. Lód się załamał. Wpadła do wody i utonęła. Wypadek. Nie dało się jej uratować. - To musiało być gorsze. Ja przynajmniej nie znałem tego kogoś. - Nigdy nikomu nie powiedziałam, że ja ją namówiłam. Nikomu. Aż do teraz. - Dlaczego powiedziałaś mnie? - Dlatego... - Zawahała się, patrząc tak, jakby szukała na mojej twarzy czegoś, co dodałoby jej otuchy. - Dlatego, że chcę, żebyśmy robili wszystko, co zechcemy. I nic, czego nie będziemy chcieli. - Jesteś pewna? - Tak, jestem pewna. - Spojrzała mi prosto w oczy. - A ty chcesz? - Wszystko i nic. - Właśnie. - Cokolwiek to znaczy? - Tak. To była ostatnia chwila, w której mogłem zbyć tę rozmowę śmiechem, rozpostrzeć jakąś towarzyską zasłonę dymną. Ale ta chwila minęła. A ja tylko przytaknąłem powoli i odwzajemniłem się szczerym spojrzeniem.
- Długo zostaniesz w Wiedniu? - Dość długo. Uśmiechnęła się radośniej niż przedtem. - Więc już jest nas dwoje. - Zamierzałem pojechać dziś rano do Schönbrunnu. Zrobić kilka zdjęć pałacu i parku. Może pojedziesz ze mną? - Nie powinnam. Ze wszechmiar. - Ale pojedziesz? - Och, myślę, że tak. A ty? - Nie bardzo wiem, czego się spodziewać. - Ja też - dopiła swoją kawę i odstawiła filiżankę na spodek z przesadną starannością. - Czy nie dlatego właśnie tam pojedziemy? Nie wiem, skąd mi przyszedł do głowy Schönbrunn. Wcale tego nie planowałem w tamten poranek. Ale w mroźny dzień powszedni tak daleko od centrum miasta mogło tam być cicho i spokojnie. Oboje potrzebowaliśmy czasu przed zrobieniem następnego kroku. W Schönbrunnie było spokojnie i cicho. Pałac w parku białym od śniegu unosił się jak ogromny żółty duch w zaświatach, bezmiernie odległych od tłumu wzbijających kurz hałaśliwych turystów, jaki zapamiętałem z wycieczki z Faith. - Podobno Franciszek Józef wolał ten pałac od Hofburga - powiedziałem, gdy szliśmy wolno po śniegu w stronę fontanny Neptuna i kolumnady Gloriette na
wzgórzu. - Swoją metresę lokował w pobliskiej willi. - Widzę, że znasz Wiedeń lepiej niż ja - powiedziała Marian. - Kto to był Franciszek Józef? - Na pewno o nim słyszałaś. Słynny cesarz austriacki. Stary facet z wąsami jak mors i piersią pokrytą medalami. - Nie nadążam. Nie jestem historykiem. - Ja też nie. - Nie. Jesteś fotografem. Więc czy nie powinieneś fotografować? - Później. Na razie jakoś nie mogę się skupić. - Dlaczego? - Jak myślisz, dlaczego? - Musisz być sam. Czy tak? - Może muszę. Ale nie chcę. - Przykro mi, jeżeli cię rozpraszam. - Wcale nie jest ci przykro. Stanęliśmy pod Neptunem i jego zamarzniętą fontanną i odwróciliśmy się do siebie. Do tej chwili nawet się nie dotknęliśmy. - Co się dzieje? - wyszeptała Marian. - Coś, co nigdy dotąd mi się nie zdarzyło. - Ani mnie. Staliśmy bez tchu, pełni oczekiwania, ale i niepokoju. I naraz zaczęliśmy się całować. Jej wargi przy moich, jej język, jej nos i policzek, muśnięcie jej rzęs jak
muśnięcie motyla, ciepło oddechu, chłód skórzanej rękawiczki na moim karku... Wreszcie oderwała się ode mnie i spojrzała mi w oczy, jak gdyby przerażona. Ruszyła alejką biegnącą za fontanną na polankę wśród topoli, oglądając się, czy idę za nią, i przyśpieszając kroku, prawie biegnąc. Dogoniłem ją, gdy weszła między drzewa za najbliższym trytonem Neptuna. Pocałowaliśmy się znowu. Płatki śniegu opadły z gałęzi, zwilżyły jej twarz, gdy odchyliła się na parapet. Poddawała się czy się opierała - nie wiedziałem. Ale już nie mogliśmy się powstrzymać. - Wracajmy - szepnęła. - Do mojego hotelu. Zaraz. - Gdzie się zatrzymałaś? - W Imperialu. - Podobno najlepszy. - Chodź, sprawdzisz. - Mów coś - powiedziała, gdy jechaliśmy taksówką przez miasto. - Wszystko jedno co. - Nic mi nie przychodzi na myśl. - Opowiedz o swojej pracy. - Po prostu robię zdjęcia. - Czy jest jakiś fotograf, którego szczególnie podziwiasz? - Żaden z żyjących. - Więc ze zmarłych. - Chyba Roger Fenton.
- Dlaczego? - Był pierwszym fotografem wojennym. Na Krymie. Musiał wszystko wypracować sobie od podstaw, a przecież prawie otarł się o sztukę. A jego krajobrazy... Ale ty nie chcesz o nim słuchać. - Myśleć też nie chcę. Nie przestawaj mówić. Czy mu się powodziło, temu Fentonowi? - Bardzo. - Był zdrów, bogaty i mądry? - Trudno powiedzieć. Był najsłynniejszym fotografem swego pokolenia. Ale zrezygnował w stosunkowo młodym wieku. Sprzedał sprzęt i negatywy. Położył na tym krzyżyk. - Dlaczego? - Nie wiadomo. - Ale ty masz jakąś teorię. - Mglistą. - Mów. - Chyba zdał sobie sprawę, że doszedł do szczytu swoich możliwości. Że odtąd już tylko będzie schodził w dół. Więc spasował. - To musiała być nie lada odwaga. - Albo rozpacz. - Raczej pokusa. - Co mogło go kusić? - Nieznane. - Splotła swe palce z moimi. - Miejsce, które najbardziej pociąga. Choć może być niebezpieczne.
Marian miała apartament na pierwszym piętrze hotelu - bogato umeblowane dwa pokoje o wysokich, szczelnie zasłoniętych oknach od strony ulicy. Drzwi zamknęły się za nami ze stukiem. Marian przekręciła kontakt, żaluzje wpuściły szare światło zimowego dnia, ciepło i ciszę. Nieuchronność pożądania, gorączki zmysłów, przełamywania tabu wisiały w powietrzu prawie namacalnie. - To na pewno drogo kosztuje - powiedziałem. Marian wzruszyła ramionami. - Mój mąż płaci. Lubi, kiedy wydaję jego pieniądze. - Czy my nie zapłacimy także... w końcu? - Możliwe. Ale przedtem... - Tak? - Możemy mieć to, za co zapłacimy. I upewnić się, że to jest warte swojej ceny. Zdjęła płaszcz i rękawiczki. Całowaliśmy się powoli, tym razem wiedząc, że się nie powstrzymamy. Rozkoszą była sama świadomość, że jesteśmy szaleni. Ja nie znałem jej, ona nie znała mnie. Ale nic nie miało być zaporą. Już czułem, że będzie lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Pożądanie Marian przylegało do mojego jak do jej dłoni rękawiczka, którą właśnie ściągnęła. I nastąpiło zbliżenie. Zbliżenie najdoskonalsze, jakie mogłem sobie wymarzyć. Poranek przesunął się w południe, gdy oddawaliśmy się, ona mnie, ja jej, z początku gorączkowo, łapczywie, potem z subtelnymi odmianami, chociaż z zakończeniem niezmiennie błogim. Wyzwoliliśmy się ciałem i duchem, odkrywaliśmy własne
możliwości, zdradzaliśmy pragnienia, których nie wyznalibyśmy nikomu, które mogły się ujawnić tylko między dwojgiem ludzi tak sobie obcych jak my. Każde spełnienie osiągało i przekraczało jakąś nową granicę, aż w końcu wyzbyliśmy się wszelkich zahamowań. Wstrząśnięci, wyczerpani, w łóżku ciepłym od pieszczot, spoczęliśmy na fali czułości. - Tego nie potrafisz sfotografować, prawda, Ian? Tego nie uchwyci żadne zdjęcie. - Nie chciałbym. - A czego byś chciał? - Teraz wiem czego. - Powiedz. - Ciebie. - Już mnie masz. - Ale nie mogę cię zatrzymać. - Na całe szczęście, prawda? Dobrze było i do widzenia, możesz o mnie zapomnieć. Większość mężczyzn by ci zazdrościła. - Nie jestem większością mężczyzn. - Zauważyłam. - I nie bardzo umiem zapominać. - No... chyba każdy jest w czymś słaby. Nie roześmiałem się. - W czym ty jesteś słaba? - Dziwnie się składa - powiedziała z uśmiechem. - W tym samym.
Nie po raz pierwszy zdradziłem żonę, nawet nie po raz drugi. Ale nigdy dotąd nie zaznałem i nie robiłem czegoś takiego. Natężenie tego przeżycia oszołomiło mnie. Pytanie, czy to się powtórzy, przybrało inny kształt: czy zniosę bodaj myśl, że to się nie powtórzy? Zostałem w Imperialu tamtej nocy, wróciłem do Europy, tylko żeby się przebrać. Kolację jedliśmy w luksusowej restauracji hotelowej. Marian była w czarnej sukni, chyba modelu specjalnie dla niej zaprojektowanym przez jakiegoś króla haute couture, ale bez biżuterii i prawie nieumalowana. Wciąż myślałem o tym, co nas łączyło przed paroma zaledwie godzinami. Czułem raczej smak jej niż smak wina, rozkoszowałem się świeżością wspomnienia. - Co zrobimy, Ianie? To znaczy, nie dzisiaj. To znaczy... - Ostatecznie. - Tak. - Nie wiem. Ty masz męża. Ja mam żonę. I córkę. - Nie mówiłeś o córce. - Czternastolatka. Nie, żebym... - Ja nie mam dzieci. - Faktem jest, Marian, że prawie nic o sobie nie wiemy. - Ale już rozumiesz, prawda? - Co? - Że ważne jest tylko to, co wiemy.
- Wiem, że nigdy dotąd tego nie czułem. Nigdy aż tyle i tak od razu. - Ja też. - Więc o co chodzi? - To szansa jedna na milion. - Więc powinniśmy ją wykorzystać. - I niech diabli porwą następstwa? - W tej chwili następstwa chyba nie mają znaczenia. - Więc wyzbądźmy się oporów? - Mogłoby nam to wejść w nawyk. - Tak, rozumiem. Nawyk, którego nie można się pozbyć. - Na razie nawet nie chcę próbować. Jeszcze nie zjedliśmy i nie wypiliśmy dosyć, żeby zaspokoić apetyt, a już z pośpiechem wróciliśmy do jej apartamentu. Pokojówka w czasie naszej nieobecności zasunęła lustrzane drzwi pomiędzy dwoma pokojami. Oboje widzieliśmy w nich, jak rozpinam jej suknię, zsuwam cienką warstwę jedwabiu i pociągam Marian w światło lampy na puszysty dywan. Gwałtowność pożądania mnie niepokoiła. Już miałem pewność, że moje życie się zmienia. Ale co przyniesie? Jak Marian bezwiednie przepowiedziała, pokusa nieznanego była nie do odparcia. Ale też przerażała. Padliśmy na łóżko w otchłań snu. Kiedy otworzyłem oczy, zdawało mi się, że minęło zaledwie parę minut, ale chyba już dniało. Marian jeszcze spała, mamrocząc,
oddychając ciężko i rzucając głową po poduszce, jak gdyby usiłowała zrzucić jakiś dręczący ciężar. - Nie zrobisz tego, Jos - usłyszałem. - Nie pozwolę. - Chwila ciszy i głośniej: - Nie możesz mnie powstrzymać. Pokażę ci, co... - Nagle się obudziła. Poderwała się w łóżku, zakaszlała i zdyszana uniosła ręce. - Och... o Boże... - Nie denerwuj się - powiedziałem. - Miałaś jakiś koszmarny sen. - W porządku. - Opadła na poduszkę, oddychała lżej. - Boże, przepraszam. Nie wiem... co się stało. - Mówiłaś we śnie. Czy Jos to twój mąż? - Wymówiłam jego imię? - Tak. - Cóż... od pewnych ludzi się nie ucieknie... w każdym razie trudniej uciec, niż się myśli. Tak, Jos to mój mąż. Gdyby wiedział, że o nim śnię, na pewno by się wzruszył. - Boisz się go? - Dlaczego miałabym się bać? - Bo to mi zabrzmiało, jakbyś... - On jest dla mnie niczym. Absolutnie. I dobrze to wie. Nie ma powodu, żebym się go bała. - Ale ci się przyśnił. - Przypuszczam, że to odruchowe poczucie winy. - W moje sny poczucie winy chyba się nie wdarło. - Wedrze się. I wtedy prawdopodobnie uciekniesz, aż
się będzie za tobą kurzyło. - Mylisz się. - Czyżby? - Dotknęła mnie po ciemku. Jej palce prowokowały, podobnie jak jej słowa. - Udowodnij mi, że się mylę. - Nie mogę. Jeszcze nie. Ale udowodnię. - Dobrze. Przyznaję ci sądowe domniemanie niewinności. Tymczasem możesz coś zrobić, żebym nie miała poczucia winy. - Co? - Oderwij od tego moje myśli. - Przyciągnęła mnie do siebie. - W taki sposób, w jaki zechcesz. Rano, gdy Marian się kąpała, wyszedłem z hotelu do Café Schwarzenberg naprzeciwko, żeby się napić gorącej czarnej kawy i chłodno w świetle dziennym rozważyć to, co się stało, i to, co ma się stać. Jej mąż jest dla niej niczym, rozmyślałem, tak powiedziała. Ale czy rzeczywiście? A raczej czy ona jest niczym dla niego? Przecież wykryłem w jej głosie lęk wbrew wszelkim jej zaprzeczeniom. A ja teraz temu mężowi zagrażam, cokolwiek on o tym będzie wiedział. Właściwie w co ja się pakuję? No i była Faith. Odkąd po wypadku samochodowym wyszedł na jaw mój romans z Nicole, w naszym małżeństwie zapanowała pustka. Nadal podejrzewałem, że Faith je ciągnie ze względu na Amy. Ale raczej bez mojego udziału wybrała dla Amy szkołę z internatem, może myśląc, że to nam ułatwi separację, wtedy jednak, gdy sama uzna to za stosowne i z pewnością nie po to, by mnie pójść na rękę. Jeżeli teraz tę moją szaloną przygodę
podniosę do rangi czegoś więcej niż pięcionocny epizod, oboje, Faith i ja, będziemy musieli przyjąć do wiadomości, że już się nie kochamy. Trudna sprawa. Wiedziałem też, że niełatwo mi będzie rozstać się z Marian, gdy mój tydzień w Wiedniu dobiegnie końca. Byliśmy razem tylko dwadzieścia cztery godziny, a już nie mogłem znieść myśli o rozstaniu. Szansa jedna na milion - powiedziała Marian. I miała rację. Stwierdzałem to obiektywnie i z całą pewnością. Ja tej szansy nie mogłem zaprzepaścić. - Muszę dziś zrobić kilka zdjęć - powiedziałem przy śniadaniu w jej pokoju. - Wydawca chce mieć wszystko gotowe w przyszłym tygodniu. - Więc lepiej się pośpiesz. - Pójdziesz ze mną? - Chciałabym. Ale wiesz, jak było w Schönbrunnie. Niewiele zrobiłeś. - Będę musiał pojechać tam jeszcze raz. - Może wynajmij samochód? To by nam dało więcej czasu... na inne rzeczy. - Mój budżet tego nie wytrzyma. - Mój wytrzyma. - Tak naprawdę jest inny szkopuł. - Tak właśnie miało być, wiedziałem: wyjaśnianie, dzielenie się sekretami. - Pamiętasz, mówiłem ci o tym wypadku? O tej kobiecie, którą zabiłem. - Nie powiedziałeś, że to była kobieta.
- Nie powiedziałem? No, była. Więc ja... od tamtego czasu nie prowadzę samochodu. - Zabrali ci prawo jazdy? - Nie, nie. Bo to się stało nie z mojej winy. Przynajmniej urzędowo, chociaż często się zastanawiam... Jeżeli chcesz znać prawdę, straciłem odwagę. Gdybym nadal jeździł, wciąż dręczyłaby mnie myśl, jak łatwo coś takiego może się stać. - Denerwuje cię rozmowa o tym? - Już nie. Ale tak, jak ci mówiłem w nocy, nie bardzo umiem zapomnieć. - O niektórych rzeczach zapomnieć trzeba. - Pogłaskała mnie po policzku, tak jakby tym delikatnym dotknięciem chciała ukoić jakąś swoją ranę, nie tylko moją. - Wobec tego chyba przyda ci się kierowca. Zaangażujesz mnie? - Wynagrodzenie parszywe, godziny diabelskie i szef nie zdoła trzymać rąk przy sobie. - A więc już masz kierowcę. Tak więc nie miałem nic do gadania. Marian wynajęła eleganckiego mercedesa i woziła mnie po przedmieściach i dalej, jak również po wszystkich bardziej lub mniej fotogenicznych zakątkach śródmieścia. Pogoda utrzymywała się w swej najświetniejszej zimowej aurze, wszystko wydawało się zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Zrobiłem kilka zdjęć, z których chyba mogłem być dumny. A Marian i ja... a my? Zakochaliśmy się w sobie? Popadaliśmy coraz głębiej w nałóg, którym staliśmy się dla siebie. Folgowaliśmy nęcącej harmonii cielesnej i duchowej? Nie potrafiłbym tego określić. Ale
wiem, jakie to uczucie: urzeczywistnienie marzeń po raz pierwszy, na pewno jedyny w życiu. - Nie próbujesz sfotografować mnie znowu - dokuczała mi Marian, gdy w połowie tego tygodnia, mijającego coraz prędzej, penetrowaliśmy zaśnieżone alejki pomiędzy rzędami grobów na Zentralfriedhof, wielkim cmentarzu wiedeńskim. - Dlaczego? - Wyraziłaś swoje poglądy na ten temat dosyć dobitnie, o ile sobie przypominam. Wydęła usta. - Ale to było, zanim zostaliśmy sobie należycie przedstawieni. - Chciałbym cię sfotografować, Marian. Chciałbym, żebyś ty chciała. - Mówisz tak, jakby to naprawdę było ważne. - Jestem fotografem. To musi być ważne. - Dlaczego? - Fotografia... ta najlepsza... ujmuje prawdziwą istotę przedmiotów. I ludzi. - Od kiedy istnieje? - Fotografia? Och, od stu pięćdziesięciu lat mniej więcej. - Kto był pierwszą osobą sfotografowaną? - Nie jestem pewien. Żona Foxa Talbota. Albo ktoś spośród jego służby w Lacock. A poza tym chyba jeżeli Daguerre... - Opactwo Lacock pod Chippenham?