uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Robert J. Szmidt - Szczury Wroclawia. Chao

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :4.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Robert J. Szmidt - Szczury Wroclawia. Chao.pdf

uzavrano EBooki R Robert J. Szmidt
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 209 osób, 133 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 331 stron)

Książ​kę tę de​dy​ku​ję mo​je​mu ojcu chrzest​ne​mu, dok​to​ro​wi Bo​gu​mi​ło​wi Aren​dzi​kow​skie​mu (1928–2004), le​ka​rzo​wi, któ​ry w 1963 roku zdia​gno​zo​wał czar​ną ospę

1 pią​tek, 9 sierp​nia 1963, go​dzi​na 19:50 izo​la​to​rium przy ul. Kieł​cow​skiej 43a – Ale rzeź​nia – jęk​nął pierw​szy z mi​li​cjan​tów, wierz​chem dło​ni ocie​ra​jąc spo​co​ne czo​ło. – Ma​sa​kra – po​parł go dru​gi mun​du​ro​wy, wzdry​ga​jąc się jed​no​cze​śnie z obrzy​dze​nia. – Spójrz​cie tyl​‐ ko, ja​kie za​żar​te cho​le​ry. Żyw​cem ją po​że​ra​ją… Sier​żant Pa​tryk Mie​lech nie słu​chał pod​wład​nych. Opar​ty ple​ca​mi o mur Lot​ni​czych Za​kła​dów Na​‐ uko​wych wy​bie​gał my​śla​mi w nie​da​le​ką przy​szłość. Jesz​cze dwa dni i jego ży​cie bar​dzo się skom​pli​ku​je. Zda​wał so​bie z tego spra​wę od sa​me​go po​cząt​ku, ale do​pie​ro te​raz za​czy​na​ło do nie​go do​cie​rać, że już za czter​dzie​ści go​dzin przyj​dzie mu się zmie​rzyć z kon​se​kwen​cja​mi de​cy​zji, któ​rą pod​jął parę ty​go​dni wcze​‐ śniej. Nie​ca​łe dwie doby – tyle zo​sta​ło do koń​ca kwa​ran​tan​ny ko​lej​nej gru​py osób. Wśród nich bę​dzie i Agniesz​ka. Ona wró​ci do daw​ne​go ży​cia, a on zo​sta​nie tu​taj – cho​le​ra wie jak dłu​go jesz​cze – by bro​nić miesz​kań​ców Wro​cła​wia przed śmier​cio​no​śnym wi​ru​sem. – Sier​żan​cie? Do​pie​ro trą​ce​nie w ra​mię wy​rwa​ło go z za​my​śle​nia. – Cze​go? – burk​nął ro​ze​źlo​ny, spo​glą​da​jąc na obu pod​wład​nych. Ka​rol Kłos, Po​mo​rza​nin z dzia​da pra​dzia​da, wy​szcze​rzył zęby spod su​mia​ste​go wąsa, wska​zu​jąc gło​‐ wą gą​sie​ni​cę, któ​ra zni​ka​ła wła​śnie mię​dzy źdźbła​mi tra​wy na po​bo​czu dro​gi. Dłu​gie na pa​zno​kieć czer​‐ wo​ne mrów​ki do​pa​dły ją przy roz​dep​ta​nym przez prze​myt​ni​ków po​lnym kwiat​ku. Kil​ka se​kund wy​star​‐ czy​ło, by opan​ce​rze​ni w chi​ty​nę za​bój​cy ob​sie​dli barw​ną lar​wę, unie​moż​li​wia​jąc jej uciecz​kę, a po​tem roz​człon​ko​wa​li smu​kłe cia​ło przed za​nie​sie​niem do po​bli​skie​go mro​wi​ska, cze​mu dwaj mun​du​ro​wi przy​‐ glą​da​li się z nie​kła​ma​nym za​in​te​re​so​wa​niem. – Samo ży​cie – mruk​nął Mie​lech, dzi​wiąc się ich nie​zdro​wej fa​scy​na​cji. – Sil​niej​szy zja​da słab​sze​go. – W ku​pie siła, to​wa​rzy​szu sier​żan​cie – wtrą​cił na​tych​miast Fi​lip Kur​piel, dru​gi z funk​cjo​na​riu​szy. Chło​pak ten, w od​róż​nie​niu od le​ci​we​go by​łe​go la​tar​ni​ka z Ja​star​ni, tra​fił do mi​li​cji pro​sto z woj​ska i za wszel​ką cenę sta​rał się za​punk​to​wać u prze​ło​żo​nych, choć rzad​ko mu to wy​cho​dzi​ło. Tym ra​zem nie​‐ wie​le bra​ko​wa​ło, by do​stał plu​sa od sier​żan​ta. Nie​ste​ty Mie​lech cho​dził dzi​siaj skwa​szo​ny, co wszy​scy pod​wład​ni za​uwa​ży​li za​raz po ob​ję​ciu służ​by, ża​den jed​nak nie mógł się na​wet do​my​ślać, z cze​go wy​ni​ka ta za​ska​ku​ją​ca u nie​go me​lan​cho​lia. – Dość tego do​bre​go… – Pa​tryk wy​su​nął się z ożyw​cze​go cie​nia, na​ło​żył czap​kę i ru​szył wzdłuż zwień​czo​ne​go dru​tem kol​cza​stym be​to​no​we​go muru. Szedł wol​no ku uli​cy Kieł​cow​skiej i bra​mie ośrod​‐ ka, znaj​du​ją​cej się kil​ka​dzie​siąt me​trów za za​ło​mem ogro​dze​nia. Kłos do​łą​czył do nie​go po paru kro​kach. Kur​piel stęk​nął gło​śno, pod​no​sząc z tra​wy dwie wy​pcha​ne po brze​gi ny​lo​no​we siat​ki. Za​brzę​cza​ło peł​ne szkło. Tego dnia pa​tro​lom roz​sta​wio​nym wzdłuż muru do​pi​‐ sa​ło szczę​ście. Mun​du​ro​wi zgar​nę​li trzech cwa​niacz​ków, któ​rzy pró​bo​wa​li prze​my​cić do izo​la​to​rium al​‐ ko​hol. Sie​dem​na​ście pół​li​tró​wek i sześć ćwiar​tek – o tyle po​więk​szy się nie​ma​ły już de​po​zyt na za​ple​czu por​tier​ni. Pod wa​run​kiem, że dy​żur​ny nie „po​my​li się” przy re​je​stro​wa​niu zdo​by​czy, co cza​sem się zda​‐ rza​ło.

Mie​lech zer​k​nął na idą​cych za nim funk​cjo​na​riu​szy. La​tar​nik i Mło​dy, jak ich prze​zwa​no, na tu​tej​szy po​ste​ru​nek tra​fi​li za karę. Po​dob​nie jak po​zo​sta​łych czter​na​stu „ochot​ni​ków” pil​nu​ją​cych na Psim Polu lu​dzi ob​ję​tych kwa​ran​tan​ną. Po​dob​nie jak on sam… Sier​żant opu​ścił wzrok na wła​sne dło​nie. Wciąż lek​‐ ko drża​ły, choć trze​ba było wpraw​ne​go oka, by to za​uwa​żyć. Od​wyk po​skut​ko​wał, ale… Do​bie​ga​ją​ce zza ple​ców cha​rak​te​ry​stycz​ne po​brzę​ki​wa​nie peł​ne​go szkła spra​wia​ło, że prze​su​wał bez​wied​nie ję​zy​kiem po war​gach. Myśl o czymś in​nym, o niej, nie o wód​ce, zga​nił się w du​chu, skrę​ca​jąc w stro​nę por​tier​ni za​‐ adap​to​wa​nej na tym​cza​so​wy po​ste​ru​nek. Za​nim zdą​ży​li po​ko​nać ostat​ni od​ci​nek tra​sy, do​go​nił ich krót​ki kon​wój. Trze​ci tego dnia. Wy​słu​żo​na sza​ra war​sza​wa M20 mi​nę​ła zjazd do LZN-u i za​trzy​ma​ła się na środ​ku uli​cy, blo​ku​jąc oba pasy ru​chu. Ja​dą​cy za nią „ogó​rek” nie skrę​cił jed​nak od razu, jak po​wi​nien, tyl​ko za​ha​mo​wał ostro przed otwar​tą na oścież bra​mą. Mo​ment póź​niej Pa​tryk usły​szał gło​śny zgrzyt skrzy​ni bie​gów i au​to​bus za​czął co​fać, zmu​‐ sza​jąc kie​row​cę za​my​ka​ją​cej ko​lum​nę ny​ski do wy​ko​na​nia roz​pacz​li​we​go uni​ku. Gdy​by nie chwi​la od​po​‐ czyn​ku i ta nie​szczę​sna gą​sie​ni​ca… po​my​ślał sier​żant, wi​dząc, że sfa​ty​go​wa​na pięć​set​je​dyn​ka od​bi​ja gwał​tow​nie na po​bo​cze, gdzie on i jego lu​dzie mo​gli​by wła​śnie stać. Kłos zer​k​nął na ze​ga​rek i mruk​nął: – Dwu​dzie​sta… Dwu​dzie​sta i wszyst​ko ja​sne. Mie​lech ski​nął gło​wą. Au​to​bus nie mógł wje​chać na te​ren izo​la​to​rium, do​pó​ki sa​ni​ta​riu​sze nie zde​zyn​fe​ku​ją ka​ret​ki, któ​rą o tej wła​śnie go​dzi​nie wy​wo​żo​no do szpi​ta​la MSW prób​ki krwi i cho​le​ra wie co jesz​cze. Kie​dy mi​ja​li ko​le​iny wy​ry​te przez koła ny​ski, zza bu​dy​necz​ku por​tier​ni wy​ło​nił się sza​ry sa​mo​chód oso​bo​wy. Bez sy​re​ny w tyl​nej czę​ści błot​ni​ka, bez ko​gu​ta na środ​ku da​chu. Gdy​by nie sym​bol Czer​wo​ne​‐ go Krzy​ża na drzwiach, moż​na by po​my​śleć, że to zwy​kłe cy​wil​ne auto. Je​den z du​chów – jak na​zy​wa​no odzia​nych w biel sa​ni​ta​riu​szy – mach​nął ręką na szo​fe​ra jel​cza; resz​ta po​ru​sza​ła za​wzię​cie dźwi​gnia​mi ple​ca​ko​wych spry​ski​wa​czy, szy​ku​jąc się do zde​zyn​fe​ko​wa​nia ko​lo​sa. Mie​lech przy​sta​nął przed ze​wnętrz​ny​mi drzwia​mi por​tier​ni. – Idę na ob​chód – po​in​for​mo​wał pod​wład​nych. – Wy prze​każ​cie dy​żur​ne​mu za​re​kwi​ro​wa​ne bu​tel​ki. Tyl​ko żeby mi żad​nej nie bra​ko​wa​ło!… – Na nas mo​że​cie po​le​gać jak na Za​wi​szy – ob​ru​szył się Kłos. Spo​co​ny Mło​dy tyl​ko po​ki​wał gło​wą. – Po​le​gać po​le​gam, ale i tak spraw​dzę re​jestr za​raz po po​wro​cie – za​ko​mu​ni​ko​wał im, za​nim znik​nę​li w par​te​ro​wym bu​dy​necz​ku. Ge​stem po​wstrzy​mał du​cha przed za​mknię​ciem bra​my za ob​łym jel​czem, po czym marsz​cząc nos, prze​biegł obok mat prze​siąk​nię​tych środ​ka​mi de​zyn​fe​ku​ją​cy​mi. W od​róż​nie​niu od sa​ni​ta​riu​szy nie miał na twa​rzy ma​ski, któ​ra choć w czę​ści chro​ni​ła​by przed gry​zą​cym odo​rem. A jego chust​ka do nosa… chy​ba jed​nak wo​lał, aby zo​sta​ła w kie​sze​ni. Myśl o do​tknię​ciu ust ma​te​ria​łem, któ​ry ocie​kał tłu​stym po​tem, wy​‐ da​ła mu się jesz​cze obrzy​dliw​sza od tego smro​du. Izo​la​to​rium w le​żą​cym na obrze​żach mia​sta Tech​ni​kum Bu​do​wy Sil​ni​ków pę​ka​ło w szwach. Pa​trząc na zdez​o​rien​to​wa​nych lu​dzi, któ​rzy wy​sia​da​li z au​to​bu​su przed dzie​wiąt​ką – ostat​nim z dłu​gich, dwu​kon​‐ dy​gna​cyj​nych, wy​re​mon​to​wa​nych nie​daw​no pa​wi​lo​nów – sier​żant przy​po​mniał so​bie o pla​nach otwo​rze​‐ nia dwóch ko​lej​nych ośrod​ków kwa​ran​tan​ny. Je​den miał się mie​ścić w in​ter​na​cie nie​czyn​ne​go o tej po​rze roku Ze​spo​łu Szkół Że​glu​gi Śród​lą​do​wej, dru​gi w ho​te​lu obok Sta​dio​nu Olim​pij​skie​go. Ale to była pieśń

przy​szło​ści. Tym​cza​sem w po​wie​rzo​nym jego pie​czy ośrod​ku już za​czy​na​ło bra​ko​wać miej​sca. Je​śli izo​‐ lo​wa​nych na​dal bę​dzie przy​by​wać w tym tem​pie, sa​ni​ta​riu​sze zo​sta​ną zmu​sze​ni do za​gęsz​cze​nia pa​cjen​‐ tów, a ci znów za​czną się bu​rzyć. Do​pie​ro co wzmoc​nio​no ochro​nę po tym, jak kil​ku zde​spe​ro​wa​nych trzeź​wo​ścią de​li​kwen​tów po​sta​no​wi​ło wy​ru​szyć w świat, aby uga​sić drę​czą​ce ich du​sze i gar​dła pra​gnie​‐ nie. Dzię​ki temu Mie​lech miał te​raz pod sobą aż szes​na​stu funk​cjo​na​riu​szy, a ogro​dze​nie wo​kół LZN- u wzmoc​nio​no kłę​ba​mi dru​tu kol​cza​ste​go, szcze​gól​ną uwa​gę po​świę​ca​jąc od​cin​ko​wi od uli​cy, gdzie nie było be​to​no​wych płyt, a tyl​ko zwy​kłe siat​ko​we pa​ne​le. Szef izo​la​to​rium, dok​tor Hora, zgo​dził się tak​że – choć już mniej chęt​nie – na usta​wie​nie do​dat​ko​we​go pasa gę​stych za​sie​ków bie​gną​cych kil​ka​na​ście me​‐ trów za ogro​dze​niem, rów​no​le​gle do Kieł​cow​skiej. Ko​men​da Wo​je​wódz​ka za​żą​da​ła tego za​bez​pie​cze​nia na wnio​sek Mie​le​cha pra​gną​ce​go utrud​nić me​li​nia​rzom do​stęp do pa​wi​lo​nów, w któ​rych trzy​ma​no izo​lo​‐ wa​nych. Na szczę​ście co​raz wię​cej osób koń​czy trzy​ty​go​dnio​wą kwa​ran​tan​nę, po​my​ślał sier​żant, od​da​la​jąc się od cuch​ną​cej che​mi​ka​lia​mi bra​my. Pa​cjen​tów, któ​rzy nie wy​ka​zy​wa​li symp​to​mów cho​ro​by, za​czę​to wy​pi​sy​wać naj​pierw po​je​dyn​czo, a po​tem ca​ły​mi gru​pa​mi, tak jak ich tu​taj przy​wo​żo​no. Zde​cy​do​wa​na więk​szość prze​trzy​my​wa​nych w izo​la​to​rium lu​dzi po​zo​sta​ła zdro​wa. Pa​tryk nie znał do​kład​nych sta​ty​styk, lecz wie​dział, że pen​sjo​na​riu​szy tego przy​byt​ku, któ​rzy wy​lą​do​wa​li w szpi​ta​lach ospo​wych, da​ło​by się po​li​czyć na pal​cach jed​nej ręki. Tak przy​naj​mniej twier​dzi​ła Agniesz​ka, a on jej wie​rzył. My​śląc o dziew​czy​nie, mi​nął usta​wio​ne przed bu​dyn​kiem szko​ły wy​słu​żo​ne my​śliw​skie iły, na​stęp​nie skrę​cił w ale​ję bie​gną​cą mię​dzy dwu​kon​dy​gna​cyj​ny​mi blo​ka​mi – każ​dy pa​wi​lon in​ter​na​tu zo​stał od​dzie​‐ lo​ny od po​zo​sta​łych ogro​dze​niem z dru​tu kol​cza​ste​go albo zbi​tym z de​sek pło​tem – i za​trzy​mał się obok fon​tan​ny, aby po​roz​ko​szo​wać się choć przez mo​ment roz​sie​wa​ną przez nią wil​got​ną mgieł​ką. Od stro​ny blo​ku dru​gie​go – naj​we​sel​sze​go ba​ra​ku w tym obo​zie – do​bie​gał jak zwy​kle śpiew i to​wa​rzy​szą​ce mu brzdą​ka​nie gi​ta​ry. Na Psim Polu dość we​so​ło, Dzie​ci krę​cą się wo​ko​ło, Ze​wsząd pły​nie ra​dość, śpiew. Czas ni​ko​mu się nie dłu​ży, I tak pły​nie dzień za dniem. Kwa​ran​tan​na, kwa​ran​tan​na, Tam przy​jem​nie i we​so​ło pły​nie czas. Za dru​ta​mi kol​cza​sty​mi, Do kwa​ran​tan​ny na Psie Pole jedź choć raz. Bo tam je​ste​śmy wciąż bli​sko nie​ba, Gdzie szu​mią drze​wa i zbo​ża łan. I cóż wię​cej do szczę​ścia trze​ba, Gdy dość jest chle​ba i kawy dzban… Tak brzmiał nie​ofi​cjal​ny hymn tego miej​sca, lecz wbrew re​fre​no​wi czer​stwy chleb i kawa zbo​żo​wa nie były wszyst​kim, cze​go po​trze​bo​wał sier​żant. Oj, nie wszyst​kim… Mie​lech prze​cią​gał mo​ment od​po​czyn​ku nie tyl​ko dla​te​go, że pra​gnął ochło​dy po dłu​gim i upal​nym dniu. Choć za​le​ża​ło mu na prze​pro​wa​dze​niu tej roz​mo​wy, bał się też jej wy​ni​ku. Dla​te​go pod​świa​do​mie

ro​bił wszyst​ko, by opóź​nić chwi​lę praw​dy. Agniesz​kę po​znał na dru​gi dzień po tym, jak tra​fi​ła do izo​la​to​rium. Była kon​tak​tem pierw​sze​go rzę​du. Pod​czas pie​lę​gniar​skiej wi​zy​ty do​mo​wej za​uwa​ży​ła, że mąż pa​cjent​ki, któ​rej ro​bi​ła za​strzyk, jest oso​wia​‐ ły i spo​co​ny jak mysz, a co gor​sza, roz​dra​pu​je czar​ne kro​sty na ży​la​stych przed​ra​mio​nach. Spa​ni​ko​wa​na po​bie​gła na​tych​miast do naj​bliż​szej bud​ki te​le​fo​nicz​nej – ta na jej szczę​ście znaj​do​wa​ła się tyl​ko prze​‐ czni​cę da​lej – skąd przez cen​tra​lę we​zwa​ła eki​pę kon​sul​tan​tów. Cze​ka​ła na ich przy​by​cie pra​wie pół go​‐ dzi​ny, po​mi​mo pie​kiel​ne​go upa​łu nie opusz​cza​jąc na​wet na mo​ment cia​sne​go akwa​rium. W koń​cu na pu​‐ stej uli​cy po​ja​wi​ła się naj​nor​mal​niej​sza w świe​cie war​sza​wa. O jej pa​sa​że​rach nie dało się jed​nak po​‐ wie​dzieć tego sa​me​go. Wszy​scy mie​li na so​bie płó​cien​ne bia​łe far​tu​chy, gru​be czep​ki, osa​dzo​ne w gu​mie go​gle oraz za​sła​nia​ją​ce nos i usta ma​ski chi​rur​gicz​ne, któ​re na​kry​to do​dat​ko​wo pła​ta​mi gru​bej tka​ni​ny. Wy​glą​da​li w tych stro​jach jak isto​ty nie z tej zie​mi. Kon​sul​tan​ci w kil​ka chwil po​twier​dzi​li po​dej​rze​nia wy​stra​szo​nej pie​lę​gniar​ki, a ona sama tra​fi​ła na Psie Pole ra​zem ze wszyst​ki​mi są​sia​da​mi i zna​jo​my​mi cho​re​go eme​ry​ta. Kwa​ran​tan​nie pod​le​gał bo​wiem każ​dy, kto mógł mieć choć​by prze​lot​ny kon​takt z za​ra​żo​nym. Tyl​ko w ten spo​sób moż​na było za​po​biec dal​sze​mu roz​prze​strze​nia​niu się za​bój​czej czar​nej ospy. Z dru​giej stro​ny, ma​so​wa kwa​ran​tan​na uła​twia​ła ży​cie pa​cjen​tom: po​nie​waż zwo​żo​no z nimi krew​nych, są​sia​dów, a na​wet zna​jo​mych, zde​cy​do​wa​na więk​‐ szość nie czu​ła się w izo​la​to​riach osa​mot​nio​na. Agniesz​ka na​le​ża​ła do nie​licz​nych wy​jąt​ków od tej re​gu​ły; cała jej ro​dzi​na miesz​ka​ła w Opo​lu, do​kąd zresz​tą dziew​czy​na za​mie​rza​ła wró​cić za​raz po od​by​ciu prak​ty​ki za​wo​do​wej – czy​taj: gdy tyl​ko za​koń​czy się kwa​ran​tan​na. To był praw​dzi​wy po​wód mar​so​wej miny sier​żan​ta. Mie​lech mógł być pe​wien, że po​staw​na blon​dyn​‐ ka o urze​ka​ją​cym uśmie​chu znik​nie z jego ży​cia, le​d​wie znaj​dzie się za bra​mą izo​la​to​rium. Po​byt w tym miej​scu, cze​ka​nie ca​ły​mi ty​go​dnia​mi na po​ja​wie​nie się symp​to​mów cho​ro​by, pa​nicz​ny strach przy każ​dym naj​lżej​szym na​wet swę​dze​niu… wszyst​ko to mu​sia​ło być dla niej trau​ma​tycz​nym prze​ży​ciem, mimo że Pa​tryk ro​bił, co mógł, aby umi​lić jej te nie​licz​ne chwi​le, gdy spo​ty​ka​li się przy pro​wi​zo​rycz​nym ogro​dze​‐ niu z de​sek i dru​tu kol​cza​ste​go. Kto jed​nak chciał​by wra​cać do ta​kie​go kosz​ma​ru? Choć​by tyl​ko my​śla​mi? Nie​ste​ty od​cię​cie się od przy​krych wspo​mnień w wy​pad​ku Agniesz​ki po​skut​ku​je za​po​mnie​niem o skrom​‐ nym pod​ofi​ce​rze Mi​li​cji Oby​wa​tel​skiej, z któ​rym tak miło jej się ga​wę​dzi​ło… Pa​tryk zda​wał so​bie spra​wę, że tam, na mie​ście, Agniesz​ka mu​sia​ła opę​dzać się od ad​o​ra​to​rów. Ża​‐ den wpraw​dzie nie od​wie​dził jej tu​taj, ale czy moż​na było ich za to wi​nić? Po Wro​cła​wiu krą​ży​ło tyle plo​tek i le​gend do​ty​czą​cych izo​la​to​riów, że lu​dzie omi​ja​li je sze​ro​kim łu​kiem, mo​dląc się w du​chu, by kon​sul​tan​ci nie za​pa​ko​wa​li ich na cię​ża​rów​kę albo do au​to​bu​su i nie wy​sła​li pod eskor​tą na trzy​ty​go​dnio​‐ wą kwa​ran​tan​nę. Pi​ski ba​wią​cych się obok pa​wi​lo​nu dzie​ci wy​rwa​ły Mie​le​cha z za​my​śle​nia. Ru​szył da​lej, wie​dząc, że je​śli chce po​wal​czyć o tę zna​jo​mość, musi uczy​nić zde​cy​do​wa​ny krok. A na to zo​sta​ły mu już tyl​ko dwa wie​czo​ry – ten i na​stęp​ny. Agniesz​ka cze​ka​ła na nie​go przy mło​dej brzo​zie w rogu ogro​dze​nia obok piąt​ki. Sta​ła tam opar​ta nie​‐ dba​le o smu​kły pień. Z od​da​li do​strzegł jej wy​kroch​ma​lo​ny bia​ły far​tuch – za jego na​mo​wą zgło​si​ła się do dok​to​ra Hory i za​pro​po​no​wa​ła, że bę​dzie po​ma​gać pie​lę​gniar​kom dy​żur​nym swo​je​go blo​ku. Dzię​ki temu mia​ła za​ję​cie i nie mu​sia​ła za​drę​czać się my​śla​mi. – Do​bry wie​czór – wy​mam​ro​tał przez ści​śnię​tą krtań, za​trzy​mu​jąc się po dru​giej stro​nie ogro​dze​nia

z dru​tu kol​cza​ste​go. Sio​stra Kro​ko​wicz nie od​po​wie​dzia​ła od razu. Ognik trzy​ma​ne​go przez nią w ustach pa​pie​ro​sa roz​ja​‐ rzył się moc​niej. Do​pie​ro gdy po​ma​rań​czo​wy punk​cik opadł na wy​so​kość uda, a zza drob​nych list​ków buch​nę​ła chmu​ra si​ne​go dymu, dziew​czy​na ode​zwa​ła się ra​do​snym to​nem: – Do​bry wie​czór, sier​żan​cie! Pa​tryk już wcze​śniej za​uwa​żył, że Agniesz​ka z każ​dym dniem sta​je się we​sel​sza, co nie wró​ży​ło naj​‐ le​piej jego pla​nom. – Coś nie tak? – za​py​ta​ła te​raz, za​nie​po​ko​jo​na jego na​głym mil​cze​niem, a może kwa​śną miną. – Nie. Skąd. Upał daje się we zna​ki. – Zdjął czap​kę, by obe​trzeć rę​ka​wem czo​ło. – Bu​rza idzie – po​cie​szy​ła go. – Nie czu​je​cie, jak po​wie​trze się elek​try​zu​je? Fak​tycz​nie, nie​bo na za​cho​dzie po​ciem​nia​ło. Ława oło​wia​nych chmur lada mo​ment po​chło​nie opa​da​‐ ją​ce ku ho​ry​zon​to​wi słoń​ce. Agniesz​ka po​de​szła bli​żej ogro​dze​nia. Te​raz wi​dział ją wy​raź​niej. Ja​sna grzyw​ka wy​my​ka​ła się spod czep​ka, prze​sła​nia​jąc nie​mal całe czo​ło. Nie​bie​skie oczy lśni​ły fi​glar​nie i jesz​cze ra​do​śniej niż wczo​raj. Uśmiech też mia​ła szer​szy. – Za chwi​lę zro​bi się zim​no i bę​dzie​cie ma​rzy​li tyl​ko o tym, aby ja​koś się roz​grzać – rzu​ci​ła lek​ko ko​‐ kie​te​ryj​nie. Pa​tryk przy​ła​pał się na tym, że znów bez​wied​nie ob​li​zu​je spierzch​nię​te war​gi. Choć bar​dzo mu za​le​‐ ża​ło na utrzy​ma​niu tej zna​jo​mo​ści, był świa​dom, że prze​ło​że​ni nie da​dzą mu na​wet jed​ne​go dnia wol​ne​go i nie po​zwo​lą wy​rwać się z tego za​du​pia, do​pó​ki za​ra​za nie zo​sta​nie po​ko​na​na. Wal​ka z ospą mo​gła po​‐ trwać jesz​cze wie​le mie​się​cy, a w tym cza​sie Agniesz​ka za​miesz​ka w in​nym mie​ście, oto​czo​na wie​lo​ma ludź​mi… wie​lo​ma męż​czy​zna​mi, któ​rym bę​dzie mo​gła wy​pła​ki​wać się w rę​kaw, opo​wia​da​jąc o swo​im stra​chu i tym okrop​nym miej​scu od​osob​nie​nia. Za​ci​snął pal​ce obu dło​ni na pa​sku, czu​jąc, że znów za​czy​na​ją mu drżeć. Nie tyl​ko z ner​wów. Stres roz​bu​dzał w nim pra​gnie​nie się​gnię​cia po coś moc​niej​sze​go. Jest wię​cej niż pew​ne, że po zmro​ku – jak co dzień – wo​kół izo​la​to​rium po​ja​wi się ko​lej​na fala prze​myt​ni​ków. Je​śli zo​sta​nę sam w po​miesz​cze​niu peł​nym wód​ki lub co gor​sza, je​śli zła​mię się przy re​je​stro​wa​niu łupu… Pot na jego czo​le zgęst​niał, mimo że z każ​dą chwi​lą ro​bi​ło się za​uwa​żal​nie chłod​niej. – Ja… – bąk​nął, jak zwy​kle nie wie​dząc, od cze​go za​cząć. – Tak? – Agniesz​ka przy​su​nę​ła się jesz​cze bli​żej do dzie​lą​ce​go ich dru​tu kol​cza​ste​go. Za​nim Pa​tryk zdą​żył po​now​nie otwo​rzyć usta, gdzieś nad nimi roz​legł się brzęk tłu​czo​nej szy​by. Mo​‐ ment póź​niej obo​je in​stynk​tow​nie wtu​li​li gło​wy w ra​mio​na, sły​sząc głu​chy ło​mot. Wy​le​gu​ją​cy się przed są​sied​ni​mi blo​ka​mi pa​cjen​ci spo​glą​da​li z za​cie​ka​wie​niem w kie​run​ku piąt​ki. Nie zwra​ca​jąc na nich uwa​gi, Mie​lech cof​nął się na śro​dek alej​ki i za​darł gło​wę do góry. Lewe skrzy​dło okna na pię​trze wi​sia​ło na jed​nym za​wia​sie, chwie​jąc się le​ni​wie. Na kłach stłu​czo​nej szy​by wi​dział po​‐ ły​sku​ją​ce, ciem​ne pla​my. Agniesz​ka zdą​ży​ła się od​wró​cić i pod​biec do po​sta​ci spo​czy​wa​ją​cej w tra​wie u pod​sta​wy ścia​ny. Przy​klęk​nę​ła przy cie​le odzia​nym w bia​ły, choć te​raz już moc​no prze​siąk​nię​ty krwią ki​tel. Chwy​ci​ła za szczu​płą dłoń, by zba​dać puls, po​tem przy​ło​ży​ła pal​ce do szyi i do​pie​ro na sam ko​niec po​cią​gnę​ła le​‐ żą​cą za ra​mię, by spoj​rzeć na jej twarz. – Boże mój… – wy​szep​ta​ła, roz​po​zna​jąc peł​nią​cą tego dnia dy​żur ko​le​żan​kę. – Toż to Ina… – Ze​rwa​‐

ła się na rów​ne nogi i za​wo​ła​ła w stro​nę ga​piów: – Niech ktoś za​wo​ła dok​to​ra Skor​no​wi​cza! Szyb​ko! Pa​tryk ob​ser​wo​wał oba okna na pię​trze. Coś tam się dzia​ło. Sły​szał stłu​mio​ne krzy​ki, wi​dział cie​nie prze​su​wa​ją​ce się szyb​ko po su​fi​cie. Się​gnął do ka​bu​ry przy pa​sie. Dra​nie, któ​rzy wy​pchnę​li przez okno pie​lę​gniar​kę, gorz​ko po​ża​łu​ją, że nie zde​chli wcze​śniej na czar​ną ospę!… Ale za​nim zdą​żył wy​jąć broń, ko​lej​ne okno roz​pry​sło się w drob​ny mak i w dół po​le​cia​ło nie jed​no, lecz dwa sple​cio​ne w mor​der​czym uści​sku cia​ła. Wal​czą​cy rąb​nę​li z głu​chym ło​mo​tem na tra​wę tuż za ple​ca​mi stru​chla​łej Agniesz​ki i tam znie​ru​cho​mie​li. W tym sa​mym mo​men​cie Mie​lech zo​ba​czył coś jesz​cze… Coś, w co nie po​tra​fił uwie​‐ rzyć. Sio​stra Mło​cic​ka, ta, któ​ra wy​pa​dła przez okno pierw​sza, wsta​wa​ła po​wo​li z zie​mi. Dziw​nie sztyw​no i ocię​ża​le, jak​by była pół​przy​tom​na. Nie to jed​nak go zdzi​wi​ło. Na​pa​trzył się w ży​ciu na wy​star​cza​ją​co wie​le tra​ge​dii, by wie​dzieć, że czło​wiek w szo​ku po​tra​fi sta​nąć na​wet na po​ła​ma​nych no​gach. Tak jak ta pie​lę​gniar​ka te​raz. Z pra​we​go pod​udzia, tuż pod ko​la​nem, ster​cza​ła jej prze​cież pęk​nię​ta bla​da kość. Pa​try​ka za​szo​ko​wa​ła gło​wa ko​bie​ty. Zwi​sa​ła pod dziw​nym ką​tem i chwia​ła się przy każ​dym ru​chu, jak​by nie pod​trzy​my​wał jej już krę​go​słup. Sier​żant prze​łknął cięż​ko śli​nę, nie spusz​cza​jąc oka ze zja​wy su​ną​cej ku od​wró​co​nej ple​ca​mi Agniesz​ce, któ​ra z dło​nią przy​ci​śnię​tą do ust za​mar​ła o krok od sple​cio​‐ nych ofiar. Sier​żant re​je​stro​wał każ​dy ob​raz, za​pach i dźwięk, ale nie mógł się po​ru​szyć, zu​peł​nie jak​by jego cia​ło za​sty​gło na​gle w słup soli albo bry​łę be​to​nu. Nie zdo​łał na​wet wy​do​być z sie​bie gło​su, po​dob​‐ nie zresz​tą jak po​zo​sta​li lu​dzie, któ​rzy sta​li na traw​ni​kach przed są​sied​ni​mi pa​wi​lo​na​mi. Sio​stra Ina su​nę​ła ku Agniesz​ce w kom​plet​nej ci​szy, wy​cią​ga​jąc za​krwa​wio​ne ręce, jak​by bła​ga​ła o po​moc. Na​gle po​tknę​ła się i wy​chy​li​ła moc​niej. Naj​pierw do przo​du, a po​tem do tyłu, przez co jej gło​‐ wa wy​ko​na​ła sze​ro​ki za​mach, lą​du​jąc na ple​cach. Z przo​du mu​sia​ła wy​glą​dać, jak​by ją zde​ka​pi​to​wa​no, a mimo to szła da​lej przed sie​bie. W tym mo​men​cie nie​wi​dzial​ne pęta opa​dły. Z wie​lu gar​deł na​raz wy​rwał się dzi​ki sko​wyt. Pa​cjen​ci rzu​ci​li się do pa​nicz​nej uciecz​ki – jed​ni w kie​run​ku pro​wi​zo​rycz​nych fur​tek, dru​dzy pro​sto na ogro​dze​nie, nie zwa​ża​jąc na to, że mają przed sobą drut kol​cza​sty. – Uwa​żaj! – wrza​snął Mie​lech. Wię​cej nie zdą​żył po​wie​dzieć. Dło​nie Mło​cic​kiej za​ci​ska​ły się już na ra​mie​niu i kar​ku Agniesz​ki. Ta szarp​nę​ła się, za​sko​czo​na nie​‐ spo​dzie​wa​nym ata​kiem, lecz nie zdo​ła​ła oswo​bo​dzić bar​ku z mor​der​cze​go chwy​tu, zwłasz​cza że czy​jeś pal​ce wpi​ły się wła​śnie w jej łyd​ki. Ru​nę​ła jak dłu​ga, wrzesz​cząc wnie​bo​gło​sy, i bły​ska​wicz​nie znik​nę​ła nie pod jed​nym, ale trze​ma zde​for​mo​wa​ny​mi cia​ła​mi. Sio​stra Ina, ja​kiś le​karz i ktoś trze​ci, kogo sier​żant nie po​zna​wał z wy​glą​du, roz​ry​wa​li brzuch Agniesz​ki go​ły​mi rę​ka​mi. Wi​dział wi​ją​ce się jak węże szkli​ste sza​ro​ró​żo​we je​li​ta w ich dło​niach, czuł od​ra​ża​ją​cy fe​tor uwol​nio​nych ga​zów. Pa​tryk stał jak wmu​ro​wa​ny, przy​glą​da​jąc się kosz​ma​ro​wi roz​gry​‐ wa​ją​ce​mu się znie​nac​ka na jego oczach. Wo​kół nie​go pa​no​wał cha​os. Spa​ni​ko​wa​ni pa​cjen​ci sztur​mo​wa​li pro​wi​zo​rycz​ne ogro​dze​nia, nie ba​cząc na od​no​szo​ne przy tym rany. Tra​to​wa​li się wza​jem​nie w pró​bie uciecz​ki. Ro​bi​li wszyst​ko, by zna​leźć się jak naj​da​lej od tej rzeź​ni. Do​cho​dzą​ce ze wszyst​kich stron krzy​‐ ki su​ge​ro​wa​ły, że w dal​szych blo​kach dzie​ją się rów​nie nie​sa​mo​wi​te rze​czy. Na traw​ni​ku przy szó​st​ce si​‐ ło​wa​ło się kil​ku​na​stu męż​czyzn. Zza wę​gła czwór​ki do​bie​ga​ło po​tę​pień​cze wy​cie. Mie​lech przy​glą​dał się temu wszyst​kie​mu w osłu​pie​niu, trzy​ma​jąc pi​sto​let w dło​ni i nie spusz​cza​jąc wzro​ku z troj​ga mar​twych jego zda​niem lu​dzi, któ​rzy roz​szar​py​wa​li drga​ją​ce wciąż kon​wul​syj​nie cia​ło

Agniesz​ki. Jego Agniesz​ki… Tej, z któ​rą… Ze stu​po​ru wy​rwa​ło go do​pie​ro czy​jeś wo​ła​nie. – To​wa​rzy​szu sier​żan​cie! – Za​sła​nia​ją​cy się za​krwa​wio​nym sty​li​skiem Kłos miał taką minę, jak​by uj​‐ rzał śmierć we wła​snej oso​bie. – Co tu się wy​ra​bia, do kur​wy nę​dzy? Pa​tryk ro​zej​rzał się szyb​ko. Więk​szość pa​cjen​tów znaj​do​wa​ła się już w po​ło​wie dro​gi do bra​my, któ​‐ rej pil​no​wał w tej chwi​li dy​żur​ny, sied​miu od​po​czy​wa​ją​cych po służ​bie mi​li​cjan​tów i eki​pa de​zyn​fe​ku​ją​‐ ca, o ile sa​ni​ta​riu​sze nie zro​bi​li so​bie za​słu​żo​nej prze​rwy. Nie​dobrze, po​my​ślał sier​żant, prze​no​sząc wzrok na traw​nik pod ścia​ną, gdzie na​dal wiły się oka​le​czo​ne cia​ła. Je​den rzut oka i już wie​dział, co ro​‐ bić. – Mu​si​my ich po​wstrzy​mać – rzu​cił w od​po​wie​dzi, nie pa​trząc na​wet na pod​wład​ne​go. – Za wszel​ką cenę. Kłos skrzy​wił się pa​skud​nie. – Jak? Prze​cież to kil​ka​set osób – wska​zał koń​cem sty​li​ska od​da​la​ją​cy się tłum. – Nie ich… – Mie​lech ru​szył w stro​nę prze​rwa​ne​go ogro​dze​nia, prze​ła​do​wu​jąc służ​bo​wą te​tet​kę. La​tar​nik omiótł spoj​rze​niem naj​bliż​sze pa​wi​lo​ny, po​tem do​sko​czył do prze​ło​żo​ne​go i zła​pał go za ra​‐ mię. Sier​żant od​wró​cił się, wy​krzy​wia​jąc gniew​nie war​gi. – Nie mam cza​su na ga​da​nie! – krzyk​nął. – Mu​szę ich po​wstrzy​mać… – Czym? Tym? – prze​rwał mu bez​ce​re​mo​nial​nie Kłos, wska​zu​jąc pi​sto​let. – To nic nie da. Uwierz​cie mi, pró​bo​wa​łem. – Za​ma​chał za​krwa​wio​nym drą​giem przed no​sem sier​żan​ta. – Te skur​wy​sy​ny są od​por​‐ niej​sze niż za​la​ni w tru​pa sy​be​ryj​scy drwa​le. Poza tym wszyst​kich i tak nie zdą​ży​cie wy​strze​lać. – Ski​nął gło​wą w stro​nę szóst​ki, spod któ​rej szła w ich kie​run​ku grup​ka dziw​nie za​cho​wu​ją​cych się męż​czyzn. Tych sa​mych, któ​rzy jesz​cze przed chwi​lą si​ło​wa​li się na traw​ni​ku. Przed ich pa​wi​lo​nem zo​sta​ło tyl​ko kil​ka zma​sa​kro​wa​nych ciał. Jak​by tego było mało, zza wę​gła czwór​ki wy​ła​nia​li się wła​śnie ko​lej​ni sza​‐ leń​cy. Mie​lech wy​szarp​nął się La​tar​ni​ko​wi, za​klął pod no​sem, po czym prze​niósł wzrok na kłę​bo​wi​sko ciał pod ścia​ną. Mło​cic​ka znów sta​ła, chwie​jąc się na no​gach. Męż​czy​zna w bia​łym ki​tlu od​ry​wał wła​śnie uma​za​ną krwią twarz od brzu​cha Agniesz​ki, a ra​czej od wy​pły​wa​ją​cych z nie​go splą​ta​nych wnętrz​no​ści. Nie miał jed​ne​go oka, dru​gie trzy​ma​ło się tyl​ko dzię​ki oku​la​rom wbi​tym gru​bą opraw​ką w na​sa​dę nosa. Jego twarz wy​da​ła się Pa​try​ko​wi zna​jo​ma. To chy​ba dok​tor Skor​no​wicz…, zdą​żył po​my​śleć, za​nim po​‐ czuł, że ktoś szar​pie go za ra​mię. – Ru​chy, sier​żan​cie, ru​chy! – Kłos po​trzą​snął nim jak snop​kiem. – Te dra​nie za mo​ment za​blo​ku​ją całą ale​ję i ode​tną nam dro​gę uciecz​ki. Mie​lech wy​mie​rzył w znaj​du​ją​cą się naj​bli​żej nie​go Mło​cic​ką. Na​ci​snął spust czte​ro​krot​nie, ale ona na​dal sta​ła, chwie​jąc się tyl​ko moc​niej, ile​kroć po​cisk prze​szy​wał jej wą​tłe cia​ło. La​tar​nik miał ra​cję: wal​ka z tymi… be​stia​mi nie mia​ła naj​mniej​sze​go sen​su. Męż​czyź​ni spod szóst​ki do​tar​li w tym cza​sie do ogro​dze​nia i na​par​li na nie z taką obo​jęt​no​ścią, jak​by nie czu​li wbi​ja​ją​ce​go się w ich cia​ła dru​tu kol​cza​ste​go. Ża​den na​wet nie jęk​nął, kie​dy na ich tor​sach i koń​czy​nach otwie​ra​ły się głę​bo​kie rany. Z prze​ciw​nej stro​ny, od trój​ki, su​nę​ło przez traw​nik kil​ka in​‐ nych za​krwa​wio​nych po​sta​ci w po​dar​tych pi​ża​mach. Mie​lech znał ten za​ką​tek izo​la​to​rium. Cze​ka​jąc na Agniesz​kę, nie​raz spa​ce​ro​wał wzdłuż muru za ostat​ni​mi pa​wi​lo​na​mi. Wie​dział więc, że w rogu ze​wnętrz​ne​go ogro​dze​nia, za par​te​ro​wym ba​ra​kiem

szkol​ne​go la​bo​ra​to​rium, leży ster​ta dłu​życ i de​sek zwa​lo​nych tam na wy​pa​dek ko​niecz​no​ści na​pra​wy pro​‐ wi​zo​rycz​nych pło​tów. – Za mną! – wark​nął, cho​wa​jąc pi​sto​let do ka​bu​ry. Kie​dy mo​ment póź​niej do​tar​li na miej​sce, Pa​tryk – nie oglą​da​jąc się na Kło​sa – chwy​cił za pierw​szą z brze​gu de​skę, wbił jej ko​niec w mu​ra​wę i przy​sta​wił pod ką​tem do be​to​no​we​go ogro​dze​nia. Była za krót​ka, nie się​ga​ła szczy​tu, ale od​bi​ja​jąc się od niej, dał​by radę prze​sko​czyć nad dru​ta​mi. Zwłasz​cza gdy​‐ by za​krył je… choć​by blu​zą od mun​du​ru. Zła​pał obu​rącz za nie​he​blo​wa​ne kra​wę​dzie i spró​bo​wał wdra​‐ pać się na stro​mi​znę. Nie po​szło mu to jed​nak tak ła​two, jak się spo​dzie​wał. – Je​zu​sie… – jęk​nął La​tar​nik, gdy klną​cy jak szewc sier​żant ze​sko​czył na zie​mię. – Ja nie dam rady, jak bo​nie dydy… Pa​tryk zer​k​nął przez ra​mię, oce​nia​jąc, ile zo​sta​ło im cza​su. Pierw​si sza​leń​cy wy​ła​nia​li się wła​śnie zza rogu bu​dyn​ku. Nie byli zbyt szyb​cy, ale par​li przed sie​bie nie​prze​rwa​nie, nie zwal​nia​jąc na​wet na mo​ment. Mamy jesz​cze mi​nu​tę, może dwie, po​my​ślał, po czym zmie​rzył uważ​nym spoj​rze​niem stos de​sek. Gdy zna​lazł to, cze​go szu​kał, za​czął od​rzu​cać le​żą​ce na wierz​chu ka​wał​ki drew​na, a po​tem z gło​śnym sap​nię​ciem pod​niósł dłu​gą na pra​wie trzy me​try tar​ci​cę. Je​den jej ko​niec oparł o szczyt muru, przy​gnia​ta​‐ jąc drut kol​cza​sty, a dru​gi po​sta​wił na zie​mi. – Ta bę​dzie lep​sza – oświad​czył i nie cze​ka​jąc na re​ak​cję Kło​sa, cof​nął się o dwa kro​ki, by na​brać roz​pę​du. – Ejże! – La​tar​nik prze​łknął gło​śno śli​nę, przy​glą​da​jąc się, jak prze​ło​żo​ny zwin​nie po​ko​nu​je moc​no sprę​ży​nu​ją​cą de​skę. – Ja się pi​sa​łem do mi​li​cji, nie do cyr​ku. Zni​ka​ją​cy za mu​rem Mie​lech nie usły​szał jego skar​gi. Mo​ment póź​niej, zry​wa​jąc się z grzą​dek ra​chi​‐ tycz​ne​go agre​stu, za​wo​łał: – Na co cze​kasz, czło​wie​ku! Kłos ze​brał się w so​bie, rzu​cił sty​li​sko, je​dy​ną broń, jaka mu zo​sta​ła, po​tem spoj​rzał przez ra​mię na bar​dzo już bli​skich obłą​kań​ców i prze​że​gnaw​szy się za​ma​szy​stym ru​chem, po​gnał w stro​nę de​ski. Albo rze​czy​wi​ście nie nada​wał się do cyr​ku, albo po​nio​sły go ner​wy – w każ​dym ra​zie sze​ro​ka na trzy​dzie​ści cen​ty​me​trów de​cha oka​za​ła się dla nie​go zbyt sprę​ży​sta i zbyt wą​ska. Przy trze​cim kro​ku nie tra​fił sto​pą gdzie trze​ba i zwa​lił się jak wo​rek ziem​nia​ków pro​sto w gę​ste po​krzy​wy. Za​wył jak po​tę​pio​ny, czu​jąc set​ki uką​szeń na rę​kach i twa​rzy. Nie to jed​nak było naj​gor​sze. Bar​dzo szyb​ko uświa​do​mił so​bie, że pod​czas upad​ku skrę​cił lub co jesz​cze gor​sze, zła​mał nogę w ko​st​ce. Zo​ba​‐ czył przed ocza​mi wszyst​kie gwiaz​dy, kie​dy wsta​jąc, spró​bo​wał się oprzeć na le​wej sto​pie. Z dru​giej stro​ny muru do​bie​ga​ły cich​ną​ce szyb​ko po​na​gle​nia i za​chę​ty sier​żan​ta, któ​ry pę​dził już w kie​run​ku od​le​głej uli​cy, bra​my i por​tier​ni. – Było ojca słu​chać i la​tar​ni​kiem zo​stać – mruk​nął Kłos, oparł​szy się ple​ca​mi o po​ro​wa​tą po​wierzch​‐ nię be​to​no​wych płyt. Za​krwa​wie​ni sza​leń​cy nad​cho​dzi​li ławą, zmie​rza​jąc wprost na nie​go. Za​klął pod no​sem. Ze zwich​‐ nię​tą kost​ką nie miał naj​mniej​szych szans na po​ko​na​nie prze​szko​dy. Ani my​ślał się jed​nak pod​da​wać. Zwłasz​cza że na wła​sne oczy wi​dział, do cze​go są zdol​ne te be​stie w ludz​kiej skó​rze. Zro​bił dwa kro​ki, by spraw​dzić, w ja​kim stop​niu ból ogra​ni​cza mu ru​chy. Na szczę​ście strach i ad​re​‐ na​li​na za​czy​na​ły po​wo​li brać górę. Do​kuś​ty​kał po​śpiesz​nie do po​rzu​co​ne​go sty​li​ska, a po​tem, pod​pie​ra​‐ jąc się nim jak la​ską, ru​szył ku prze​ciw​le​głe​mu krań​co​wi la​bo​ra​to​rium. Oku​la​wio​ny nie był może wie​le

szyb​szy od prze​śla​dow​ców, ale też nie wy​da​wał się spe​cjal​nie wol​niej​szy od nich. Je​śli zdo​ła ich wy​ma​‐ new​ro​wać i prze​do​sta​nie się z po​wro​tem do piąt​ki, a na​stęp​nie prze​le​zie ja​koś przez płot… * * * Mie​lech skrę​cił w Kieł​cow​ską, zgar​nął pa​trol pil​nu​ją​cy tego na​roż​ni​ka muru i za​wo​ław​szy raz jesz​cze Kło​sa, po​gnał da​lej. Przed sobą miał zu​peł​nie pu​stą uli​cę – war​sza​wa i ny​ska z eskor​ty kon​wo​ju od​je​cha​‐ ły już w kie​run​ku mia​sta. To do​bry znak, po​my​ślał, izo​lo​wa​ni nie zdo​ła​li się wy​do​stać za ogro​dze​nie. Moi chłop​cy spi​sa​li się na me​dal. Za​raz jed​nak stra​cił do​bry hu​mor. Po​ten​cjal​ni no​si​cie​le wi​ru​sa ospy nie roz​pierz​chli się po oko​licz​‐ nych po​lach i nie sta​no​wi​li za​gro​że​nia pu​blicz​ne​go, za to sami sta​li się moż​li​wym ce​lem tych… tych po​‐ two​rów czy be​stii, bo na pew​no nie mo​gło tu być mowy o nor​mal​nych lu​dziach. Pa​tryk wzdry​gnął się na wspo​mnie​nie Mło​cic​kiej kro​czą​cej z bez​wład​nie zwi​sa​ją​cą gło​wą ku Agniesz​ce i wy​cią​ga​ją​cej do niej roz​cza​pie​rzo​ne ręce. Choć tra​fił ją z te​tet​ki czte​ry razy pro​sto w pierś, za​cho​wy​wa​ła się tak, jak​by ob​rzu​‐ cił ją żo​łę​dzia​mi. Na tę myśl za​trzy​mał się jak wry​ty. Je​śli każe otwo​rzyć bra​mę, do mia​sta uciek​ną set​ki po​ten​cjal​nych no​si​cie​li wi​ru​sa ospy. Je​śli izo​la​to​‐ rium po​zo​sta​nie za​mknię​te, we​wnątrz za​cznie się rzeź. Nie​speł​na dwu​dzie​stu mi​li​cjan​tów nie zdo​ła po​‐ wstrzy​mać tych po​two​rów. Od​mień​cy za​mor​du​ją każ​de​go, kto znaj​dzie się na ich dro​dze… Zer​k​nął przez ra​mię, spraw​dza​jąc, czy bie​gnie za nim La​tar​nik. Ni​g​dzie go jed​nak nie wi​dział – ani na uli​cy, ani za za​sie​ka​mi. Za​klął pod no​sem i po​pę​dził w kie​run​ku nie​od​le​głe​go już zjaz​du. Gdy wy​padł zza par​te​ro​wej sto​łów​ki, od razu zro​zu​miał, dla​cze​go kil​ku​set​oso​bo​wy tłum nie sfor​so​wał jesz​cze zwy​kłej siat​ko​wej bra​my. Od​ka​ża​ny wła​śnie ogó​rek blo​ko​wał prze​jazd mię​dzy por​tier​nią a znaj​du​ją​cy​mi się na​‐ prze​ciw za​bu​do​wa​nia​mi. Wi​dząc, że ta dro​ga uciecz​ki jest za​gro​dzo​na nie tyl​ko przez wiel​ki au​to​bus, ale i ty​ra​lie​rę mun​du​ro​wych wspo​ma​ga​nych w do​dat​ku przez per​so​nel me​dycz​ny, ucie​ki​nie​rzy za​wró​ci​li, by szu​kać schro​nie​nia w bu​dyn​ku szko​ły. Drzwi por​tier​ni były za​mknię​te od środ​ka. Pa​tryk za​czął wa​lić w nie pię​ścią, a gdy nie wy​wo​ła​ło to żad​nej re​ak​cji, wy​jął z kie​sze​ni blu​zy gwiz​dek i za​dął w nie​go, jak​by się pa​li​ło. W koń​cu, kie​dy pra​wie już ogłuchł, drzwi drgnę​ły, a po​tem ustą​pi​ły. Wyj​rzał zza nich wy​lęk​nio​ny ka​pral Bart​nik. – Kon​rad!… – Za​sa​pa​ny sier​żant chwy​cił swe​go za​stęp​cę za ra​mio​na. – Mu​sisz otwo​rzyć bra​mę! Na​‐ tych​miast! – Jak to: otwo​rzyć?… Po​ucie​ka​ją nam prze​cież… – Wiem – od​parł Mie​lech, po​py​cha​jąc ka​pra​la w kie​run​ku dru​gie​go wyj​ścia z por​tier​ni. – Mimo to zrób, o co pro​szę. Uwierz mi, tak bę​dzie le​piej… Bart​nik po​słał mu zdzi​wio​ne spoj​rze​nie, ale nie wa​hał się dłu​go. Gdy wy​biegł na ze​wnątrz, aby od​‐ szu​kać szo​fe​ra, sier​żant wy​mie​rzył pal​cem w wy​stra​szo​ne​go dy​żur​ne​go, któ​ry sie​dział wciąż przed te​le​fo​‐ na​mi i ra​dio​sta​cją. – Bie​droń, we​zwij mi tu po​zo​sta​łe pa​tro​le. Ale mi​giem! – Chu​dy oku​lar​nik ze​rwał się ze stoł​ka, się​‐ ga​jąc po czap​kę. – Gdzie le​ziesz, pa​ta​fia​nie?! – wy​darł się na nie​go Pa​tryk. – Za… za​wo​łać ich ka​za​li​ście – wy​ją​kał zdez​o​rien​to​wa​ny dy​żur​ny. – Ra​dia użyj, głą​bie je​den! – Tak jest! Mie​lech wy​padł za ka​pra​lem na plac. Prze​ra​że​ni pa​cjen​ci kłę​bi​li się te​raz przy dru​gim krań​cu za​‐

mknię​tych na czte​ry spu​sty bu​dyn​ków LZN-u. Nie​któ​rzy pró​bo​wa​li for​so​wać be​to​no​we ogro​dze​nie, ale bez na​rzę​dzi nie byli w sta​nie po​ko​nać za​sie​ków. Pa​tryk wie​dział, że lada mo​ment do​trze do nich, iż utknę​li w pu​łap​ce bez wyj​ścia, i wte​dy wpad​ną w jesz​cze więk​szą pa​ni​kę. Miał dwie, może trzy mi​nu​ty na opa​no​wa​nie sy​tu​acji i od​blo​ko​wa​nie bra​my. O ile nie wy​da​rzy się coś nie​prze​wi​dzia​ne​go… Po​biegł za ucie​ka​ją​cy​mi pa​cjen​ta​mi, ale tyl​ko do miej​sca, z któ​re​go roz​cią​gał się wi​dok na oświe​tlo​‐ ną la​tar​nia​mi ale​ję. W jej głę​bi zo​ba​czył kil​ka​dzie​siąt wid​mo​wych po​sta​ci. Ob​dar​ci, za​krwa​wie​ni sza​‐ leń​cy szli wol​no ni​czym wy​cień​cze​ni wę​drów​ką uchodź​cy. Choć mi​nę​ło tyle lat, Pa​tryk wciąż miał w pa​mię​ci nie​koń​czą​ce się po​to​ki ob​szar​pań​ców su​ną​cych przez jego wieś dniem i nocą. Znów był tam​tym dzie​się​cio​lat​kiem, stał przy pło​cie, słu​cha​jąc nie​ustan​ne​‐ go grzmo​tu dział za ho​ry​zon​tem i uważ​nie ob​ser​wu​jąc mi​ja​ją​cych go lu​dzi o za​sty​głych sza​rych twa​rzach i pu​stych oczach, któ​rzy cią​gnę​li za sobą bądź nie​śli na ple​cach cały oca​lo​ny do​by​tek. Je​dy​na róż​ni​ca po​‐ le​ga​ła na tym, że ci, na któ​rych pa​trzył dzi​siaj, nie ucie​ka​li przed ni​kim. To oni sia​li śmierć i znisz​cze​nie. Mie​lech oce​nił, że zdą​ży wy​pro​wa​dzić pa​cjen​tów, o ile ci nie spa​ni​ku​ją na wi​dok nad​cią​ga​ją​cych be​‐ stii. Jest tyl​ko je​den spo​sób, by temu za​ra​dzić… Z odrę​twie​nia wy​rwał go war​kot od​pa​la​ne​go sil​ni​ka. Jelcz za​czął się co​fać, od​sła​nia​jąc przej​ście. Ka​pral Bart​nik stał tuż obok, roz​ma​wia​jąc z du​chem i żywo przy tym ge​sty​ku​lu​jąc. – Co jest? – za​py​tał sier​żant, pod​bie​gł​szy do za​stęp​cy. – Dla​cze​go nie otwie​ra​cie bra​my? Sa​ni​ta​riusz roz​ło​żył bez​rad​nie ręce. Mie​lech do​my​ślił się, jaka bę​dzie od​po​wiedź, za​nim pa​dły pierw​sze sło​wa. – Ka​je​tan, zna​czy Wój​cik, mój ko​le​ga, za​brał nasz klucz – wy​ja​śniał zde​ner​wo​wa​ny duch. – Gdzie on jest? – Po​szedł zo​ba​czyć, co się dzie​je, i ja​kiś su​czy syn… – Sa​ni​ta​riusz umilkł na wi​dok unie​sio​nej ręki sier​żan​ta. – Kto ma za​pa​so​we klu​cze? Ka​pral, do któ​re​go py​ta​nie było kie​ro​wa​ne, za​sta​na​wiał się tyl​ko chwi​lę. – Kłos – od​parł, spo​glą​da​jąc w stro​nę cze​ka​ją​cych obok por​tier​ni zdez​o​rien​to​wa​nych mi​li​cjan​tów. – Kur​wa mać! – wrza​snął Mie​lech, ścią​ga​jąc na sie​bie spoj​rze​nia wszyst​kich obec​nych. Sy​tu​acja za​czy​na​ła się wy​my​kać spod kon​tro​li, jak​by to był ja​kiś cho​ler​ny kosz​mar. Tłum kłę​bi się mię​dzy ósem​ką i dzie​wiąt​ką, do​kąd od​mień​cy mają jesz​cze ka​wa​łek… Jelcz ter​ko​tał gło​śno za ple​ca​mi sier​żan​ta, nie po​zwa​la​jąc mu się sku​pić. Au​to​bus! Pa​tryk do​sko​czył do przed​nich drzwi ogór​ka, otwo​rzył je na oścież i ryk​nął: – Roz​wa​laj bra​mę, ale już! – Chwi​la, mo​ment – ob​ru​szył się sie​dzą​cy za kie​row​ni​cą w zą​bek cze​sa​ny chu​dzie​lec w oku​la​rach z gru​by​mi szkła​mi. – To no​wiu​sień​ka ma​szy​na. Pro​sto z mon​tow​ni. Kie​row​nik wy​le​je mnie na zbi​ty pysk, je​śli choć​by za​ry​su​ję la​kier. – A ja za​strze​lę cię jak psa, je​śli nie wy​ła​miesz na​tych​miast bra​my i nie wy​je​dziesz na Kieł​cow​ską! – ryk​nął Mie​lech, się​ga​jąc pra​wą dło​nią do ka​bu​ry, a lewą wska​zu​jąc uli​cę. – Tam masz na nas cze​kać! Zro​zu​mia​no?! Prze​ra​żo​ny szo​fer od​ru​cho​wo na​ci​snął pe​dał gazu. Cięż​ki wóz szarp​nął się jak żywe zwie​rzę, od​trą​‐ ca​jąc sto​ją​ce​go przy wciąż otwar​tych drzwiach sier​żan​ta, a po​tem ru​szył do przo​du po​wo​li, ocię​ża​le, jak Tu​wi​mow​ska lo​ko​mo​ty​wa, lecz i to wy​star​czy​ło, by wa​żą​cy pra​wie dzie​więć ton po​jazd prze​bił się gład​‐

ko przez dwu​czę​ścio​wą bra​mę ze wzmac​nia​nej teo​w​ni​ka​mi sta​lo​wej siat​ki. To​wa​rzy​szył temu strasz​li​wy zgrzyt oraz ryk dła​wią​ce​go się na peł​nych ob​ro​tach nie​do​tar​te​go sil​ni​ka. Pa​tryk zer​k​nął w kie​run​ku pod​ko​mend​nych, któ​rzy przy​glą​da​li się temu wszyst​kie​mu ze zdu​mie​niem. – Za​blo​kuj​cie wy​lot pierw​szej alei! – wska​zał na nie​od​le​głe roz​wi​dle​nie. Wi​dząc brak re​ak​cji z ich stro​ny, za​czął go​rącz​ko​wo szu​kać lo​gicz​ne​go wy​tłu​ma​cze​nia. Je​śli po​wiem im praw​dę, zwie​ją ra​zem z pa​cjen​ta​mi, a ktoś prze​cież musi opa​no​wać ten baj​zel… – Mamy do czy​nie​nia z ma​so​wym za​ra​że​niem wście​kli​zną – skła​mał, za​nim zro​bi​ło się na​praw​dę nie​zręcz​nie. – Kil​ku​dzie​się​ciu izo​lo​wa​nych wpa​dło w szał, stąd ogól​na pa​ni​ka. Trze​ba ich ko​niecz​nie po​wstrzy​mać, żeby ura​to​wać resz​tę pa​cjen​tów. – Jego spoj​rze​nie pa​dło na po​rzu​co​ne wóz​ki aku​mu​la​to​ro​we, peł​ne cze​ka​ją​cych na od​ka​że​nie ram łó​żek i sien​ni​‐ ków. – Ustaw​cie z tego zło​mu ba​ry​ka​dę od ogro​dze​nia je​dyn​ki do ścia​ny sto​łów​ki. – Zer​k​nął przez ra​mię, spraw​dza​jąc, czy kie​row​ca ogór​ka po​słu​chał wcze​śniej​sze​go roz​ka​zu. Nie​bie​ski au​to​bus stał już na szczę​ście w po​przek uli​cy, blo​ku​jąc ją cał​ko​wi​cie od stro​ny Kieł​czo​wa. – Kon​rad, do​pil​nuj, żeby nikt z na​szych nie uciekł! – Mie​lech po​kle​pał ka​pra​la po ra​mie​niu. – Za​raz zor​ga​ni​zu​ję wam wspar​cie… Wie​dział, że co mą​drzej​si funk​cjo​na​riu​sze bar​dzo szyb​ko zro​zu​mie​ją, iż wca​le nie cho​dzi o wście​kli​‐ znę. Miał jed​nak na​dzie​ję, że za​nim się po​ła​pią, zdą​żą po​sta​wić za​po​rę, któ​ra po​wstrzy​ma na​past​ni​ków do cza​su, aż sied​miu​set nor​mal​nych izo​lo​wa​nych opu​ści te​ren LZN-u, co z ko​lei po​zwo​li za​blo​ko​wać po​‐ now​nie bra​mę i uwię​zić sza​le​ją​cych od​mień​ców za mu​rem i za​sie​ka​mi. Przy​naj​mniej do na​dej​ścia po​mo​‐ cy. Na jego szczę​ście z por​tier​ni wy​bie​gło wła​śnie ostat​nich trzech zdy​sza​nych mi​li​cjan​tów. Za​raz za nimi po​ja​wił się Bie​droń. – Chło​pa​ki! – zwró​cił się do nich sier​żant. – Po​móż​cie przy ba​ry​ka​dzie. A ty, An​drze​jek… – spoj​rzał na pa​ty​ko​wa​te​go dy​żur​ne​go – …ty też idź z nimi. – Tak jest! – wy​sa​pał czer​wo​ny na twa​rzy chu​dzie​lec. Pa​tryk wło​żył gwiz​dek do ust, dmuch​nął w nie​go z ca​łych sił i za​czął ma​chać obie​ma rę​ka​mi, aby zwró​cić na sie​bie uwa​gę lu​dzi tło​czą​cych się po dru​giej stro​nie kom​plek​su. Parę osób na​tych​miast spo​‐ strze​gło otwar​tą na oścież bra​mę i ge​sty​ku​lu​ją​ce​go żywo mi​li​cjan​ta. Mo​ment póź​niej tłum rzu​cił się do wyj​ścia sta​no​wią​ce​go je​dy​ną dro​gę uciecz​ki z tego pie​kła. W tym sa​mym cza​sie pięt​na​stu mi​li​cjan​tów oraz kil​ku sa​ni​ta​riu​szy koń​czy​ło prze​no​sić do wy​lo​tu alei me​ta​lo​we łóż​ka i sien​ni​ki, aby usta​wić z nich pro​wi​zo​rycz​ną ba​ry​ka​dę. Mie​lech, któ​ry wie​dział do​sko​na​le, że od​mień​ców nie zdo​ła​ją po​wstrzy​mać na​‐ wet kule, za​czy​nał prze​czu​wać, że to próż​ny trud. Nie miał jed​nak pod ręką ni​cze​go in​ne​go, li​czył więc, że gru​be sien​ni​ki ochro​nią sto​ją​cych za ba​ry​ka​dą funk​cjo​na​riu​szy. Choć​by przez mi​nu​tę albo dwie, po​nie​‐ waż tyle cza​su po​trze​bo​wał na wy​pro​wa​dze​nie resz​ty izo​lo​wa​nych. Pierw​si pa​cjen​ci, któ​rzy wy​do​sta​li się już na uli​cę, albo skrę​ca​li od razu w stro​nę Psie​go Pola, albo gna​li pro​sto przed sie​bie, w kie​run​ku znaj​du​ją​cej się na​prze​ciw oczysz​czal​ni ście​ków. Przej​ście po​mię​‐ dzy por​tier​nią a sto​łów​ką zo​sta​ło jed​nak szyb​ko za​blo​ko​wa​ne przez tłum, nad któ​rym nikt nie mógł za​pa​‐ no​wać. Pa​tryk w ostat​niej chwi​li zdą​żył się schro​nić na por​tier​ni i na​tych​miast się​gnął po te​le​fon. Nad​‐ szedł czas, by po​wia​do​mić o wszyst​kim prze​ło​żo​nych.

2 pią​tek, 9 sierp​nia 1963, go​dzi​na 20:10 Ko​men​da Wo​je​wódz​ka MO, ul. Pod​wa​le 31–33 W ga​bi​ne​cie za​stęp​cy ko​men​dan​ta, któ​rą to funk​cję spra​wo​wał obec​nie ka​pi​tan Łu​kasz Bran​dys, pa​no​wał przy​jem​ny pół​mrok. Nad cen​trum mia​sta nad​cią​gnę​ły pod wie​czór gę​ste chmu​ry, ze​rwał się też moc​niej​‐ szy wiatr, pierw​szy zwia​stun nad​cho​dzą​cej bu​rzy. Była to bar​dzo miła od​mia​na po ca​łym ty​go​dniu nie​zno​‐ śnych upa​łów, co cie​szy​ło na rów​ni go​spo​da​rza nie​for​mal​ne​go spo​tka​nia, jak i jego trzech go​ści – po​dob​‐ nych jemu mło​dych i am​bit​nych ak​ty​wi​stów. Krzysz​tof Nie​sy​to był pew​nym sie​bie, wiecz​nie uśmiech​nię​tym męż​czy​zną o lek​ko po​cią​głej twa​rzy, sza​rych oczach, któ​re z rzad​ka krył za oku​la​ra​mi, i krót​kich ru​da​wych wło​sach oka​la​ją​cych wy​so​kie jak na jego wiek czo​ło. My​lił​by się jed​nak ten, kto brał​by go za lek​ko​du​cha. Jesz​cze nie skoń​czył stu​diów, a już pra​co​wał w Pre​zy​dium Wo​je​wódz​kiej Rady Na​ro​do​wej jako za​stęp​ca prze​wod​ni​czą​ce​go i z jego ra​mie​nia uczest​ni​czył w pra​cach Rady Epi​de​mio​lo​gicz​nej. Obok nie​go sie​dział gład​ko ogo​lo​ny ma​jor Bar​tosz Bie​drzyc​ki, w tym gro​nie naj​wyż​szy nie tyl​ko stop​niem. Syn zna​ne​go war​szaw​skie​go or​to​pe​dy i oj​ciec dwoj​ga dzie​ci. Więk​szość współ​pra​cow​ni​ków po​strze​ga​ła go jako czło​wie​ka aro​ganc​kie​go, a na​wet opry​skli​we​go, po​tra​fił być bo​wiem wy​nio​sły i nie krył nie​chę​ci do lu​dzi, któ​rzy jego zda​niem nie za​słu​gi​wa​li na inne trak​to​wa​nie. Bran​dys mie​wał cza​sem wra​że​nie – zwłasz​cza gdy spo​glą​dał w piw​ne oczy ma​jo​ra – że sam jest przez nie​go le​d​wie to​le​ro​wa​ny. Nie zmie​nia​ło to fak​tu, że Bie​drzyc​ki do​brze wpa​so​wał się w ten ze​spół i zna​ko​mi​cie go uzu​peł​niał. Zna​‐ lazł się w wą​skim gro​nie so​jusz​ni​ków Łu​ka​sza, gdyż od kil​ku ty​go​dni do​wo​dził po​wo​ła​ną na oso​bi​stą proś​bę to​wa​rzy​sza Pi​ła​tow​skie​go gru​pą spe​cjal​ną, któ​rej za​da​niem była ochro​na w trak​cie kry​zy​su naj​‐ waż​niej​szych urzę​dów, ko​mi​te​tów par​tii i kom​plek​su Rady Na​ro​do​wej. Był to je​dy​ny wy​ją​tek od za​sto​so​‐ wa​nej przez wła​dze re​gu​ły – człon​ko​wie KC przy​glą​da​li się uważ​nie roz​wo​jo​wi sy​tu​acji na Dol​nym Ślą​‐ sku, nie an​ga​żu​jąc MON-u w bez​po​śred​nie dzia​ła​nia za​po​bie​gaw​cze, acz​kol​wiek wszyst​kie jed​nost​ki woj​sko​we sta​cjo​nu​ją​ce w oko​li​cach Wro​cła​wia zo​sta​ły już daw​no po​sta​wio​ne w stan pod​wyż​szo​nej go​‐ to​wo​ści bo​jo​wej. „Na wszel​ki słu​czaj”, jak stwier​dził do​wód​ca okrę​gu, to​wa​rzysz ge​ne​rał Wa​ry​szak, pod​czas pierw​sze​go nie​for​mal​ne​go spo​tka​nia z le​ka​rza​mi na​le​żą​cy​mi do ROB-u. Trze​cim z go​ści był bro​da​ty sza​tyn o pu​co​ło​wa​tej twa​rzy, Je​re​miasz Bre​mer, mło​dy pro​te​go​wa​ny pierw​sze​go se​kre​ta​rza KW. No​szą​cy wiel​kie oku​la​ry au​tor uda​nych fra​szek i czło​wiek do spe​cjal​nych po​‐ ru​czeń, obec​nie dba​ją​cy o to, by Ko​mi​tet Wo​je​wódz​ki miał dla władz cen​tral​nych jak naj​ak​tu​al​niej​sze in​‐ for​ma​cje o po​stę​pach na fron​cie wal​ki z epi​de​mią. Był kimś w ro​dza​ju cy​wil​ne​go od​po​wied​ni​ka Bran​dy​‐ sa, z tą tyl​ko róż​ni​cą, że ko​rzy​sta​ją​cy z tych sa​mych źró​deł ka​pi​tan gro​ma​dził nie​co inną wie​dzę na po​‐ trze​by sze​fów pio​nów SB i MO. – Na​sze nie​usta​ją​ce zdro​wie. – Go​spo​darz uniósł kie​li​szek wy​peł​nio​ny z me​ni​skiem wy​pu​kłym. Stuk​nę​li się z nim nad bla​tem wiel​kie​go po​nie​miec​kie​go biur​ka, któ​re nie​jed​no już wi​dzia​ło. Kil​ka kro​pel skap​nę​ło na me​bel, ale resz​ta al​ko​ho​lu szyb​ko tra​fi​ła w gar​dła mło​dych wil​ków. Skrzy​wi​li się jak je​den mąż, a naj​moc​niej ma​jor, któ​ry wo​lał piwo od wód​ki. Wszy​scy o tym wie​dzie​li, gdyż przy każ​dej oka​zji ma​wiał, że czy​stą zwykł pi​jać tyl​ko na we​se​lach.

– Jak tak da​lej pój​dzie – za​ga​ił roz​anie​lo​ny Bran​dys, gdy tyl​ko prze​ką​sił chle​bem ze smal​cem i ki​szo​‐ nym ogór​kiem – czar​na ospa otwo​rzy przed nami per​spek​ty​wy pięk​nych awan​sów. – Na co ci awans, Łu​ka​szu… – Nie​sy​to do​pił to, cze​go nie prze​łknął za pierw​szym ra​zem, i do​pie​ro wte​dy od​sta​wił kie​li​szek obok pu​stej flasz​ki po wy​bo​ro​wej. Jed​nej z trzech sto​ją​cych w ką​cie bla​tu. Tak luk​su​so​wo się ba​wi​li, nie go​rzej od elit Ber​li​na, Pa​ry​ża i No​we​go Jor​ku. Eks​por​to​wa wód​ka była o nie​‐ bo lep​sza od żyt​niej, kra​ku​sa i in​nych ber​be​luch, któ​re prze​cięt​ny oby​wa​tel tego kra​ju na​by​wał w skle​‐ pach i na me​li​nach. – Masz ga​bi​net, ja​kie​go nie po​wsty​dził​by się ża​den z mo​ich prze​ło​żo​nych, a ta two​ja se​kre​tar​ka, wiesz, ta z wło​sa​mi jak miedź… Po​dob​no na ko​ni​ku lubi… po​jeź​dzić? – Po​do​ba ci się moja Ania, sta​ry lu​bież​ni​ku. – Łu​kasz po​gro​ził mu pal​cem. Krzysz​tof po​pra​wił tyl​ko oku​la​ry, uśmie​cha​jąc się jesz​cze sze​rzej. – Za wy​so​kie pro​gi jak na was, to​wa​rzy​szu młod​szy asy​sten​‐ cie… – za​smu​cił go za​raz ka​pi​tan, się​ga​jąc po ko​lej​ną bu​tel​kę. Za​nim zdą​żył ją otwo​rzyć, ktoś za​pu​kał do drzwi. Naj​pierw de​li​kat​nie, po​tem bar​dziej zde​cy​do​wa​nie. Bran​dys spoj​rzał prze​pra​sza​ją​co na go​ści, ale nie za​re​ago​wał. – To może być coś waż​ne​go – za​uwa​żył trzeź​wo Bie​drzyc​ki. Na​tręt nie prze​sta​wał się do​bi​jać. Zre​zy​gno​wa​ny ka​pi​tan od​sta​wił więc bu​tel​kę, po czym wy​pro​sto​‐ waw​szy się na krze​śle, za​wo​łał: – Wejść! W pro​gu sta​nę​ła se​kre​tar​ka, o któ​rej przed mo​men​tem roz​ma​wia​li. Szczu​pła mło​da ko​bie​ta o po​cią​‐ głej twa​rzy i dłu​gich fa​li​stych wło​sach, któ​re w bla​sku sła​bych ża​ró​wek wy​glą​da​ły jak żywe pło​mie​nie. W pół​mro​ku nie wi​dzie​li do​brze jej twa​rzy, ale jed​no nie bu​dzi​ło wąt​pli​wo​ści: minę mia​ła nie​wy​raź​ną. – Coś się sta​ło? Ko​men​dant dzwo​ni? – za​in​te​re​so​wał się Bran​dys, za​nie​po​ko​jo​ny wi​zją nie​spo​dzie​‐ wa​nej kon​tro​li. Gdy na oba py​ta​nia otrzy​mał nie​mą prze​czą​cą od​po​wiedź, wark​nął gniew​nie: – To​wa​‐ rzysz​ko Głusz​czyń​ska, czy nie wy​ra​zi​łem się wy​star​cza​ją​co ja​sno? Nie ma mnie dla ni​ko​go oprócz to​wa​‐ rzy​sza ko​men​dan​ta. A wy wyj​dzie​cie z pra​cy, do​pie​ro jak skoń​czy​my ob​ra​dy, czy​li nie​pręd​ko – do​dał, uświa​do​miw​szy so​bie po fak​cie, co może być praw​dzi​wą przy​czy​ną kwa​śnej miny se​kre​tar​ki. – Wiem, to​wa​rzy​szu ka​pi​ta​nie – bąk​nę​ła Ania. – Ale… – Nie ma żad​ne​go ale – wpadł jej w sło​wo. – Nie wi​dzi​cie? My tu z to​wa​rzy​sza​mi – wska​zał ręką na go​ści – sztab kry​zy​so​wy mamy. Ra​dzi​my, jak mia​sto ra​to​wać. Wszyst​ko inne musi po​cze​kać. – Ale… – Ko​bie​ta nie da​wa​ła za wy​gra​ną. – Nie ma żad​ne​go ale – po​wtó​rzył Bran​dys, się​ga​jąc po flasz​kę. – Od​ma​sze​ro​wać! Głusz​czyń​ska nie wró​ci​ła jed​nak do se​kre​ta​ria​tu. Ku za​sko​cze​niu obec​nych męż​czyzn po​krę​ci​ła zde​‐ cy​do​wa​nie gło​wą i zro​bi​ła krok do przo​du. Zdzi​wio​ny jej za​cho​wa​niem ka​pi​tan z wra​że​nia nie tra​fił do pod​sta​wio​nych kie​lisz​ków. – Czy ja se​ple​nię? A może po nie​miec​ku ga​dam? – do​py​ty​wał z prze​ką​sem, zer​ka​jąc na ka​łu​żę zdo​‐ bią​cą wy​po​le​ro​wa​ny na wy​so​ki po​łysk ma​hoń. Se​kre​tar​ka na​dal sta​ła przed nim jak wmu​ro​wa​na. – Niech wam bę​dzie – ska​pi​tu​lo​wał w koń​cu, wie​dząc, że dal​sze zby​wa​nie tej służ​bist​ki nie ma sen​su. – Mów​cie, o co cho​dzi, i zni​kaj​cie. – Dzwo​ni sier​żant Mie​lech. – Kto? – Do​wód​ca po​ste​run​ku przy izo​la​to​rium na Psim Polu. Ten z pro​ble​mem alko… – Głusz​czyń​ska prze​‐ łknę​ła ner​wo​wo śli​nę, ru​chem gło​wy wska​zu​jąc ba​te​rię fla​szek. – Mel​du​je, że do​szło tam do in​cy​den​tu.

Są ofia​ry śmier​tel​ne. Zgła​sza też pró​bę uciecz​ki… Bran​dys zbladł; le​d​wie na​po​czę​ta bu​tel​ka na​tych​miast po​wę​dro​wa​ła w kąt bla​tu. Ofia​ry śmier​tel​ne? Pró​ba uciecz​ki? A wie​czór tak miło się za​czął… – Łącz​cie tu​taj, to​wa​rzysz​ko, i znajdź​cie mi jego tecz​kę – rzu​cił ofi​cjal​nym to​nem. Gdy se​kre​tar​ka wy​szła, za​my​ka​jąc za sobą drzwi, od​chrząk​nął i za​raz po pierw​szym dzwon​ku pod​niósł słu​chaw​kę. – Ka​‐ pi​tan Bran​dys przy te​le​fo​nie. Co tam się dzie​je? – Słu​chał uważ​nie przez dłuż​szą chwi​lę, od cza​su do cza​su rzu​ca​jąc „ro​zu​miem” albo zdaw​ko​we „aha”. Głusz​czyń​ska w tym cza​sie przy​nio​sła mu cie​niut​ką tecz​kę oso​bo​wą, któ​rą przej​rzał po​bież​nie w trak​cie roz​mo​wy. Na​gle uśmiech​nął się sze​ro​ko, czym wzbu​dził zdu​mie​nie ob​ser​wu​ją​cych go męż​czyzn. Po​tem po​pro​sił sier​żan​ta o cier​pli​wość i prze​sło​niw​szy mi​kro​fon dło​nią, szep​nął roz​ba​wio​ny: – Mu​si​cie tego po​słu​chać. Za​chę​ce​ni przez nie​go się​gnę​li po „szpie​gów​ki”, jak na​zy​wa​no do​dat​ko​we słu​chaw​ki umiesz​czo​ne w ebo​ni​to​wych krąż​kach pod​łą​czo​nych nie​zbyt dłu​gi​mi prze​wo​da​mi do kor​pu​su cięż​kie​go apa​ra​tu te​le​fo​‐ nicz​ne​go. Nie​ste​ty były tyl​ko dwie na ich trój​kę, Nie​sy​to z Bre​me​rem za​wi​śli więc ucho w ucho nad zmo​‐ czo​nym bla​tem. – Wy​bacz​cie, to​wa​rzy​szu sier​żan​cie – pod​jął Bran​dys, gdy gro​no słu​cha​czy się po​sze​rzy​ło. – Mo​gli​‐ by​ście po​wtó​rzyć, co przed chwil​ką po​wie​dzie​li​ście? – Nie ma cza​su na czcze gad​ki, to​wa​rzy​szu ka​pi​ta​nie. Sy​tu​acja jest po​waż​na. Po​trze​bu​je​my na​tych​‐ mia​sto​we​go wspar​cia. – Mie​lech mó​wił beł​ko​tli​wie, ury​wa​nie, jak czło​wiek bar​dzo zde​ner​wo​wa​ny, wy​‐ czer​pa​ny skraj​nym wy​sił​kiem albo… – Po​zwo​li​cie, to​wa​rzy​szu sier​żan​cie, że ja to oce​nię – skar​cił go Bran​dys, z tru​dem kry​jąc we​so​łość. – Re​fe​ruj​cie od po​cząt​ku, ale tym ra​zem spo​koj​nie i po ko​lei, że​bym mógł no​to​wać. – Ale… – Nie ma żad​ne​go ale. Re​fe​ruj​cie! – Tak jest! Chwi​lę po dwu​dzie​stej do​szło w izo​la​to​rium do po​waż​ne​go in​cy​den​tu. Pod​czas ob​cho​du za​uwa​ży​łem po​dej​rza​ne za​cho​wa​nie na jed​nym z blo​ków. Po uda​niu się na miej​sce by​łem świad​kiem wy​‐ pchnię​cia przez okno pie​lę​gniar​ki, to​wa​rzysz​ki Iny Mło​cic​kiej. Za​ata​ko​wa​no ją w am​bu​la​to​rium pa​wi​lo​‐ nu nu​mer pięć, na pię​trze. W po​dob​ny spo​sób zgi​nął chwi​lę póź​niej le​karz, to​wa​rzysz Grze​gorz Skor​no​‐ wicz. – Ro​zu​miem… – Bran​dys po​ki​wał gło​wą, pusz​cza​jąc oko do go​ści. Wi​dząc ma​lu​ją​ce się na ich twa​rzach co​raz więk​sze za​sko​cze​nie, uniósł dłoń, jak​by chciał im po​wie​‐ dzieć: tyl​ko spo​koj​nie, po​cze​kaj​cie. – No i wte​dy… – Głos w słu​chaw​ce za​drżał. – Wiem, że trud​no wam w to uwie​rzyć, to​wa​rzy​szu ka​‐ pi​ta​nie, ale daję sło​wo, na wła​sne oczy wi​dzia​łem, jak to​wa​rzysz​ka Mło​cic​ka wsta​je z zie​mi mimo skrę​‐ co​ne​go kar​ku. Bo wie​cie, gło​wa zwi​sa​ła jej jak po​psu​tej lal​ce… – Mie​lech za​milkł na mo​ment. – A po​‐ tem roz​pę​ta​ło się pie​kło. Wspól​nie z to​wa​rzy​szem Skor​no​wi​czem wzię​li i za​bi​li… – Za​raz, cze​kaj​cie! – prze​rwał mu ka​pi​tan. – Mó​wi​li​ście prze​cież, że Skor​no​wicz zgi​nął. – Tak jest. Wy​padł przez okno na pię​trze, tak samo jak to​wa​rzysz​ka Mło​cic​ka, tyle że ra​zem z ata​ku​ją​‐ cym go na​past​ni​kiem – re​la​cjo​no​wał po​śpiesz​nie sier​żant. – Wi​dzia​łem wszyst​ko jak na dło​ni, spa​dli na zie​mię kil​ka me​trów ode mnie, gło​wa​mi w dół. – Je​ste​ście pew​ni, że dok​tor Skor​no​wicz zgi​nął? – Ab​so​lut​nie, to​wa​rzy​szu ka​pi​ta​nie. Ża​den czło​wiek nie prze​żył​by ta​kie​go upad​ku.

– Chce​cie za​tem po​wie​dzieć, że zgi​nął, a po​tem ożył? – Tak jest. – I ra​zem z tą Mło​cic​ką za​bi​li ko​goś jesz​cze? – Tak, Agniesz​kę… To zna​czy sio​strę Kro​ko​wicz. Nor​mal​nie ro​ze​rwa​li ją go​ły​mi rę​ka​mi. – Ro​zu​miem. – Wiem, co so​bie my​śli​cie, to​wa​rzy​szu ka​pi​ta​nie, ale to nie tak. Tu dzie​je się coś nie​wy​tłu​ma​czal​ne​‐ go. Na in​nych blo​kach też do​szło do po​dob​nych ata​ków. Nie wiem, ilu izo​lo​wa​nych zgi​nę​ło, ale od​mień​‐ ców… – Od​mień​ców? – Tak ro​bo​czo na​zwa​łem na​past​ni​ków – wy​ja​śnił sier​żant. – Może nie​zbyt traf​nie, ale ni​cze​go lep​sze​‐ go nie umia​łem wy​my​ślić. Na​li​czy​łem ich ze dwu​dzie​stu, może trzy​dzie​stu, tylu przy​naj​mniej wi​dzie​li​śmy na​raz, kie​dy do​łą​czył do mnie La​tar​nik. – La​tar​nik? Jaki zno​wu la​tar​nik? – Ten z Ja​star​ni. – Zde​ner​wo​wa​ny Mie​lech plą​tał się co​raz bar​dziej. – Co tam, do kur​wy nę​dzy, ro​bił ja​kiś la​tar​nik? – Przy​sła​li​ście go w ze​szłym ty​go​dniu. – My? – zdę​biał Bran​dys. – A kto niby?… Ale to aku​rat naj​mniej waż​ne. Jego też do​pa​dli. Tak mi się wy​da​je. Ja zdą​ży​łem wspiąć się na de​skę, a on chy​ba z niej spadł. – Ro​zu​miem, ro​zu​miem… La​tar​nik spadł z de​ski. Kon​ty​nu​uj​cie. – Przed chwi​lą mu​sie​li​śmy roz​wa​lić ogór​kiem bra​mę… – Co ta​kie​go?! – Wszy​scy czte​rej za​sło​ni​li usta dłoń​mi. – Ja​kim zno​wu ogór​kiem? Ta​kim zie​lo​nym? – Nie. Nie​bie​skim. – Ma​cie tam nie​bie​skie ogór​ki? – A skąd. Ten przy​je​chał z mia​sta o dwu​dzie​stej… – Czym do was przy​je​chał? – Kon​wo​jem… – Słu​chaj​cie no, zo​staw​cie tego ogór​ka w spo​ko​ju i skup​cie się na te​ma​cie. Co z tą bra​mą? – Mu​sie​li​śmy ją roz​wa​lić, to​wa​rzy​szu ka​pi​ta​nie, nie było in​ne​go wyj​ścia. Duch zgu​bił klucz, a za​pa​‐ so​wy miał przy so​bie La​tar​nik. – Twier​dzi​cie, że ja​kiś duch zgu​bił wasz klucz? – Nie nasz, swój. – Mo​że​cie mi wy​tłu​ma​czyć, po co du​cho​wi klucz do bra​my? W tym mo​men​cie Nie​sy​to nie zdo​łał się opa​no​wać i par​sk​nął gło​śno. Sier​żant na​tych​miast za​milkł. Bran​dys zgro​mił wzro​kiem roz​ba​wio​ne​go go​ścia, choć sam z naj​wyż​szym tru​dem po​wstrzy​my​wał się od śmie​chu. – Drzwi za​skrzy​pia​ły. Prze​ciąg tu mamy, bo bu​rza idzie – wy​ja​śnił po​śpiesz​nie. – Mów​cie, sier​żan​‐ cie, mów​cie – za​chę​cił Mie​le​cha. – Moi lu​dzie ro​bią wła​śnie ba​ry​ka​dę z sien​ni​ków, żeby opóź​nić tych… od​mień​ców. – Ro​zu​miem. Ro​bi​cie ba​ry​ka​dę z sien​ni​ków, żeby chro​nić pa​cjen​tów przed krwio​żer​czy​mi od​mień​ca​‐ mi, któ​rzy roz​ry​wa​ją lu​dzi go​ły​mi rę​ka​mi…

– Tak jest. – A co z resz​tą izo​lo​wa​nych? – Zde​cy​do​wa​na więk​szość jest już poza izo​la​to​rium. – Jak to: poza izo​la​to​rium? – Czy wy mnie w ogó​le słu​cha​cie, to​wa​rzy​szu ka​pi​ta​nie?! – wy​darł się na​gle sier​żant. – Tu lu​dzie giną, a wy so​bie pod​śmie​chuj​ki urzą​dza​cie! Prze​łącz​cie mnie na​tych​miast do ko​goś kom​pe​tent​ne​go! – Nie pod​nie​caj​cie się jak Ma​li​now​ski pral​ką, sier​żan​cie. Nikt was ni​g​dzie nie prze​łą​czy. Ja tu je​stem szczy​tem kom​pe​ten​cji. – To​wa​rzy​szu ka​pi​ta​nie, wy nic nie ro​zu​mie​cie… – I tu was, Mie​lech, za​sko​czę. – Bran​dys roz​parł się wy​god​niej. – Do​sko​na​le wiem, co jest gra​ne. Czte​ry ty​go​dnie temu wy​szli​ście z od​wy​ku, po tym jak… – się​gnął po tecz​kę, żeby za​cy​to​wać: – …jak bie​ga​li​ście nocą po Ryn​ku, strze​la​jąc na oślep, po​nie​waż ści​ga​li​ście kra​sno​lud​ka w mun​du​rze ma​jo​ra i po​ma​rań​czo​wej cza​pecz​ce, rze​ko​mo wy​krzy​ku​ją​ce​go ha​sła go​dzą​ce w prze​wod​nią siłę na​ro​du. – Ze słu​‐ chaw​ki do​bie​gał już tyl​ko chra​pli​wy od​dech Mie​le​cha, dzię​ki cze​mu w tle dało się wy​chwy​cić stłu​mio​ne wrza​ski. – Trze​ba mieć nie​źle na​sra​ne pod be​re​ci​kiem, żeby wy​my​ślić coś tak ab​sur​dal​ne​go. – Ale ja… – bąk​nął za​sko​czo​ny Pa​tryk. Tym​cza​sem Bran​dys do​pie​ro się roz​krę​cał. – My​śli​cie, że z kim ma​cie do czy​nie​nia? – za​grzmiał. – Mi​li​cja Oby​wa​tel​ska to oczy i uszy na​ro​du, a my tu, na ko​men​dzie, wie​my wszyst​ko. Mó​dl​cie się, żeby to było zwy​kłe de​li​rium tre​mens, bo je​śli do​‐ wiem się rano, że wy​chla​li​ście skon​fi​sko​wa​ną go​rza​łę i wy​pu​ści​li​ście w pi​ja​nym wi​dzie choć jed​ne​go izo​lo​wa​ne​go… – za​wie​sił zna​czą​co głos, żeby jego sło​wa za​pa​dły roz​mów​cy w pa​mięć. – Kur​wa mać… – tyle zdą​żył wy​du​kać sier​żant, za​nim po​łą​cze​nie zo​sta​ło na​gle prze​rwa​ne. Bran​dys odło​żył słu​chaw​kę, śmie​jąc się w głos. Po​zo​sta​li wtó​ro​wa​li mu zgod​nym chó​rem. – Kto wpadł na po​mysł, żeby po​wie​rzyć tak waż​ne za​da​nie ja​kie​muś al​ko​ho​li​ko​wi? – za​py​tał Bie​‐ drzyc​ki, gdy cała czwór​ka prze​sta​ła się śmiać. – W pierw​szych dniach epi​de​mii lu​dzie bali się izo​la​to​riów jak przy​sło​wio​wy dia​beł świę​co​nej wody – wy​ja​śnił ka​pi​tan. – Chcie​li​śmy wy​słać tam ochot​ni​ków, ale mimo wie​lu ape​li nikt się nie zgło​sił. Wte​dy ko​men​dant ka​zał wy​zna​czyć pod​pad​nię​tych. Nie było cza​su na prze​my​śla​ną se​lek​cję. Poza tym Psie Pole to jed​no wiel​kie za​du​pie. Wo​kół same nie​użyt​ki i łąki. Nikt nie przy​pusz​czał, że me​li​nia​rzom bę​dzie się chcia​ło prze​my​cać go​rza​łę na te​ren izo​la​to​riów… – Ra​cja! – wy​rwał się Nie​sy​to, oso​bi​ście za​an​ga​żo​wa​ny we wstęp​ne pra​ce nad tym pro​jek​tem. – Mimo wszyst​ko… Nie spraw​dzisz tego, Łu​ka​szu? – za​py​tał ma​jor Bie​drzyc​ki, się​ga​jąc po nad​gry​‐ zio​ną paj​dę chle​ba ze smal​cem. Bran​dys za​prze​czył zde​cy​do​wa​nie. – Lu​dzie z po​ukrę​ca​ny​mi gło​wa​mi, od​mień​cy roz​ry​wa​ją​cy in​nych go​ły​mi rę​ka​mi, bra​my wy​ła​my​wa​ne ogór​kiem, du​chy gu​bią​ce klu​cze, ba​ry​ka​dy z sien​ni​ków… La​tar​nik z Ja​star​ni – wy​buch​nął śmie​chem. – Chy​ba nie są​dzisz, że war​to tra​cić czas na coś ta​kie​go? Bie​drzyc​ki za​sta​na​wiał się przez chwi​lę. – Wiem, że to wy​glą​da na ty​po​we pi​jac​kie uro​je​nia, ale wy​słał​bym tam paru lu​dzi z naj​bliż​sze​go ko​‐ mi​sa​ria​tu. Tak na wszel​ki wy​pa​dek. Je​śli wszy​scy war​tow​ni​cy się po​chla​li, mo​gli na​ro​bić nie​złe​go bur​‐ de​lu.

– Bar​tek ma ra​cję – po​parł go Bre​mer. – Za​dzwoń do wa​szych na Psie Pole, niech po​de​ślą pa​trol na Kieł​cow​ską. Dla świę​te​go spo​ko​ju. Ka​pi​tan się​gnął po słu​chaw​kę. Za​nim jed​nak zdą​żył przy​ło​żyć ją do ucha, drzwi ga​bi​ne​tu otwo​rzy​ły się z trza​skiem. W pro​gu sta​nę​ła wy​stra​szo​na se​kre​tar​ka. Była bla​da, oczy mia​ła okrą​głe jak spodki. – Wła​śnie dzwo​ni​li z La​bi​ryn​tu… – wy​mam​ro​ta​ła. – Pro​szą o po​moc. W izo​la​to​rium wy​bu​chła pa​ni​‐ ka. Po​dob​no lu​dzie wy​ska​ku​ją tam z okien! – do​koń​czy​ła, wpa​da​jąc w hi​ste​rycz​ny ton. Z se​kre​ta​ria​tu do​biegł prze​ni​kli​wy od​głos dzwon​ka te​le​fo​nicz​ne​go. Wszy​scy spoj​rze​li w tam​tym kie​‐ run​ku. – Od​bierz​cie, do cho​le​ry! – wrza​snął Bran​dys, ner​wo​wo prze​cze​su​jąc krót​kie wło​sy. Ania ob​ró​ci​ła się na pię​cie. Znik​nę​ła za ścia​ną, zo​sta​wia​jąc otwar​te drzwi. Sły​sze​li, jak pod​no​si słu​‐ chaw​kę, przed​sta​wia się – i milk​nie w pół sło​wa. Mo​ment póź​niej wyj​rza​ła zza wę​gła jesz​cze bled​sza i spo​co​na jak ruda mysz. – To były Pra​cze Od​rzań​skie… Nie​wie​le zro​zu​mia​łam z wrza​sków dok​to​ra Wo​lań​skie​go, ale wy​glą​‐ da na to, że tam też coś się dzie​je… – Zo​staw​cie nas! – po​le​cił jej ka​pi​tan. Gdy za ko​bie​tą za​mknę​ły się drzwi, się​gnął po nową flasz​kę, od​bił ją, otwo​rzył i po​cią​gnął spo​ry łyk pro​sto z gwin​ta. – Co ra​dzi​cie? – za​py​tał ko​le​gów. – Bar​tek, może by tak woj​sko… Nie mu​siał koń​czyć, ma​jor już krę​cił gło​wą. – Wy​pro​wa​dze​nie żoł​nie​rzy na uli​ce mia​sta bez zgo​dy mi​ni​stra obro​ny na​ro​do​wej nie wcho​dzi w grę, a jej uzy​ska​nie bę​dzie moż​li​we do​pie​ro ju​tro rano. Spy​chal​ski sam nie po​dej​mie ta​kiej de​cy​zji, musi mieć po​par​cie eg​ze​ku​ty​wy, a że pora jest już póź​na… – Kur​wa, kur​wa, kur​wa… – Bran​dys pod​niósł bu​tel​kę do ust po raz dru​gi, ale zre​flek​to​wał się i odło​‐ żył ją z hu​kiem na blat. – Trze​ba ob​sta​wić wszyst​kie izo​la​to​ria. Gdzie ja znaj​dę po nocy tylu wol​nych funk​cjo​na​riu​szy? – A ZOMO? – ock​nął się Bre​mer. Ka​pi​tan na​tych​miast się​gnął po słu​chaw​kę. Głusz​czyń​ska ode​bra​ła do​pie​ro po dłuż​szej chwi​li. – Daj​cie spo​kój – uci​szył bez​ce​re​mo​nial​nie jej la​men​ty. – Łącz​cie mnie z Za​hor​skim. – Od​cze​kał chwi​lę, bęb​niąc pal​ca​mi o blat. – Ra​fał, tak, to ja. Słu​chaj, za​rzą​dzam alarm naj​wyż​sze​go stop​nia. Po​‐ dziel swo​ją kom​pa​nię na plu​to​ny. Trzy uda​dzą się w try​bie pil​nym do ist​nie​ją​cych izo​la​to​riów, a ostat​ni bę​dzie cze​kał na dal​sze roz​ka​zy. Tyl​ko pa​mię​taj, chcę funk​cjo​na​riu​szy w peł​nym rynsz​tun​ku. Niech bio​rą wszyst​ko, co mają na sta​nie. Na​wet broń pal​ną i gra​na​ty z ga​zem łza​wią​cym. Ar​mat​ki wod​ne? A na cho​‐ le​rę im ar​mat​ki wod​ne? Do​bra, do​bra… jak wszyst​ko, to wszyst​ko. – Bran​dys odło​żył słu​chaw​kę, znów się​gnął po wy​bo​ro​wą i raz jesz​cze zre​zy​gno​wał. – Pa​no​wie! – Nie​zręcz​ną ci​szę prze​rwał spa​ni​ko​wa​ny Nie​sy​to. – Czas otwo​rzyć du​po​chro​ny. Dzwo​‐ ni​my do zwierzch​ni​ków. Nie cze​ka​jąc na re​ak​cję ko​le​gów, rzu​cił się do te​le​fo​nu. – Chwi​la! – po​wstrzy​mał go Bie​drzyc​ki. – Naj​pierw ustal​my wspól​ną wer​sję zda​rzeń. W izo​la​to​riach do​szło do nie​spo​dzie​wa​nych in​cy​den​tów. Do​wie​dzie​li​śmy się o tym pod​czas ro​bo​czej na​ra​dy na ko​men​‐ dzie, po wie​czor​nym spo​tka​niu Rady Epi​de​mio​lo​gicz​nej, i od razu pod​ję​li​śmy sto​sow​ne dzia​ła​nia. Wszyst​kie do​stęp​ne jed​nost​ki ZOMO już są w te​re​nie, ale do roz​wią​za​nia po​zo​sta​je wciąż pro​blem ucie​‐

ki​nie​rów. Gdy wszy​scy obec​ni po​ki​wa​li zgod​nie gło​wa​mi, ma​jor prze​szedł do omó​wie​nia pla​nu. – Ty – wska​zał Bre​me​ra – za​dzwo​nisz do Rady Epi​de​mio​lo​gicz​nej, niech dy​żur​ni z Ze​spo​łu Kwa​ran​‐ tan​ny przy​go​tu​ją li​sty izo​lo​wa​nych. Po​wiedz, że do go​dzi​ny ktoś się po nie zgło​si. – Co nam po tych li​stach? – za​in​te​re​so​wał się Bran​dys. – Ro​ze​śle​my po mie​ście pa​tro​le, któ​re zwi​ną wszyst​kich jesz​cze tej nocy. Jak my​śli​cie, do​kąd zbie​go​‐ wie te​raz idą? Do​kąd sami by​ście po​szli? – Do domu. – Wła​śnie. – Ale to w su​mie po​nad ty​siąc osób – wy​mam​ro​tał Nie​sy​to. – Skąd wziąć tyle pa​tro​li? Bie​drzyc​ki po​krę​cił z po​li​to​wa​niem gło​wą. – W izo​la​to​riach sie​dzia​ło pra​wie dwa ty​sią​ce osób – po​pra​wił ko​le​gę. – Ale nie za​po​mi​naj​cie, że za​zwy​czaj obej​mo​wa​li​śmy kwa​ran​tan​ną miesz​kań​ców ca​łych do​mów czy ka​mie​nic. To znacz​nie zmniej​‐ szy licz​bę miejsc do spraw​dze​nia. Nie mó​wiąc już o tym, że spo​rą część ucie​ki​nie​rów z LZN-u mo​że​my za​trzy​mać, za​nim do​trą do cen​trum. – Jak? – za​py​ta​li uni​so​no po​zo​sta​li. – Na mo​stach – od​parł spo​koj​nie ma​jor, pod​cho​dząc do wi​szą​ce​go na​prze​ciw okien wiel​kie​go pla​nu mia​sta. – Wy​star​czy wzmoc​nić po​ste​run​ki na Koń​co​wym i War​szaw​skim. – Wska​zał pal​cem obie prze​‐ pra​wy. – Na wszel​ki wy​pa​dek za​blo​kuj​my też Trzeb​nic​ki i Oso​bo​wic​ki – za​pro​po​no​wał mil​czą​cy od pew​ne​‐ go cza​su Bre​mer. – Bez prze​sa​dy – za​opo​no​wał Nie​sy​to. – Dzia​dy​gi z KW we​zmą nas za sen​sa​tów i pa​ni​ka​rzy. Bran​dys po​słał mu lek​ce​wa​żą​ce spoj​rze​nie. – Krzy​siu, przy​ja​cie​lu, je​śli do​brze to ro​ze​gra​my, ju​tro wszy​scy bę​dzie​my bo​ha​te​ra​mi. Dla​te​go ro​ze​‐ ślę lu​dzi na wszyst​kie mo​sty, na​wet na Swo​jec​ki i Bart​kow​ski. Tym spo​so​bem ode​tnie​my Psie Pole od resz​ty mia​sta. – Psie Pole to naj​mniej​szy z na​szych pro​ble​mów – wy​pa​lił Nie​sy​to, spo​glą​da​jąc na ze​ga​rek. – Dwie trze​cie izo​lo​wa​nych znaj​du​je się po tej stro​nie Odry, a to zna​czy, że mamy naj​wy​żej osiem go​dzin na prze​cze​sa​nie ca​łe​go cen​trum i wy​ła​pa​nie po​nad ty​sią​ca ucie​ki​nie​rów. – Dla​cze​go tyl​ko osiem? – za​py​tał Bre​mer. – O pią​tej za​czy​na się szczyt ko​mu​ni​ka​cyj​ny. Lu​dzie wy​cho​dzą z do​mów, by do​je​chać do za​kła​dów pra​cy. Je​śli nie wy​ła​pie​my izo​lo​wa​nych przed tą go​dzi​ną, roz​pły​ną się w tłu​mie. Wy​obra​ża​cie so​bie pa​‐ ni​kę, jaka wy​buch​nie, gdy ktoś za​uwa​ży, że w za​tło​czo​nych au​to​bu​sach i tram​wa​jach roi się od po​ten​cjal​‐ nych no​si​cie​li wi​ru​sa ospy? Ten ar​gu​ment prze​mó​wił do nich wszyst​kich. – Ile pa​tro​li mo​żesz rzu​cić na mia​sto? – za​py​tał Nie​sy​to, spo​glą​da​jąc w kie​run​ku ocie​ra​ją​ce​go czo​ło ka​pi​ta​na. – Niech spraw​dzę… – Bran​dys zła​pał za słu​chaw​kę. – To​wa​rzysz​ko Głusz​czyń​ska, ustal​cie mi, kogo mo​że​my ścią​gnąć na służ​bę w cią​gu naj​bliż​szej go​dzi​ny. Mo​ment póź​niej se​kre​tar​ka zaj​rza​ła do ga​bi​ne​tu przez uchy​lo​ne drzwi. – Ofi​cer dy​żur​ny mówi, że jest w sta​nie zor​ga​ni​zo​wać stu funk​cjo​na​riu​szy. Ale na pew​no nie w go​dzi​‐

nę. Po​trze​bu​je co naj​mniej dwa razy wię​cej cza​su. – No to mamy prze​sra​ne – jęk​nął Nie​sy​to. – Nie​ko​niecz​nie – rzu​cił Bie​drzyc​ki, wciąż przy​glą​da​jąc się ma​pie. – Bądź po​waż​ny, czło​wie​ku – ob​ru​szył się pro​te​go​wa​ny pierw​sze​go se​kre​ta​rza. – Je​śli na​wet do​dasz do tej licz​by wszyst​kich bę​dą​cych te​raz na służ​bie, to i tak nie wy​star​czy nam lu​dzi do ob​sta​wie​nia choć​‐ by głów​nych ulic. Nie mó​wiąc już o tym, że dys​po​nu​je​my co naj​wy​żej trzy​dzie​sto​ma sa​mo​cho​da​mi. Nie zli​kwi​du​je​my prze​cież blo​kad wo​kół Wro​cła​wia… Bre​mer rzu​cił py​ta​ją​ce spoj​rze​nie ka​pi​ta​no​wi, a ten pręd​ko ski​nął gło​wą. Sprzęt był naj​więk​szą bo​‐ lącz​ką mi​li​cji, a ko​niecz​ność roz​sta​wie​nia zmo​to​ry​zo​wa​nych po​ste​run​ków na każ​dej dro​dze wy​lo​to​wej wy​ma​ga​ła za​an​ga​żo​wa​nia spo​rej czę​ści par​ku sa​mo​cho​do​we​go. – Wszyst​ko praw​da – po​tak​nął ma​jor – ale pa​tro​lo​wa​nie cen​trum aku​rat mo​że​my so​bie da​ro​wać. – O czym ty mó​wisz? – Po​my​śl​cie sami. Ucie​ki​nie​rzy wy​do​sta​li się z izo​la​to​riów, w któ​rych do​szło do… se​rii bli​żej nie​‐ spre​cy​zo​wa​nych ata​ków. Są prze​ra​że​ni i za wszel​ką cenę chcą do​trzeć w bez​piecz​ne miej​sce. A to zna​‐ czy, że na​szych pa​tro​li będą uni​kać jak ognia. Bran​dys przy​znał mu ra​cję. Zda​niem zbie​gów mi​li​cja tyl​ko czy​ha​ła, by od​sta​wić ich w to samo miej​‐ sce, z któ​re​go ucie​kli. – Co za​tem pro​po​nu​jesz? – za​py​tał Bart​ka. – Po​zwól​my im spo​koj​nie wró​cić do do​mów. Jak znam ży​cie, za​mkną się na czte​ry spu​sty i nie wy​sta​‐ wią nosa, do​pó​ki po nich nie przyj​dzie​my. – Tak, to dość praw​do​po​dob​ne. – Choć nie stu​pro​cen​to​wo pew​ne. – Krzysz​tof po​zo​sta​wał scep​tycz​ny. – Czło​wie​ku… – Bre​mer po​ło​żył mu rękę na ra​mie​niu. – Nie je​ste​śmy w sta​nie zor​ga​ni​zo​wać wy​star​‐ cza​ją​cej ilo​ści sprzę​tu i lu​dzi, by ich wszyst​kich wy​ła​pać. Je​śli roz​sta​wi​my na mie​ście po​ste​run​ki, tyl​ko ich nie​po​trzeb​nie spo​wol​ni​my. Dla​te​go naj​le​piej im nie prze​szka​dzać, niech znik​ną z ulic, za​nim roz​pocz​‐ nie się po​ran​ny szczyt. A od ju​tra za​cznie​my ich wy​cią​gać z nor, spo​koj​nie i sys​te​ma​tycz​nie. Do​brze mó​‐ wię? Obaj mun​du​ro​wi przy​tak​nę​li z prze​ko​na​niem. – Re​asu​mu​jąc – pod​jął Bie​drzyc​ki. – In​for​mu​je​my prze​ło​żo​nych o sy​tu​acji w izo​la​to​riach, su​ge​ru​je​my dys​kret​nie, żeby nie wkra​czać do ak​cji i po​zwo​lić zbie​gom na jak naj​szyb​sze do​tar​cie do miejsc za​miesz​‐ ka​nia. Jest noc, za​tem ni​ko​go ni​czym nie za​ra​żą, na​wet je​śli są cho​rzy. Łu​kasz po​wia​da​mia puł​kow​ni​ka o wy​sła​niu na miej​sce zda​rzeń zmo​to​ry​zo​wa​nych od​wo​dów i pro​si o au​to​ry​za​cję tego roz​ka​zu. Je​re​miasz, Ko​mi​tet Wo​je​wódz​ki musi za​żą​dać od woj​ska udo​stęp​nie​nia do​dat​ko​we​go sprzę​tu: cię​ża​ró​wek, au​to​bu​‐ sów, wszyst​kie​go, co ma koła i może nam po​móc w szyb​szym wy​ła​pa​niu zbie​gów. Ja po​sta​ram się prze​‐ ko​nać do tego po​my​słu ge​ne​ra​ła Wa​ry​sza​ka. Je​śli uzna, że to tyl​ko uży​cze​nie na po​trze​by bie​żą​cej sy​tu​‐ acji, nie bę​dzie mu​siał kon​sul​to​wać de​cy​zji z War​sza​wą. Krzysz​tof, dzwoń do pro​fe​so​ra Iwasz​kie​wi​cza i le​ka​rzy z ROB-u. Trze​ba na​tych​miast uru​cho​mić oba re​zer​wo​we izo​la​to​ria, to przy Sta​dio​nie Olim​pij​‐ skim i w in​ter​na​cie Ze​spo​łu Szkół Że​glu​gi Śród​lą​do​wej. Za​su​ge​ruj mu też, że przy​da​ło​by się wy​ty​po​wać ko​lej​ne lo​ka​li​za​cje. Tyl​ko pa​mię​taj​cie, pro​wadź​cie roz​mo​wy tak, aby zwierzch​ni​cy mie​li wra​że​nie, że to oni pod​ję​li osta​tecz​ne de​cy​zje. To było pierw​sze pra​wo ich wła​sne​go ko​dek​su szyb​kiej ścież​ki ka​rie​ry: nie brać za nic od​po​wie​‐

dzial​no​ści. Nie​sy​to po​pra​wił ner​wo​wo oku​la​ry. – Kuj​my że​la​zo, póki go​rą​ce, pa​no​wie.

3 pią​tek, 9 sierp​nia 1963, go​dzi​na 20:20 izo​la​to​rium przy ul. Kieł​cow​skiej 43a – Kur​wa mać… – Mie​lech rzu​cił słu​chaw​kę na wi​deł​ki. Nie dla​te​go, że wku​rzył go ten prze​mą​drza​ły du​pek z ko​men​dy. Fak​tycz​ny po​wód był bar​dziej skom​‐ pli​ko​wa​ny. Sier​żant spoj​rzał w okno por​tier​ni i zo​ba​czył, że pro​wi​zo​rycz​na ba​ry​ka​da z sien​ni​ków za​czy​‐ na się roz​pa​dać. Wspie​ra​ją​cy mun​du​ro​wych sa​ni​ta​riu​sze mu​sie​li uciec, gdy tyl​ko przy bra​mie zro​bi​ło się luź​niej. (Mie​lech nie dzi​wił im się zbyt​nio. W koń​cu to oni pierw​si zro​zu​mie​li, z kim na​praw​dę mają do czy​nie​nia). Kil​ku naj​bar​dziej spa​ni​ko​wa​nych mi​li​cjan​tów naj​wy​raź​niej po​szło w ich śla​dy. Za ster​tą sien​‐ ni​ków przy​kry​wa​ją​cych rzu​co​ne na stos me​ta​lo​we ramy sta​ło te​raz tyl​ko ośmiu lu​dzi w sta​lo​wo​sza​rych blu​zach. Obroń​cy pró​bo​wa​li po​wstrzy​mać na​pór znacz​nie licz​niej​sze​go i sil​niej​sze​go prze​ciw​ni​ka, nic więc dziw​ne​go, że wy​nik tego star​cia był ła​twy do prze​wi​dze​nia i z góry prze​są​dzo​ny. Na szczę​ście ba​ry​‐ ka​da speł​ni​ła już swo​ją rolę. Pa​cjen​ci zdą​ży​li wy​do​stać się poza zwień​czo​ne dru​tem kol​cza​stym ogro​dze​‐ nie Lot​ni​czych Za​kła​dów Na​uko​wych. Te​raz czas na nas, po​my​ślał Mie​lech, opusz​cza​jąc por​tier​nię ze​wnętrz​ny​mi drzwia​mi. Pod​biegł do blo​ku​ją​ce​go uli​cę au​to​bu​su i po​stu​kał pię​ścią w jego bur​tę. Gdy kie​row​ca wyj​rzał z ka​bi​ny, Pa​tryk za​wo​‐ łał: – Wy​co​faj tak, żeby za​blo​ko​wać bra​mę. Chu​dzie​lec obej​rzał się, żeby zlu​stro​wać wzro​kiem wska​za​ne miej​sce. Jego oczy, wi​dzia​ne przez gru​‐ be szkła oku​la​rów, wy​da​wa​ły się więk​sze od alu​mi​nio​wych pię​cio​zło​tó​wek z ry​ba​kiem. – Nie da rady – ob​wie​ścił gro​bo​wym gło​sem po do​kład​nych oglę​dzi​nach bra​my. – Dla​cze​go? – zdzi​wił się Mie​lech. Jego zda​niem ma​newr wca​le nie był trud​ny. – Mu​siał​bym za​par​ko​wać na styk. A po ta​kim ćma​ku uszko​dzę cały bok. – Won! – wrza​snął sier​żant, się​ga​jąc po broń. – Co? – Chu​dzie​lec pró​bo​wał za​trza​snąć drzwicz​ki. – W ży​ciu! Chciał dep​nąć na gaz, ale wi​dząc wy​mie​rzo​ną w sie​bie lufę te​tet​ki, zdjął szyb​ko rękę z dźwi​gni zmia​‐ ny bie​gów i się​gnął po klu​czyk. – Zo​staw! – wark​nął Mie​lech. Kie​row​ca po​tul​nie ski​nął gło​wą, po czym ze​sko​czył na as​falt. – A te​raz spier​da​laj. Li​czę do trzech. Raz… Kie​row​ca, klnąc pod no​sem po ru​sku, pu​ścił się chwiej​nym truch​tem w kie​run​ku oczysz​czal​ni ście​‐ ków. Pro​wa​dze​nie ogór​ka nie może być trud​niej​sze od jaz​dy służ​bo​wym GAZ-em, po​my​ślał Pa​tryk, lecz już po chwi​li zro​zu​miał, jak bar​dzo się myli. Ła​twiej było okieł​znać zna​ro​wio​ne ko​nie przy fol​warcz​nej brycz​ce, niż zmu​sić tego po​two​ra do cał​ko​wi​te​go po​słu​szeń​stwa. Co​fa​jąc, Mie​lech przy​wa​lił pra​wym koń​cem zde​rza​ka w ścia​nę por​tier​ni. Ude​rze​nie było tak moc​ne, że nie​omal zrzu​ci​ło go ze sprę​ży​nu​ją​ce​go fo​te​la. Po​tem, gdy uda​ło mu się wresz​cie usta​wić ogór​ka rów​no​le​gle do ścia​ny, zo​ba​czył, że bur​ta au​to​‐ bu​su znaj​du​je się w od​le​gło​ści mniej wię​cej pół me​tra od ce​gla​nych słup​ków. Mu​siał po​now​nie cof​nąć