Książkę tę dedykuję mojemu ojcu chrzestnemu,
doktorowi Bogumiłowi Arendzikowskiemu (1928–2004),
lekarzowi, który w 1963 roku zdiagnozował czarną ospę
1
piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 19:50
izolatorium przy ul. Kiełcowskiej 43a
– Ale rzeźnia – jęknął pierwszy z milicjantów, wierzchem dłoni ocierając spocone czoło.
– Masakra – poparł go drugi mundurowy, wzdrygając się jednocześnie z obrzydzenia. – Spójrzcie tyl‐
ko, jakie zażarte cholery. Żywcem ją pożerają…
Sierżant Patryk Mielech nie słuchał podwładnych. Oparty plecami o mur Lotniczych Zakładów Na‐
ukowych wybiegał myślami w niedaleką przyszłość. Jeszcze dwa dni i jego życie bardzo się skomplikuje.
Zdawał sobie z tego sprawę od samego początku, ale dopiero teraz zaczynało do niego docierać, że już za
czterdzieści godzin przyjdzie mu się zmierzyć z konsekwencjami decyzji, którą podjął parę tygodni wcze‐
śniej. Niecałe dwie doby – tyle zostało do końca kwarantanny kolejnej grupy osób. Wśród nich będzie
i Agnieszka. Ona wróci do dawnego życia, a on zostanie tutaj – cholera wie jak długo jeszcze – by bronić
mieszkańców Wrocławia przed śmiercionośnym wirusem.
– Sierżancie?
Dopiero trącenie w ramię wyrwało go z zamyślenia.
– Czego? – burknął rozeźlony, spoglądając na obu podwładnych.
Karol Kłos, Pomorzanin z dziada pradziada, wyszczerzył zęby spod sumiastego wąsa, wskazując gło‐
wą gąsienicę, która znikała właśnie między źdźbłami trawy na poboczu drogi. Długie na paznokieć czer‐
wone mrówki dopadły ją przy rozdeptanym przez przemytników polnym kwiatku. Kilka sekund wystar‐
czyło, by opancerzeni w chitynę zabójcy obsiedli barwną larwę, uniemożliwiając jej ucieczkę, a potem
rozczłonkowali smukłe ciało przed zaniesieniem do pobliskiego mrowiska, czemu dwaj mundurowi przy‐
glądali się z niekłamanym zainteresowaniem.
– Samo życie – mruknął Mielech, dziwiąc się ich niezdrowej fascynacji. – Silniejszy zjada słabszego.
– W kupie siła, towarzyszu sierżancie – wtrącił natychmiast Filip Kurpiel, drugi z funkcjonariuszy.
Chłopak ten, w odróżnieniu od leciwego byłego latarnika z Jastarni, trafił do milicji prosto z wojska
i za wszelką cenę starał się zapunktować u przełożonych, choć rzadko mu to wychodziło. Tym razem nie‐
wiele brakowało, by dostał plusa od sierżanta. Niestety Mielech chodził dzisiaj skwaszony, co wszyscy
podwładni zauważyli zaraz po objęciu służby, żaden jednak nie mógł się nawet domyślać, z czego wynika
ta zaskakująca u niego melancholia.
– Dość tego dobrego… – Patryk wysunął się z ożywczego cienia, nałożył czapkę i ruszył wzdłuż
zwieńczonego drutem kolczastym betonowego muru. Szedł wolno ku ulicy Kiełcowskiej i bramie ośrod‐
ka, znajdującej się kilkadziesiąt metrów za załomem ogrodzenia.
Kłos dołączył do niego po paru krokach. Kurpiel stęknął głośno, podnosząc z trawy dwie wypchane
po brzegi nylonowe siatki. Zabrzęczało pełne szkło. Tego dnia patrolom rozstawionym wzdłuż muru dopi‐
sało szczęście. Mundurowi zgarnęli trzech cwaniaczków, którzy próbowali przemycić do izolatorium al‐
kohol. Siedemnaście półlitrówek i sześć ćwiartek – o tyle powiększy się niemały już depozyt na zapleczu
portierni. Pod warunkiem, że dyżurny nie „pomyli się” przy rejestrowaniu zdobyczy, co czasem się zda‐
rzało.
Mielech zerknął na idących za nim funkcjonariuszy. Latarnik i Młody, jak ich przezwano, na tutejszy
posterunek trafili za karę. Podobnie jak pozostałych czternastu „ochotników” pilnujących na Psim Polu
ludzi objętych kwarantanną. Podobnie jak on sam… Sierżant opuścił wzrok na własne dłonie. Wciąż lek‐
ko drżały, choć trzeba było wprawnego oka, by to zauważyć. Odwyk poskutkował, ale… Dobiegające zza
pleców charakterystyczne pobrzękiwanie pełnego szkła sprawiało, że przesuwał bezwiednie językiem po
wargach. Myśl o czymś innym, o niej, nie o wódce, zganił się w duchu, skręcając w stronę portierni za‐
adaptowanej na tymczasowy posterunek.
Zanim zdążyli pokonać ostatni odcinek trasy, dogonił ich krótki konwój. Trzeci tego dnia. Wysłużona
szara warszawa M20 minęła zjazd do LZN-u i zatrzymała się na środku ulicy, blokując oba pasy ruchu.
Jadący za nią „ogórek” nie skręcił jednak od razu, jak powinien, tylko zahamował ostro przed otwartą na
oścież bramą. Moment później Patryk usłyszał głośny zgrzyt skrzyni biegów i autobus zaczął cofać, zmu‐
szając kierowcę zamykającej kolumnę nyski do wykonania rozpaczliwego uniku. Gdyby nie chwila odpo‐
czynku i ta nieszczęsna gąsienica… pomyślał sierżant, widząc, że sfatygowana pięćsetjedynka odbija
gwałtownie na pobocze, gdzie on i jego ludzie mogliby właśnie stać.
Kłos zerknął na zegarek i mruknął:
– Dwudziesta…
Dwudziesta i wszystko jasne. Mielech skinął głową. Autobus nie mógł wjechać na teren izolatorium,
dopóki sanitariusze nie zdezynfekują karetki, którą o tej właśnie godzinie wywożono do szpitala MSW
próbki krwi i cholera wie co jeszcze.
Kiedy mijali koleiny wyryte przez koła nyski, zza budyneczku portierni wyłonił się szary samochód
osobowy. Bez syreny w tylnej części błotnika, bez koguta na środku dachu. Gdyby nie symbol Czerwone‐
go Krzyża na drzwiach, można by pomyśleć, że to zwykłe cywilne auto. Jeden z duchów – jak nazywano
odzianych w biel sanitariuszy – machnął ręką na szofera jelcza; reszta poruszała zawzięcie dźwigniami
plecakowych spryskiwaczy, szykując się do zdezynfekowania kolosa.
Mielech przystanął przed zewnętrznymi drzwiami portierni.
– Idę na obchód – poinformował podwładnych. – Wy przekażcie dyżurnemu zarekwirowane butelki.
Tylko żeby mi żadnej nie brakowało!…
– Na nas możecie polegać jak na Zawiszy – obruszył się Kłos.
Spocony Młody tylko pokiwał głową.
– Polegać polegam, ale i tak sprawdzę rejestr zaraz po powrocie – zakomunikował im, zanim zniknęli
w parterowym budyneczku.
Gestem powstrzymał ducha przed zamknięciem bramy za obłym jelczem, po czym marszcząc nos,
przebiegł obok mat przesiąkniętych środkami dezynfekującymi. W odróżnieniu od sanitariuszy nie miał na
twarzy maski, która choć w części chroniłaby przed gryzącym odorem. A jego chustka do nosa… chyba
jednak wolał, aby została w kieszeni. Myśl o dotknięciu ust materiałem, który ociekał tłustym potem, wy‐
dała mu się jeszcze obrzydliwsza od tego smrodu.
Izolatorium w leżącym na obrzeżach miasta Technikum Budowy Silników pękało w szwach. Patrząc
na zdezorientowanych ludzi, którzy wysiadali z autobusu przed dziewiątką – ostatnim z długich, dwukon‐
dygnacyjnych, wyremontowanych niedawno pawilonów – sierżant przypomniał sobie o planach otworze‐
nia dwóch kolejnych ośrodków kwarantanny. Jeden miał się mieścić w internacie nieczynnego o tej porze
roku Zespołu Szkół Żeglugi Śródlądowej, drugi w hotelu obok Stadionu Olimpijskiego. Ale to była pieśń
przyszłości. Tymczasem w powierzonym jego pieczy ośrodku już zaczynało brakować miejsca. Jeśli izo‐
lowanych nadal będzie przybywać w tym tempie, sanitariusze zostaną zmuszeni do zagęszczenia pacjen‐
tów, a ci znów zaczną się burzyć. Dopiero co wzmocniono ochronę po tym, jak kilku zdesperowanych
trzeźwością delikwentów postanowiło wyruszyć w świat, aby ugasić dręczące ich dusze i gardła pragnie‐
nie. Dzięki temu Mielech miał teraz pod sobą aż szesnastu funkcjonariuszy, a ogrodzenie wokół LZN-
u wzmocniono kłębami drutu kolczastego, szczególną uwagę poświęcając odcinkowi od ulicy, gdzie nie
było betonowych płyt, a tylko zwykłe siatkowe panele. Szef izolatorium, doktor Hora, zgodził się także –
choć już mniej chętnie – na ustawienie dodatkowego pasa gęstych zasieków biegnących kilkanaście me‐
trów za ogrodzeniem, równolegle do Kiełcowskiej. Komenda Wojewódzka zażądała tego zabezpieczenia
na wniosek Mielecha pragnącego utrudnić meliniarzom dostęp do pawilonów, w których trzymano izolo‐
wanych.
Na szczęście coraz więcej osób kończy trzytygodniową kwarantannę, pomyślał sierżant, oddalając
się od cuchnącej chemikaliami bramy. Pacjentów, którzy nie wykazywali symptomów choroby, zaczęto
wypisywać najpierw pojedynczo, a potem całymi grupami, tak jak ich tutaj przywożono. Zdecydowana
większość przetrzymywanych w izolatorium ludzi pozostała zdrowa. Patryk nie znał dokładnych statystyk,
lecz wiedział, że pensjonariuszy tego przybytku, którzy wylądowali w szpitalach ospowych, dałoby się
policzyć na palcach jednej ręki. Tak przynajmniej twierdziła Agnieszka, a on jej wierzył.
Myśląc o dziewczynie, minął ustawione przed budynkiem szkoły wysłużone myśliwskie iły, następnie
skręcił w aleję biegnącą między dwukondygnacyjnymi blokami – każdy pawilon internatu został oddzie‐
lony od pozostałych ogrodzeniem z drutu kolczastego albo zbitym z desek płotem – i zatrzymał się obok
fontanny, aby porozkoszować się choć przez moment rozsiewaną przez nią wilgotną mgiełką. Od strony
bloku drugiego – najweselszego baraku w tym obozie – dobiegał jak zwykle śpiew i towarzyszące mu
brzdąkanie gitary.
Na Psim Polu dość wesoło,
Dzieci kręcą się wokoło,
Zewsząd płynie radość, śpiew.
Czas nikomu się nie dłuży,
I tak płynie dzień za dniem.
Kwarantanna, kwarantanna,
Tam przyjemnie i wesoło płynie czas.
Za drutami kolczastymi,
Do kwarantanny na Psie Pole jedź choć raz.
Bo tam jesteśmy wciąż blisko nieba,
Gdzie szumią drzewa i zboża łan.
I cóż więcej do szczęścia trzeba,
Gdy dość jest chleba i kawy dzban…
Tak brzmiał nieoficjalny hymn tego miejsca, lecz wbrew refrenowi czerstwy chleb i kawa zbożowa nie
były wszystkim, czego potrzebował sierżant. Oj, nie wszystkim…
Mielech przeciągał moment odpoczynku nie tylko dlatego, że pragnął ochłody po długim i upalnym
dniu. Choć zależało mu na przeprowadzeniu tej rozmowy, bał się też jej wyniku. Dlatego podświadomie
robił wszystko, by opóźnić chwilę prawdy.
Agnieszkę poznał na drugi dzień po tym, jak trafiła do izolatorium. Była kontaktem pierwszego rzędu.
Podczas pielęgniarskiej wizyty domowej zauważyła, że mąż pacjentki, której robiła zastrzyk, jest osowia‐
ły i spocony jak mysz, a co gorsza, rozdrapuje czarne krosty na żylastych przedramionach. Spanikowana
pobiegła natychmiast do najbliższej budki telefonicznej – ta na jej szczęście znajdowała się tylko prze‐
cznicę dalej – skąd przez centralę wezwała ekipę konsultantów. Czekała na ich przybycie prawie pół go‐
dziny, pomimo piekielnego upału nie opuszczając nawet na moment ciasnego akwarium. W końcu na pu‐
stej ulicy pojawiła się najnormalniejsza w świecie warszawa. O jej pasażerach nie dało się jednak po‐
wiedzieć tego samego. Wszyscy mieli na sobie płócienne białe fartuchy, grube czepki, osadzone w gumie
gogle oraz zasłaniające nos i usta maski chirurgiczne, które nakryto dodatkowo płatami grubej tkaniny.
Wyglądali w tych strojach jak istoty nie z tej ziemi.
Konsultanci w kilka chwil potwierdzili podejrzenia wystraszonej pielęgniarki, a ona sama trafiła na
Psie Pole razem ze wszystkimi sąsiadami i znajomymi chorego emeryta. Kwarantannie podlegał bowiem
każdy, kto mógł mieć choćby przelotny kontakt z zarażonym. Tylko w ten sposób można było zapobiec
dalszemu rozprzestrzenianiu się zabójczej czarnej ospy. Z drugiej strony, masowa kwarantanna ułatwiała
życie pacjentom: ponieważ zwożono z nimi krewnych, sąsiadów, a nawet znajomych, zdecydowana więk‐
szość nie czuła się w izolatoriach osamotniona.
Agnieszka należała do nielicznych wyjątków od tej reguły; cała jej rodzina mieszkała w Opolu, dokąd
zresztą dziewczyna zamierzała wrócić zaraz po odbyciu praktyki zawodowej – czytaj: gdy tylko zakończy
się kwarantanna.
To był prawdziwy powód marsowej miny sierżanta. Mielech mógł być pewien, że postawna blondyn‐
ka o urzekającym uśmiechu zniknie z jego życia, ledwie znajdzie się za bramą izolatorium. Pobyt w tym
miejscu, czekanie całymi tygodniami na pojawienie się symptomów choroby, paniczny strach przy każdym
najlżejszym nawet swędzeniu… wszystko to musiało być dla niej traumatycznym przeżyciem, mimo że
Patryk robił, co mógł, aby umilić jej te nieliczne chwile, gdy spotykali się przy prowizorycznym ogrodze‐
niu z desek i drutu kolczastego. Kto jednak chciałby wracać do takiego koszmaru? Choćby tylko myślami?
Niestety odcięcie się od przykrych wspomnień w wypadku Agnieszki poskutkuje zapomnieniem o skrom‐
nym podoficerze Milicji Obywatelskiej, z którym tak miło jej się gawędziło…
Patryk zdawał sobie sprawę, że tam, na mieście, Agnieszka musiała opędzać się od adoratorów. Ża‐
den wprawdzie nie odwiedził jej tutaj, ale czy można było ich za to winić? Po Wrocławiu krążyło tyle
plotek i legend dotyczących izolatoriów, że ludzie omijali je szerokim łukiem, modląc się w duchu, by
konsultanci nie zapakowali ich na ciężarówkę albo do autobusu i nie wysłali pod eskortą na trzytygodnio‐
wą kwarantannę.
Piski bawiących się obok pawilonu dzieci wyrwały Mielecha z zamyślenia. Ruszył dalej, wiedząc, że
jeśli chce powalczyć o tę znajomość, musi uczynić zdecydowany krok. A na to zostały mu już tylko dwa
wieczory – ten i następny.
Agnieszka czekała na niego przy młodej brzozie w rogu ogrodzenia obok piątki. Stała tam oparta nie‐
dbale o smukły pień. Z oddali dostrzegł jej wykrochmalony biały fartuch – za jego namową zgłosiła się
do doktora Hory i zaproponowała, że będzie pomagać pielęgniarkom dyżurnym swojego bloku. Dzięki
temu miała zajęcie i nie musiała zadręczać się myślami.
– Dobry wieczór – wymamrotał przez ściśniętą krtań, zatrzymując się po drugiej stronie ogrodzenia
z drutu kolczastego.
Siostra Krokowicz nie odpowiedziała od razu. Ognik trzymanego przez nią w ustach papierosa rozja‐
rzył się mocniej. Dopiero gdy pomarańczowy punkcik opadł na wysokość uda, a zza drobnych listków
buchnęła chmura sinego dymu, dziewczyna odezwała się radosnym tonem:
– Dobry wieczór, sierżancie!
Patryk już wcześniej zauważył, że Agnieszka z każdym dniem staje się weselsza, co nie wróżyło naj‐
lepiej jego planom.
– Coś nie tak? – zapytała teraz, zaniepokojona jego nagłym milczeniem, a może kwaśną miną.
– Nie. Skąd. Upał daje się we znaki. – Zdjął czapkę, by obetrzeć rękawem czoło.
– Burza idzie – pocieszyła go. – Nie czujecie, jak powietrze się elektryzuje?
Faktycznie, niebo na zachodzie pociemniało. Ława ołowianych chmur lada moment pochłonie opada‐
jące ku horyzontowi słońce.
Agnieszka podeszła bliżej ogrodzenia. Teraz widział ją wyraźniej. Jasna grzywka wymykała się spod
czepka, przesłaniając niemal całe czoło. Niebieskie oczy lśniły figlarnie i jeszcze radośniej niż wczoraj.
Uśmiech też miała szerszy.
– Za chwilę zrobi się zimno i będziecie marzyli tylko o tym, aby jakoś się rozgrzać – rzuciła lekko ko‐
kieteryjnie.
Patryk przyłapał się na tym, że znów bezwiednie oblizuje spierzchnięte wargi. Choć bardzo mu zale‐
żało na utrzymaniu tej znajomości, był świadom, że przełożeni nie dadzą mu nawet jednego dnia wolnego
i nie pozwolą wyrwać się z tego zadupia, dopóki zaraza nie zostanie pokonana. Walka z ospą mogła po‐
trwać jeszcze wiele miesięcy, a w tym czasie Agnieszka zamieszka w innym mieście, otoczona wieloma
ludźmi… wieloma mężczyznami, którym będzie mogła wypłakiwać się w rękaw, opowiadając o swoim
strachu i tym okropnym miejscu odosobnienia.
Zacisnął palce obu dłoni na pasku, czując, że znów zaczynają mu drżeć. Nie tylko z nerwów. Stres
rozbudzał w nim pragnienie sięgnięcia po coś mocniejszego. Jest więcej niż pewne, że po zmroku – jak
co dzień – wokół izolatorium pojawi się kolejna fala przemytników. Jeśli zostanę sam w pomieszczeniu
pełnym wódki lub co gorsza, jeśli złamię się przy rejestrowaniu łupu… Pot na jego czole zgęstniał,
mimo że z każdą chwilą robiło się zauważalnie chłodniej.
– Ja… – bąknął, jak zwykle nie wiedząc, od czego zacząć.
– Tak? – Agnieszka przysunęła się jeszcze bliżej do dzielącego ich drutu kolczastego.
Zanim Patryk zdążył ponownie otworzyć usta, gdzieś nad nimi rozległ się brzęk tłuczonej szyby. Mo‐
ment później oboje instynktownie wtulili głowy w ramiona, słysząc głuchy łomot.
Wylegujący się przed sąsiednimi blokami pacjenci spoglądali z zaciekawieniem w kierunku piątki.
Nie zwracając na nich uwagi, Mielech cofnął się na środek alejki i zadarł głowę do góry. Lewe skrzydło
okna na piętrze wisiało na jednym zawiasie, chwiejąc się leniwie. Na kłach stłuczonej szyby widział po‐
łyskujące, ciemne plamy. Agnieszka zdążyła się odwrócić i podbiec do postaci spoczywającej w trawie
u podstawy ściany.
Przyklęknęła przy ciele odzianym w biały, choć teraz już mocno przesiąknięty krwią kitel. Chwyciła
za szczupłą dłoń, by zbadać puls, potem przyłożyła palce do szyi i dopiero na sam koniec pociągnęła le‐
żącą za ramię, by spojrzeć na jej twarz.
– Boże mój… – wyszeptała, rozpoznając pełniącą tego dnia dyżur koleżankę. – Toż to Ina… – Zerwa‐
ła się na równe nogi i zawołała w stronę gapiów: – Niech ktoś zawoła doktora Skornowicza! Szybko!
Patryk obserwował oba okna na piętrze. Coś tam się działo. Słyszał stłumione krzyki, widział cienie
przesuwające się szybko po suficie. Sięgnął do kabury przy pasie. Dranie, którzy wypchnęli przez okno
pielęgniarkę, gorzko pożałują, że nie zdechli wcześniej na czarną ospę!… Ale zanim zdążył wyjąć broń,
kolejne okno rozprysło się w drobny mak i w dół poleciało nie jedno, lecz dwa splecione w morderczym
uścisku ciała. Walczący rąbnęli z głuchym łomotem na trawę tuż za plecami struchlałej Agnieszki i tam
znieruchomieli. W tym samym momencie Mielech zobaczył coś jeszcze… Coś, w co nie potrafił uwie‐
rzyć.
Siostra Młocicka, ta, która wypadła przez okno pierwsza, wstawała powoli z ziemi. Dziwnie sztywno
i ociężale, jakby była półprzytomna. Nie to jednak go zdziwiło. Napatrzył się w życiu na wystarczająco
wiele tragedii, by wiedzieć, że człowiek w szoku potrafi stanąć nawet na połamanych nogach. Tak jak ta
pielęgniarka teraz. Z prawego podudzia, tuż pod kolanem, sterczała jej przecież pęknięta blada kość.
Patryka zaszokowała głowa kobiety. Zwisała pod dziwnym kątem i chwiała się przy każdym ruchu,
jakby nie podtrzymywał jej już kręgosłup. Sierżant przełknął ciężko ślinę, nie spuszczając oka ze zjawy
sunącej ku odwróconej plecami Agnieszce, która z dłonią przyciśniętą do ust zamarła o krok od splecio‐
nych ofiar. Sierżant rejestrował każdy obraz, zapach i dźwięk, ale nie mógł się poruszyć, zupełnie jakby
jego ciało zastygło nagle w słup soli albo bryłę betonu. Nie zdołał nawet wydobyć z siebie głosu, podob‐
nie zresztą jak pozostali ludzie, którzy stali na trawnikach przed sąsiednimi pawilonami.
Siostra Ina sunęła ku Agnieszce w kompletnej ciszy, wyciągając zakrwawione ręce, jakby błagała
o pomoc. Nagle potknęła się i wychyliła mocniej. Najpierw do przodu, a potem do tyłu, przez co jej gło‐
wa wykonała szeroki zamach, lądując na plecach. Z przodu musiała wyglądać, jakby ją zdekapitowano,
a mimo to szła dalej przed siebie.
W tym momencie niewidzialne pęta opadły. Z wielu gardeł naraz wyrwał się dziki skowyt. Pacjenci
rzucili się do panicznej ucieczki – jedni w kierunku prowizorycznych furtek, drudzy prosto na ogrodzenie,
nie zważając na to, że mają przed sobą drut kolczasty.
– Uważaj! – wrzasnął Mielech.
Więcej nie zdążył powiedzieć.
Dłonie Młocickiej zaciskały się już na ramieniu i karku Agnieszki. Ta szarpnęła się, zaskoczona nie‐
spodziewanym atakiem, lecz nie zdołała oswobodzić barku z morderczego chwytu, zwłaszcza że czyjeś
palce wpiły się właśnie w jej łydki. Runęła jak długa, wrzeszcząc wniebogłosy, i błyskawicznie zniknęła
nie pod jednym, ale trzema zdeformowanymi ciałami.
Siostra Ina, jakiś lekarz i ktoś trzeci, kogo sierżant nie poznawał z wyglądu, rozrywali brzuch
Agnieszki gołymi rękami. Widział wijące się jak węże szkliste szaroróżowe jelita w ich dłoniach, czuł
odrażający fetor uwolnionych gazów. Patryk stał jak wmurowany, przyglądając się koszmarowi rozgry‐
wającemu się znienacka na jego oczach. Wokół niego panował chaos. Spanikowani pacjenci szturmowali
prowizoryczne ogrodzenia, nie bacząc na odnoszone przy tym rany. Tratowali się wzajemnie w próbie
ucieczki. Robili wszystko, by znaleźć się jak najdalej od tej rzeźni. Dochodzące ze wszystkich stron krzy‐
ki sugerowały, że w dalszych blokach dzieją się równie niesamowite rzeczy. Na trawniku przy szóstce si‐
łowało się kilkunastu mężczyzn. Zza węgła czwórki dobiegało potępieńcze wycie.
Mielech przyglądał się temu wszystkiemu w osłupieniu, trzymając pistolet w dłoni i nie spuszczając
wzroku z trojga martwych jego zdaniem ludzi, którzy rozszarpywali drgające wciąż konwulsyjnie ciało
Agnieszki. Jego Agnieszki… Tej, z którą…
Ze stuporu wyrwało go dopiero czyjeś wołanie.
– Towarzyszu sierżancie! – Zasłaniający się zakrwawionym styliskiem Kłos miał taką minę, jakby uj‐
rzał śmierć we własnej osobie. – Co tu się wyrabia, do kurwy nędzy?
Patryk rozejrzał się szybko. Większość pacjentów znajdowała się już w połowie drogi do bramy, któ‐
rej pilnował w tej chwili dyżurny, siedmiu odpoczywających po służbie milicjantów i ekipa dezynfekują‐
ca, o ile sanitariusze nie zrobili sobie zasłużonej przerwy. Niedobrze, pomyślał sierżant, przenosząc
wzrok na trawnik pod ścianą, gdzie nadal wiły się okaleczone ciała. Jeden rzut oka i już wiedział, co ro‐
bić.
– Musimy ich powstrzymać – rzucił w odpowiedzi, nie patrząc nawet na podwładnego. – Za wszelką
cenę.
Kłos skrzywił się paskudnie.
– Jak? Przecież to kilkaset osób – wskazał końcem styliska oddalający się tłum.
– Nie ich… – Mielech ruszył w stronę przerwanego ogrodzenia, przeładowując służbową tetetkę.
Latarnik omiótł spojrzeniem najbliższe pawilony, potem doskoczył do przełożonego i złapał go za ra‐
mię. Sierżant odwrócił się, wykrzywiając gniewnie wargi.
– Nie mam czasu na gadanie! – krzyknął. – Muszę ich powstrzymać…
– Czym? Tym? – przerwał mu bezceremonialnie Kłos, wskazując pistolet. – To nic nie da. Uwierzcie
mi, próbowałem. – Zamachał zakrwawionym drągiem przed nosem sierżanta. – Te skurwysyny są odpor‐
niejsze niż zalani w trupa syberyjscy drwale. Poza tym wszystkich i tak nie zdążycie wystrzelać. – Skinął
głową w stronę szóstki, spod której szła w ich kierunku grupka dziwnie zachowujących się mężczyzn.
Tych samych, którzy jeszcze przed chwilą siłowali się na trawniku. Przed ich pawilonem zostało tylko
kilka zmasakrowanych ciał. Jakby tego było mało, zza węgła czwórki wyłaniali się właśnie kolejni sza‐
leńcy.
Mielech wyszarpnął się Latarnikowi, zaklął pod nosem, po czym przeniósł wzrok na kłębowisko ciał
pod ścianą. Młocicka znów stała, chwiejąc się na nogach. Mężczyzna w białym kitlu odrywał właśnie
umazaną krwią twarz od brzucha Agnieszki, a raczej od wypływających z niego splątanych wnętrzności.
Nie miał jednego oka, drugie trzymało się tylko dzięki okularom wbitym grubą oprawką w nasadę nosa.
Jego twarz wydała się Patrykowi znajoma. To chyba doktor Skornowicz…, zdążył pomyśleć, zanim po‐
czuł, że ktoś szarpie go za ramię.
– Ruchy, sierżancie, ruchy! – Kłos potrząsnął nim jak snopkiem. – Te dranie za moment zablokują całą
aleję i odetną nam drogę ucieczki.
Mielech wymierzył w znajdującą się najbliżej niego Młocicką. Nacisnął spust czterokrotnie, ale ona
nadal stała, chwiejąc się tylko mocniej, ilekroć pocisk przeszywał jej wątłe ciało. Latarnik miał rację:
walka z tymi… bestiami nie miała najmniejszego sensu.
Mężczyźni spod szóstki dotarli w tym czasie do ogrodzenia i naparli na nie z taką obojętnością, jakby
nie czuli wbijającego się w ich ciała drutu kolczastego. Żaden nawet nie jęknął, kiedy na ich torsach
i kończynach otwierały się głębokie rany. Z przeciwnej strony, od trójki, sunęło przez trawnik kilka in‐
nych zakrwawionych postaci w podartych piżamach.
Mielech znał ten zakątek izolatorium. Czekając na Agnieszkę, nieraz spacerował wzdłuż muru za
ostatnimi pawilonami. Wiedział więc, że w rogu zewnętrznego ogrodzenia, za parterowym barakiem
szkolnego laboratorium, leży sterta dłużyc i desek zwalonych tam na wypadek konieczności naprawy pro‐
wizorycznych płotów.
– Za mną! – warknął, chowając pistolet do kabury.
Kiedy moment później dotarli na miejsce, Patryk – nie oglądając się na Kłosa – chwycił za pierwszą
z brzegu deskę, wbił jej koniec w murawę i przystawił pod kątem do betonowego ogrodzenia. Była za
krótka, nie sięgała szczytu, ale odbijając się od niej, dałby radę przeskoczyć nad drutami. Zwłaszcza gdy‐
by zakrył je… choćby bluzą od munduru. Złapał oburącz za nieheblowane krawędzie i spróbował wdra‐
pać się na stromiznę. Nie poszło mu to jednak tak łatwo, jak się spodziewał.
– Jezusie… – jęknął Latarnik, gdy klnący jak szewc sierżant zeskoczył na ziemię. – Ja nie dam rady,
jak bonie dydy…
Patryk zerknął przez ramię, oceniając, ile zostało im czasu. Pierwsi szaleńcy wyłaniali się właśnie
zza rogu budynku. Nie byli zbyt szybcy, ale parli przed siebie nieprzerwanie, nie zwalniając nawet na
moment. Mamy jeszcze minutę, może dwie, pomyślał, po czym zmierzył uważnym spojrzeniem stos desek.
Gdy znalazł to, czego szukał, zaczął odrzucać leżące na wierzchu kawałki drewna, a potem z głośnym
sapnięciem podniósł długą na prawie trzy metry tarcicę. Jeden jej koniec oparł o szczyt muru, przygniata‐
jąc drut kolczasty, a drugi postawił na ziemi.
– Ta będzie lepsza – oświadczył i nie czekając na reakcję Kłosa, cofnął się o dwa kroki, by nabrać
rozpędu.
– Ejże! – Latarnik przełknął głośno ślinę, przyglądając się, jak przełożony zwinnie pokonuje mocno
sprężynującą deskę. – Ja się pisałem do milicji, nie do cyrku.
Znikający za murem Mielech nie usłyszał jego skargi. Moment później, zrywając się z grządek rachi‐
tycznego agrestu, zawołał:
– Na co czekasz, człowieku!
Kłos zebrał się w sobie, rzucił stylisko, jedyną broń, jaka mu została, potem spojrzał przez ramię na
bardzo już bliskich obłąkańców i przeżegnawszy się zamaszystym ruchem, pognał w stronę deski. Albo
rzeczywiście nie nadawał się do cyrku, albo poniosły go nerwy – w każdym razie szeroka na trzydzieści
centymetrów decha okazała się dla niego zbyt sprężysta i zbyt wąska. Przy trzecim kroku nie trafił stopą
gdzie trzeba i zwalił się jak worek ziemniaków prosto w gęste pokrzywy.
Zawył jak potępiony, czując setki ukąszeń na rękach i twarzy. Nie to jednak było najgorsze. Bardzo
szybko uświadomił sobie, że podczas upadku skręcił lub co jeszcze gorsze, złamał nogę w kostce. Zoba‐
czył przed oczami wszystkie gwiazdy, kiedy wstając, spróbował się oprzeć na lewej stopie.
Z drugiej strony muru dobiegały cichnące szybko ponaglenia i zachęty sierżanta, który pędził już
w kierunku odległej ulicy, bramy i portierni.
– Było ojca słuchać i latarnikiem zostać – mruknął Kłos, oparłszy się plecami o porowatą powierzch‐
nię betonowych płyt.
Zakrwawieni szaleńcy nadchodzili ławą, zmierzając wprost na niego. Zaklął pod nosem. Ze zwich‐
niętą kostką nie miał najmniejszych szans na pokonanie przeszkody. Ani myślał się jednak poddawać.
Zwłaszcza że na własne oczy widział, do czego są zdolne te bestie w ludzkiej skórze.
Zrobił dwa kroki, by sprawdzić, w jakim stopniu ból ogranicza mu ruchy. Na szczęście strach i adre‐
nalina zaczynały powoli brać górę. Dokuśtykał pośpiesznie do porzuconego styliska, a potem, podpiera‐
jąc się nim jak laską, ruszył ku przeciwległemu krańcowi laboratorium. Okulawiony nie był może wiele
szybszy od prześladowców, ale też nie wydawał się specjalnie wolniejszy od nich. Jeśli zdoła ich wyma‐
newrować i przedostanie się z powrotem do piątki, a następnie przelezie jakoś przez płot…
* * *
Mielech skręcił w Kiełcowską, zgarnął patrol pilnujący tego narożnika muru i zawoławszy raz jeszcze
Kłosa, pognał dalej. Przed sobą miał zupełnie pustą ulicę – warszawa i nyska z eskorty konwoju odjecha‐
ły już w kierunku miasta. To dobry znak, pomyślał, izolowani nie zdołali się wydostać za ogrodzenie.
Moi chłopcy spisali się na medal.
Zaraz jednak stracił dobry humor. Potencjalni nosiciele wirusa ospy nie rozpierzchli się po okolicz‐
nych polach i nie stanowili zagrożenia publicznego, za to sami stali się możliwym celem tych… tych po‐
tworów czy bestii, bo na pewno nie mogło tu być mowy o normalnych ludziach. Patryk wzdrygnął się na
wspomnienie Młocickiej kroczącej z bezwładnie zwisającą głową ku Agnieszce i wyciągającej do niej
rozczapierzone ręce. Choć trafił ją z tetetki cztery razy prosto w pierś, zachowywała się tak, jakby obrzu‐
cił ją żołędziami. Na tę myśl zatrzymał się jak wryty.
Jeśli każe otworzyć bramę, do miasta uciekną setki potencjalnych nosicieli wirusa ospy. Jeśli izolato‐
rium pozostanie zamknięte, wewnątrz zacznie się rzeź. Niespełna dwudziestu milicjantów nie zdoła po‐
wstrzymać tych potworów. Odmieńcy zamordują każdego, kto znajdzie się na ich drodze…
Zerknął przez ramię, sprawdzając, czy biegnie za nim Latarnik. Nigdzie go jednak nie widział – ani na
ulicy, ani za zasiekami. Zaklął pod nosem i popędził w kierunku nieodległego już zjazdu. Gdy wypadł zza
parterowej stołówki, od razu zrozumiał, dlaczego kilkusetosobowy tłum nie sforsował jeszcze zwykłej
siatkowej bramy. Odkażany właśnie ogórek blokował przejazd między portiernią a znajdującymi się na‐
przeciw zabudowaniami. Widząc, że ta droga ucieczki jest zagrodzona nie tylko przez wielki autobus, ale
i tyralierę mundurowych wspomaganych w dodatku przez personel medyczny, uciekinierzy zawrócili, by
szukać schronienia w budynku szkoły.
Drzwi portierni były zamknięte od środka. Patryk zaczął walić w nie pięścią, a gdy nie wywołało to
żadnej reakcji, wyjął z kieszeni bluzy gwizdek i zadął w niego, jakby się paliło. W końcu, kiedy prawie
już ogłuchł, drzwi drgnęły, a potem ustąpiły. Wyjrzał zza nich wylękniony kapral Bartnik.
– Konrad!… – Zasapany sierżant chwycił swego zastępcę za ramiona. – Musisz otworzyć bramę! Na‐
tychmiast!
– Jak to: otworzyć?… Pouciekają nam przecież…
– Wiem – odparł Mielech, popychając kaprala w kierunku drugiego wyjścia z portierni. – Mimo to
zrób, o co proszę. Uwierz mi, tak będzie lepiej…
Bartnik posłał mu zdziwione spojrzenie, ale nie wahał się długo. Gdy wybiegł na zewnątrz, aby od‐
szukać szofera, sierżant wymierzył palcem w wystraszonego dyżurnego, który siedział wciąż przed telefo‐
nami i radiostacją.
– Biedroń, wezwij mi tu pozostałe patrole. Ale migiem! – Chudy okularnik zerwał się ze stołka, się‐
gając po czapkę. – Gdzie leziesz, patafianie?! – wydarł się na niego Patryk.
– Za… zawołać ich kazaliście – wyjąkał zdezorientowany dyżurny.
– Radia użyj, głąbie jeden!
– Tak jest!
Mielech wypadł za kapralem na plac. Przerażeni pacjenci kłębili się teraz przy drugim krańcu za‐
mkniętych na cztery spusty budynków LZN-u. Niektórzy próbowali forsować betonowe ogrodzenie, ale
bez narzędzi nie byli w stanie pokonać zasieków. Patryk wiedział, że lada moment dotrze do nich, iż
utknęli w pułapce bez wyjścia, i wtedy wpadną w jeszcze większą panikę. Miał dwie, może trzy minuty
na opanowanie sytuacji i odblokowanie bramy. O ile nie wydarzy się coś nieprzewidzianego…
Pobiegł za uciekającymi pacjentami, ale tylko do miejsca, z którego rozciągał się widok na oświetlo‐
ną latarniami aleję. W jej głębi zobaczył kilkadziesiąt widmowych postaci. Obdarci, zakrwawieni sza‐
leńcy szli wolno niczym wycieńczeni wędrówką uchodźcy.
Choć minęło tyle lat, Patryk wciąż miał w pamięci niekończące się potoki obszarpańców sunących
przez jego wieś dniem i nocą. Znów był tamtym dziesięciolatkiem, stał przy płocie, słuchając nieustanne‐
go grzmotu dział za horyzontem i uważnie obserwując mijających go ludzi o zastygłych szarych twarzach
i pustych oczach, którzy ciągnęli za sobą bądź nieśli na plecach cały ocalony dobytek. Jedyna różnica po‐
legała na tym, że ci, na których patrzył dzisiaj, nie uciekali przed nikim. To oni siali śmierć i zniszczenie.
Mielech ocenił, że zdąży wyprowadzić pacjentów, o ile ci nie spanikują na widok nadciągających be‐
stii. Jest tylko jeden sposób, by temu zaradzić…
Z odrętwienia wyrwał go warkot odpalanego silnika. Jelcz zaczął się cofać, odsłaniając przejście.
Kapral Bartnik stał tuż obok, rozmawiając z duchem i żywo przy tym gestykulując.
– Co jest? – zapytał sierżant, podbiegłszy do zastępcy. – Dlaczego nie otwieracie bramy?
Sanitariusz rozłożył bezradnie ręce. Mielech domyślił się, jaka będzie odpowiedź, zanim padły
pierwsze słowa.
– Kajetan, znaczy Wójcik, mój kolega, zabrał nasz klucz – wyjaśniał zdenerwowany duch.
– Gdzie on jest?
– Poszedł zobaczyć, co się dzieje, i jakiś suczy syn… – Sanitariusz umilkł na widok uniesionej ręki
sierżanta.
– Kto ma zapasowe klucze?
Kapral, do którego pytanie było kierowane, zastanawiał się tylko chwilę.
– Kłos – odparł, spoglądając w stronę czekających obok portierni zdezorientowanych milicjantów.
– Kurwa mać! – wrzasnął Mielech, ściągając na siebie spojrzenia wszystkich obecnych.
Sytuacja zaczynała się wymykać spod kontroli, jakby to był jakiś cholerny koszmar. Tłum kłębi się
między ósemką i dziewiątką, dokąd odmieńcy mają jeszcze kawałek… Jelcz terkotał głośno za plecami
sierżanta, nie pozwalając mu się skupić. Autobus!
Patryk doskoczył do przednich drzwi ogórka, otworzył je na oścież i ryknął:
– Rozwalaj bramę, ale już!
– Chwila, moment – obruszył się siedzący za kierownicą w ząbek czesany chudzielec w okularach
z grubymi szkłami. – To nowiusieńka maszyna. Prosto z montowni. Kierownik wyleje mnie na zbity pysk,
jeśli choćby zarysuję lakier.
– A ja zastrzelę cię jak psa, jeśli nie wyłamiesz natychmiast bramy i nie wyjedziesz na Kiełcowską! –
ryknął Mielech, sięgając prawą dłonią do kabury, a lewą wskazując ulicę. – Tam masz na nas czekać!
Zrozumiano?!
Przerażony szofer odruchowo nacisnął pedał gazu. Ciężki wóz szarpnął się jak żywe zwierzę, odtrą‐
cając stojącego przy wciąż otwartych drzwiach sierżanta, a potem ruszył do przodu powoli, ociężale, jak
Tuwimowska lokomotywa, lecz i to wystarczyło, by ważący prawie dziewięć ton pojazd przebił się gład‐
ko przez dwuczęściową bramę ze wzmacnianej teownikami stalowej siatki. Towarzyszył temu straszliwy
zgrzyt oraz ryk dławiącego się na pełnych obrotach niedotartego silnika.
Patryk zerknął w kierunku podkomendnych, którzy przyglądali się temu wszystkiemu ze zdumieniem.
– Zablokujcie wylot pierwszej alei! – wskazał na nieodległe rozwidlenie. Widząc brak reakcji z ich
strony, zaczął gorączkowo szukać logicznego wytłumaczenia. Jeśli powiem im prawdę, zwieją razem
z pacjentami, a ktoś przecież musi opanować ten bajzel… – Mamy do czynienia z masowym zarażeniem
wścieklizną – skłamał, zanim zrobiło się naprawdę niezręcznie. – Kilkudziesięciu izolowanych wpadło
w szał, stąd ogólna panika. Trzeba ich koniecznie powstrzymać, żeby uratować resztę pacjentów. – Jego
spojrzenie padło na porzucone wózki akumulatorowe, pełne czekających na odkażenie ram łóżek i sienni‐
ków. – Ustawcie z tego złomu barykadę od ogrodzenia jedynki do ściany stołówki. – Zerknął przez ramię,
sprawdzając, czy kierowca ogórka posłuchał wcześniejszego rozkazu. Niebieski autobus stał już na
szczęście w poprzek ulicy, blokując ją całkowicie od strony Kiełczowa. – Konrad, dopilnuj, żeby nikt
z naszych nie uciekł! – Mielech poklepał kaprala po ramieniu. – Zaraz zorganizuję wam wsparcie…
Wiedział, że co mądrzejsi funkcjonariusze bardzo szybko zrozumieją, iż wcale nie chodzi o wściekli‐
znę. Miał jednak nadzieję, że zanim się połapią, zdążą postawić zaporę, która powstrzyma napastników
do czasu, aż siedmiuset normalnych izolowanych opuści teren LZN-u, co z kolei pozwoli zablokować po‐
nownie bramę i uwięzić szalejących odmieńców za murem i zasiekami. Przynajmniej do nadejścia pomo‐
cy.
Na jego szczęście z portierni wybiegło właśnie ostatnich trzech zdyszanych milicjantów. Zaraz za
nimi pojawił się Biedroń.
– Chłopaki! – zwrócił się do nich sierżant. – Pomóżcie przy barykadzie. A ty, Andrzejek… – spojrzał
na patykowatego dyżurnego – …ty też idź z nimi.
– Tak jest! – wysapał czerwony na twarzy chudzielec.
Patryk włożył gwizdek do ust, dmuchnął w niego z całych sił i zaczął machać obiema rękami, aby
zwrócić na siebie uwagę ludzi tłoczących się po drugiej stronie kompleksu. Parę osób natychmiast spo‐
strzegło otwartą na oścież bramę i gestykulującego żywo milicjanta. Moment później tłum rzucił się do
wyjścia stanowiącego jedyną drogę ucieczki z tego piekła. W tym samym czasie piętnastu milicjantów
oraz kilku sanitariuszy kończyło przenosić do wylotu alei metalowe łóżka i sienniki, aby ustawić z nich
prowizoryczną barykadę. Mielech, który wiedział doskonale, że odmieńców nie zdołają powstrzymać na‐
wet kule, zaczynał przeczuwać, że to próżny trud. Nie miał jednak pod ręką niczego innego, liczył więc,
że grube sienniki ochronią stojących za barykadą funkcjonariuszy. Choćby przez minutę albo dwie, ponie‐
waż tyle czasu potrzebował na wyprowadzenie reszty izolowanych.
Pierwsi pacjenci, którzy wydostali się już na ulicę, albo skręcali od razu w stronę Psiego Pola, albo
gnali prosto przed siebie, w kierunku znajdującej się naprzeciw oczyszczalni ścieków. Przejście pomię‐
dzy portiernią a stołówką zostało jednak szybko zablokowane przez tłum, nad którym nikt nie mógł zapa‐
nować. Patryk w ostatniej chwili zdążył się schronić na portierni i natychmiast sięgnął po telefon. Nad‐
szedł czas, by powiadomić o wszystkim przełożonych.
2
piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 20:10
Komenda Wojewódzka MO, ul. Podwale 31–33
W gabinecie zastępcy komendanta, którą to funkcję sprawował obecnie kapitan Łukasz Brandys, panował
przyjemny półmrok. Nad centrum miasta nadciągnęły pod wieczór gęste chmury, zerwał się też mocniej‐
szy wiatr, pierwszy zwiastun nadchodzącej burzy. Była to bardzo miła odmiana po całym tygodniu niezno‐
śnych upałów, co cieszyło na równi gospodarza nieformalnego spotkania, jak i jego trzech gości – podob‐
nych jemu młodych i ambitnych aktywistów.
Krzysztof Niesyto był pewnym siebie, wiecznie uśmiechniętym mężczyzną o lekko pociągłej twarzy,
szarych oczach, które z rzadka krył za okularami, i krótkich rudawych włosach okalających wysokie jak
na jego wiek czoło. Myliłby się jednak ten, kto brałby go za lekkoducha. Jeszcze nie skończył studiów,
a już pracował w Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej jako zastępca przewodniczącego i z jego
ramienia uczestniczył w pracach Rady Epidemiologicznej.
Obok niego siedział gładko ogolony major Bartosz Biedrzycki, w tym gronie najwyższy nie tylko
stopniem. Syn znanego warszawskiego ortopedy i ojciec dwojga dzieci. Większość współpracowników
postrzegała go jako człowieka aroganckiego, a nawet opryskliwego, potrafił być bowiem wyniosły i nie
krył niechęci do ludzi, którzy jego zdaniem nie zasługiwali na inne traktowanie. Brandys miewał czasem
wrażenie – zwłaszcza gdy spoglądał w piwne oczy majora – że sam jest przez niego ledwie tolerowany.
Nie zmieniało to faktu, że Biedrzycki dobrze wpasował się w ten zespół i znakomicie go uzupełniał. Zna‐
lazł się w wąskim gronie sojuszników Łukasza, gdyż od kilku tygodni dowodził powołaną na osobistą
prośbę towarzysza Piłatowskiego grupą specjalną, której zadaniem była ochrona w trakcie kryzysu naj‐
ważniejszych urzędów, komitetów partii i kompleksu Rady Narodowej. Był to jedyny wyjątek od zastoso‐
wanej przez władze reguły – członkowie KC przyglądali się uważnie rozwojowi sytuacji na Dolnym Ślą‐
sku, nie angażując MON-u w bezpośrednie działania zapobiegawcze, aczkolwiek wszystkie jednostki
wojskowe stacjonujące w okolicach Wrocławia zostały już dawno postawione w stan podwyższonej go‐
towości bojowej. „Na wszelki słuczaj”, jak stwierdził dowódca okręgu, towarzysz generał Waryszak,
podczas pierwszego nieformalnego spotkania z lekarzami należącymi do ROB-u.
Trzecim z gości był brodaty szatyn o pucołowatej twarzy, Jeremiasz Bremer, młody protegowany
pierwszego sekretarza KW. Noszący wielkie okulary autor udanych fraszek i człowiek do specjalnych po‐
ruczeń, obecnie dbający o to, by Komitet Wojewódzki miał dla władz centralnych jak najaktualniejsze in‐
formacje o postępach na froncie walki z epidemią. Był kimś w rodzaju cywilnego odpowiednika Brandy‐
sa, z tą tylko różnicą, że korzystający z tych samych źródeł kapitan gromadził nieco inną wiedzę na po‐
trzeby szefów pionów SB i MO.
– Nasze nieustające zdrowie. – Gospodarz uniósł kieliszek wypełniony z meniskiem wypukłym.
Stuknęli się z nim nad blatem wielkiego poniemieckiego biurka, które niejedno już widziało. Kilka
kropel skapnęło na mebel, ale reszta alkoholu szybko trafiła w gardła młodych wilków. Skrzywili się jak
jeden mąż, a najmocniej major, który wolał piwo od wódki. Wszyscy o tym wiedzieli, gdyż przy każdej
okazji mawiał, że czystą zwykł pijać tylko na weselach.
– Jak tak dalej pójdzie – zagaił rozanielony Brandys, gdy tylko przekąsił chlebem ze smalcem i kiszo‐
nym ogórkiem – czarna ospa otworzy przed nami perspektywy pięknych awansów.
– Na co ci awans, Łukaszu… – Niesyto dopił to, czego nie przełknął za pierwszym razem, i dopiero
wtedy odstawił kieliszek obok pustej flaszki po wyborowej. Jednej z trzech stojących w kącie blatu. Tak
luksusowo się bawili, nie gorzej od elit Berlina, Paryża i Nowego Jorku. Eksportowa wódka była o nie‐
bo lepsza od żytniej, krakusa i innych berbeluch, które przeciętny obywatel tego kraju nabywał w skle‐
pach i na melinach. – Masz gabinet, jakiego nie powstydziłby się żaden z moich przełożonych, a ta twoja
sekretarka, wiesz, ta z włosami jak miedź… Podobno na koniku lubi… pojeździć?
– Podoba ci się moja Ania, stary lubieżniku. – Łukasz pogroził mu palcem. Krzysztof poprawił tylko
okulary, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Za wysokie progi jak na was, towarzyszu młodszy asysten‐
cie… – zasmucił go zaraz kapitan, sięgając po kolejną butelkę.
Zanim zdążył ją otworzyć, ktoś zapukał do drzwi. Najpierw delikatnie, potem bardziej zdecydowanie.
Brandys spojrzał przepraszająco na gości, ale nie zareagował.
– To może być coś ważnego – zauważył trzeźwo Biedrzycki.
Natręt nie przestawał się dobijać. Zrezygnowany kapitan odstawił więc butelkę, po czym wyprosto‐
wawszy się na krześle, zawołał:
– Wejść!
W progu stanęła sekretarka, o której przed momentem rozmawiali. Szczupła młoda kobieta o pocią‐
głej twarzy i długich falistych włosach, które w blasku słabych żarówek wyglądały jak żywe płomienie.
W półmroku nie widzieli dobrze jej twarzy, ale jedno nie budziło wątpliwości: minę miała niewyraźną.
– Coś się stało? Komendant dzwoni? – zainteresował się Brandys, zaniepokojony wizją niespodzie‐
wanej kontroli. Gdy na oba pytania otrzymał niemą przeczącą odpowiedź, warknął gniewnie: – Towa‐
rzyszko Głuszczyńska, czy nie wyraziłem się wystarczająco jasno? Nie ma mnie dla nikogo oprócz towa‐
rzysza komendanta. A wy wyjdziecie z pracy, dopiero jak skończymy obrady, czyli nieprędko – dodał,
uświadomiwszy sobie po fakcie, co może być prawdziwą przyczyną kwaśnej miny sekretarki.
– Wiem, towarzyszu kapitanie – bąknęła Ania. – Ale…
– Nie ma żadnego ale – wpadł jej w słowo. – Nie widzicie? My tu z towarzyszami – wskazał ręką na
gości – sztab kryzysowy mamy. Radzimy, jak miasto ratować. Wszystko inne musi poczekać.
– Ale… – Kobieta nie dawała za wygraną.
– Nie ma żadnego ale – powtórzył Brandys, sięgając po flaszkę. – Odmaszerować!
Głuszczyńska nie wróciła jednak do sekretariatu. Ku zaskoczeniu obecnych mężczyzn pokręciła zde‐
cydowanie głową i zrobiła krok do przodu. Zdziwiony jej zachowaniem kapitan z wrażenia nie trafił do
podstawionych kieliszków.
– Czy ja seplenię? A może po niemiecku gadam? – dopytywał z przekąsem, zerkając na kałużę zdo‐
biącą wypolerowany na wysoki połysk mahoń. Sekretarka nadal stała przed nim jak wmurowana. – Niech
wam będzie – skapitulował w końcu, wiedząc, że dalsze zbywanie tej służbistki nie ma sensu. – Mówcie,
o co chodzi, i znikajcie.
– Dzwoni sierżant Mielech.
– Kto?
– Dowódca posterunku przy izolatorium na Psim Polu. Ten z problemem alko… – Głuszczyńska prze‐
łknęła nerwowo ślinę, ruchem głowy wskazując baterię flaszek. – Melduje, że doszło tam do incydentu.
Są ofiary śmiertelne. Zgłasza też próbę ucieczki…
Brandys zbladł; ledwie napoczęta butelka natychmiast powędrowała w kąt blatu. Ofiary śmiertelne?
Próba ucieczki? A wieczór tak miło się zaczął…
– Łączcie tutaj, towarzyszko, i znajdźcie mi jego teczkę – rzucił oficjalnym tonem. Gdy sekretarka
wyszła, zamykając za sobą drzwi, odchrząknął i zaraz po pierwszym dzwonku podniósł słuchawkę. – Ka‐
pitan Brandys przy telefonie. Co tam się dzieje? – Słuchał uważnie przez dłuższą chwilę, od czasu do
czasu rzucając „rozumiem” albo zdawkowe „aha”. Głuszczyńska w tym czasie przyniosła mu cieniutką
teczkę osobową, którą przejrzał pobieżnie w trakcie rozmowy. Nagle uśmiechnął się szeroko, czym
wzbudził zdumienie obserwujących go mężczyzn. Potem poprosił sierżanta o cierpliwość i przesłoniwszy
mikrofon dłonią, szepnął rozbawiony: – Musicie tego posłuchać.
Zachęceni przez niego sięgnęli po „szpiegówki”, jak nazywano dodatkowe słuchawki umieszczone
w ebonitowych krążkach podłączonych niezbyt długimi przewodami do korpusu ciężkiego aparatu telefo‐
nicznego. Niestety były tylko dwie na ich trójkę, Niesyto z Bremerem zawiśli więc ucho w ucho nad zmo‐
czonym blatem.
– Wybaczcie, towarzyszu sierżancie – podjął Brandys, gdy grono słuchaczy się poszerzyło. – Mogli‐
byście powtórzyć, co przed chwilką powiedzieliście?
– Nie ma czasu na czcze gadki, towarzyszu kapitanie. Sytuacja jest poważna. Potrzebujemy natych‐
miastowego wsparcia. – Mielech mówił bełkotliwie, urywanie, jak człowiek bardzo zdenerwowany, wy‐
czerpany skrajnym wysiłkiem albo…
– Pozwolicie, towarzyszu sierżancie, że ja to ocenię – skarcił go Brandys, z trudem kryjąc wesołość.
– Referujcie od początku, ale tym razem spokojnie i po kolei, żebym mógł notować.
– Ale…
– Nie ma żadnego ale. Referujcie!
– Tak jest! Chwilę po dwudziestej doszło w izolatorium do poważnego incydentu. Podczas obchodu
zauważyłem podejrzane zachowanie na jednym z bloków. Po udaniu się na miejsce byłem świadkiem wy‐
pchnięcia przez okno pielęgniarki, towarzyszki Iny Młocickiej. Zaatakowano ją w ambulatorium pawilo‐
nu numer pięć, na piętrze. W podobny sposób zginął chwilę później lekarz, towarzysz Grzegorz Skorno‐
wicz.
– Rozumiem… – Brandys pokiwał głową, puszczając oko do gości.
Widząc malujące się na ich twarzach coraz większe zaskoczenie, uniósł dłoń, jakby chciał im powie‐
dzieć: tylko spokojnie, poczekajcie.
– No i wtedy… – Głos w słuchawce zadrżał. – Wiem, że trudno wam w to uwierzyć, towarzyszu ka‐
pitanie, ale daję słowo, na własne oczy widziałem, jak towarzyszka Młocicka wstaje z ziemi mimo skrę‐
conego karku. Bo wiecie, głowa zwisała jej jak popsutej lalce… – Mielech zamilkł na moment. – A po‐
tem rozpętało się piekło. Wspólnie z towarzyszem Skornowiczem wzięli i zabili…
– Zaraz, czekajcie! – przerwał mu kapitan. – Mówiliście przecież, że Skornowicz zginął.
– Tak jest. Wypadł przez okno na piętrze, tak samo jak towarzyszka Młocicka, tyle że razem z atakują‐
cym go napastnikiem – relacjonował pośpiesznie sierżant. – Widziałem wszystko jak na dłoni, spadli na
ziemię kilka metrów ode mnie, głowami w dół.
– Jesteście pewni, że doktor Skornowicz zginął?
– Absolutnie, towarzyszu kapitanie. Żaden człowiek nie przeżyłby takiego upadku.
– Chcecie zatem powiedzieć, że zginął, a potem ożył?
– Tak jest.
– I razem z tą Młocicką zabili kogoś jeszcze?
– Tak, Agnieszkę… To znaczy siostrę Krokowicz. Normalnie rozerwali ją gołymi rękami.
– Rozumiem.
– Wiem, co sobie myślicie, towarzyszu kapitanie, ale to nie tak. Tu dzieje się coś niewytłumaczalne‐
go. Na innych blokach też doszło do podobnych ataków. Nie wiem, ilu izolowanych zginęło, ale odmień‐
ców…
– Odmieńców?
– Tak roboczo nazwałem napastników – wyjaśnił sierżant. – Może niezbyt trafnie, ale niczego lepsze‐
go nie umiałem wymyślić. Naliczyłem ich ze dwudziestu, może trzydziestu, tylu przynajmniej widzieliśmy
naraz, kiedy dołączył do mnie Latarnik.
– Latarnik? Jaki znowu latarnik?
– Ten z Jastarni. – Zdenerwowany Mielech plątał się coraz bardziej.
– Co tam, do kurwy nędzy, robił jakiś latarnik?
– Przysłaliście go w zeszłym tygodniu.
– My? – zdębiał Brandys.
– A kto niby?… Ale to akurat najmniej ważne. Jego też dopadli. Tak mi się wydaje. Ja zdążyłem
wspiąć się na deskę, a on chyba z niej spadł.
– Rozumiem, rozumiem… Latarnik spadł z deski. Kontynuujcie.
– Przed chwilą musieliśmy rozwalić ogórkiem bramę…
– Co takiego?! – Wszyscy czterej zasłonili usta dłońmi. – Jakim znowu ogórkiem? Takim zielonym?
– Nie. Niebieskim.
– Macie tam niebieskie ogórki?
– A skąd. Ten przyjechał z miasta o dwudziestej…
– Czym do was przyjechał?
– Konwojem…
– Słuchajcie no, zostawcie tego ogórka w spokoju i skupcie się na temacie. Co z tą bramą?
– Musieliśmy ją rozwalić, towarzyszu kapitanie, nie było innego wyjścia. Duch zgubił klucz, a zapa‐
sowy miał przy sobie Latarnik.
– Twierdzicie, że jakiś duch zgubił wasz klucz?
– Nie nasz, swój.
– Możecie mi wytłumaczyć, po co duchowi klucz do bramy?
W tym momencie Niesyto nie zdołał się opanować i parsknął głośno. Sierżant natychmiast zamilkł.
Brandys zgromił wzrokiem rozbawionego gościa, choć sam z najwyższym trudem powstrzymywał się od
śmiechu.
– Drzwi zaskrzypiały. Przeciąg tu mamy, bo burza idzie – wyjaśnił pośpiesznie. – Mówcie, sierżan‐
cie, mówcie – zachęcił Mielecha.
– Moi ludzie robią właśnie barykadę z sienników, żeby opóźnić tych… odmieńców.
– Rozumiem. Robicie barykadę z sienników, żeby chronić pacjentów przed krwiożerczymi odmieńca‐
mi, którzy rozrywają ludzi gołymi rękami…
– Tak jest.
– A co z resztą izolowanych?
– Zdecydowana większość jest już poza izolatorium.
– Jak to: poza izolatorium?
– Czy wy mnie w ogóle słuchacie, towarzyszu kapitanie?! – wydarł się nagle sierżant. – Tu ludzie
giną, a wy sobie podśmiechujki urządzacie! Przełączcie mnie natychmiast do kogoś kompetentnego!
– Nie podniecajcie się jak Malinowski pralką, sierżancie. Nikt was nigdzie nie przełączy. Ja tu jestem
szczytem kompetencji.
– Towarzyszu kapitanie, wy nic nie rozumiecie…
– I tu was, Mielech, zaskoczę. – Brandys rozparł się wygodniej. – Doskonale wiem, co jest grane.
Cztery tygodnie temu wyszliście z odwyku, po tym jak… – sięgnął po teczkę, żeby zacytować: – …jak
biegaliście nocą po Rynku, strzelając na oślep, ponieważ ścigaliście krasnoludka w mundurze majora
i pomarańczowej czapeczce, rzekomo wykrzykującego hasła godzące w przewodnią siłę narodu. – Ze słu‐
chawki dobiegał już tylko chrapliwy oddech Mielecha, dzięki czemu w tle dało się wychwycić stłumione
wrzaski. – Trzeba mieć nieźle nasrane pod berecikiem, żeby wymyślić coś tak absurdalnego.
– Ale ja… – bąknął zaskoczony Patryk.
Tymczasem Brandys dopiero się rozkręcał.
– Myślicie, że z kim macie do czynienia? – zagrzmiał. – Milicja Obywatelska to oczy i uszy narodu,
a my tu, na komendzie, wiemy wszystko. Módlcie się, żeby to było zwykłe delirium tremens, bo jeśli do‐
wiem się rano, że wychlaliście skonfiskowaną gorzałę i wypuściliście w pijanym widzie choć jednego
izolowanego… – zawiesił znacząco głos, żeby jego słowa zapadły rozmówcy w pamięć.
– Kurwa mać… – tyle zdążył wydukać sierżant, zanim połączenie zostało nagle przerwane.
Brandys odłożył słuchawkę, śmiejąc się w głos. Pozostali wtórowali mu zgodnym chórem.
– Kto wpadł na pomysł, żeby powierzyć tak ważne zadanie jakiemuś alkoholikowi? – zapytał Bie‐
drzycki, gdy cała czwórka przestała się śmiać.
– W pierwszych dniach epidemii ludzie bali się izolatoriów jak przysłowiowy diabeł święconej
wody – wyjaśnił kapitan. – Chcieliśmy wysłać tam ochotników, ale mimo wielu apeli nikt się nie zgłosił.
Wtedy komendant kazał wyznaczyć podpadniętych. Nie było czasu na przemyślaną selekcję. Poza tym
Psie Pole to jedno wielkie zadupie. Wokół same nieużytki i łąki. Nikt nie przypuszczał, że meliniarzom
będzie się chciało przemycać gorzałę na teren izolatoriów…
– Racja! – wyrwał się Niesyto, osobiście zaangażowany we wstępne prace nad tym projektem.
– Mimo wszystko… Nie sprawdzisz tego, Łukaszu? – zapytał major Biedrzycki, sięgając po nadgry‐
zioną pajdę chleba ze smalcem.
Brandys zaprzeczył zdecydowanie.
– Ludzie z poukręcanymi głowami, odmieńcy rozrywający innych gołymi rękami, bramy wyłamywane
ogórkiem, duchy gubiące klucze, barykady z sienników… Latarnik z Jastarni – wybuchnął śmiechem. –
Chyba nie sądzisz, że warto tracić czas na coś takiego?
Biedrzycki zastanawiał się przez chwilę.
– Wiem, że to wygląda na typowe pijackie urojenia, ale wysłałbym tam paru ludzi z najbliższego ko‐
misariatu. Tak na wszelki wypadek. Jeśli wszyscy wartownicy się pochlali, mogli narobić niezłego bur‐
delu.
– Bartek ma rację – poparł go Bremer. – Zadzwoń do waszych na Psie Pole, niech podeślą patrol na
Kiełcowską. Dla świętego spokoju.
Kapitan sięgnął po słuchawkę. Zanim jednak zdążył przyłożyć ją do ucha, drzwi gabinetu otworzyły
się z trzaskiem. W progu stanęła wystraszona sekretarka. Była blada, oczy miała okrągłe jak spodki.
– Właśnie dzwonili z Labiryntu… – wymamrotała. – Proszą o pomoc. W izolatorium wybuchła pani‐
ka. Podobno ludzie wyskakują tam z okien! – dokończyła, wpadając w histeryczny ton.
Z sekretariatu dobiegł przenikliwy odgłos dzwonka telefonicznego. Wszyscy spojrzeli w tamtym kie‐
runku.
– Odbierzcie, do cholery! – wrzasnął Brandys, nerwowo przeczesując krótkie włosy.
Ania obróciła się na pięcie. Zniknęła za ścianą, zostawiając otwarte drzwi. Słyszeli, jak podnosi słu‐
chawkę, przedstawia się – i milknie w pół słowa. Moment później wyjrzała zza węgła jeszcze bledsza
i spocona jak ruda mysz.
– To były Pracze Odrzańskie… Niewiele zrozumiałam z wrzasków doktora Wolańskiego, ale wyglą‐
da na to, że tam też coś się dzieje…
– Zostawcie nas! – polecił jej kapitan.
Gdy za kobietą zamknęły się drzwi, sięgnął po nową flaszkę, odbił ją, otworzył i pociągnął spory łyk
prosto z gwinta.
– Co radzicie? – zapytał kolegów. – Bartek, może by tak wojsko…
Nie musiał kończyć, major już kręcił głową.
– Wyprowadzenie żołnierzy na ulice miasta bez zgody ministra obrony narodowej nie wchodzi w grę,
a jej uzyskanie będzie możliwe dopiero jutro rano. Spychalski sam nie podejmie takiej decyzji, musi mieć
poparcie egzekutywy, a że pora jest już późna…
– Kurwa, kurwa, kurwa… – Brandys podniósł butelkę do ust po raz drugi, ale zreflektował się i odło‐
żył ją z hukiem na blat. – Trzeba obstawić wszystkie izolatoria. Gdzie ja znajdę po nocy tylu wolnych
funkcjonariuszy?
– A ZOMO? – ocknął się Bremer.
Kapitan natychmiast sięgnął po słuchawkę. Głuszczyńska odebrała dopiero po dłuższej chwili.
– Dajcie spokój – uciszył bezceremonialnie jej lamenty. – Łączcie mnie z Zahorskim. – Odczekał
chwilę, bębniąc palcami o blat. – Rafał, tak, to ja. Słuchaj, zarządzam alarm najwyższego stopnia. Po‐
dziel swoją kompanię na plutony. Trzy udadzą się w trybie pilnym do istniejących izolatoriów, a ostatni
będzie czekał na dalsze rozkazy. Tylko pamiętaj, chcę funkcjonariuszy w pełnym rynsztunku. Niech biorą
wszystko, co mają na stanie. Nawet broń palną i granaty z gazem łzawiącym. Armatki wodne? A na cho‐
lerę im armatki wodne? Dobra, dobra… jak wszystko, to wszystko. – Brandys odłożył słuchawkę, znów
sięgnął po wyborową i raz jeszcze zrezygnował.
– Panowie! – Niezręczną ciszę przerwał spanikowany Niesyto. – Czas otworzyć dupochrony. Dzwo‐
nimy do zwierzchników.
Nie czekając na reakcję kolegów, rzucił się do telefonu.
– Chwila! – powstrzymał go Biedrzycki. – Najpierw ustalmy wspólną wersję zdarzeń. W izolatoriach
doszło do niespodziewanych incydentów. Dowiedzieliśmy się o tym podczas roboczej narady na komen‐
dzie, po wieczornym spotkaniu Rady Epidemiologicznej, i od razu podjęliśmy stosowne działania.
Wszystkie dostępne jednostki ZOMO już są w terenie, ale do rozwiązania pozostaje wciąż problem ucie‐
kinierów.
Gdy wszyscy obecni pokiwali zgodnie głowami, major przeszedł do omówienia planu.
– Ty – wskazał Bremera – zadzwonisz do Rady Epidemiologicznej, niech dyżurni z Zespołu Kwaran‐
tanny przygotują listy izolowanych. Powiedz, że do godziny ktoś się po nie zgłosi.
– Co nam po tych listach? – zainteresował się Brandys.
– Roześlemy po mieście patrole, które zwiną wszystkich jeszcze tej nocy. Jak myślicie, dokąd zbiego‐
wie teraz idą? Dokąd sami byście poszli?
– Do domu.
– Właśnie.
– Ale to w sumie ponad tysiąc osób – wymamrotał Niesyto. – Skąd wziąć tyle patroli?
Biedrzycki pokręcił z politowaniem głową.
– W izolatoriach siedziało prawie dwa tysiące osób – poprawił kolegę. – Ale nie zapominajcie, że
zazwyczaj obejmowaliśmy kwarantanną mieszkańców całych domów czy kamienic. To znacznie zmniej‐
szy liczbę miejsc do sprawdzenia. Nie mówiąc już o tym, że sporą część uciekinierów z LZN-u możemy
zatrzymać, zanim dotrą do centrum.
– Jak? – zapytali unisono pozostali.
– Na mostach – odparł spokojnie major, podchodząc do wiszącego naprzeciw okien wielkiego planu
miasta. – Wystarczy wzmocnić posterunki na Końcowym i Warszawskim. – Wskazał palcem obie prze‐
prawy.
– Na wszelki wypadek zablokujmy też Trzebnicki i Osobowicki – zaproponował milczący od pewne‐
go czasu Bremer.
– Bez przesady – zaoponował Niesyto. – Dziadygi z KW wezmą nas za sensatów i panikarzy.
Brandys posłał mu lekceważące spojrzenie.
– Krzysiu, przyjacielu, jeśli dobrze to rozegramy, jutro wszyscy będziemy bohaterami. Dlatego roze‐
ślę ludzi na wszystkie mosty, nawet na Swojecki i Bartkowski. Tym sposobem odetniemy Psie Pole od
reszty miasta.
– Psie Pole to najmniejszy z naszych problemów – wypalił Niesyto, spoglądając na zegarek. – Dwie
trzecie izolowanych znajduje się po tej stronie Odry, a to znaczy, że mamy najwyżej osiem godzin na
przeczesanie całego centrum i wyłapanie ponad tysiąca uciekinierów.
– Dlaczego tylko osiem? – zapytał Bremer.
– O piątej zaczyna się szczyt komunikacyjny. Ludzie wychodzą z domów, by dojechać do zakładów
pracy. Jeśli nie wyłapiemy izolowanych przed tą godziną, rozpłyną się w tłumie. Wyobrażacie sobie pa‐
nikę, jaka wybuchnie, gdy ktoś zauważy, że w zatłoczonych autobusach i tramwajach roi się od potencjal‐
nych nosicieli wirusa ospy?
Ten argument przemówił do nich wszystkich.
– Ile patroli możesz rzucić na miasto? – zapytał Niesyto, spoglądając w kierunku ocierającego czoło
kapitana.
– Niech sprawdzę… – Brandys złapał za słuchawkę. – Towarzyszko Głuszczyńska, ustalcie mi, kogo
możemy ściągnąć na służbę w ciągu najbliższej godziny.
Moment później sekretarka zajrzała do gabinetu przez uchylone drzwi.
– Oficer dyżurny mówi, że jest w stanie zorganizować stu funkcjonariuszy. Ale na pewno nie w godzi‐
nę. Potrzebuje co najmniej dwa razy więcej czasu.
– No to mamy przesrane – jęknął Niesyto.
– Niekoniecznie – rzucił Biedrzycki, wciąż przyglądając się mapie.
– Bądź poważny, człowieku – obruszył się protegowany pierwszego sekretarza. – Jeśli nawet dodasz
do tej liczby wszystkich będących teraz na służbie, to i tak nie wystarczy nam ludzi do obstawienia choć‐
by głównych ulic. Nie mówiąc już o tym, że dysponujemy co najwyżej trzydziestoma samochodami. Nie
zlikwidujemy przecież blokad wokół Wrocławia…
Bremer rzucił pytające spojrzenie kapitanowi, a ten prędko skinął głową. Sprzęt był największą bo‐
lączką milicji, a konieczność rozstawienia zmotoryzowanych posterunków na każdej drodze wylotowej
wymagała zaangażowania sporej części parku samochodowego.
– Wszystko prawda – potaknął major – ale patrolowanie centrum akurat możemy sobie darować.
– O czym ty mówisz?
– Pomyślcie sami. Uciekinierzy wydostali się z izolatoriów, w których doszło do… serii bliżej nie‐
sprecyzowanych ataków. Są przerażeni i za wszelką cenę chcą dotrzeć w bezpieczne miejsce. A to zna‐
czy, że naszych patroli będą unikać jak ognia.
Brandys przyznał mu rację. Zdaniem zbiegów milicja tylko czyhała, by odstawić ich w to samo miej‐
sce, z którego uciekli.
– Co zatem proponujesz? – zapytał Bartka.
– Pozwólmy im spokojnie wrócić do domów. Jak znam życie, zamkną się na cztery spusty i nie wysta‐
wią nosa, dopóki po nich nie przyjdziemy.
– Tak, to dość prawdopodobne.
– Choć nie stuprocentowo pewne. – Krzysztof pozostawał sceptyczny.
– Człowieku… – Bremer położył mu rękę na ramieniu. – Nie jesteśmy w stanie zorganizować wystar‐
czającej ilości sprzętu i ludzi, by ich wszystkich wyłapać. Jeśli rozstawimy na mieście posterunki, tylko
ich niepotrzebnie spowolnimy. Dlatego najlepiej im nie przeszkadzać, niech znikną z ulic, zanim rozpocz‐
nie się poranny szczyt. A od jutra zaczniemy ich wyciągać z nor, spokojnie i systematycznie. Dobrze mó‐
wię?
Obaj mundurowi przytaknęli z przekonaniem.
– Reasumując – podjął Biedrzycki. – Informujemy przełożonych o sytuacji w izolatoriach, sugerujemy
dyskretnie, żeby nie wkraczać do akcji i pozwolić zbiegom na jak najszybsze dotarcie do miejsc zamiesz‐
kania. Jest noc, zatem nikogo niczym nie zarażą, nawet jeśli są chorzy. Łukasz powiadamia pułkownika
o wysłaniu na miejsce zdarzeń zmotoryzowanych odwodów i prosi o autoryzację tego rozkazu. Jeremiasz,
Komitet Wojewódzki musi zażądać od wojska udostępnienia dodatkowego sprzętu: ciężarówek, autobu‐
sów, wszystkiego, co ma koła i może nam pomóc w szybszym wyłapaniu zbiegów. Ja postaram się prze‐
konać do tego pomysłu generała Waryszaka. Jeśli uzna, że to tylko użyczenie na potrzeby bieżącej sytu‐
acji, nie będzie musiał konsultować decyzji z Warszawą. Krzysztof, dzwoń do profesora Iwaszkiewicza
i lekarzy z ROB-u. Trzeba natychmiast uruchomić oba rezerwowe izolatoria, to przy Stadionie Olimpij‐
skim i w internacie Zespołu Szkół Żeglugi Śródlądowej. Zasugeruj mu też, że przydałoby się wytypować
kolejne lokalizacje. Tylko pamiętajcie, prowadźcie rozmowy tak, aby zwierzchnicy mieli wrażenie, że to
oni podjęli ostateczne decyzje.
To było pierwsze prawo ich własnego kodeksu szybkiej ścieżki kariery: nie brać za nic odpowie‐
3
piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 20:20
izolatorium przy ul. Kiełcowskiej 43a
– Kurwa mać… – Mielech rzucił słuchawkę na widełki.
Nie dlatego, że wkurzył go ten przemądrzały dupek z komendy. Faktyczny powód był bardziej skom‐
plikowany. Sierżant spojrzał w okno portierni i zobaczył, że prowizoryczna barykada z sienników zaczy‐
na się rozpadać. Wspierający mundurowych sanitariusze musieli uciec, gdy tylko przy bramie zrobiło się
luźniej. (Mielech nie dziwił im się zbytnio. W końcu to oni pierwsi zrozumieli, z kim naprawdę mają do
czynienia). Kilku najbardziej spanikowanych milicjantów najwyraźniej poszło w ich ślady. Za stertą sien‐
ników przykrywających rzucone na stos metalowe ramy stało teraz tylko ośmiu ludzi w stalowoszarych
bluzach. Obrońcy próbowali powstrzymać napór znacznie liczniejszego i silniejszego przeciwnika, nic
więc dziwnego, że wynik tego starcia był łatwy do przewidzenia i z góry przesądzony. Na szczęście bary‐
kada spełniła już swoją rolę. Pacjenci zdążyli wydostać się poza zwieńczone drutem kolczastym ogrodze‐
nie Lotniczych Zakładów Naukowych.
Teraz czas na nas, pomyślał Mielech, opuszczając portiernię zewnętrznymi drzwiami. Podbiegł do
blokującego ulicę autobusu i postukał pięścią w jego burtę. Gdy kierowca wyjrzał z kabiny, Patryk zawo‐
łał:
– Wycofaj tak, żeby zablokować bramę.
Chudzielec obejrzał się, żeby zlustrować wzrokiem wskazane miejsce. Jego oczy, widziane przez gru‐
be szkła okularów, wydawały się większe od aluminiowych pięciozłotówek z rybakiem.
– Nie da rady – obwieścił grobowym głosem po dokładnych oględzinach bramy.
– Dlaczego? – zdziwił się Mielech.
Jego zdaniem manewr wcale nie był trudny.
– Musiałbym zaparkować na styk. A po takim ćmaku uszkodzę cały bok.
– Won! – wrzasnął sierżant, sięgając po broń.
– Co? – Chudzielec próbował zatrzasnąć drzwiczki. – W życiu!
Chciał depnąć na gaz, ale widząc wymierzoną w siebie lufę tetetki, zdjął szybko rękę z dźwigni zmia‐
ny biegów i sięgnął po kluczyk.
– Zostaw! – warknął Mielech. Kierowca potulnie skinął głową, po czym zeskoczył na asfalt. – A teraz
spierdalaj. Liczę do trzech. Raz…
Kierowca, klnąc pod nosem po rusku, puścił się chwiejnym truchtem w kierunku oczyszczalni ście‐
ków.
Prowadzenie ogórka nie może być trudniejsze od jazdy służbowym GAZ-em, pomyślał Patryk, lecz
już po chwili zrozumiał, jak bardzo się myli. Łatwiej było okiełznać znarowione konie przy folwarcznej
bryczce, niż zmusić tego potwora do całkowitego posłuszeństwa. Cofając, Mielech przywalił prawym
końcem zderzaka w ścianę portierni. Uderzenie było tak mocne, że nieomal zrzuciło go ze sprężynującego
fotela. Potem, gdy udało mu się wreszcie ustawić ogórka równolegle do ściany, zobaczył, że burta auto‐
busu znajduje się w odległości mniej więcej pół metra od ceglanych słupków. Musiał ponownie cofnąć
Książkę tę dedykuję mojemu ojcu chrzestnemu, doktorowi Bogumiłowi Arendzikowskiemu (1928–2004), lekarzowi, który w 1963 roku zdiagnozował czarną ospę
1 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 19:50 izolatorium przy ul. Kiełcowskiej 43a – Ale rzeźnia – jęknął pierwszy z milicjantów, wierzchem dłoni ocierając spocone czoło. – Masakra – poparł go drugi mundurowy, wzdrygając się jednocześnie z obrzydzenia. – Spójrzcie tyl‐ ko, jakie zażarte cholery. Żywcem ją pożerają… Sierżant Patryk Mielech nie słuchał podwładnych. Oparty plecami o mur Lotniczych Zakładów Na‐ ukowych wybiegał myślami w niedaleką przyszłość. Jeszcze dwa dni i jego życie bardzo się skomplikuje. Zdawał sobie z tego sprawę od samego początku, ale dopiero teraz zaczynało do niego docierać, że już za czterdzieści godzin przyjdzie mu się zmierzyć z konsekwencjami decyzji, którą podjął parę tygodni wcze‐ śniej. Niecałe dwie doby – tyle zostało do końca kwarantanny kolejnej grupy osób. Wśród nich będzie i Agnieszka. Ona wróci do dawnego życia, a on zostanie tutaj – cholera wie jak długo jeszcze – by bronić mieszkańców Wrocławia przed śmiercionośnym wirusem. – Sierżancie? Dopiero trącenie w ramię wyrwało go z zamyślenia. – Czego? – burknął rozeźlony, spoglądając na obu podwładnych. Karol Kłos, Pomorzanin z dziada pradziada, wyszczerzył zęby spod sumiastego wąsa, wskazując gło‐ wą gąsienicę, która znikała właśnie między źdźbłami trawy na poboczu drogi. Długie na paznokieć czer‐ wone mrówki dopadły ją przy rozdeptanym przez przemytników polnym kwiatku. Kilka sekund wystar‐ czyło, by opancerzeni w chitynę zabójcy obsiedli barwną larwę, uniemożliwiając jej ucieczkę, a potem rozczłonkowali smukłe ciało przed zaniesieniem do pobliskiego mrowiska, czemu dwaj mundurowi przy‐ glądali się z niekłamanym zainteresowaniem. – Samo życie – mruknął Mielech, dziwiąc się ich niezdrowej fascynacji. – Silniejszy zjada słabszego. – W kupie siła, towarzyszu sierżancie – wtrącił natychmiast Filip Kurpiel, drugi z funkcjonariuszy. Chłopak ten, w odróżnieniu od leciwego byłego latarnika z Jastarni, trafił do milicji prosto z wojska i za wszelką cenę starał się zapunktować u przełożonych, choć rzadko mu to wychodziło. Tym razem nie‐ wiele brakowało, by dostał plusa od sierżanta. Niestety Mielech chodził dzisiaj skwaszony, co wszyscy podwładni zauważyli zaraz po objęciu służby, żaden jednak nie mógł się nawet domyślać, z czego wynika ta zaskakująca u niego melancholia. – Dość tego dobrego… – Patryk wysunął się z ożywczego cienia, nałożył czapkę i ruszył wzdłuż zwieńczonego drutem kolczastym betonowego muru. Szedł wolno ku ulicy Kiełcowskiej i bramie ośrod‐ ka, znajdującej się kilkadziesiąt metrów za załomem ogrodzenia. Kłos dołączył do niego po paru krokach. Kurpiel stęknął głośno, podnosząc z trawy dwie wypchane po brzegi nylonowe siatki. Zabrzęczało pełne szkło. Tego dnia patrolom rozstawionym wzdłuż muru dopi‐ sało szczęście. Mundurowi zgarnęli trzech cwaniaczków, którzy próbowali przemycić do izolatorium al‐ kohol. Siedemnaście półlitrówek i sześć ćwiartek – o tyle powiększy się niemały już depozyt na zapleczu portierni. Pod warunkiem, że dyżurny nie „pomyli się” przy rejestrowaniu zdobyczy, co czasem się zda‐ rzało.
Mielech zerknął na idących za nim funkcjonariuszy. Latarnik i Młody, jak ich przezwano, na tutejszy posterunek trafili za karę. Podobnie jak pozostałych czternastu „ochotników” pilnujących na Psim Polu ludzi objętych kwarantanną. Podobnie jak on sam… Sierżant opuścił wzrok na własne dłonie. Wciąż lek‐ ko drżały, choć trzeba było wprawnego oka, by to zauważyć. Odwyk poskutkował, ale… Dobiegające zza pleców charakterystyczne pobrzękiwanie pełnego szkła sprawiało, że przesuwał bezwiednie językiem po wargach. Myśl o czymś innym, o niej, nie o wódce, zganił się w duchu, skręcając w stronę portierni za‐ adaptowanej na tymczasowy posterunek. Zanim zdążyli pokonać ostatni odcinek trasy, dogonił ich krótki konwój. Trzeci tego dnia. Wysłużona szara warszawa M20 minęła zjazd do LZN-u i zatrzymała się na środku ulicy, blokując oba pasy ruchu. Jadący za nią „ogórek” nie skręcił jednak od razu, jak powinien, tylko zahamował ostro przed otwartą na oścież bramą. Moment później Patryk usłyszał głośny zgrzyt skrzyni biegów i autobus zaczął cofać, zmu‐ szając kierowcę zamykającej kolumnę nyski do wykonania rozpaczliwego uniku. Gdyby nie chwila odpo‐ czynku i ta nieszczęsna gąsienica… pomyślał sierżant, widząc, że sfatygowana pięćsetjedynka odbija gwałtownie na pobocze, gdzie on i jego ludzie mogliby właśnie stać. Kłos zerknął na zegarek i mruknął: – Dwudziesta… Dwudziesta i wszystko jasne. Mielech skinął głową. Autobus nie mógł wjechać na teren izolatorium, dopóki sanitariusze nie zdezynfekują karetki, którą o tej właśnie godzinie wywożono do szpitala MSW próbki krwi i cholera wie co jeszcze. Kiedy mijali koleiny wyryte przez koła nyski, zza budyneczku portierni wyłonił się szary samochód osobowy. Bez syreny w tylnej części błotnika, bez koguta na środku dachu. Gdyby nie symbol Czerwone‐ go Krzyża na drzwiach, można by pomyśleć, że to zwykłe cywilne auto. Jeden z duchów – jak nazywano odzianych w biel sanitariuszy – machnął ręką na szofera jelcza; reszta poruszała zawzięcie dźwigniami plecakowych spryskiwaczy, szykując się do zdezynfekowania kolosa. Mielech przystanął przed zewnętrznymi drzwiami portierni. – Idę na obchód – poinformował podwładnych. – Wy przekażcie dyżurnemu zarekwirowane butelki. Tylko żeby mi żadnej nie brakowało!… – Na nas możecie polegać jak na Zawiszy – obruszył się Kłos. Spocony Młody tylko pokiwał głową. – Polegać polegam, ale i tak sprawdzę rejestr zaraz po powrocie – zakomunikował im, zanim zniknęli w parterowym budyneczku. Gestem powstrzymał ducha przed zamknięciem bramy za obłym jelczem, po czym marszcząc nos, przebiegł obok mat przesiąkniętych środkami dezynfekującymi. W odróżnieniu od sanitariuszy nie miał na twarzy maski, która choć w części chroniłaby przed gryzącym odorem. A jego chustka do nosa… chyba jednak wolał, aby została w kieszeni. Myśl o dotknięciu ust materiałem, który ociekał tłustym potem, wy‐ dała mu się jeszcze obrzydliwsza od tego smrodu. Izolatorium w leżącym na obrzeżach miasta Technikum Budowy Silników pękało w szwach. Patrząc na zdezorientowanych ludzi, którzy wysiadali z autobusu przed dziewiątką – ostatnim z długich, dwukon‐ dygnacyjnych, wyremontowanych niedawno pawilonów – sierżant przypomniał sobie o planach otworze‐ nia dwóch kolejnych ośrodków kwarantanny. Jeden miał się mieścić w internacie nieczynnego o tej porze roku Zespołu Szkół Żeglugi Śródlądowej, drugi w hotelu obok Stadionu Olimpijskiego. Ale to była pieśń
przyszłości. Tymczasem w powierzonym jego pieczy ośrodku już zaczynało brakować miejsca. Jeśli izo‐ lowanych nadal będzie przybywać w tym tempie, sanitariusze zostaną zmuszeni do zagęszczenia pacjen‐ tów, a ci znów zaczną się burzyć. Dopiero co wzmocniono ochronę po tym, jak kilku zdesperowanych trzeźwością delikwentów postanowiło wyruszyć w świat, aby ugasić dręczące ich dusze i gardła pragnie‐ nie. Dzięki temu Mielech miał teraz pod sobą aż szesnastu funkcjonariuszy, a ogrodzenie wokół LZN- u wzmocniono kłębami drutu kolczastego, szczególną uwagę poświęcając odcinkowi od ulicy, gdzie nie było betonowych płyt, a tylko zwykłe siatkowe panele. Szef izolatorium, doktor Hora, zgodził się także – choć już mniej chętnie – na ustawienie dodatkowego pasa gęstych zasieków biegnących kilkanaście me‐ trów za ogrodzeniem, równolegle do Kiełcowskiej. Komenda Wojewódzka zażądała tego zabezpieczenia na wniosek Mielecha pragnącego utrudnić meliniarzom dostęp do pawilonów, w których trzymano izolo‐ wanych. Na szczęście coraz więcej osób kończy trzytygodniową kwarantannę, pomyślał sierżant, oddalając się od cuchnącej chemikaliami bramy. Pacjentów, którzy nie wykazywali symptomów choroby, zaczęto wypisywać najpierw pojedynczo, a potem całymi grupami, tak jak ich tutaj przywożono. Zdecydowana większość przetrzymywanych w izolatorium ludzi pozostała zdrowa. Patryk nie znał dokładnych statystyk, lecz wiedział, że pensjonariuszy tego przybytku, którzy wylądowali w szpitalach ospowych, dałoby się policzyć na palcach jednej ręki. Tak przynajmniej twierdziła Agnieszka, a on jej wierzył. Myśląc o dziewczynie, minął ustawione przed budynkiem szkoły wysłużone myśliwskie iły, następnie skręcił w aleję biegnącą między dwukondygnacyjnymi blokami – każdy pawilon internatu został oddzie‐ lony od pozostałych ogrodzeniem z drutu kolczastego albo zbitym z desek płotem – i zatrzymał się obok fontanny, aby porozkoszować się choć przez moment rozsiewaną przez nią wilgotną mgiełką. Od strony bloku drugiego – najweselszego baraku w tym obozie – dobiegał jak zwykle śpiew i towarzyszące mu brzdąkanie gitary. Na Psim Polu dość wesoło, Dzieci kręcą się wokoło, Zewsząd płynie radość, śpiew. Czas nikomu się nie dłuży, I tak płynie dzień za dniem. Kwarantanna, kwarantanna, Tam przyjemnie i wesoło płynie czas. Za drutami kolczastymi, Do kwarantanny na Psie Pole jedź choć raz. Bo tam jesteśmy wciąż blisko nieba, Gdzie szumią drzewa i zboża łan. I cóż więcej do szczęścia trzeba, Gdy dość jest chleba i kawy dzban… Tak brzmiał nieoficjalny hymn tego miejsca, lecz wbrew refrenowi czerstwy chleb i kawa zbożowa nie były wszystkim, czego potrzebował sierżant. Oj, nie wszystkim… Mielech przeciągał moment odpoczynku nie tylko dlatego, że pragnął ochłody po długim i upalnym dniu. Choć zależało mu na przeprowadzeniu tej rozmowy, bał się też jej wyniku. Dlatego podświadomie
robił wszystko, by opóźnić chwilę prawdy. Agnieszkę poznał na drugi dzień po tym, jak trafiła do izolatorium. Była kontaktem pierwszego rzędu. Podczas pielęgniarskiej wizyty domowej zauważyła, że mąż pacjentki, której robiła zastrzyk, jest osowia‐ ły i spocony jak mysz, a co gorsza, rozdrapuje czarne krosty na żylastych przedramionach. Spanikowana pobiegła natychmiast do najbliższej budki telefonicznej – ta na jej szczęście znajdowała się tylko prze‐ cznicę dalej – skąd przez centralę wezwała ekipę konsultantów. Czekała na ich przybycie prawie pół go‐ dziny, pomimo piekielnego upału nie opuszczając nawet na moment ciasnego akwarium. W końcu na pu‐ stej ulicy pojawiła się najnormalniejsza w świecie warszawa. O jej pasażerach nie dało się jednak po‐ wiedzieć tego samego. Wszyscy mieli na sobie płócienne białe fartuchy, grube czepki, osadzone w gumie gogle oraz zasłaniające nos i usta maski chirurgiczne, które nakryto dodatkowo płatami grubej tkaniny. Wyglądali w tych strojach jak istoty nie z tej ziemi. Konsultanci w kilka chwil potwierdzili podejrzenia wystraszonej pielęgniarki, a ona sama trafiła na Psie Pole razem ze wszystkimi sąsiadami i znajomymi chorego emeryta. Kwarantannie podlegał bowiem każdy, kto mógł mieć choćby przelotny kontakt z zarażonym. Tylko w ten sposób można było zapobiec dalszemu rozprzestrzenianiu się zabójczej czarnej ospy. Z drugiej strony, masowa kwarantanna ułatwiała życie pacjentom: ponieważ zwożono z nimi krewnych, sąsiadów, a nawet znajomych, zdecydowana więk‐ szość nie czuła się w izolatoriach osamotniona. Agnieszka należała do nielicznych wyjątków od tej reguły; cała jej rodzina mieszkała w Opolu, dokąd zresztą dziewczyna zamierzała wrócić zaraz po odbyciu praktyki zawodowej – czytaj: gdy tylko zakończy się kwarantanna. To był prawdziwy powód marsowej miny sierżanta. Mielech mógł być pewien, że postawna blondyn‐ ka o urzekającym uśmiechu zniknie z jego życia, ledwie znajdzie się za bramą izolatorium. Pobyt w tym miejscu, czekanie całymi tygodniami na pojawienie się symptomów choroby, paniczny strach przy każdym najlżejszym nawet swędzeniu… wszystko to musiało być dla niej traumatycznym przeżyciem, mimo że Patryk robił, co mógł, aby umilić jej te nieliczne chwile, gdy spotykali się przy prowizorycznym ogrodze‐ niu z desek i drutu kolczastego. Kto jednak chciałby wracać do takiego koszmaru? Choćby tylko myślami? Niestety odcięcie się od przykrych wspomnień w wypadku Agnieszki poskutkuje zapomnieniem o skrom‐ nym podoficerze Milicji Obywatelskiej, z którym tak miło jej się gawędziło… Patryk zdawał sobie sprawę, że tam, na mieście, Agnieszka musiała opędzać się od adoratorów. Ża‐ den wprawdzie nie odwiedził jej tutaj, ale czy można było ich za to winić? Po Wrocławiu krążyło tyle plotek i legend dotyczących izolatoriów, że ludzie omijali je szerokim łukiem, modląc się w duchu, by konsultanci nie zapakowali ich na ciężarówkę albo do autobusu i nie wysłali pod eskortą na trzytygodnio‐ wą kwarantannę. Piski bawiących się obok pawilonu dzieci wyrwały Mielecha z zamyślenia. Ruszył dalej, wiedząc, że jeśli chce powalczyć o tę znajomość, musi uczynić zdecydowany krok. A na to zostały mu już tylko dwa wieczory – ten i następny. Agnieszka czekała na niego przy młodej brzozie w rogu ogrodzenia obok piątki. Stała tam oparta nie‐ dbale o smukły pień. Z oddali dostrzegł jej wykrochmalony biały fartuch – za jego namową zgłosiła się do doktora Hory i zaproponowała, że będzie pomagać pielęgniarkom dyżurnym swojego bloku. Dzięki temu miała zajęcie i nie musiała zadręczać się myślami. – Dobry wieczór – wymamrotał przez ściśniętą krtań, zatrzymując się po drugiej stronie ogrodzenia
z drutu kolczastego. Siostra Krokowicz nie odpowiedziała od razu. Ognik trzymanego przez nią w ustach papierosa rozja‐ rzył się mocniej. Dopiero gdy pomarańczowy punkcik opadł na wysokość uda, a zza drobnych listków buchnęła chmura sinego dymu, dziewczyna odezwała się radosnym tonem: – Dobry wieczór, sierżancie! Patryk już wcześniej zauważył, że Agnieszka z każdym dniem staje się weselsza, co nie wróżyło naj‐ lepiej jego planom. – Coś nie tak? – zapytała teraz, zaniepokojona jego nagłym milczeniem, a może kwaśną miną. – Nie. Skąd. Upał daje się we znaki. – Zdjął czapkę, by obetrzeć rękawem czoło. – Burza idzie – pocieszyła go. – Nie czujecie, jak powietrze się elektryzuje? Faktycznie, niebo na zachodzie pociemniało. Ława ołowianych chmur lada moment pochłonie opada‐ jące ku horyzontowi słońce. Agnieszka podeszła bliżej ogrodzenia. Teraz widział ją wyraźniej. Jasna grzywka wymykała się spod czepka, przesłaniając niemal całe czoło. Niebieskie oczy lśniły figlarnie i jeszcze radośniej niż wczoraj. Uśmiech też miała szerszy. – Za chwilę zrobi się zimno i będziecie marzyli tylko o tym, aby jakoś się rozgrzać – rzuciła lekko ko‐ kieteryjnie. Patryk przyłapał się na tym, że znów bezwiednie oblizuje spierzchnięte wargi. Choć bardzo mu zale‐ żało na utrzymaniu tej znajomości, był świadom, że przełożeni nie dadzą mu nawet jednego dnia wolnego i nie pozwolą wyrwać się z tego zadupia, dopóki zaraza nie zostanie pokonana. Walka z ospą mogła po‐ trwać jeszcze wiele miesięcy, a w tym czasie Agnieszka zamieszka w innym mieście, otoczona wieloma ludźmi… wieloma mężczyznami, którym będzie mogła wypłakiwać się w rękaw, opowiadając o swoim strachu i tym okropnym miejscu odosobnienia. Zacisnął palce obu dłoni na pasku, czując, że znów zaczynają mu drżeć. Nie tylko z nerwów. Stres rozbudzał w nim pragnienie sięgnięcia po coś mocniejszego. Jest więcej niż pewne, że po zmroku – jak co dzień – wokół izolatorium pojawi się kolejna fala przemytników. Jeśli zostanę sam w pomieszczeniu pełnym wódki lub co gorsza, jeśli złamię się przy rejestrowaniu łupu… Pot na jego czole zgęstniał, mimo że z każdą chwilą robiło się zauważalnie chłodniej. – Ja… – bąknął, jak zwykle nie wiedząc, od czego zacząć. – Tak? – Agnieszka przysunęła się jeszcze bliżej do dzielącego ich drutu kolczastego. Zanim Patryk zdążył ponownie otworzyć usta, gdzieś nad nimi rozległ się brzęk tłuczonej szyby. Mo‐ ment później oboje instynktownie wtulili głowy w ramiona, słysząc głuchy łomot. Wylegujący się przed sąsiednimi blokami pacjenci spoglądali z zaciekawieniem w kierunku piątki. Nie zwracając na nich uwagi, Mielech cofnął się na środek alejki i zadarł głowę do góry. Lewe skrzydło okna na piętrze wisiało na jednym zawiasie, chwiejąc się leniwie. Na kłach stłuczonej szyby widział po‐ łyskujące, ciemne plamy. Agnieszka zdążyła się odwrócić i podbiec do postaci spoczywającej w trawie u podstawy ściany. Przyklęknęła przy ciele odzianym w biały, choć teraz już mocno przesiąknięty krwią kitel. Chwyciła za szczupłą dłoń, by zbadać puls, potem przyłożyła palce do szyi i dopiero na sam koniec pociągnęła le‐ żącą za ramię, by spojrzeć na jej twarz. – Boże mój… – wyszeptała, rozpoznając pełniącą tego dnia dyżur koleżankę. – Toż to Ina… – Zerwa‐
ła się na równe nogi i zawołała w stronę gapiów: – Niech ktoś zawoła doktora Skornowicza! Szybko! Patryk obserwował oba okna na piętrze. Coś tam się działo. Słyszał stłumione krzyki, widział cienie przesuwające się szybko po suficie. Sięgnął do kabury przy pasie. Dranie, którzy wypchnęli przez okno pielęgniarkę, gorzko pożałują, że nie zdechli wcześniej na czarną ospę!… Ale zanim zdążył wyjąć broń, kolejne okno rozprysło się w drobny mak i w dół poleciało nie jedno, lecz dwa splecione w morderczym uścisku ciała. Walczący rąbnęli z głuchym łomotem na trawę tuż za plecami struchlałej Agnieszki i tam znieruchomieli. W tym samym momencie Mielech zobaczył coś jeszcze… Coś, w co nie potrafił uwie‐ rzyć. Siostra Młocicka, ta, która wypadła przez okno pierwsza, wstawała powoli z ziemi. Dziwnie sztywno i ociężale, jakby była półprzytomna. Nie to jednak go zdziwiło. Napatrzył się w życiu na wystarczająco wiele tragedii, by wiedzieć, że człowiek w szoku potrafi stanąć nawet na połamanych nogach. Tak jak ta pielęgniarka teraz. Z prawego podudzia, tuż pod kolanem, sterczała jej przecież pęknięta blada kość. Patryka zaszokowała głowa kobiety. Zwisała pod dziwnym kątem i chwiała się przy każdym ruchu, jakby nie podtrzymywał jej już kręgosłup. Sierżant przełknął ciężko ślinę, nie spuszczając oka ze zjawy sunącej ku odwróconej plecami Agnieszce, która z dłonią przyciśniętą do ust zamarła o krok od splecio‐ nych ofiar. Sierżant rejestrował każdy obraz, zapach i dźwięk, ale nie mógł się poruszyć, zupełnie jakby jego ciało zastygło nagle w słup soli albo bryłę betonu. Nie zdołał nawet wydobyć z siebie głosu, podob‐ nie zresztą jak pozostali ludzie, którzy stali na trawnikach przed sąsiednimi pawilonami. Siostra Ina sunęła ku Agnieszce w kompletnej ciszy, wyciągając zakrwawione ręce, jakby błagała o pomoc. Nagle potknęła się i wychyliła mocniej. Najpierw do przodu, a potem do tyłu, przez co jej gło‐ wa wykonała szeroki zamach, lądując na plecach. Z przodu musiała wyglądać, jakby ją zdekapitowano, a mimo to szła dalej przed siebie. W tym momencie niewidzialne pęta opadły. Z wielu gardeł naraz wyrwał się dziki skowyt. Pacjenci rzucili się do panicznej ucieczki – jedni w kierunku prowizorycznych furtek, drudzy prosto na ogrodzenie, nie zważając na to, że mają przed sobą drut kolczasty. – Uważaj! – wrzasnął Mielech. Więcej nie zdążył powiedzieć. Dłonie Młocickiej zaciskały się już na ramieniu i karku Agnieszki. Ta szarpnęła się, zaskoczona nie‐ spodziewanym atakiem, lecz nie zdołała oswobodzić barku z morderczego chwytu, zwłaszcza że czyjeś palce wpiły się właśnie w jej łydki. Runęła jak długa, wrzeszcząc wniebogłosy, i błyskawicznie zniknęła nie pod jednym, ale trzema zdeformowanymi ciałami. Siostra Ina, jakiś lekarz i ktoś trzeci, kogo sierżant nie poznawał z wyglądu, rozrywali brzuch Agnieszki gołymi rękami. Widział wijące się jak węże szkliste szaroróżowe jelita w ich dłoniach, czuł odrażający fetor uwolnionych gazów. Patryk stał jak wmurowany, przyglądając się koszmarowi rozgry‐ wającemu się znienacka na jego oczach. Wokół niego panował chaos. Spanikowani pacjenci szturmowali prowizoryczne ogrodzenia, nie bacząc na odnoszone przy tym rany. Tratowali się wzajemnie w próbie ucieczki. Robili wszystko, by znaleźć się jak najdalej od tej rzeźni. Dochodzące ze wszystkich stron krzy‐ ki sugerowały, że w dalszych blokach dzieją się równie niesamowite rzeczy. Na trawniku przy szóstce si‐ łowało się kilkunastu mężczyzn. Zza węgła czwórki dobiegało potępieńcze wycie. Mielech przyglądał się temu wszystkiemu w osłupieniu, trzymając pistolet w dłoni i nie spuszczając wzroku z trojga martwych jego zdaniem ludzi, którzy rozszarpywali drgające wciąż konwulsyjnie ciało
Agnieszki. Jego Agnieszki… Tej, z którą… Ze stuporu wyrwało go dopiero czyjeś wołanie. – Towarzyszu sierżancie! – Zasłaniający się zakrwawionym styliskiem Kłos miał taką minę, jakby uj‐ rzał śmierć we własnej osobie. – Co tu się wyrabia, do kurwy nędzy? Patryk rozejrzał się szybko. Większość pacjentów znajdowała się już w połowie drogi do bramy, któ‐ rej pilnował w tej chwili dyżurny, siedmiu odpoczywających po służbie milicjantów i ekipa dezynfekują‐ ca, o ile sanitariusze nie zrobili sobie zasłużonej przerwy. Niedobrze, pomyślał sierżant, przenosząc wzrok na trawnik pod ścianą, gdzie nadal wiły się okaleczone ciała. Jeden rzut oka i już wiedział, co ro‐ bić. – Musimy ich powstrzymać – rzucił w odpowiedzi, nie patrząc nawet na podwładnego. – Za wszelką cenę. Kłos skrzywił się paskudnie. – Jak? Przecież to kilkaset osób – wskazał końcem styliska oddalający się tłum. – Nie ich… – Mielech ruszył w stronę przerwanego ogrodzenia, przeładowując służbową tetetkę. Latarnik omiótł spojrzeniem najbliższe pawilony, potem doskoczył do przełożonego i złapał go za ra‐ mię. Sierżant odwrócił się, wykrzywiając gniewnie wargi. – Nie mam czasu na gadanie! – krzyknął. – Muszę ich powstrzymać… – Czym? Tym? – przerwał mu bezceremonialnie Kłos, wskazując pistolet. – To nic nie da. Uwierzcie mi, próbowałem. – Zamachał zakrwawionym drągiem przed nosem sierżanta. – Te skurwysyny są odpor‐ niejsze niż zalani w trupa syberyjscy drwale. Poza tym wszystkich i tak nie zdążycie wystrzelać. – Skinął głową w stronę szóstki, spod której szła w ich kierunku grupka dziwnie zachowujących się mężczyzn. Tych samych, którzy jeszcze przed chwilą siłowali się na trawniku. Przed ich pawilonem zostało tylko kilka zmasakrowanych ciał. Jakby tego było mało, zza węgła czwórki wyłaniali się właśnie kolejni sza‐ leńcy. Mielech wyszarpnął się Latarnikowi, zaklął pod nosem, po czym przeniósł wzrok na kłębowisko ciał pod ścianą. Młocicka znów stała, chwiejąc się na nogach. Mężczyzna w białym kitlu odrywał właśnie umazaną krwią twarz od brzucha Agnieszki, a raczej od wypływających z niego splątanych wnętrzności. Nie miał jednego oka, drugie trzymało się tylko dzięki okularom wbitym grubą oprawką w nasadę nosa. Jego twarz wydała się Patrykowi znajoma. To chyba doktor Skornowicz…, zdążył pomyśleć, zanim po‐ czuł, że ktoś szarpie go za ramię. – Ruchy, sierżancie, ruchy! – Kłos potrząsnął nim jak snopkiem. – Te dranie za moment zablokują całą aleję i odetną nam drogę ucieczki. Mielech wymierzył w znajdującą się najbliżej niego Młocicką. Nacisnął spust czterokrotnie, ale ona nadal stała, chwiejąc się tylko mocniej, ilekroć pocisk przeszywał jej wątłe ciało. Latarnik miał rację: walka z tymi… bestiami nie miała najmniejszego sensu. Mężczyźni spod szóstki dotarli w tym czasie do ogrodzenia i naparli na nie z taką obojętnością, jakby nie czuli wbijającego się w ich ciała drutu kolczastego. Żaden nawet nie jęknął, kiedy na ich torsach i kończynach otwierały się głębokie rany. Z przeciwnej strony, od trójki, sunęło przez trawnik kilka in‐ nych zakrwawionych postaci w podartych piżamach. Mielech znał ten zakątek izolatorium. Czekając na Agnieszkę, nieraz spacerował wzdłuż muru za ostatnimi pawilonami. Wiedział więc, że w rogu zewnętrznego ogrodzenia, za parterowym barakiem
szkolnego laboratorium, leży sterta dłużyc i desek zwalonych tam na wypadek konieczności naprawy pro‐ wizorycznych płotów. – Za mną! – warknął, chowając pistolet do kabury. Kiedy moment później dotarli na miejsce, Patryk – nie oglądając się na Kłosa – chwycił za pierwszą z brzegu deskę, wbił jej koniec w murawę i przystawił pod kątem do betonowego ogrodzenia. Była za krótka, nie sięgała szczytu, ale odbijając się od niej, dałby radę przeskoczyć nad drutami. Zwłaszcza gdy‐ by zakrył je… choćby bluzą od munduru. Złapał oburącz za nieheblowane krawędzie i spróbował wdra‐ pać się na stromiznę. Nie poszło mu to jednak tak łatwo, jak się spodziewał. – Jezusie… – jęknął Latarnik, gdy klnący jak szewc sierżant zeskoczył na ziemię. – Ja nie dam rady, jak bonie dydy… Patryk zerknął przez ramię, oceniając, ile zostało im czasu. Pierwsi szaleńcy wyłaniali się właśnie zza rogu budynku. Nie byli zbyt szybcy, ale parli przed siebie nieprzerwanie, nie zwalniając nawet na moment. Mamy jeszcze minutę, może dwie, pomyślał, po czym zmierzył uważnym spojrzeniem stos desek. Gdy znalazł to, czego szukał, zaczął odrzucać leżące na wierzchu kawałki drewna, a potem z głośnym sapnięciem podniósł długą na prawie trzy metry tarcicę. Jeden jej koniec oparł o szczyt muru, przygniata‐ jąc drut kolczasty, a drugi postawił na ziemi. – Ta będzie lepsza – oświadczył i nie czekając na reakcję Kłosa, cofnął się o dwa kroki, by nabrać rozpędu. – Ejże! – Latarnik przełknął głośno ślinę, przyglądając się, jak przełożony zwinnie pokonuje mocno sprężynującą deskę. – Ja się pisałem do milicji, nie do cyrku. Znikający za murem Mielech nie usłyszał jego skargi. Moment później, zrywając się z grządek rachi‐ tycznego agrestu, zawołał: – Na co czekasz, człowieku! Kłos zebrał się w sobie, rzucił stylisko, jedyną broń, jaka mu została, potem spojrzał przez ramię na bardzo już bliskich obłąkańców i przeżegnawszy się zamaszystym ruchem, pognał w stronę deski. Albo rzeczywiście nie nadawał się do cyrku, albo poniosły go nerwy – w każdym razie szeroka na trzydzieści centymetrów decha okazała się dla niego zbyt sprężysta i zbyt wąska. Przy trzecim kroku nie trafił stopą gdzie trzeba i zwalił się jak worek ziemniaków prosto w gęste pokrzywy. Zawył jak potępiony, czując setki ukąszeń na rękach i twarzy. Nie to jednak było najgorsze. Bardzo szybko uświadomił sobie, że podczas upadku skręcił lub co jeszcze gorsze, złamał nogę w kostce. Zoba‐ czył przed oczami wszystkie gwiazdy, kiedy wstając, spróbował się oprzeć na lewej stopie. Z drugiej strony muru dobiegały cichnące szybko ponaglenia i zachęty sierżanta, który pędził już w kierunku odległej ulicy, bramy i portierni. – Było ojca słuchać i latarnikiem zostać – mruknął Kłos, oparłszy się plecami o porowatą powierzch‐ nię betonowych płyt. Zakrwawieni szaleńcy nadchodzili ławą, zmierzając wprost na niego. Zaklął pod nosem. Ze zwich‐ niętą kostką nie miał najmniejszych szans na pokonanie przeszkody. Ani myślał się jednak poddawać. Zwłaszcza że na własne oczy widział, do czego są zdolne te bestie w ludzkiej skórze. Zrobił dwa kroki, by sprawdzić, w jakim stopniu ból ogranicza mu ruchy. Na szczęście strach i adre‐ nalina zaczynały powoli brać górę. Dokuśtykał pośpiesznie do porzuconego styliska, a potem, podpiera‐ jąc się nim jak laską, ruszył ku przeciwległemu krańcowi laboratorium. Okulawiony nie był może wiele
szybszy od prześladowców, ale też nie wydawał się specjalnie wolniejszy od nich. Jeśli zdoła ich wyma‐ newrować i przedostanie się z powrotem do piątki, a następnie przelezie jakoś przez płot… * * * Mielech skręcił w Kiełcowską, zgarnął patrol pilnujący tego narożnika muru i zawoławszy raz jeszcze Kłosa, pognał dalej. Przed sobą miał zupełnie pustą ulicę – warszawa i nyska z eskorty konwoju odjecha‐ ły już w kierunku miasta. To dobry znak, pomyślał, izolowani nie zdołali się wydostać za ogrodzenie. Moi chłopcy spisali się na medal. Zaraz jednak stracił dobry humor. Potencjalni nosiciele wirusa ospy nie rozpierzchli się po okolicz‐ nych polach i nie stanowili zagrożenia publicznego, za to sami stali się możliwym celem tych… tych po‐ tworów czy bestii, bo na pewno nie mogło tu być mowy o normalnych ludziach. Patryk wzdrygnął się na wspomnienie Młocickiej kroczącej z bezwładnie zwisającą głową ku Agnieszce i wyciągającej do niej rozczapierzone ręce. Choć trafił ją z tetetki cztery razy prosto w pierś, zachowywała się tak, jakby obrzu‐ cił ją żołędziami. Na tę myśl zatrzymał się jak wryty. Jeśli każe otworzyć bramę, do miasta uciekną setki potencjalnych nosicieli wirusa ospy. Jeśli izolato‐ rium pozostanie zamknięte, wewnątrz zacznie się rzeź. Niespełna dwudziestu milicjantów nie zdoła po‐ wstrzymać tych potworów. Odmieńcy zamordują każdego, kto znajdzie się na ich drodze… Zerknął przez ramię, sprawdzając, czy biegnie za nim Latarnik. Nigdzie go jednak nie widział – ani na ulicy, ani za zasiekami. Zaklął pod nosem i popędził w kierunku nieodległego już zjazdu. Gdy wypadł zza parterowej stołówki, od razu zrozumiał, dlaczego kilkusetosobowy tłum nie sforsował jeszcze zwykłej siatkowej bramy. Odkażany właśnie ogórek blokował przejazd między portiernią a znajdującymi się na‐ przeciw zabudowaniami. Widząc, że ta droga ucieczki jest zagrodzona nie tylko przez wielki autobus, ale i tyralierę mundurowych wspomaganych w dodatku przez personel medyczny, uciekinierzy zawrócili, by szukać schronienia w budynku szkoły. Drzwi portierni były zamknięte od środka. Patryk zaczął walić w nie pięścią, a gdy nie wywołało to żadnej reakcji, wyjął z kieszeni bluzy gwizdek i zadął w niego, jakby się paliło. W końcu, kiedy prawie już ogłuchł, drzwi drgnęły, a potem ustąpiły. Wyjrzał zza nich wylękniony kapral Bartnik. – Konrad!… – Zasapany sierżant chwycił swego zastępcę za ramiona. – Musisz otworzyć bramę! Na‐ tychmiast! – Jak to: otworzyć?… Pouciekają nam przecież… – Wiem – odparł Mielech, popychając kaprala w kierunku drugiego wyjścia z portierni. – Mimo to zrób, o co proszę. Uwierz mi, tak będzie lepiej… Bartnik posłał mu zdziwione spojrzenie, ale nie wahał się długo. Gdy wybiegł na zewnątrz, aby od‐ szukać szofera, sierżant wymierzył palcem w wystraszonego dyżurnego, który siedział wciąż przed telefo‐ nami i radiostacją. – Biedroń, wezwij mi tu pozostałe patrole. Ale migiem! – Chudy okularnik zerwał się ze stołka, się‐ gając po czapkę. – Gdzie leziesz, patafianie?! – wydarł się na niego Patryk. – Za… zawołać ich kazaliście – wyjąkał zdezorientowany dyżurny. – Radia użyj, głąbie jeden! – Tak jest! Mielech wypadł za kapralem na plac. Przerażeni pacjenci kłębili się teraz przy drugim krańcu za‐
mkniętych na cztery spusty budynków LZN-u. Niektórzy próbowali forsować betonowe ogrodzenie, ale bez narzędzi nie byli w stanie pokonać zasieków. Patryk wiedział, że lada moment dotrze do nich, iż utknęli w pułapce bez wyjścia, i wtedy wpadną w jeszcze większą panikę. Miał dwie, może trzy minuty na opanowanie sytuacji i odblokowanie bramy. O ile nie wydarzy się coś nieprzewidzianego… Pobiegł za uciekającymi pacjentami, ale tylko do miejsca, z którego rozciągał się widok na oświetlo‐ ną latarniami aleję. W jej głębi zobaczył kilkadziesiąt widmowych postaci. Obdarci, zakrwawieni sza‐ leńcy szli wolno niczym wycieńczeni wędrówką uchodźcy. Choć minęło tyle lat, Patryk wciąż miał w pamięci niekończące się potoki obszarpańców sunących przez jego wieś dniem i nocą. Znów był tamtym dziesięciolatkiem, stał przy płocie, słuchając nieustanne‐ go grzmotu dział za horyzontem i uważnie obserwując mijających go ludzi o zastygłych szarych twarzach i pustych oczach, którzy ciągnęli za sobą bądź nieśli na plecach cały ocalony dobytek. Jedyna różnica po‐ legała na tym, że ci, na których patrzył dzisiaj, nie uciekali przed nikim. To oni siali śmierć i zniszczenie. Mielech ocenił, że zdąży wyprowadzić pacjentów, o ile ci nie spanikują na widok nadciągających be‐ stii. Jest tylko jeden sposób, by temu zaradzić… Z odrętwienia wyrwał go warkot odpalanego silnika. Jelcz zaczął się cofać, odsłaniając przejście. Kapral Bartnik stał tuż obok, rozmawiając z duchem i żywo przy tym gestykulując. – Co jest? – zapytał sierżant, podbiegłszy do zastępcy. – Dlaczego nie otwieracie bramy? Sanitariusz rozłożył bezradnie ręce. Mielech domyślił się, jaka będzie odpowiedź, zanim padły pierwsze słowa. – Kajetan, znaczy Wójcik, mój kolega, zabrał nasz klucz – wyjaśniał zdenerwowany duch. – Gdzie on jest? – Poszedł zobaczyć, co się dzieje, i jakiś suczy syn… – Sanitariusz umilkł na widok uniesionej ręki sierżanta. – Kto ma zapasowe klucze? Kapral, do którego pytanie było kierowane, zastanawiał się tylko chwilę. – Kłos – odparł, spoglądając w stronę czekających obok portierni zdezorientowanych milicjantów. – Kurwa mać! – wrzasnął Mielech, ściągając na siebie spojrzenia wszystkich obecnych. Sytuacja zaczynała się wymykać spod kontroli, jakby to był jakiś cholerny koszmar. Tłum kłębi się między ósemką i dziewiątką, dokąd odmieńcy mają jeszcze kawałek… Jelcz terkotał głośno za plecami sierżanta, nie pozwalając mu się skupić. Autobus! Patryk doskoczył do przednich drzwi ogórka, otworzył je na oścież i ryknął: – Rozwalaj bramę, ale już! – Chwila, moment – obruszył się siedzący za kierownicą w ząbek czesany chudzielec w okularach z grubymi szkłami. – To nowiusieńka maszyna. Prosto z montowni. Kierownik wyleje mnie na zbity pysk, jeśli choćby zarysuję lakier. – A ja zastrzelę cię jak psa, jeśli nie wyłamiesz natychmiast bramy i nie wyjedziesz na Kiełcowską! – ryknął Mielech, sięgając prawą dłonią do kabury, a lewą wskazując ulicę. – Tam masz na nas czekać! Zrozumiano?! Przerażony szofer odruchowo nacisnął pedał gazu. Ciężki wóz szarpnął się jak żywe zwierzę, odtrą‐ cając stojącego przy wciąż otwartych drzwiach sierżanta, a potem ruszył do przodu powoli, ociężale, jak Tuwimowska lokomotywa, lecz i to wystarczyło, by ważący prawie dziewięć ton pojazd przebił się gład‐
ko przez dwuczęściową bramę ze wzmacnianej teownikami stalowej siatki. Towarzyszył temu straszliwy zgrzyt oraz ryk dławiącego się na pełnych obrotach niedotartego silnika. Patryk zerknął w kierunku podkomendnych, którzy przyglądali się temu wszystkiemu ze zdumieniem. – Zablokujcie wylot pierwszej alei! – wskazał na nieodległe rozwidlenie. Widząc brak reakcji z ich strony, zaczął gorączkowo szukać logicznego wytłumaczenia. Jeśli powiem im prawdę, zwieją razem z pacjentami, a ktoś przecież musi opanować ten bajzel… – Mamy do czynienia z masowym zarażeniem wścieklizną – skłamał, zanim zrobiło się naprawdę niezręcznie. – Kilkudziesięciu izolowanych wpadło w szał, stąd ogólna panika. Trzeba ich koniecznie powstrzymać, żeby uratować resztę pacjentów. – Jego spojrzenie padło na porzucone wózki akumulatorowe, pełne czekających na odkażenie ram łóżek i sienni‐ ków. – Ustawcie z tego złomu barykadę od ogrodzenia jedynki do ściany stołówki. – Zerknął przez ramię, sprawdzając, czy kierowca ogórka posłuchał wcześniejszego rozkazu. Niebieski autobus stał już na szczęście w poprzek ulicy, blokując ją całkowicie od strony Kiełczowa. – Konrad, dopilnuj, żeby nikt z naszych nie uciekł! – Mielech poklepał kaprala po ramieniu. – Zaraz zorganizuję wam wsparcie… Wiedział, że co mądrzejsi funkcjonariusze bardzo szybko zrozumieją, iż wcale nie chodzi o wściekli‐ znę. Miał jednak nadzieję, że zanim się połapią, zdążą postawić zaporę, która powstrzyma napastników do czasu, aż siedmiuset normalnych izolowanych opuści teren LZN-u, co z kolei pozwoli zablokować po‐ nownie bramę i uwięzić szalejących odmieńców za murem i zasiekami. Przynajmniej do nadejścia pomo‐ cy. Na jego szczęście z portierni wybiegło właśnie ostatnich trzech zdyszanych milicjantów. Zaraz za nimi pojawił się Biedroń. – Chłopaki! – zwrócił się do nich sierżant. – Pomóżcie przy barykadzie. A ty, Andrzejek… – spojrzał na patykowatego dyżurnego – …ty też idź z nimi. – Tak jest! – wysapał czerwony na twarzy chudzielec. Patryk włożył gwizdek do ust, dmuchnął w niego z całych sił i zaczął machać obiema rękami, aby zwrócić na siebie uwagę ludzi tłoczących się po drugiej stronie kompleksu. Parę osób natychmiast spo‐ strzegło otwartą na oścież bramę i gestykulującego żywo milicjanta. Moment później tłum rzucił się do wyjścia stanowiącego jedyną drogę ucieczki z tego piekła. W tym samym czasie piętnastu milicjantów oraz kilku sanitariuszy kończyło przenosić do wylotu alei metalowe łóżka i sienniki, aby ustawić z nich prowizoryczną barykadę. Mielech, który wiedział doskonale, że odmieńców nie zdołają powstrzymać na‐ wet kule, zaczynał przeczuwać, że to próżny trud. Nie miał jednak pod ręką niczego innego, liczył więc, że grube sienniki ochronią stojących za barykadą funkcjonariuszy. Choćby przez minutę albo dwie, ponie‐ waż tyle czasu potrzebował na wyprowadzenie reszty izolowanych. Pierwsi pacjenci, którzy wydostali się już na ulicę, albo skręcali od razu w stronę Psiego Pola, albo gnali prosto przed siebie, w kierunku znajdującej się naprzeciw oczyszczalni ścieków. Przejście pomię‐ dzy portiernią a stołówką zostało jednak szybko zablokowane przez tłum, nad którym nikt nie mógł zapa‐ nować. Patryk w ostatniej chwili zdążył się schronić na portierni i natychmiast sięgnął po telefon. Nad‐ szedł czas, by powiadomić o wszystkim przełożonych.
2 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 20:10 Komenda Wojewódzka MO, ul. Podwale 31–33 W gabinecie zastępcy komendanta, którą to funkcję sprawował obecnie kapitan Łukasz Brandys, panował przyjemny półmrok. Nad centrum miasta nadciągnęły pod wieczór gęste chmury, zerwał się też mocniej‐ szy wiatr, pierwszy zwiastun nadchodzącej burzy. Była to bardzo miła odmiana po całym tygodniu niezno‐ śnych upałów, co cieszyło na równi gospodarza nieformalnego spotkania, jak i jego trzech gości – podob‐ nych jemu młodych i ambitnych aktywistów. Krzysztof Niesyto był pewnym siebie, wiecznie uśmiechniętym mężczyzną o lekko pociągłej twarzy, szarych oczach, które z rzadka krył za okularami, i krótkich rudawych włosach okalających wysokie jak na jego wiek czoło. Myliłby się jednak ten, kto brałby go za lekkoducha. Jeszcze nie skończył studiów, a już pracował w Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej jako zastępca przewodniczącego i z jego ramienia uczestniczył w pracach Rady Epidemiologicznej. Obok niego siedział gładko ogolony major Bartosz Biedrzycki, w tym gronie najwyższy nie tylko stopniem. Syn znanego warszawskiego ortopedy i ojciec dwojga dzieci. Większość współpracowników postrzegała go jako człowieka aroganckiego, a nawet opryskliwego, potrafił być bowiem wyniosły i nie krył niechęci do ludzi, którzy jego zdaniem nie zasługiwali na inne traktowanie. Brandys miewał czasem wrażenie – zwłaszcza gdy spoglądał w piwne oczy majora – że sam jest przez niego ledwie tolerowany. Nie zmieniało to faktu, że Biedrzycki dobrze wpasował się w ten zespół i znakomicie go uzupełniał. Zna‐ lazł się w wąskim gronie sojuszników Łukasza, gdyż od kilku tygodni dowodził powołaną na osobistą prośbę towarzysza Piłatowskiego grupą specjalną, której zadaniem była ochrona w trakcie kryzysu naj‐ ważniejszych urzędów, komitetów partii i kompleksu Rady Narodowej. Był to jedyny wyjątek od zastoso‐ wanej przez władze reguły – członkowie KC przyglądali się uważnie rozwojowi sytuacji na Dolnym Ślą‐ sku, nie angażując MON-u w bezpośrednie działania zapobiegawcze, aczkolwiek wszystkie jednostki wojskowe stacjonujące w okolicach Wrocławia zostały już dawno postawione w stan podwyższonej go‐ towości bojowej. „Na wszelki słuczaj”, jak stwierdził dowódca okręgu, towarzysz generał Waryszak, podczas pierwszego nieformalnego spotkania z lekarzami należącymi do ROB-u. Trzecim z gości był brodaty szatyn o pucołowatej twarzy, Jeremiasz Bremer, młody protegowany pierwszego sekretarza KW. Noszący wielkie okulary autor udanych fraszek i człowiek do specjalnych po‐ ruczeń, obecnie dbający o to, by Komitet Wojewódzki miał dla władz centralnych jak najaktualniejsze in‐ formacje o postępach na froncie walki z epidemią. Był kimś w rodzaju cywilnego odpowiednika Brandy‐ sa, z tą tylko różnicą, że korzystający z tych samych źródeł kapitan gromadził nieco inną wiedzę na po‐ trzeby szefów pionów SB i MO. – Nasze nieustające zdrowie. – Gospodarz uniósł kieliszek wypełniony z meniskiem wypukłym. Stuknęli się z nim nad blatem wielkiego poniemieckiego biurka, które niejedno już widziało. Kilka kropel skapnęło na mebel, ale reszta alkoholu szybko trafiła w gardła młodych wilków. Skrzywili się jak jeden mąż, a najmocniej major, który wolał piwo od wódki. Wszyscy o tym wiedzieli, gdyż przy każdej okazji mawiał, że czystą zwykł pijać tylko na weselach.
– Jak tak dalej pójdzie – zagaił rozanielony Brandys, gdy tylko przekąsił chlebem ze smalcem i kiszo‐ nym ogórkiem – czarna ospa otworzy przed nami perspektywy pięknych awansów. – Na co ci awans, Łukaszu… – Niesyto dopił to, czego nie przełknął za pierwszym razem, i dopiero wtedy odstawił kieliszek obok pustej flaszki po wyborowej. Jednej z trzech stojących w kącie blatu. Tak luksusowo się bawili, nie gorzej od elit Berlina, Paryża i Nowego Jorku. Eksportowa wódka była o nie‐ bo lepsza od żytniej, krakusa i innych berbeluch, które przeciętny obywatel tego kraju nabywał w skle‐ pach i na melinach. – Masz gabinet, jakiego nie powstydziłby się żaden z moich przełożonych, a ta twoja sekretarka, wiesz, ta z włosami jak miedź… Podobno na koniku lubi… pojeździć? – Podoba ci się moja Ania, stary lubieżniku. – Łukasz pogroził mu palcem. Krzysztof poprawił tylko okulary, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Za wysokie progi jak na was, towarzyszu młodszy asysten‐ cie… – zasmucił go zaraz kapitan, sięgając po kolejną butelkę. Zanim zdążył ją otworzyć, ktoś zapukał do drzwi. Najpierw delikatnie, potem bardziej zdecydowanie. Brandys spojrzał przepraszająco na gości, ale nie zareagował. – To może być coś ważnego – zauważył trzeźwo Biedrzycki. Natręt nie przestawał się dobijać. Zrezygnowany kapitan odstawił więc butelkę, po czym wyprosto‐ wawszy się na krześle, zawołał: – Wejść! W progu stanęła sekretarka, o której przed momentem rozmawiali. Szczupła młoda kobieta o pocią‐ głej twarzy i długich falistych włosach, które w blasku słabych żarówek wyglądały jak żywe płomienie. W półmroku nie widzieli dobrze jej twarzy, ale jedno nie budziło wątpliwości: minę miała niewyraźną. – Coś się stało? Komendant dzwoni? – zainteresował się Brandys, zaniepokojony wizją niespodzie‐ wanej kontroli. Gdy na oba pytania otrzymał niemą przeczącą odpowiedź, warknął gniewnie: – Towa‐ rzyszko Głuszczyńska, czy nie wyraziłem się wystarczająco jasno? Nie ma mnie dla nikogo oprócz towa‐ rzysza komendanta. A wy wyjdziecie z pracy, dopiero jak skończymy obrady, czyli nieprędko – dodał, uświadomiwszy sobie po fakcie, co może być prawdziwą przyczyną kwaśnej miny sekretarki. – Wiem, towarzyszu kapitanie – bąknęła Ania. – Ale… – Nie ma żadnego ale – wpadł jej w słowo. – Nie widzicie? My tu z towarzyszami – wskazał ręką na gości – sztab kryzysowy mamy. Radzimy, jak miasto ratować. Wszystko inne musi poczekać. – Ale… – Kobieta nie dawała za wygraną. – Nie ma żadnego ale – powtórzył Brandys, sięgając po flaszkę. – Odmaszerować! Głuszczyńska nie wróciła jednak do sekretariatu. Ku zaskoczeniu obecnych mężczyzn pokręciła zde‐ cydowanie głową i zrobiła krok do przodu. Zdziwiony jej zachowaniem kapitan z wrażenia nie trafił do podstawionych kieliszków. – Czy ja seplenię? A może po niemiecku gadam? – dopytywał z przekąsem, zerkając na kałużę zdo‐ biącą wypolerowany na wysoki połysk mahoń. Sekretarka nadal stała przed nim jak wmurowana. – Niech wam będzie – skapitulował w końcu, wiedząc, że dalsze zbywanie tej służbistki nie ma sensu. – Mówcie, o co chodzi, i znikajcie. – Dzwoni sierżant Mielech. – Kto? – Dowódca posterunku przy izolatorium na Psim Polu. Ten z problemem alko… – Głuszczyńska prze‐ łknęła nerwowo ślinę, ruchem głowy wskazując baterię flaszek. – Melduje, że doszło tam do incydentu.
Są ofiary śmiertelne. Zgłasza też próbę ucieczki… Brandys zbladł; ledwie napoczęta butelka natychmiast powędrowała w kąt blatu. Ofiary śmiertelne? Próba ucieczki? A wieczór tak miło się zaczął… – Łączcie tutaj, towarzyszko, i znajdźcie mi jego teczkę – rzucił oficjalnym tonem. Gdy sekretarka wyszła, zamykając za sobą drzwi, odchrząknął i zaraz po pierwszym dzwonku podniósł słuchawkę. – Ka‐ pitan Brandys przy telefonie. Co tam się dzieje? – Słuchał uważnie przez dłuższą chwilę, od czasu do czasu rzucając „rozumiem” albo zdawkowe „aha”. Głuszczyńska w tym czasie przyniosła mu cieniutką teczkę osobową, którą przejrzał pobieżnie w trakcie rozmowy. Nagle uśmiechnął się szeroko, czym wzbudził zdumienie obserwujących go mężczyzn. Potem poprosił sierżanta o cierpliwość i przesłoniwszy mikrofon dłonią, szepnął rozbawiony: – Musicie tego posłuchać. Zachęceni przez niego sięgnęli po „szpiegówki”, jak nazywano dodatkowe słuchawki umieszczone w ebonitowych krążkach podłączonych niezbyt długimi przewodami do korpusu ciężkiego aparatu telefo‐ nicznego. Niestety były tylko dwie na ich trójkę, Niesyto z Bremerem zawiśli więc ucho w ucho nad zmo‐ czonym blatem. – Wybaczcie, towarzyszu sierżancie – podjął Brandys, gdy grono słuchaczy się poszerzyło. – Mogli‐ byście powtórzyć, co przed chwilką powiedzieliście? – Nie ma czasu na czcze gadki, towarzyszu kapitanie. Sytuacja jest poważna. Potrzebujemy natych‐ miastowego wsparcia. – Mielech mówił bełkotliwie, urywanie, jak człowiek bardzo zdenerwowany, wy‐ czerpany skrajnym wysiłkiem albo… – Pozwolicie, towarzyszu sierżancie, że ja to ocenię – skarcił go Brandys, z trudem kryjąc wesołość. – Referujcie od początku, ale tym razem spokojnie i po kolei, żebym mógł notować. – Ale… – Nie ma żadnego ale. Referujcie! – Tak jest! Chwilę po dwudziestej doszło w izolatorium do poważnego incydentu. Podczas obchodu zauważyłem podejrzane zachowanie na jednym z bloków. Po udaniu się na miejsce byłem świadkiem wy‐ pchnięcia przez okno pielęgniarki, towarzyszki Iny Młocickiej. Zaatakowano ją w ambulatorium pawilo‐ nu numer pięć, na piętrze. W podobny sposób zginął chwilę później lekarz, towarzysz Grzegorz Skorno‐ wicz. – Rozumiem… – Brandys pokiwał głową, puszczając oko do gości. Widząc malujące się na ich twarzach coraz większe zaskoczenie, uniósł dłoń, jakby chciał im powie‐ dzieć: tylko spokojnie, poczekajcie. – No i wtedy… – Głos w słuchawce zadrżał. – Wiem, że trudno wam w to uwierzyć, towarzyszu ka‐ pitanie, ale daję słowo, na własne oczy widziałem, jak towarzyszka Młocicka wstaje z ziemi mimo skrę‐ conego karku. Bo wiecie, głowa zwisała jej jak popsutej lalce… – Mielech zamilkł na moment. – A po‐ tem rozpętało się piekło. Wspólnie z towarzyszem Skornowiczem wzięli i zabili… – Zaraz, czekajcie! – przerwał mu kapitan. – Mówiliście przecież, że Skornowicz zginął. – Tak jest. Wypadł przez okno na piętrze, tak samo jak towarzyszka Młocicka, tyle że razem z atakują‐ cym go napastnikiem – relacjonował pośpiesznie sierżant. – Widziałem wszystko jak na dłoni, spadli na ziemię kilka metrów ode mnie, głowami w dół. – Jesteście pewni, że doktor Skornowicz zginął? – Absolutnie, towarzyszu kapitanie. Żaden człowiek nie przeżyłby takiego upadku.
– Chcecie zatem powiedzieć, że zginął, a potem ożył? – Tak jest. – I razem z tą Młocicką zabili kogoś jeszcze? – Tak, Agnieszkę… To znaczy siostrę Krokowicz. Normalnie rozerwali ją gołymi rękami. – Rozumiem. – Wiem, co sobie myślicie, towarzyszu kapitanie, ale to nie tak. Tu dzieje się coś niewytłumaczalne‐ go. Na innych blokach też doszło do podobnych ataków. Nie wiem, ilu izolowanych zginęło, ale odmień‐ ców… – Odmieńców? – Tak roboczo nazwałem napastników – wyjaśnił sierżant. – Może niezbyt trafnie, ale niczego lepsze‐ go nie umiałem wymyślić. Naliczyłem ich ze dwudziestu, może trzydziestu, tylu przynajmniej widzieliśmy naraz, kiedy dołączył do mnie Latarnik. – Latarnik? Jaki znowu latarnik? – Ten z Jastarni. – Zdenerwowany Mielech plątał się coraz bardziej. – Co tam, do kurwy nędzy, robił jakiś latarnik? – Przysłaliście go w zeszłym tygodniu. – My? – zdębiał Brandys. – A kto niby?… Ale to akurat najmniej ważne. Jego też dopadli. Tak mi się wydaje. Ja zdążyłem wspiąć się na deskę, a on chyba z niej spadł. – Rozumiem, rozumiem… Latarnik spadł z deski. Kontynuujcie. – Przed chwilą musieliśmy rozwalić ogórkiem bramę… – Co takiego?! – Wszyscy czterej zasłonili usta dłońmi. – Jakim znowu ogórkiem? Takim zielonym? – Nie. Niebieskim. – Macie tam niebieskie ogórki? – A skąd. Ten przyjechał z miasta o dwudziestej… – Czym do was przyjechał? – Konwojem… – Słuchajcie no, zostawcie tego ogórka w spokoju i skupcie się na temacie. Co z tą bramą? – Musieliśmy ją rozwalić, towarzyszu kapitanie, nie było innego wyjścia. Duch zgubił klucz, a zapa‐ sowy miał przy sobie Latarnik. – Twierdzicie, że jakiś duch zgubił wasz klucz? – Nie nasz, swój. – Możecie mi wytłumaczyć, po co duchowi klucz do bramy? W tym momencie Niesyto nie zdołał się opanować i parsknął głośno. Sierżant natychmiast zamilkł. Brandys zgromił wzrokiem rozbawionego gościa, choć sam z najwyższym trudem powstrzymywał się od śmiechu. – Drzwi zaskrzypiały. Przeciąg tu mamy, bo burza idzie – wyjaśnił pośpiesznie. – Mówcie, sierżan‐ cie, mówcie – zachęcił Mielecha. – Moi ludzie robią właśnie barykadę z sienników, żeby opóźnić tych… odmieńców. – Rozumiem. Robicie barykadę z sienników, żeby chronić pacjentów przed krwiożerczymi odmieńca‐ mi, którzy rozrywają ludzi gołymi rękami…
– Tak jest. – A co z resztą izolowanych? – Zdecydowana większość jest już poza izolatorium. – Jak to: poza izolatorium? – Czy wy mnie w ogóle słuchacie, towarzyszu kapitanie?! – wydarł się nagle sierżant. – Tu ludzie giną, a wy sobie podśmiechujki urządzacie! Przełączcie mnie natychmiast do kogoś kompetentnego! – Nie podniecajcie się jak Malinowski pralką, sierżancie. Nikt was nigdzie nie przełączy. Ja tu jestem szczytem kompetencji. – Towarzyszu kapitanie, wy nic nie rozumiecie… – I tu was, Mielech, zaskoczę. – Brandys rozparł się wygodniej. – Doskonale wiem, co jest grane. Cztery tygodnie temu wyszliście z odwyku, po tym jak… – sięgnął po teczkę, żeby zacytować: – …jak biegaliście nocą po Rynku, strzelając na oślep, ponieważ ścigaliście krasnoludka w mundurze majora i pomarańczowej czapeczce, rzekomo wykrzykującego hasła godzące w przewodnią siłę narodu. – Ze słu‐ chawki dobiegał już tylko chrapliwy oddech Mielecha, dzięki czemu w tle dało się wychwycić stłumione wrzaski. – Trzeba mieć nieźle nasrane pod berecikiem, żeby wymyślić coś tak absurdalnego. – Ale ja… – bąknął zaskoczony Patryk. Tymczasem Brandys dopiero się rozkręcał. – Myślicie, że z kim macie do czynienia? – zagrzmiał. – Milicja Obywatelska to oczy i uszy narodu, a my tu, na komendzie, wiemy wszystko. Módlcie się, żeby to było zwykłe delirium tremens, bo jeśli do‐ wiem się rano, że wychlaliście skonfiskowaną gorzałę i wypuściliście w pijanym widzie choć jednego izolowanego… – zawiesił znacząco głos, żeby jego słowa zapadły rozmówcy w pamięć. – Kurwa mać… – tyle zdążył wydukać sierżant, zanim połączenie zostało nagle przerwane. Brandys odłożył słuchawkę, śmiejąc się w głos. Pozostali wtórowali mu zgodnym chórem. – Kto wpadł na pomysł, żeby powierzyć tak ważne zadanie jakiemuś alkoholikowi? – zapytał Bie‐ drzycki, gdy cała czwórka przestała się śmiać. – W pierwszych dniach epidemii ludzie bali się izolatoriów jak przysłowiowy diabeł święconej wody – wyjaśnił kapitan. – Chcieliśmy wysłać tam ochotników, ale mimo wielu apeli nikt się nie zgłosił. Wtedy komendant kazał wyznaczyć podpadniętych. Nie było czasu na przemyślaną selekcję. Poza tym Psie Pole to jedno wielkie zadupie. Wokół same nieużytki i łąki. Nikt nie przypuszczał, że meliniarzom będzie się chciało przemycać gorzałę na teren izolatoriów… – Racja! – wyrwał się Niesyto, osobiście zaangażowany we wstępne prace nad tym projektem. – Mimo wszystko… Nie sprawdzisz tego, Łukaszu? – zapytał major Biedrzycki, sięgając po nadgry‐ zioną pajdę chleba ze smalcem. Brandys zaprzeczył zdecydowanie. – Ludzie z poukręcanymi głowami, odmieńcy rozrywający innych gołymi rękami, bramy wyłamywane ogórkiem, duchy gubiące klucze, barykady z sienników… Latarnik z Jastarni – wybuchnął śmiechem. – Chyba nie sądzisz, że warto tracić czas na coś takiego? Biedrzycki zastanawiał się przez chwilę. – Wiem, że to wygląda na typowe pijackie urojenia, ale wysłałbym tam paru ludzi z najbliższego ko‐ misariatu. Tak na wszelki wypadek. Jeśli wszyscy wartownicy się pochlali, mogli narobić niezłego bur‐ delu.
– Bartek ma rację – poparł go Bremer. – Zadzwoń do waszych na Psie Pole, niech podeślą patrol na Kiełcowską. Dla świętego spokoju. Kapitan sięgnął po słuchawkę. Zanim jednak zdążył przyłożyć ją do ucha, drzwi gabinetu otworzyły się z trzaskiem. W progu stanęła wystraszona sekretarka. Była blada, oczy miała okrągłe jak spodki. – Właśnie dzwonili z Labiryntu… – wymamrotała. – Proszą o pomoc. W izolatorium wybuchła pani‐ ka. Podobno ludzie wyskakują tam z okien! – dokończyła, wpadając w histeryczny ton. Z sekretariatu dobiegł przenikliwy odgłos dzwonka telefonicznego. Wszyscy spojrzeli w tamtym kie‐ runku. – Odbierzcie, do cholery! – wrzasnął Brandys, nerwowo przeczesując krótkie włosy. Ania obróciła się na pięcie. Zniknęła za ścianą, zostawiając otwarte drzwi. Słyszeli, jak podnosi słu‐ chawkę, przedstawia się – i milknie w pół słowa. Moment później wyjrzała zza węgła jeszcze bledsza i spocona jak ruda mysz. – To były Pracze Odrzańskie… Niewiele zrozumiałam z wrzasków doktora Wolańskiego, ale wyglą‐ da na to, że tam też coś się dzieje… – Zostawcie nas! – polecił jej kapitan. Gdy za kobietą zamknęły się drzwi, sięgnął po nową flaszkę, odbił ją, otworzył i pociągnął spory łyk prosto z gwinta. – Co radzicie? – zapytał kolegów. – Bartek, może by tak wojsko… Nie musiał kończyć, major już kręcił głową. – Wyprowadzenie żołnierzy na ulice miasta bez zgody ministra obrony narodowej nie wchodzi w grę, a jej uzyskanie będzie możliwe dopiero jutro rano. Spychalski sam nie podejmie takiej decyzji, musi mieć poparcie egzekutywy, a że pora jest już późna… – Kurwa, kurwa, kurwa… – Brandys podniósł butelkę do ust po raz drugi, ale zreflektował się i odło‐ żył ją z hukiem na blat. – Trzeba obstawić wszystkie izolatoria. Gdzie ja znajdę po nocy tylu wolnych funkcjonariuszy? – A ZOMO? – ocknął się Bremer. Kapitan natychmiast sięgnął po słuchawkę. Głuszczyńska odebrała dopiero po dłuższej chwili. – Dajcie spokój – uciszył bezceremonialnie jej lamenty. – Łączcie mnie z Zahorskim. – Odczekał chwilę, bębniąc palcami o blat. – Rafał, tak, to ja. Słuchaj, zarządzam alarm najwyższego stopnia. Po‐ dziel swoją kompanię na plutony. Trzy udadzą się w trybie pilnym do istniejących izolatoriów, a ostatni będzie czekał na dalsze rozkazy. Tylko pamiętaj, chcę funkcjonariuszy w pełnym rynsztunku. Niech biorą wszystko, co mają na stanie. Nawet broń palną i granaty z gazem łzawiącym. Armatki wodne? A na cho‐ lerę im armatki wodne? Dobra, dobra… jak wszystko, to wszystko. – Brandys odłożył słuchawkę, znów sięgnął po wyborową i raz jeszcze zrezygnował. – Panowie! – Niezręczną ciszę przerwał spanikowany Niesyto. – Czas otworzyć dupochrony. Dzwo‐ nimy do zwierzchników. Nie czekając na reakcję kolegów, rzucił się do telefonu. – Chwila! – powstrzymał go Biedrzycki. – Najpierw ustalmy wspólną wersję zdarzeń. W izolatoriach doszło do niespodziewanych incydentów. Dowiedzieliśmy się o tym podczas roboczej narady na komen‐ dzie, po wieczornym spotkaniu Rady Epidemiologicznej, i od razu podjęliśmy stosowne działania. Wszystkie dostępne jednostki ZOMO już są w terenie, ale do rozwiązania pozostaje wciąż problem ucie‐
kinierów. Gdy wszyscy obecni pokiwali zgodnie głowami, major przeszedł do omówienia planu. – Ty – wskazał Bremera – zadzwonisz do Rady Epidemiologicznej, niech dyżurni z Zespołu Kwaran‐ tanny przygotują listy izolowanych. Powiedz, że do godziny ktoś się po nie zgłosi. – Co nam po tych listach? – zainteresował się Brandys. – Roześlemy po mieście patrole, które zwiną wszystkich jeszcze tej nocy. Jak myślicie, dokąd zbiego‐ wie teraz idą? Dokąd sami byście poszli? – Do domu. – Właśnie. – Ale to w sumie ponad tysiąc osób – wymamrotał Niesyto. – Skąd wziąć tyle patroli? Biedrzycki pokręcił z politowaniem głową. – W izolatoriach siedziało prawie dwa tysiące osób – poprawił kolegę. – Ale nie zapominajcie, że zazwyczaj obejmowaliśmy kwarantanną mieszkańców całych domów czy kamienic. To znacznie zmniej‐ szy liczbę miejsc do sprawdzenia. Nie mówiąc już o tym, że sporą część uciekinierów z LZN-u możemy zatrzymać, zanim dotrą do centrum. – Jak? – zapytali unisono pozostali. – Na mostach – odparł spokojnie major, podchodząc do wiszącego naprzeciw okien wielkiego planu miasta. – Wystarczy wzmocnić posterunki na Końcowym i Warszawskim. – Wskazał palcem obie prze‐ prawy. – Na wszelki wypadek zablokujmy też Trzebnicki i Osobowicki – zaproponował milczący od pewne‐ go czasu Bremer. – Bez przesady – zaoponował Niesyto. – Dziadygi z KW wezmą nas za sensatów i panikarzy. Brandys posłał mu lekceważące spojrzenie. – Krzysiu, przyjacielu, jeśli dobrze to rozegramy, jutro wszyscy będziemy bohaterami. Dlatego roze‐ ślę ludzi na wszystkie mosty, nawet na Swojecki i Bartkowski. Tym sposobem odetniemy Psie Pole od reszty miasta. – Psie Pole to najmniejszy z naszych problemów – wypalił Niesyto, spoglądając na zegarek. – Dwie trzecie izolowanych znajduje się po tej stronie Odry, a to znaczy, że mamy najwyżej osiem godzin na przeczesanie całego centrum i wyłapanie ponad tysiąca uciekinierów. – Dlaczego tylko osiem? – zapytał Bremer. – O piątej zaczyna się szczyt komunikacyjny. Ludzie wychodzą z domów, by dojechać do zakładów pracy. Jeśli nie wyłapiemy izolowanych przed tą godziną, rozpłyną się w tłumie. Wyobrażacie sobie pa‐ nikę, jaka wybuchnie, gdy ktoś zauważy, że w zatłoczonych autobusach i tramwajach roi się od potencjal‐ nych nosicieli wirusa ospy? Ten argument przemówił do nich wszystkich. – Ile patroli możesz rzucić na miasto? – zapytał Niesyto, spoglądając w kierunku ocierającego czoło kapitana. – Niech sprawdzę… – Brandys złapał za słuchawkę. – Towarzyszko Głuszczyńska, ustalcie mi, kogo możemy ściągnąć na służbę w ciągu najbliższej godziny. Moment później sekretarka zajrzała do gabinetu przez uchylone drzwi. – Oficer dyżurny mówi, że jest w stanie zorganizować stu funkcjonariuszy. Ale na pewno nie w godzi‐
nę. Potrzebuje co najmniej dwa razy więcej czasu. – No to mamy przesrane – jęknął Niesyto. – Niekoniecznie – rzucił Biedrzycki, wciąż przyglądając się mapie. – Bądź poważny, człowieku – obruszył się protegowany pierwszego sekretarza. – Jeśli nawet dodasz do tej liczby wszystkich będących teraz na służbie, to i tak nie wystarczy nam ludzi do obstawienia choć‐ by głównych ulic. Nie mówiąc już o tym, że dysponujemy co najwyżej trzydziestoma samochodami. Nie zlikwidujemy przecież blokad wokół Wrocławia… Bremer rzucił pytające spojrzenie kapitanowi, a ten prędko skinął głową. Sprzęt był największą bo‐ lączką milicji, a konieczność rozstawienia zmotoryzowanych posterunków na każdej drodze wylotowej wymagała zaangażowania sporej części parku samochodowego. – Wszystko prawda – potaknął major – ale patrolowanie centrum akurat możemy sobie darować. – O czym ty mówisz? – Pomyślcie sami. Uciekinierzy wydostali się z izolatoriów, w których doszło do… serii bliżej nie‐ sprecyzowanych ataków. Są przerażeni i za wszelką cenę chcą dotrzeć w bezpieczne miejsce. A to zna‐ czy, że naszych patroli będą unikać jak ognia. Brandys przyznał mu rację. Zdaniem zbiegów milicja tylko czyhała, by odstawić ich w to samo miej‐ sce, z którego uciekli. – Co zatem proponujesz? – zapytał Bartka. – Pozwólmy im spokojnie wrócić do domów. Jak znam życie, zamkną się na cztery spusty i nie wysta‐ wią nosa, dopóki po nich nie przyjdziemy. – Tak, to dość prawdopodobne. – Choć nie stuprocentowo pewne. – Krzysztof pozostawał sceptyczny. – Człowieku… – Bremer położył mu rękę na ramieniu. – Nie jesteśmy w stanie zorganizować wystar‐ czającej ilości sprzętu i ludzi, by ich wszystkich wyłapać. Jeśli rozstawimy na mieście posterunki, tylko ich niepotrzebnie spowolnimy. Dlatego najlepiej im nie przeszkadzać, niech znikną z ulic, zanim rozpocz‐ nie się poranny szczyt. A od jutra zaczniemy ich wyciągać z nor, spokojnie i systematycznie. Dobrze mó‐ wię? Obaj mundurowi przytaknęli z przekonaniem. – Reasumując – podjął Biedrzycki. – Informujemy przełożonych o sytuacji w izolatoriach, sugerujemy dyskretnie, żeby nie wkraczać do akcji i pozwolić zbiegom na jak najszybsze dotarcie do miejsc zamiesz‐ kania. Jest noc, zatem nikogo niczym nie zarażą, nawet jeśli są chorzy. Łukasz powiadamia pułkownika o wysłaniu na miejsce zdarzeń zmotoryzowanych odwodów i prosi o autoryzację tego rozkazu. Jeremiasz, Komitet Wojewódzki musi zażądać od wojska udostępnienia dodatkowego sprzętu: ciężarówek, autobu‐ sów, wszystkiego, co ma koła i może nam pomóc w szybszym wyłapaniu zbiegów. Ja postaram się prze‐ konać do tego pomysłu generała Waryszaka. Jeśli uzna, że to tylko użyczenie na potrzeby bieżącej sytu‐ acji, nie będzie musiał konsultować decyzji z Warszawą. Krzysztof, dzwoń do profesora Iwaszkiewicza i lekarzy z ROB-u. Trzeba natychmiast uruchomić oba rezerwowe izolatoria, to przy Stadionie Olimpij‐ skim i w internacie Zespołu Szkół Żeglugi Śródlądowej. Zasugeruj mu też, że przydałoby się wytypować kolejne lokalizacje. Tylko pamiętajcie, prowadźcie rozmowy tak, aby zwierzchnicy mieli wrażenie, że to oni podjęli ostateczne decyzje. To było pierwsze prawo ich własnego kodeksu szybkiej ścieżki kariery: nie brać za nic odpowie‐
dzialności. Niesyto poprawił nerwowo okulary. – Kujmy żelazo, póki gorące, panowie.
3 piątek, 9 sierpnia 1963, godzina 20:20 izolatorium przy ul. Kiełcowskiej 43a – Kurwa mać… – Mielech rzucił słuchawkę na widełki. Nie dlatego, że wkurzył go ten przemądrzały dupek z komendy. Faktyczny powód był bardziej skom‐ plikowany. Sierżant spojrzał w okno portierni i zobaczył, że prowizoryczna barykada z sienników zaczy‐ na się rozpadać. Wspierający mundurowych sanitariusze musieli uciec, gdy tylko przy bramie zrobiło się luźniej. (Mielech nie dziwił im się zbytnio. W końcu to oni pierwsi zrozumieli, z kim naprawdę mają do czynienia). Kilku najbardziej spanikowanych milicjantów najwyraźniej poszło w ich ślady. Za stertą sien‐ ników przykrywających rzucone na stos metalowe ramy stało teraz tylko ośmiu ludzi w stalowoszarych bluzach. Obrońcy próbowali powstrzymać napór znacznie liczniejszego i silniejszego przeciwnika, nic więc dziwnego, że wynik tego starcia był łatwy do przewidzenia i z góry przesądzony. Na szczęście bary‐ kada spełniła już swoją rolę. Pacjenci zdążyli wydostać się poza zwieńczone drutem kolczastym ogrodze‐ nie Lotniczych Zakładów Naukowych. Teraz czas na nas, pomyślał Mielech, opuszczając portiernię zewnętrznymi drzwiami. Podbiegł do blokującego ulicę autobusu i postukał pięścią w jego burtę. Gdy kierowca wyjrzał z kabiny, Patryk zawo‐ łał: – Wycofaj tak, żeby zablokować bramę. Chudzielec obejrzał się, żeby zlustrować wzrokiem wskazane miejsce. Jego oczy, widziane przez gru‐ be szkła okularów, wydawały się większe od aluminiowych pięciozłotówek z rybakiem. – Nie da rady – obwieścił grobowym głosem po dokładnych oględzinach bramy. – Dlaczego? – zdziwił się Mielech. Jego zdaniem manewr wcale nie był trudny. – Musiałbym zaparkować na styk. A po takim ćmaku uszkodzę cały bok. – Won! – wrzasnął sierżant, sięgając po broń. – Co? – Chudzielec próbował zatrzasnąć drzwiczki. – W życiu! Chciał depnąć na gaz, ale widząc wymierzoną w siebie lufę tetetki, zdjął szybko rękę z dźwigni zmia‐ ny biegów i sięgnął po kluczyk. – Zostaw! – warknął Mielech. Kierowca potulnie skinął głową, po czym zeskoczył na asfalt. – A teraz spierdalaj. Liczę do trzech. Raz… Kierowca, klnąc pod nosem po rusku, puścił się chwiejnym truchtem w kierunku oczyszczalni ście‐ ków. Prowadzenie ogórka nie może być trudniejsze od jazdy służbowym GAZ-em, pomyślał Patryk, lecz już po chwili zrozumiał, jak bardzo się myli. Łatwiej było okiełznać znarowione konie przy folwarcznej bryczce, niż zmusić tego potwora do całkowitego posłuszeństwa. Cofając, Mielech przywalił prawym końcem zderzaka w ścianę portierni. Uderzenie było tak mocne, że nieomal zrzuciło go ze sprężynującego fotela. Potem, gdy udało mu się wreszcie ustawić ogórka równolegle do ściany, zobaczył, że burta auto‐ busu znajduje się w odległości mniej więcej pół metra od ceglanych słupków. Musiał ponownie cofnąć