Robert Jordan
TEN KTÓRY
PRZYCHODZI
ZE ŚWITEM
(Przełożyła Katarzyna Karłowska)
PROLOG
Dain Bornhald wyprostował się w siodle, kiedy oddział liczący stu konnych, który
zabrał na patrol, zbliżał się właśnie do Wzgórza Czat. Teraz niecałych stu. Przez jedenaście
siodeł przewieszone były owinięte płaszczami ciała, dalszych dwudziestu trzech ludzi
opatrywało rany. Trolloki urządziły przemyślną zasadzkę; zastawiona na gorzej wyszkolonych
żołnierzy, mniej walecznych od Synów, zapewne by się udała. Nie dawał mu natomiast spokoju
fakt, że był to już trzeci jego patrol, który zaatakowano przeważającymi siłami. Nie była to
jakaś incydentalna potyczka ani przypadkowe starcie z mordującymi ludność, palącymi
wszystko w okolicy trollokami zostali zmuszeni do odparcia z góry obmyślonego ataku. I to się
przydarzało wyłącznie tym patrolom, którymi dowodził osobiście. Pozostałych trolloki starały
się unikać. Fakt ten rodził dokuczliwe pytania, a odpowiedzi, do których dochodził,
rozwiązania żadnego jakoś nie przynosiły.
Zachodziło już słońce. W wiosce, której kryte strzechami domy rozpościerały się na
całym wzgórzu, od podnóża aż po sam szczyt, rozbłysło kilka pierwszych świateł. Na samym
szczycie wyróżniał się jedyny dach kryty dachówkami; wieńczył "Białego Dzika", miejscową
gospodę. Innego wieczora mógłby tam wstąpić na puchar wina, nie zważając na nerwową ciszę,
jaka zapadała zawsze na widok białego płaszcza ze złocistym słońcem. Nieczęsto pił, ale lubił
od czasu do czasu przebywać w towarzystwie ludzi nie należących do Synów; po jakimś czasie
do pewnego stopnia zapominali o jego obecności i na powrót zaczynali się śmiać i rozmawiać.
Innego wieczora. Dzisiaj pragnął być sam, żeby pomyśleć.
Pomiędzy wielobarwnymi wozami, jakich około setki stało skupionych w odległości
niecałej połowy mili od stóp wzgórza, panowało spore ożywienie; mężczyźni i kobiety, odziani
w barwy jeszcze bardziej jaskrawe od ich wehikułów, sprawdzali konie i uprząż oraz pakowali
rzeczy, które od wielu tygodni walały się po całym obozowisku. Wyglądało na to, że Wędrowcy
zamierzają podjąć ten tryb życia, jakiemu zawdzięczali swoje miano, najprawdopodobniej
zaraz o pierwszym brzasku.
- Farran!
Gruby setnik zawrócił konia, by podjechać bliżej, a Bornhald skinieniem głowy wskazał
karawanę Tuatha'anów.
- Powiadom Poszukującego, że jeśli zamierza przenieść swych ludzi w jakieś inne
miejsce, to powinni się udać na południe. - Mapy twierdziły, że nie można się przedostać na
drugi brzeg Taren w żadnym innym miejscu prócz Taren Ferry, ale po przeprawie przez rzekę
wnet się przekonał, jak są już przestarzałe. Nikt nie wyjeżdżał z Dwu Rzek, dopóki mógł temu
przeciwdziałać, przez co teren, który podlegał jego władzy, stał się szczelny niczym pułapka. -
Farran? Nie należy stosować butów ani pięści, zrozumiano? Słowa wystarczą. Raen ma uszy.
- Jak rozkażesz, lordzie Bornhald.
Głos setnika zdradzał tylko niewielkie rozczarowanie. Przyłożył odzianą w rękawicę
dłoń do serca i nawrócił konia, by odjechać w stronę obozowiska Tuatha'anów. Rozkaz mu się
nie spodobał, ale rzecz jasna wykona go dokładnie. Może nawet i gardził Ludem Wędrowców,
niemniej żołnierzem był dobrym.
Widok obozu - długie, równe szeregi białych namiotów z trójkątnymi dachami, linie
precyzyjnie ustawionych palików, do których przywiązywano konie. Nawet tutaj, w tym zapo-
mnianym przez Światłość zakątku świata, Synowie utrzymywali porządek, nie pozwalając
dyscyplinie osłabnąć nawet na moment. Światłość naprawdę zapomniała o tym miejscu. Do-
wiodły tego trolloki. Paliły wprawdzie farmy, ale ich obecność tutaj oznaczała, iż jedynie część
mieszkańców okolicy była niewinna. Pozostali natomiast kłaniali się i mówili: "Tak, mój
lordzie", "Jak sobie życzysz, mój lordzie", i uparcie chodzili własnymi drogami, ledwie się
tylko odwrócił do nich plecami. I na dodatek ukrywali jakąś Aes Sedai. Drugiego dnia, na po-
łudnie od Taren, Synowie zabili Strażnika; mieniący się wielością barw płaszcz tego człowieka
stanowił dostateczny dowód. Bornhald nienawidził Aes Sedai, które manipulowały Jedyną
Mocą, jakby jedno Pęknięcie Świata nie wystarczyło. Wywołają nowe, jeśli się ich nie
powstrzyma. Jego chwilowy dobry nastrój stopniał niczym śnieg na wiosnę.
Wzrok Bornhalda odszukał namiot, gdzie przez cały czas trzymano więźniów, nie licząc
codziennych, krótkich ćwiczeń fizycznych, na które wypuszczano ich pojedynczo. Żaden nie
spróbuje uciec, jeśli równało się to pozostawieniu pozostałych. Inna sprawa, że uciekając,
zdołaliby pokonać nie więcej niż kilkanaście kroków - z obu stron namiotu stali strażnicy, a kil-
kanaście kroków dalej, w każdym kierunku, natknęliby się natychmiast na następnych
dwudziestu Synów - Bornhald jednakże pragnął, by kłopotów było jak najmniej. Każdy kłopot
stanowi zarzewie nowych. Konieczność brutalnego potraktowania więźniów mogłaby wywołać
wzburzenie w wiosce, wzburzenie tak gwałtowne, że trzeba by coś z tym zrobić. Byar to
głupiec. On - oraz pozostali, Farran zwłaszcza - chcieli poddać więźniów śledztwu. Bornhald
nie był Śledczym i nie miał ochoty na stosowanie ich metod. Nie miał też zamiaru pozwolić
Farranowi, by ten w jakikolwiek sposób zbliżył się do tych dziewcząt, nawet jeśli, zdaniem
Ordeitha, były Sprzymierzeńcami Ciemności.
Sprzymierzeńcy Ciemności czy nie, nabierał coraz głębszego przekonania, że jego
samego interesuje wyłącznie ten jeden Sprzymierzeniec Ciemności. Bardziej niż trolloków,
bardziej niż Aes Sedai chciał dopaść Perrina Aybarę. Ledwie potrafił zawierzyć opowieściom
Byara o człowieku przebiegającym knieje z wilkami, ale niemniej to Byar stwierdził jasno, iż
właśnie Aybara wpędził jego ojca w pułapkę Sprzymierzeńców Ciemności na Głowie Tomana,
wiodąc Geoframa Bornhalda na śmierć z rąk seanchańskich Sprzymierzeńców Ciemności i ich
sojuszniczek spod znaku Aes Sedai. Niewykluczone, że jeśli żadne z Luhhanów nie zacznie
wreszcie mówić, i to już niebawem, wówczas pozwoli, by Byar rozprawił się z kowalem na
własny sposób. Albo ten człowiek zmięknie, albo zmięknie jego żona, gdy będzie się temu
przypatrywała. Jedno z nich pomoże mu odszukać Perrina Aybarę.
Gdy zsiadł z konia przed swoim namiotem, powitał go Byar - sztywny, ponury, podobny
do stracha na wróble. Bornhald zerknął z niesmakiem na znacznie mniejszą grupkę namiotów
ustawionych z dala od pozostałych. Podmuch wiatru z tamtej strony przyniósł zapach drugiego
obozowiska. Tamci nie utrzymywali czystości ani przy palikach dla koni, ani wokół siebie.
- Ordeith zdaje się już również wrócił, prawda?
- Tak, lordzie Bornhald. - Byar urwał, Bornhald spojrzał na niego pytająco. - Donoszą o
starciu, które mieli z trollokami na południu. Dwóch zabitych. Sześciu rannych, tak twierdzą.
- Kto poległ? - spytał cicho Bornhald.
- Syn Joelin i Syn Gomanes, lordzie Bornhald. - W zapadniętych policzkach Byara nie
drgnął ani jeden mięsień.
Bornhald ściągnął powoli rękawice ze stalowymi ochraniaczami. To ci dwaj, których
wysłał razem z Ordeithem, by sprawdzili, co on właściwie robi podczas swoich wypadów na
południe. Przezornie nie podniósł głosu.
- Moje wyrazy uznania dla pana Ordeitha, Byar i... Nie! Żadnych wyrazów uznania.
Przekaż mu, słowo w słowo, że życzę sobie widzieć natychmiast te jego chude kości. Powiedz
mu to, Byar, i dawaj go tu zaraz, choćbyś musiał go aresztować, i te nikczemne kanalie, które
plamią honor Synów. Idź!
Bornhald długo powstrzymywał gniew, tak długo, aż nie znalazł się we wnętrzu
namiotu; spuścił klapę wejściową i krzywiąc się wzgardliwie, zmiótł mapy oraz szkatułkę z
przyborami do pisania z obozowego stolika. Ordeith musi go uważać za imbecyla. Dwukrotnie
już posyłał za nim ludzi i dwukrotnie ci ludzie ginęli w "starciu z trollokami", za to wśród tych,
którzy pozostali przy życiu, nie było żadnych rannych. Zawsze na południu. Ten człowiek żywił
jakąś obsesję na punkcie Pola Emonda. Cóż, sam mógł rozbić tam swój obóz, gdyby nie... Teraz
nie miało to sensu. Tu więził Luhhanów. Oni mu wydadzą Perrina Aybarę, w ten czy inny
sposób. Wzgórze Czat to znacznie lepsze miejsce, na wypadek gdyby zostali zmuszeni do
błyskawicznych przenosin do Taren Ferry. Względy militarne nad osobistymi.
Po raz tysięczny zastanawiał się, dlaczego Lord Kapitan Komandor go tu przysłał. Ci
ludzie wydawali się niczym nie różnić od tych, których już widział wcześniej w stu innych
miejscach. Pomijając to, że jedynie lud z Taren Ferry wykazywał choć krztynę entuzjazmu dla
projektu wyplenienia miejscowych Sprzymierzeńców Ciemności. Reszta gapiła się z ponurym
uporem na Smoczy Kieł wyrysowany na czyichś drzwiach. W danej wiosce wiedziano zawsze,
kto jest tam niepożądany; jej mieszkańcy byli zawsze skorzy, bez większej zachęty, sami się
oczyszczać i wszystkich Sprzymierzeńców Ciemności wymiatano razem z tymi, których ludzie
nie życzyli sobie więcej oglądać. Tylko nie tutaj. Czarny gryzmoł przedstawiający ostry kontur
kła wywierał właściwie taki sam skutek jak świeże pobielenie wapnem. No i te trolloki. Czy
Pedron Niall, kiedy pisał swe rozkazy, z góry wiedział o trollokach? Skąd niby mógł wiedzieć?
Jeśli jednak nie, to po co wysłał Synów do tłumienia niewielkiego buntu? I dlaczego, na
Światłość, Lord Kapitan Komandor obarczył go tym owładniętym żądzą mordu szaleńcem?
Klapa namiotu odsunęła się i do środka wtarabanił się Ordeith. Miał na sobie szary
kaftan haftowany srebrem, przedniej jakości, za to mocno poplamiony. Jego koścista szyja też
była brudna, sterczała z kołnierza, nadając mu wygląd żółwia.
- Dobry wieczór, lordzie Bornhald. Oby nie tylko dobry, ale i łaskawy, wyjątkowy! -
Lugardzki akcent był tego dnia wyjątkowo intensywny.
- Co się stało z Synem Joelinem i Synem Gomanesem, Ordeith?
- Cóż za straszna historia, mój lordzie. Kiedyśmy się natknęli na trolloków, Syn
Gomanes dzielnie...
Bornhald uderzył go w twarz parą rękawic. Zachwiawszy się, kościsty mężczyzna
przyłożył dłoń do rozciętej wargi, po czym przyjrzał się czerwieni, która splamiła mu palce.
Uśmiech na jego twarzy stał się jadowity.
- Czyżbyś zapomniał, kto podpisał moje pełnomocnictwa, paniątko? Niech tylko szepnę
słowo, a Pedron Niall powiesi cię na bebechach twej matki, uprzednio obdarłszy was oboje
żywcem ze skóry.
- Pod warunkiem, że będziesz żył, by móc to słowo szepnąć, nieprawdaż?
Ordeith warknął, kurcząc się niczym dzikie zwierzę, z ust popłynęła mu spieniona ślina.
Otrząsnął się powoli i wyprostował.
- Musimy działać wspólnie.
Lugardzki akcent zniknął, ustępując miejsca wielkopańskiemu, bardziej rozkazującemu
tonowi. Bornhald wolał tamten szyderczy głos charakterystyczny dla Lugardu niźli ledwie za-
maskowaną pogardę, którą teraz słyszał.
- Wszystko tutaj, wokół nas, okrywa Cień. To nie tylko trolloki i Myrddraale. Oni to
bagatela. Trzech się tu wylęgło, trzech Sprzymierzeńców Ciemności, których przeznaczeniem
jest wstrząsnąć światem, których wychowem od tysiąca lat, a może i dłużej, kieruje Czarny.
Rand al'Thor. Mat Cauthon. Perrin Aybara. Znasz ich nazwiska. W tym właśnie miejscu krążą
samopas siły, które wywrócą świat na nice. Istoty stworzone przez Cień wędrują po nocach,
zostawiając na ludzkich sercach skazę, zanieczyszczając ludzkie sny. Wychłoszcz tę ziemię.
Wychłoszcz ją, a wówczas się zjawią. Rand al'Thor. Mat Cauthon. Perrin Aybara. - To ostatnie
nazwisko wymówił niemalże pieszczotliwie.
Bomhald wciągnął urywany oddech. Nie miał pojęcia, jak Ordeith wpadł na to, czego on
sam tutaj szuka; któregoś dnia ktoś po prostu wyjawił mu wszystko, co o nim wie.
- Ukryłem to, co zrobiłeś na farmie Aybarów...
- Wychłoszcz ich. - W wielkopańskim głosie pojawiła się nuta szaleństwa, na skroni
zaperlił się pot. - Obłup ich ze skóry, a wówczas ci trzej stawią się tu.
Bornhald podniósł głos.
- Ukryłem, bo musiałem. - Nie było wyboru. Gdyby prawda wyszła na jaw, miałby do
czynienia z czymś gorszym niż tylko posępnymi spojrzeniami. Ostatnią rzeczą, jakiej na domiar
kłopotów z trollokami potrzebował, był otwarty bunt. - Nie daruję jednak mordu popełnionego
na Synach. Słyszysz? Cóż ty takiego czynisz, że musisz to ukrywać przed Synami?
- Czy wątpisz, że Cień uczyni co tylko w jego mocy, by mnie powstrzymać?
- Co?
- Wątpisz w to? - Ordeith z napięciem pochylił się do przodu. - Widziałeś Szarych
Ludzi.
Bornhald zawahał się. Otaczało go wtedy pięćdziesięciu Synów; żaden nie zauważył
dwóch zabójców ze sztyletami, w samym środku Wzgórza Czat. On sam patrzył prosto na nich,
nie widząc nikogo. Dopóki Ordeith nie zabił tej pary. Ten mizerny człeczyna zdobył sobie spore
za to poważanie wśród ludzi. Później Bornhald zakopał głęboko sztylety. Ostrza wyglądały na
stalowe, w dotyku jednak parzyły niczym płynny metal. Pierwsze grudy ziemi ciśnięte na nie do
jamy zaskwierczały, uniosły się kłęby pary.
- Uważasz, że oni cię ścigają?
- O tak, lordzie Bomhald. Ścigają mnie. Wszystko, byle mnie tylko powstrzymać. Sam
Cień chce mnie powstrzymać.
- To nadal nie tłumaczy, dlaczego zamordowałeś...
- Muszę zachować to, co robię, w tajemnicy. - Wypowiedział te słowa szeptem, który
brzmiał niemalże jak syk. Cień potrafi wniknąć w ludzkie umysły, aby mnie odnaleźć, wniknąć
w ludzkie myśli i sny. Czy chciałbyś umrzeć we śnie? To się może zdarzyć.
- Jesteś... szalony.
- Daj mi wolną rękę, a ofiaruję ci Perrina Aybarę. Do tego właśnie zobowiązują rozkazy
Pedrona Nialla, Wolna ręka dla mnie, a umieszczę Perrina Aybarę w twoich.
Bornhald milczał długo.
- Nie chcę na ciebie patrzeć - oznajmił w końcu. Wynoś się!
Ordeith wyszedł, a Bornhald zadygotał. Jakie są związki Lorda Kapitana Komandora z
tym człowiekiem? Jeśli jednak dzięki niemu ma pojmać Aybarę... Cisnąwszy rękawice na
podłogę, zaczął szperać w swoim dobytku. Gdzieś miał schowaną butelkę brandy.
Człowiek, który kazał się nazywać Ordeith, a czasami nawet sam tak nazywał siebie w
myślach, przekradał się między namiotami Synów Światłości, czujnym okiem obserwując
odzianych na biało mężczyzn. Narzędzia użyteczne, niczego nieświadome, ale nie należało im
ufać. Zwłaszcza Bornhaldowi; tego być może trzeba się będzie pozbyć, jeśli zacznie zanadto
przysparzać kłopotów. O wiele łatwiej da sobą pokierować Byar. Ale jeszcze nie teraz. Istniały
inne sprawy, znacznie większej wagi. Niektórzy żołnierze skłaniali z szacunkiem głowy, kiedy
ich mijał. Szczerzył do nich zęby, a oni uważali to za przyjazny uśmiech. Narzędzia i głupcy.
Żarłocznym wzrokiem omiótł namiot, w którym trzymano więźniów. Mogli poczekać.
Przynajmniej na razie. Jeszcze trochę. Zresztą stanowili tylko smakołyki. Przynętę. Na farmie
Aybarów powinien był się pohamować, ale Con Aybara roześmiał mu się w twarz, a Joslyn
nazwała go małym durniem o plugawym umyśle za to, że mianował jej syna Sprzymierzeńcem
Ciemności. No cóż, dostali nauczkę, kiedy wśród przeraźliwych krzyków płonęły ich ciała.
Mimo woli roześmiał się w duchu. Smakołyki.
Wyczuł jednego z tych, których nienawidził; był gdzieś tam, na południu, w okolicy
Pola Emonda. Który to? Bez znaczenia. Liczył się jedynie Rand al'Thor. Wiedziałby, gdyby to
był al'Thor. Pogłoski jeszcze go tu nie przyciągnęły, ale w końcu tak się stanie. Ordeith aż
zadygotał od przepełniającej go żądzy. Musi się tak stać. Więcej jeszcze opowieści powinno się
prześlizgnąć przez straże Bomhalda stacjonujące w Taren Ferry, więcej doniesień o pacyfikacji
Dwu Rzek; oby dotarły do uszu Randa al'Thora i przepaliły mu mózg. Najpierw al'Thor, potem
Wieża, za to, co mu zabrały. Odzyska to, co mu się słusznie należy.
Wyjąwszy Bornhalda, który nieustannie piętrzył przed nim przeszkody, wszystko szło
jak trzeba, regularnie niczym dobry zegar, dopóki nie pojawił się ten nowy ze swoimi Szarymi
Ludźmi. Ordeith rozczochrał kościstymi palcami przetłuszczone włosy. Dlaczego jego
marzenia nie mogą się wreszcie spełnić? Nie jest już kukiełką, która tańczy tak, jak chcą
Myrddraale i Przeklęci, jak chce sam Czarny. Teraz to on pociąga za sznurki. Nie mogą go
powstrzymać, nie mogą go zabić.
- Nic mnie nie może zabić - wymamrotał, krzywiąc się groźnie. - Nie mnie. Żyję od
czasu wojen z trollokami. No cóż, żyła przynajmniej jego część. Zaśmiał się piskliwie, słysząc
w swym rechocie szaleństwo; zdawał sobie z tego sprawę, ale nie dbał już o nic.
Młody oficer Białych Płaszczy spojrzał na niego z marsem na czole. Tym razem w
obnażonych zębach Ordeitha nie było ani cienia uśmiechu, a chłopiec z policzkami pokrytymi
meszkiem wzdrygnął się z obrzydzenia. Ordeith pośpieszył dalej, niezdarnie człapiąc i gubiąc
krok.
Wokół namiotów Ordeitha bzyczały roje much; ponure, podejrzliwe oczy umknęły
przed jego wzrokiem. Tutaj białe płaszcze były brudne. Miecze za to ostre, a posłuszeństwo
natychmiastowe, okazywane bez zbędnych pytań. Bornhaldowi wydawało się, że ci ludzie
wciąż należą do niego. Pedron Niall też w to wierzył, wierzył, że Ordeith to poskromione przez
niego zwierzę. Głupcy.
Odrzuciwszy na bok klapę namiotu, Ordeith wszedł do środka, by zbadać więźnia
rozciągniętego między dwoma kołkami, tak grubymi, że mogły utrzymać wóz z zaprzęgiem.
Przy sprawdzaniu mocny, stalowy łańcuch drgał, obliczył jednak wcześniej, ile go trzeba, a
następnie wydłużył. I słusznie. Jedna pętla mniej i te' mocne, stalowe ogniwa pękłyby jak
sznurki.
Wzdychając, usadowił się na skraju łóżka. Paliły się już lampy, ponad tuzin lamp, nie
rzucając nawet odrobiny cienia. W namiocie było widno jak w samo południe.
- Zastanowiłeś się nad moją propozycją? Zgódź się, a odejdziesz wolno. Odmówisz... Ja
wiem, jak zadać ból takim jak ty. Potrafię sprawić, że będziesz krzyczał wniebogłosy w
konaniu, któremu nie będzie końca. Wieczne konanie, wieczny krzyk.
Szarpnięte łańcuchy zadźwięczały, zatrzeszczały wbite głęboko w ziemię kołki.
- Proszę. - Głos Myrddraala brzmiał jak chrzęst wyschłej wężowej skóry. - Godzę się.
Uwolnij mnie.
Ordeith uśmiechnął się. Myrddraal brał go za jakiegoś głupca. Dostanie nauczkę.
Wszyscy ją dostaną.
- Najpierw sprawa... powiedzmy... umów i przyzwolenia.
Ciągnął dalej, a na twarzy Myrddraala wystąpiły grube krople potu.
ROZDZIAŁ 1
PYTANIA DOMAGAJĄCE SIĘ ODPOWIEDZI
Powinniśmy niebawem opuścić Wzgórze Czat oznajmiła Verin następnego ranka,
ledwie na niebie zaperliły się pierwsze promienie wschodzącego słońca - więc nie trwoń czasu.
Perrin podniósł głowę znad wystygłej owsianki i napotkał jej twardy wzrok; Aes Sedai
nie spodziewała się dyskusji. Po jakiejś chwili dodała apodyktycznym tonem:
- Niech ci się nie wydaje, że wspomogę cię w każdym głupim wyczynie. Jesteś
młodzieńcem skorym do podstępnych sztuczek. Nie próbuj stosować jakiejś przeciwko mnie.
Abell i Tam zesztywnieli, z łyżkami w połowie drogi do ust, zamieniając zaskoczone
spojrzenia; najwyraźniej już wcześniej zdecydowali się pójść własną drogą, pozwalając by Aes
Sedai poszły swoją. Po chwili zabrali się znowu za jedzenie pogrążeni w zadumie. Wszelkie,
obiekcje zostały nie wypowiedziane. Niemniej jednak Tomas, który spakował już swój mie-
niący się płaszcz do sakwy przy siodle, objął ich - a także Perrina - kamiennym spojrzeniem,
jakby mimo wszystko spodziewał się niesnasek i zamierzał je stłumić w zarodku. Strażnicy
spełniali wszystkie życzenia Aes Sedai.
Oczywiście Verin zamierzała się wtrącać - Aes Sedai zawsze tak czyniły - z całą jednak
pewnością lepiej ją mieć na oku, niźli zostawić za plecami. Całkowite uniknięcie ingerencji Aes
Sedai było niemożliwe, gdy taka umyśliła sobie umoczyć w czymś palce; jedyne wyjście to
próbować wykorzystać ją wtedy, gdy wykorzystywała ciebie, obserwować i żywić nadzieję, że
jakoś czmychniesz, gdy postanowi wepchnąć cię głową naprzód do króliczej nory jak jakąś
fretkę. Czasem okazywało się, że ta nora to przecinak kowalski, który z fretką poczyna sobie
dość brutalnie.
- I ty będziesz mile widziana - powiedział do Alarmy, ta jednak zmierzyła go lodowatym
spojrzeniem, którym całkowicie zbiła go z tropu. Wzgardziła owsianką, a teraz stała przed
jednym z okolonych winoroślą okien, wyglądając na zewnątrz przez zasłonę z liści. Nie potrafił
stwierdzić, czy spodobał jej się plan przyznający mu rolę zwiadowcy. Rozszyfrowanie tej
kobiety zdawało się graniczyć z niemożliwością. Aes Sedai z założenia stanowiły wcielenie
chłodnego opanowania, Alannę natomiast ponosił porywczy temperament albo nie dające się
przewidzieć zmiany nastroju, kiedy się człowiek najmniej tego spodziewał. Niekiedy patrzyła
na niego w taki sposób, że gdyby nie była Aes Sedai, to pomyślałby, że go adoruje. Czasami zaś
równie dobrze mógłby być jakimś skomplikowanym mechanizmem, który zamierzała rozłożyć
na części pierwsze, by wykoncypować zasadę jego działania. Verin już była lepsza, bo na ogół
całkiem nieodgadniona. Potrafiła czasem wytrącić z równowagi, ale przynajmniej nie musiał
zachodzić w głowę, czy przypadkiem nie zamierza się dowiedzieć, jak na powrót go scalić.
Żałował, że nie potrafi zmusić Faile do pozostania - co nie wiązało się z definitywnym
rozstaniem, lecz jedynie z ochroną przed Białymi Płaszczami - jej zaciśnięte szczęki wyrażały
znajomy upór, a w skośnych oczach migotały niebezpieczne błyski.
- Już się nie mogę doczekać, kiedy zwiedzę pozostałe części twoich rodzinnych okolic.
Mój ojciec hoduje owce. -Stwierdziła kategorycznym tonem; nie zamierzała zostać, musiałby ją
chyba związać.
Przez chwilę był niemal bliski rozważenia tego pomysłu. Aczkolwiek
niebezpieczeństwo grożące ze strony Białych Płaszczy nie powinno być aż tak wielkie; chciał
bowiem tego dnia tylko się rozejrzeć.
- Myślałem, że jest kupcem - zdziwił się.
- Hoduje również owce. - Na policzkach Faile wykwitły purpurowe plamy: może jej
ojciec wcale nie był kupcem tylko zwykłym biedakiem. Nie rozumiał, dlaczego miałaby
udawać kogoś innego, ale nie będzie próbował jej w tym przeszkodzić, skoro tego właśnie
pragnie. Zawstydzona czy nie, nie wyglądała na mniej zawziętą.
Przypomniała mu się metoda pana Cauthona.
- Sam nie wiem, ile zobaczysz. Na niektórych farmach, podejrzewam, odbywa się
strzyżenie owiec. Zapewne niczym nie różni się od sposobu, w jaki robi to twój ojciec. Ale, tak
czy owak, będę rad z twego towarzystwa.
Zaskoczenie na jej twarzy, gdy zrozumiała, że Perrin nie będzie się sprzeczać, stanowiło
niemalże rekompensatę za to, że tak go udręczyła pomysłem towarzyszenia mu podczas tej
wyprawy. Może Abell coś wymyślił.
Odrębny problem stanowił Loial.
- Kiedy ja chcę jechać - zaprotestował ogir, kiedy mu powiedziano, że nie może. - Chcę
pomóc, Perrin.
- Będziesz odstawał od reszty, panie Loial - odparł Abell, Tam zaś dodał:
- Nie wolno nam przyciągać więcej uwagi niż to konieczne.
Loialowi z przygnębienia oklapły uszy.
Perrin odciągnął go na bok, tak daleko od pozostałych, jak pozwalała przestrzeń izby.
Loial szorował kudłatą czupryną o powałę, dopóki Perrin nie wskazał mu gestem, iż ma się
pochylić. Uśmiechał się przy tym, jakby zwyczajnie chciał ugłaskać ogira. Miał nadzieję, że
pozostali też w to wierzą.
- Chcę cię poprosić, żebyś nie spuszczał oka z Alarmy - powiedział półszeptem. Gdy
Loial wzdrygnął się nerwowo, chwycił go za rękaw, nadal głupawo szczerząc zęby. - Uśmiechaj
się, Loial. Nie rozmawiamy o niczym ważnym, racja?
Ogir zdobył się na niepewny uśmiech. To musiało wystarczyć.
- Aes Sedai robią, to co robią, z własnych powodów, Loial. - A więc na przykład takich,
jakich człowiek najmniej się spodziewa, względnie zupełnie innych, niż mu się wydaje. - Kto
wie, co taka może wbić sobie do głowy? Od czasu powrotu do domu miałem dość
niespodzianek i nie chcę, by ona dokładała do nich swoje. Nie oczekuję od ciebie, byś ją
powstrzymywał, masz tylko pilnować, czy nie robi czegoś niezwykłego.
- Bardzo ci za to dziękuję - odburknął z kwaśną miną Loial, strzygąc uszami. - Nie
sądzisz czasem, że lepiej, jak się pozwala Aes Sedai robić to, co chcą?
Łatwo mu było tak mówić; na terenie stedding ogirów Aes Sedai nie potrafiły przenosić
Mocy. Perrin popatrzył tylko na niego i po chwili Loial westchnął.
- Zapewne nie. No dobrze. Nie dajesz mi w najmniejszej mierze okazji do stwierdzenia,
iż twoje towarzystwo nie jest... interesujące. - Wyprostował się, podrapał pod nosem grubym
palcem, po czym przemówił do pozostałych: - Chyba rzeczywiście mógłbym ściągnąć na siebie
uwagę. Cóż, zyskam dzięki temu szansę popracowania nad notatkami. Od wielu dni nic nie
zrobiłem przy mojej książce.
Na obliczach Verin i Alarmy pojawił się ten sam nieodgadniony wyraz, wpiły bliźniacze
spojrzenia nie mrugających oczu w Perrina. Trudno było stwierdzić, o czym każda myślała.
Rzecz jasna zwierzęta juczne należało zostawić. Juczne konie z pewnością wywołałyby
komentarze, gadanie o długiej podróży; w najlepszych czasach nikt z Dwu Rzek nie podró-
żował zbyt daleko od domu. Alanna obserwowała, jak siodłają wierzchowce z nieznacznym
uśmieszkiem satysfakcji, bez wątpienia sądząc, iż z powodu zwierząt i wiklinowych koszy jest
uwiązany do starego lazaretu, a także do niej i Verin. Czekała ją niespodzianka, skoro już do
tego doszło. Od czasu wyjazdu z domu dostatecznie często obywał się bez sakwy przy siodle.
Podobnie obywał się również bez mieszka przy pasie i kieszeni kaftana.
Po zaciśnięciu popręgu przy siodle Steppera wyprostował się i aż podskoczył. Verin
obserwowała Perrina z tą wszystkowiedzącą miną, bynajmniej nie nieodgadnioną, jakby bawiło
ją dociekanie, o czym on myśli. Dość już to było paskudne, gdy coś takiego robiła Faile; ze
strony Aes Sedai stokroć gorsze. Niemniej jednak wyraźnie zaintrygował ją młot przymo-
cowany do sakw i zrolowanego koca. Ucieszył się, że jest coś, czego wydawała się nie
rozumieć. Ale z drugiej strony mógłby się obyć bez jej zaintrygowania. Cóż takiego w młocie
mogło zafascynować Aes Sedai?
Dzięki temu, że należało przygotować jedynie wierzchowce, przysposobienie się do
drogi nie zajęło dużo czasu. Verin miała brązowego wałacha o nieokreślonym wyglądzie, dla
niewprawnego oka równie pospolitego jak jej przyodziewek, jednakże głęboka pierś i silny zad
zwierzęcia sugerowały taką samą wytrwałość, jaką odznaczał się wysoki i smukły, toczący
ognistym okiem siwek Strażnika. Na widok drugiego ogiera Stepper zaczął parskać, dopóki
Perrin nie poklepał go po karku. Siwek był bardziej zdyscyplinowany, choć równie chętny do
walki, zakładając, że Tomas dopuściłby do niej. Strażnik sprawował kontrolę nad swym
wierzchowcem tak za pomocą kolan jak i wodzy, przez co obaj sprawiali wrażenie zespolonych
w jedną całość.
Pan Cauthon z zaciekawieniem przyjrzał się ogierowi Tomasa - w tych okolicach
nieczęsto spotykało się konie wyszkolone do walki - natomiast wałach Verin już na pierwszy
rzut oka zasłużył sobie na pełne aprobaty skinienie głową. Znawcą koni był tak dobrym, jak
dobre były konie w Dwu Rzekach. Bez wątpienia to on właśnie wybrał dla siebie i pana al'Thora
zwierzęta ze zmierzwioną sierścią, ale za to mocne, o chodzie, który świadczył, że potrafią
rozwijać należytą szybkość, a nadto są wytrwałe.
Kiedy cała grupa wyruszyła na północ, troje Aielów wysforowało się do przodu.
Maszerując długimi krokami, prędko zniknęli z zasięgu wzroku, roztapiając się w leśnych
głębinach, w cieniach wczesnego poranka, wyostrzonych i wydłużonych przez oślepiające
promienie wschodzącego słońca. Co jakiś czas między drzewami ukazywał się na mgnienie oka
błysk szarości i brązów, prawdopodobnie celowo, by pozostali wiedzieli, gdzie są. Prowadzili
Tam i Abell, z łukami przełożonymi przez wysokie łęki siodeł, za nimi podążali Perrin i Faile,
tyły zamykała Verin z Tomasem.
Perrin czuł spojrzenie oczu Verin wbite w jego plecy. Czuł je między łopatkami.
Dręczyło go, czy tamta wie o wilkach. Mało przyjemna myśl. Ponoć Brązowe siostry wiedziały
o sprawach, które pozostałym Ajah nie były wiadome, ponoć posiadały mroczną wiedzę na
temat rzeczy z dawnych czasów. Może ona właśnie wiedziała, jak mógłby uniknąć zatraty sa-
mego siebie, zatraty tego, co było w nim ludzkie, i nie stać się bez reszty wilkiem. Wobec
niemożności odnalezienia Elyasa Machery mogła stanowić jedyną szansę. Wystarczyło jej
tylko zaufać. Wykorzysta zapewne wszystko, co wie, by pomóc Białej Wieży albo Randowi,
być może. Sęk w tym, że pomaganie Randowi wcale nie musiało przynieść rezultatów
zgodnych z jego życzeniem. O ileż wszystko byłoby prostsze bez jakichś Aes Sedai.
Większość drogi odbywali w całkowitej ciszy, wyjąwszy odgłosy lasu, wiewiórek,
dzięciołów, rzadkie ptasie trele. W którymś momencie Faile obejrzała się przez ramię.
- Ona ci nic nie zrobi - powiedziała łagodnym głosem, który kłócił się z zapalczywym
światłem w ciemnych oczach.
Perrin zamrugał. Chciała go bronić. Bronić przed Aes Sedai. Nigdy jej nie zrozumie,
nigdy nie będzie wiedział, czego ma się spodziewać. Czasami potrafiła się zachowywać równie
zagadkowo jak Aes Sedai.
Wyjechali z Zachodniego Lasu w odległości czterech, może pięciu mil na północ od
Pola Emonda, kiedy słońce w całej swej krasie stało już ponad drzewami. Przestrzeń, dzielącą
ich od najbliższych, ogrodzonych żywopłotami pól jęczmienia, owsa, tytoniu i wysokiej trawy
hodowanej na siano, wypełniały rzadkie zagajniki, utworzone głównie z drzew skórzanych,
sosen i dębów. Rzecz dziwna, w zasięgu wzroku nie było żywej duszy, z kominów domostw
stojących za tymi polami nie unosił się dym. Perrin znał ludzi, którzy w nich mieszkali, dwa
zajmowali al'Lora'owie, pozostałe Barsterowie. Ludzie zmuszeni do ciężkiej pracy. Jeśli ktoś
mieszkał w tych domach, to już od dawna winien był krzątać się przy swych zajęciach. Gaul
pomachał do nich ze skraju zarośli i zaraz zniknął wśród drzew.
Naciskiem pięt zmusił Steppera, by zbliżył się do Tama i Abella.
- Czy nie powinniśmy się kryć tak długo, jak się da? Sześciu konnych nie przejedzie
niezauważenie.
Obaj jechali stałym tempem.
- Nie bardzo kto ma nas tu zauważyć, chłopcze - odparł pan al'Thor - pod warunkiem, że
będziemy się trzymać z dala od Drogi Północnej. Większość farm położonych blisko lasu
porzucono. W tych czasach nikt zresztą nie podróżuje samotnie, nikt nie oddala się od własnego
progu.
- I tak droga do Wzgórza Czat zabierze nam większą część dnia - zauważył pan Cauthon
- nawet jeśli nie będziemy próbowali jej pokonać pod osłoną lasu. Traktem byłoby nieco
szybciej, ale wówczas również wzrosłyby szanse napotkania Białych Płaszczy. Albo że ktoś
połakomi się na nagrodę i na nas doniesie.
Tam potakująco kiwnął głową.
- Ale przy tej drodze mamy również przyjaciół. Wpadliśmy na pomysł, by zatrzymać się
około południa na farmie Jaca al'Seena; damy koniom wytchnąć, a sami rozprostujemy nogi.
Dotrzemy do Wzgórza Czat, kiedy będzie jeszcze całkiem widno.
- Całkiem widno - potwierdził zamyślony Perrin, dla niego było zawsze całkiem widno.
Wykręcił się w siodle, by popatrzeć na farmy. Opustoszałe, lecz ani nie spalone, ani nie
zdewastowane, na ile potrafił się zorientować. W oknach wciąż jeszcze wisiały zasłony. W
oknach z całymi szybami. Trolloki lubiły tłuc, a puste domostwa zapraszały. W jęczmieniu i
owsie rosły wybujałe chwasty, niemniej pól nikt nie stratował. Czy trolloki zaatakowały samo
Pole Emonda?
- Nie, nie zaatakowały - odparł pan Cauthon przepełnionym wdzięcznością tonem. -
Zważ, że nie poszłoby im łatwo, gdyby się na to poważyły. Ludzie nauczyli się baczyć na
wszystko od przedostatniej Zimowej Nocy. Obok każdych drzwi stoi łuk, włócznie i tym
podobne. A poza tym co kilka dni do Pola Emonda zapuszczają się patrole Białych Płaszczy.
Niechętnie to przyznaję, ale naprawdę powstrzymują trolloki.
Perrin potrząsnął głową.
- Macie jakieś pojęcie, ile trolloków tu jest?
- Jednego byłoby za wiele - odburknął Abell.
- Może ze dwieście - odparł Tam. - Może więcej. Zapewne więcej.
Pan Cauthon zrobił zdziwioną minę.
- Zastanów się, Abell. Nie wiem, ile zabiły Białe Płaszcze, ale Strażnicy twierdzą, że
pospołu z Aes Sedai wykończyli blisko pięćdziesiąt, a także dwa Pomory. A wszak nie
zmniejszyło to liczby podpaleń, o których stale człowiek słyszy. Moim zdaniem musi ich być
więcej, ale to już sobie sam oblicz.
Drugi mężczyzna potaknął posępnie.
- Czemu więc nie zaatakowały Pola Emonda? - spytał Perrin. - Jeśli nocą pojawi się ich
dwieście albo trzysta, to zapewne zdołają spalić całą wioskę i zniknąć, zanim Białe Płaszcze we
Wzgórzu Czat się dowiedzą. A już zupełnie swobodnie mogłyby napaść na Deven Ride. Sami
mówiliście, że Białe Płaszcze nie zapuszczają się tak daleko.
- Szczęście - mruknął Abell, wyraźnie jednak zafrasowany. - Tak to właśnie jest. Mamy
szczęście. Co innego mogłoby to być? O co tobie chodzi, chłopcze?
- Jemu chodzi o to - wtrąciła się Faile, zbliżając się do nich - że musi istnieć jakiś
powód. I
Jaskółka była wyższa od koni z Dwu Rzek, więc Faile mogła spojrzeć Tamowi i
Abellowi prosto w oczy, a postarała się, by jej spojrzenie było stanowcze.
- Widziałam skutki rajdu trolloków w Saldaei. Niszczą to, czego nie spalą, mordują albo
uprowadzają ludzi i bydło, wszystkich i wszystko, co nie jest chronione. W złych latach znikały
całe wsie. Szukają najsłabszych miejsc, gdzie mogą bezkarnie mordować. Mój ojciec... - Tu
ugryzła się w język, zrobiła głęboki wdech i ciągnęła dalej. - Perrin dostrzegł coś, co wy też
powinniście byli dostrzec.
Zęby jej zalśniły w pełnym dumy uśmiechu.
- Jeśli trolloki nie zaatakowały waszych wiosek, to mają ku temu jakiś powód.
- Głowiłem się nad tym - cicho rzekł Tam - ale wciąż nie potrafię znaleźć odpowiedzi.
Dopóki się nie dowiemy, szczęście stanowi takie samo dobre wyjaśnienie jak każde inne.
- Być może - odezwała się Verin, dołączając do nich - to jakiś podstęp.
Tomas nadal zostawał lekko w tyle, jego ciemne oczy, równie niezmordowane jak oczy
Aielów, przepatrywały okolice, które mijali. Obserwował również niebo; ciągle istniała groźba,
iż pojawi się na nim kruk. Wzrok Verin omiótł postać Perrina, ledwie się na niej zatrzymując, i
powędrował w stronę dwóch starszych mężczyzn.
- Wieści o nieustających strapieniach, wieści o trollokach, ściągną w końcu uwagę na
Dwie Rzeki. Andor z pewnością wyśle żołnierzy, być może zrobią to również inne kraje,
zaniepokojone obecnością trolloków tak daleko na południu. O ile, rzecz jasna, Synowie
pozwolą, by jakieś wieści wydostały się na zewnątrz. Podejrzewam, że Gwardziści Królowej
Morgase będą bardziej zadowoleni z widoku Białych Płaszczy niźli trolloków.
- Wojna - mruknął Abell. - To, co tu mamy, jest dostatecznie straszne, a ty mówisz o
wojnie.
- Całkiem możliwe - odparła zadowolonym tonem Verin. - Całkiem możliwe.
Nagle czymś pochłonięta, zmarszczyła czoło, wygrzebała z mieszka pióro ze stalówką i
małą, oprawioną w płótno książeczkę, po czym otworzyła niedużą skórzaną skrzynkę przy-
mocowaną do pasa, która zawierała butelkę z atramentem oraz pojemnik z piaskiem.
Roztargnionym gestem wytarła pióro o rękaw i zaczęła coś gryzmolić w książeczce, nie
zważając na niedogodne warunki do pisania, jakich nastręczała jazda na końskim grzbiecie.
Wyglądała, jakby zupełnie jej nie obchodziło, że mogła wzniecić w nich jakieś obawy. Być
może naprawdę tak było.
Pan Cauthon bezgłośnie, z niedowierzaniem mamrotał "Wojna", a posmutniała Faile
położyła uspokajającą dłoń na ramieniu Perrina.
Pan al'Thor tylko coś burknął; Perrin słyszał, że tamten kiedyś był na wojnie, nie
wiedział jednak dokładnie ani gdzie się ta wojna toczyła, ani jak na nią trafił. Po prostu gdzieś z
dala od Dwu Rzek, dokąd się udał jako młody człowiek i skąd wiele lat później wrócił z żoną i
synkiem Randem. Niewielu ludzi wyjeżdżało z Dwu Rzek. Perrin wątpił, czy któryś z nich w
ogóle miał jakieś pojęcie, czym jest wojna, wyjąwszy to, co zasłyszeli od wędrownych
handlarzy albo kupców oraz ich strażników czy też woźniców. On natomiast takie pojęcie miał.
Widział wojnę na Głowie Tomana. Abell miał rację. To, czego już teraz doświadczali, było
dostatecznie straszne, a wszak nawet nie przypominało wojny.
Zachował spokój. Może Verin miała rację. A może chciała tylko przeciąć ich
spekulacje. Jeśli te trolloki, które omijały Dwie Rzeki, stanowiły przynętę prowadzącą do
pułapki, to musiała być ona zastawiona na Randa, Aes Sedai zaś na pewno o tym wiedziała. Na
tym polegał jeden z problemów z Aes Sedai; podsuwały człowiekowi różne "jeśli" i “może", aż
nabierał przekonania, że powiedziały mu dobitnie coś, co w rzeczywistości tylko sugerowały.
Cóż, jeśli trolloki - lub raczej ten, kto je nasłał, czyżby jeden z Przeklętych? - zamierzały
schwytać Randa w zasadzkę, to będą musiały się zabrać najpierw za Perrina - prostego kowala,
nie żadnego Smoka Odrodzonego - a on nie miał zamiaru wpadać w jakieś pułapki.
Jechali dalej przez cały ranek, pogrążeni w milczeniu. W tych okolicach farmy położone
były z dala od siebie, czasami dzieliła je mila, a nawet i więcej. Wszystkie, co do jednej, zostały
porzucone, pola dusiły się od chwastów, drzwi stodół kołysały się w rytmie zabłąkanych
podmuchów wiatru. Tylko jedna została spalona, nie zostało z niej nic prócz kominów,
przypominających okopcone palce wystające z popiołów. Ludzie, którzy tam zginęli -
Ayellinowie, kuzynowie tych, którzy mieszkali w Polu Emonda - zostali pogrzebani nieopodal
grusz rosnących za domem. Ci nieliczni, których ciała odnaleziono. Abella trzeba było zmusić,
by coś niecoś o tym opowiedział, a Tam w ogóle nie chciał się odezwać. Wydawało się im, że
mogą go tym wyprowadzić z równowagi. Wiedział, czym żywią się trolloki. Wszystkim, byleby
to tylko było mięso. Odruchowo gładził topór, dopóki Faile nie ujęła go za rękę. Z jakiegoś
powodu tylko ona wyglądała na zdenerwowaną. Przyszło mu na myśl, że pewnie wie więcej o
trollokach.
Zanim słońce osiągnęło najwyższy punkt na niebie, zgodnie z przewidywaniami pana
Cauthona w zasięgu wzroku pojawiła się farma al'Seenów. Na widnokręgu nie było widać
żadnej innej farmy, aczkolwiek zarówno na północy, jak i na wschodzie unosiło się kilka
mocno oddalonych, szarych pióropuszy dymów z komina. Jakim cudem jeszcze się ostały, w
takiej izolacji? W razie zjawienia się trolloków, ich mieszkańcy mogli liczyć tylko na to, że w
tym samym czasie w okolicy znajdą się przypadkiem również Białe Płaszcze.
Widoczny z daleka, zbudowany bez jednolitego planu dom na farmie wciąż jeszcze
zdawał się mały, kiedy Tam ściągnął wodze i zamachał do Aielów, by przyłączyli się do nich,
po czym zasugerował, żeby znaleźli sobie jakieś miejsce, w którym zaczekają, dopóki ich
wizyta na farmie nie dobiegnie końca.
- O Abellu albo o mnie gadać nie będą - wyjaśnił ale wy troje na pewno spowodujecie,
że wbrew najlepszym chęciom będą sobie strzępić języki.
Łagodnie powiedziane, jeśli wziąć pod uwagę dziwne odzienie i włócznie Aielów oraz
fakt, że były wśród nich dwie kobiety. Na plecach wszystkich trojga, obok kołczanów, dyndały
zające. Perrin zupełnie nie pojmował, jak znaleźli czas na polowanie, skoro musieli być szybsi
od koni. A jeśli już o koniach mowa, to wyglądali na mniej zmęczonych niż one.
- Nie ma sprawy - odparł Gaul. - Wyszukam sobie miejsce, gdzie zjem swój posiłek i
skąd będę obserwował wasz przejazd.
Odwrócił się i natychmiast oddalił wielkimi susami. Bain i Chiad wymieniły spojrzenia.
Po chwili Chiad wzruszyła ramionami i obie ruszyły jego śladem.
- To oni nie są razem? - spytał ojciec Mata, drapiąc się po głowie.
- To długa historia - odrzekł Perrin. Tak brzmiało to lepiej, niż gdyby mu wyjawił, iż
Chiad i Gaul właściwie w każdej chwili mogą postanowić pozabijać się wzajem z powodu
dzielącej ich waśni krwi. Miał nadzieję, że przysięga wody wciąż obowiązuje. Musi pamiętać,
by zapytać Gaula, czym właściwie jest owa przysięga.
Farma al'Seenów była niemal tak duża jak farmy w Dwu Rzekach, z trzema wysokimi
stodołami i pięcioma szopami, w których dojrzewał tytoń. Kamienna owczarnia, pełna owiec o
czarnych pyskach, była równie szeroka jak niektóre pastwiska; płoty otaczające podwórka
odgradzały mleczne krowy z białymi łatami od czarnego bydła hodowanego na ubój. W chlewie
pochrząkiwały z ukontentowaniem świnie, wszędzie wałęsały się kury, po sporym stawie
pływały białe gęsi.
Pierwszą dziwną rzeczą, jaką Perrin zauważył, byli chłopcy na strzechach domu i
stodół, ośmiu, może dziewięciu, uzbrojeni w łuki, z kołczanami przy pasach. Na widok
konnych natychmiast zaczęli krzyczeć, a kobiety zaraz zagnały małe dzieci do domu, nawet nie
osłoniwszy oczu dłońmi, by zobaczyć, kto nadjeżdża. Na podwórzu farmy zgromadzili się męż-
czyźni, jedni z łukami, inni z widłami i cepami, które trzymali niczym broń. Za dużo ludzi. O
wielu za dużo, nawet jak na tak wielką farmę. Spojrzał pytająco na pana al'Thora.
- Jac przyjął rodzinę swego kuzyna Wita - wyjaśnił Tam - ponieważ jego farma znajduje
się zbyt blisko Zachodniego Lasu. Oprócz nich także rodzinę Flanna Lewina po tym, jak ich
farma zośtała zaatakowana. Białe Płaszcze przegnały trolloki, zanim zdążyło spłonąć coś
jeszcze prócz stodół, ale Flann stwierdził, że czas uciekać. Jac to poczciwy człowiek.
Kiedy wjechali na podwórze, gdzie wreszcie rozpoznano Tama oraz Abella, mężczyźni
i kobiety wśród uśmiechów i gwaru powitań otoczyli ich ciasnym kręgiem, gdy zsiadali z koni.
Na ten widok z domu wypadły pędem dzieci, tuż za nimi pilnujące je kobiety, prosto z kuchni,
jeszcze wycierając dłonie o fartuchy. Reprezentowane były wszystkie pokolenia, począwszy od
siwowłosej Astelle al'Seen, zgarbionej, lecz częściej używającej kostura do przepędzania ludzi
ze swej drogi niźli do podpierania się, aż po niemowlę w powijakach, w ramionach pulchnej
młodej kobiety, której okrągłe oblicze rozpromieniał uśmiech.
Perrin objął wzrokiem zażywną, młodą kobietę, po czym natychmiast odwrócił
spojrzenie. Kiedy wyjeżdżał z Dwu Rzek, Laila Dearn była szczupłą dziewczyną, która
potrafiła zatańczyć trzech chłopców na śmierć. 'Tylko ten uśmiech i oczy pozostały te same.
Zadrżał. Był kiedyś taki czas, kiedy marzył o poślubieniu Laili, a ona do pewnego stopnia
odwzajemniała to uczucie. Prawdę mówiąc, pielęgnowała je dłużej niż on. Na szczęście była
zbyt oczarowana swym dzieckiem oraz bardziej jeszcze od niego korpulentnym jegomościem,
który stał u jej boku, by skupić na nim uwagę. Jej towarzysza Perrin również rozpoznaj. Natley
Lewin. A więc Laila nazywała się teraz Lewin. Dziwne. Nat nigdy nie umiał tańczyć. Dziękując
Światłości za to, że udało mu się uniknąć jego losu, Perrin rozejrzał się dookoła w
poszukiwaniu Faile.
Znalazł ją; bezcelowo potrząsała wodzami Jaskółki, a klacz trącała pyskiem jej ramię.
Zanadto była zajęta posyłaniem pełnych zachwytu uśmiechów w stronę Wila al'Seena, kuzyna z
okolic Deven Ride, by zwracać uwagę na swego konia, zwłaszcza że Wil odwzajemniał te
uśmiechy. Przystojny chłopiec z tego Wila. Cóż, niby o rok starszy od Perrina, ale tak przy-
stojny, że wyglądał niezwykle młodo. Kiedy przyjeżdżał do Pola Emonda na tańce, wszystkie
dziewczęta wpatrywały się w niego i wzdychały. Tak jak teraz Faile. Ona co prawda nie
wzdychała, ale jej uśmiech wyrażał zdecydowany zachwyt.
Perrin podszedł do niej i objął ją ramieniem, wspierając drugą rękę na toporze.
- Jak się masz, Wil? - zapytał, uśmiechając się najszerzej, jak potrafił. Nie było sensu
pozwalać, by Faile pomyślała sobie, że jest zazdrosny. Zwłaszcza, że wcale nie był.
- Nieźle, Perrin. - Wzrok Wila umknął przed jego oczyma, po czym odbił się od topora;
na twarzy tamtego rozlał się wyraz głębokiego obrzydzenia. - Całkiem nieźle.
Starając się nie spojrzeć już więcej na Faile, pośpiesznie dołączył do ludzi stłoczonych
wokół Verin.
Faile zadarła głowę, by spojrzeć Perrinowi w oczy i wydęła usta, a potem dłonią złapała
go za brodę i delikatnie targnęła głową.
- Perrin, Perrin, Perrin - wymruczała cicho.
Nie całkiem rozumiał, co chciała przez to powiedzieć, ale uznał, że roztropniej będzie,
jeśli nie zapyta. Wyglądała tak, jakby sama nie wiedziała, czy jest zła, czy raczej... a może
przypadkiem rozbawiona? Lepiej nie zmuszać jej, by musiała się zdecydować.
Wil nie był oczywiście jedynym, który popatrywał z ukosa w jego oczy. Zdawało się, że
każdy, młody czy stary, kobieta czy mężczyzna, wzdragał się za pierwszym razem, gdy napo-
tykał jego wzrok. Stara pani al'Seen dźgnęła go kosturem, a jej ciemne, starcze oczy rozszerzyły
się ze zdziwienia, kiedy coś niezrozumiale bąknął. Może uznała, że nie jest do końca realny.
Nikt jednak nie powiedział ani słowa.
Niebawem konie zostały zaprowadzone do stodół. - Tomas sam zawiódł swego siwka;
zwierzę wyraźnie nie życzyło sobie, by ktoś inny dotykał jego wodzy - po czym wszyscy, z
wyjątkiem chłopców na dachach, wtłoczyli się do domu, wypełniając go niemal bez reszty.
Przemieszani Lewinowie i al'Seenowie, ci dorośli, utworzyli we frontowej izbie podwójny
rząd, z pominięciem wszelkich względów porządku albo starszeństwa. Dzieci trafiły w objęcia
matek albo, przegnane, zaglądały do środka między nogami starszych, którzy szczelnie
zastawili drzwi.
Dla nowo przybyłych przyniesiono mocną herbatę i krzesła, wyposażone w siedzenia z
sitowia oraz wysokie oparcia, Verin i Faile dostały dodatkowo haftowane poduszki. Osoby
Verin, Tomasa i Faile wywołały stosowne poruszenie. Izbę wypełniał gwar podobny do
trajkotania gęsi, wszyscy gapili się na tych troje, jakby nosili korony albo lada moment mieli
przystąpić do pokazu kuglarskich sztuczek. Obcy zawsze stanowili przedmiot zaciekawienia w
Dwu Rzekach. Miecz Tomasa sprowokował do szczególnych komentarzy wygłaszanych
półszeptem, które Perrin z łatwością słyszał. Miecze nie były tu rzeczą na porządku dziennym,
przynajmniej do czasu pojawienia się Białych Płaszczy. Niektórzy uważali, że Tomas należy do
Białych Płaszczy, inni, że jest lordem. Chłopiec, który sięgał niewiele wyżej pasa dorosłych,
wspomniał Strażników, ale starsi go wyśmiali.
Gdy goście już siedzieli, Jac al'Seen, potężnie zbudowany, barczysty mężczyzna,
którego włosy były mocniej jeszcze przerzedzone niż u pana al'Vere, ale za to równie siwe,
usadowił się przed szerokim, kamiennym kominkiem. Na półce za jego głową, między dwoma
dużymi srebrnymi pucharami tykał zegar, dowód, iż dobrze sobie radził jako farmer. Wrzawa
ucichła, kiedy podniósł rękę, aczkolwiek jego kuzyn Wit, niemalże bliźniaczo podobny, gdyby
nie całkowity brak włosów, oraz Flann Lynn, sękata tyka od fasoli, zwieńczona siwą czupryną,
i tak zabrali się za uciszanie swoich rodzin.
- Pani Mathwin, lady Faile - zagaił Jac, kłaniając się im obu niezdarnie - jest nam miło
gościć was tutaj tak długo, jak sobie zażyczycie. Muszę was jednak przestrzec. Wiecie, jakie
przeżywamy strapienia w tej okolicy. Najlepiej będzie dla was, jeśli udacie się prosto do Pola
Emonda albo Wzgórza Czat i tam już zostaniecie. Zbyt wielkie to kłopoty, by dodatkowo je
potęgować. Poradziłbym wam, byście w ogóle opuściły Dwie Rzeki, ale, jak rozumiem,
Synowie Światłości nie przepuszczają nikogo przez Taren. Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie
jest.
- Kiedy tyle wspaniałych historii krąży po tej okolicy odparła Verin, łagodnie mrugając.
- Zmarnowałabym sposobność ich poznania, gdybym zatrzymała się w jakiejś wiosce.
Ani razu nie skłamawszy, udało jej się sprawić wrażenie, iż przybyła do Dwu Rzek w
poszukiwaniu opowieści z dawnych czasów. W przeszłości, która zdawała się już bardzo od-
legła, podobnie postępowała Moiraine. Swój pierścień z Wielkim Wężem Verin ukryła w
mieszku pyry pasie, jednakże Perrin wątpił, by któryś z tych ludzi wiedział, co on oznacza.
Elisa al'Seen wygładziła biały fartuch i uśmiechnęła się uroczyście do Verin. Mimo iż
siwych włosów miała mniej niż jej mąż, wyglądała na znacznie od Verin starszą, na jej
pomarszczonej twarzy gościł macierzyński uśmiech. Całkiem możliwe, że uważała się za
starszą.
- Wielki to zaszczyt gościć pod naszym dachem prawdziwą uczoną, ale Jac ma rację -
powiedziała stanowczo. Zaprawdę jesteście tu serdecznie witani, gdy jednak opuścicie nasz
dom, udajcie się natychmiast do jakiejś wioski, koniecznie. Podróżowanie nie jest bezpieczne.
To samo się tyczy ciebie, moja pani - dodała, zwracając się z kolei do Faile. Trolloki to nie są
stworzenia, którym można stawić czoło, mając zaledwie garstkę mężczyzn za całą ochronę.
- Przemyślę to - odparła spokojnie Faile. - Dziękuję ci za twą troskę.
Upiła łyk herbaty, równie opanowana jak Verin, która znowu zaczęła coś zapisywać w
swej książeczce, podnosząc wzrok po to tylko, by uśmiechnąć się do Elisy i mruknąć:
- Tyle opowieści krąży po okolicy.
Faile przyjęła z rąk córki al'Seenów maślane ciasteczko, dziewczyna dygnęła i
zaczerwieniła się gwałtownie, jednocześnie wpatrując się w Faile z bezgranicznym podziwem
w szeroko rozwartych oczach.
Perrin uśmiechnął się w duchu. W tej zielonej, jedwabnej sukni do konnej jazdy
wszyscy brali Faile za szlachetnie urodzoną, on zresztą też musiał przyznać, że nosiła się
pięknie. Kiedy chciała. Ta dziewczyna pewnie nie podziwiałaby Faile aż tak bardzo, gdyby
zobaczyła ją w którymś z napadów furii, kiedy jej język był zdolny obedrzeć woźnicę ze skóry.
Pani al'Seen odwróciła się do swego męża, kręcąc głową; Faile i Verin nie zamierzały
dać się przekonać. Jac spojrzał na Tomasa.
- Może ty potrafisz je przekonać?
- Jadę wszędzie tam, gdzie ona mi każe - odparł Tomas. Siedział na krześle z filiżanką
herbaty w ręku, a mimo to robił wrażenie, jakby zaraz miał dobyć miecza.
Pan al'Seen westchnął i zmienił temat rozmowy.
- Perrin, większość nas spotykała cię przy tej czy innej okazji w Polu Emonda. Znamy
cię do pewnego stopnia. W każdym razie znaliśmy cię, zanim uciekłeś zeszłego roku. Doszły
nas słuchy o jakichś niepokojących rzeczach, ale, jak mniemam, Tam i Abell nie
towarzyszyliby tobie, gdyby były one prawdziwe.
Żona Flanna, Adine, przysadzista kobieta o oczach wyrażających całkowite
samozadowolenie, głośno pociągnęła nosem.
- O Tamie i Abellu też słyszałam różne rzeczy. I o ich chłopcach, którzy uciekli z Aes
Sedai. Z Aes Sedai! Z tuzinem Aes Sedai! Pamiętacie wszyscy, jak Pole Emonda się spaliło do
gołej ziemi. Światłość tylko wie, co też ich tam mogło jeszcze spotkać. Słyszałam, że ponoć
porwali dziewczynę al'-Vere'ów.
Flann potrząsnął głową, wyrażając tym gestem pełną rezygnację i obdarzył Jaca
przepraszającym spojrzeniem.
- Skoro w to wierzysz - powiedział ironicznym tonem Wit - to uwierzysz we wszystko.
Dwa tygodnie temu rozmawiałem z Marin al'Vere i ona mnie zapewniła, że dziewezyna poszła
własną drogą. A Aes Sedai była tylko jedna.
- Co ty sugerujesz, Adine? - Elisa al'Seen wsparła pięści na biodrach. - Gadaj i to zaraz.
W jej głosie wyraźnie można było dosłyszeć nie wypowiedziane otwarcie: "Tylko
spróbuj!"
- Nie powiedziałam, że w to wierzę - zaprotestowała krnąbrnie Adine - a tylko, że
słyszałam. Są takie pytania, które trzeba zadać. Synowie nie zasadzili się akurat na tych trzech
tylko dlatego, iż wylosowali ich imiona z czapki.
- Jeśli dla odmiany zaczniesz słuchać - odparła stanowczym głosem Elisa - to może
usłyszysz jakieś odpowiedzi.
Adine zabrała się za układanie spódnic, ale mimo iż burczała coś pod nosem, tak czy
inaczej trzymała język na wodzy.
- Czy ktoś jeszcze ma coś do powiedzenia? - spytał Jac z ledwie skrywanym
zniecierpliwieniem. Nikt się nie odezwał, więc mówił dalej. - Perrin, nikt tutaj nie wierzy, żeś
jest Sprzymierzeńcem Ciemności, tak jak ja nie wierzę, że jest nim Tam albo Abell.
Flann przeszył Adine surowym spojrzeniem i położył dłoń na ramieniu żony; ta
milczała nadal, ale jej wargi drgały, nie wypowiadając wprost tego, co najwyraźniej chciała
powiedzieć. Jac mruknął coś do siebie, zanim znowu podjął przerwany wątek.
- Mimo to, Perrin, myślę, że mamy prawo usłyszeć, dlaczego Białe Płaszcze mówią to,
co mówią. Oskarżają ciebie, Mata Cauthona i Randa al'Thora, że jesteście Sprzymierzeńcami
Ciemności. Dlaczego?
Wyraźnie rozzłoszczona Faile otworzyła już usta, ale Perrin uciszył ją machnięciem
ręki. Jej posłuszeństwo zaskoczyło go do tego stopnia, że gapił się na nią przez chwilę
oniemiały, nim wreszcie przemówił. Może była chora.
- Białym Płaszczom nie trzeba wiele, panie al'Seen. Jeśli się nie kłaniasz, nie płaszczysz
i nie obchodzisz ich z daleka, to na pewno jesteś Sprzymierzeńcem Ciemności. Jesteś nim bez
wątpienia, jeśli tylko nie mówisz tego, co oni chcą, nie myślisz tak, jak oni chcą. Nie wiem,
dlaczego uważają Randa i Mata za Sprzymierzeńców Ciemności.
Tak brzmiała prosta prawda. Białym Płaszczom wystarczyłaby wiedza, że Rand to
Smok Odrodzony, ale wiedzieć tego żadną miarą nie mogli. Oskarżenia pod adresem Mata
całkowicie go zaskoczyły. To musiało być dzieło Faina.
- Ja natomiast zabiłem kilku Synów. - O dziwo, nie skurczył się wewnętrznie, ani pod
wpływem okrzyków zdumienia, które obiegły wnętrze izby, ani też na wspomnienie tego, co
zrobił. - Zabili mi przyjaciela i zabiliby również mnie. Jakoś nie widziałem powodu, dla
którego miałem im na to pozwolić. Tak to brzmi w skrócie.
- Rozumiem, że nie mogłeś im na to pozwolić - wolno powiedział Jac.
Nawet mimo obecności trolloków w okolicy ludzie z Dwu Rzek nie przyzwyczaili się
jeszcze do mordów. Przed kilkoma laty pewna kobieta zabiła swego męża, ponieważ pragnęła,
by poślubił ją inny mężczyzna - był to ostami raz, na ile Perrin się orientował, gdy w Dwu
Rzekach ktoś umarł gwałtowną śmiercią. Do czasu zjawienia się trolloków.
- Synowie Światłości - powiedziała Verin - znakomicie znają się na jednej rzeczy.
Potrafią sprawić, że ludzie, którzy przez całe życie byli sąsiadami, stają się wobec siebie
podejrzliwi.
Wszyscy wieśniacy spojrzeli na nią, po chwili niektórzy przytaknęli.
- Mówiono mi, że towarzyszy im pewien człowiek powiedział Perrin. - Padan Fain.
Wędrowny handlarz.
- Słyszałem o tym - potwierdził Jac. - Podobno teraz występuje pod innym nazwiskiem.
Perrin skinął głową.
- Ordeith. Nieważne jednak, Fain czy Ordeith, to on jest Sprzymierzeńcem Ciemności.
Przyznał się do tego, przyznał się również do sprowadzenia tu trolloków w zeszłoroczną Zi-
mową Noc. A teraz towarzyszy Białym Płaszczom.
- Łatwo ci tak mówić - wtrąciła ostro Adine Lewin. - Sprzymierzeńcem Ciemności
możesz nazwać każdego.
- W takim razie komu ty wierzysz? - spytał Tomas. - Tym, którzy pojawili się kilka
tygodni temu, aresztowali twoich znajomych i spalili ich farmy? Czy temu młodemu czło-
wiekowi, który się tutaj wychował?
- Ja nie jestem żadnym Sprzymierzeńcem Ciemności, panie al'Seen - zapewnił Perrin -
ale jeśli pan chce, bym odjechał, uczynię to.
- Nie - wtrąciła szybko Elisa, rzucając w stronę męża znaczące spojrzenie. Adine zaś
zmierzyła wzrokiem tak lodowatym, że tamta zdusiła w sobie słowa, które właśnie miała
zamiar wypowiedzieć. - Jesteś tu mile widziany i możesz zostać tak długo, jak sobie zażyczysz.
Jac zawahał się, po czym skinął głową na znak zgody. Podeszła bliżej, spojrzała z góry
na Perrina, kładąc mu dłonie na ramionach.
- Współczujemy ci - powiedziała cicho. - Twój ojciec był dobrym człowiekiem. Matka
była moją przyjaciółką i wspaniałą kobietą. Wiem, że chciałaby, abyś z nami został, Pemn.
Synowie rzadko tędy przejeżdżają, a jeśli już; to chłopcy z dachu ostrzegą nas dostatecznie
wcześnie, byśmy zdążyli cię ukryć na stryszku. Tam będziesz bezpieczny.
Mówiła szczerze to, co myślała. Naprawdę tak myślała. A kiedy Perrin spojrzał na pana
al'Seena, ten znowu pokiwał głową.
- Dziękuję wam - wydusił Perrin ze ściśniętego gardła. - Ale ja mam... różne rzeczy do
zrobienia. Muszę dopatrzyć pewnych spraw.
Westchnęła i poklepała go lekko po ramieniu.
- Jasne. Dopilnuj tylko, żeby te rzeczy ci nie... zaszkodziły. Ale cóż, mogę przynajmniej
wyprawić cię w drogę z pełnym brzuchem.
W domu brakowało dostatecznej ilości stołów, by usadzić wszystkich do
popołudniowego posiłku, każdy więc dostał miskę z jagnięcym gulaszem oraz pajdę
chrupiącego chleba tam, gdzie siedział wraz z przykazaniem, że nie wolno nachlapać, po czym
wszyscy zabrali się za jedzenie. Nim skończyli, do izby wparował chłopiec, który wydawałby
się zapewne wyższy, gdyby tak się nie garbił w ukłonie. Perrinowi wydało się, że to chyba Win
Lewin, ale nie był pewien, chłopcy w tym wieku szybko rosną.
- Lord Luc! - zawołał podnieconym głosem chudy chłopak. - Lord Luc tu jedzie!
Robert Jordan TEN KTÓRY PRZYCHODZI ZE ŚWITEM (Przełożyła Katarzyna Karłowska)
PROLOG Dain Bornhald wyprostował się w siodle, kiedy oddział liczący stu konnych, który zabrał na patrol, zbliżał się właśnie do Wzgórza Czat. Teraz niecałych stu. Przez jedenaście siodeł przewieszone były owinięte płaszczami ciała, dalszych dwudziestu trzech ludzi opatrywało rany. Trolloki urządziły przemyślną zasadzkę; zastawiona na gorzej wyszkolonych żołnierzy, mniej walecznych od Synów, zapewne by się udała. Nie dawał mu natomiast spokoju fakt, że był to już trzeci jego patrol, który zaatakowano przeważającymi siłami. Nie była to jakaś incydentalna potyczka ani przypadkowe starcie z mordującymi ludność, palącymi wszystko w okolicy trollokami zostali zmuszeni do odparcia z góry obmyślonego ataku. I to się przydarzało wyłącznie tym patrolom, którymi dowodził osobiście. Pozostałych trolloki starały się unikać. Fakt ten rodził dokuczliwe pytania, a odpowiedzi, do których dochodził, rozwiązania żadnego jakoś nie przynosiły. Zachodziło już słońce. W wiosce, której kryte strzechami domy rozpościerały się na całym wzgórzu, od podnóża aż po sam szczyt, rozbłysło kilka pierwszych świateł. Na samym szczycie wyróżniał się jedyny dach kryty dachówkami; wieńczył "Białego Dzika", miejscową gospodę. Innego wieczora mógłby tam wstąpić na puchar wina, nie zważając na nerwową ciszę, jaka zapadała zawsze na widok białego płaszcza ze złocistym słońcem. Nieczęsto pił, ale lubił od czasu do czasu przebywać w towarzystwie ludzi nie należących do Synów; po jakimś czasie do pewnego stopnia zapominali o jego obecności i na powrót zaczynali się śmiać i rozmawiać. Innego wieczora. Dzisiaj pragnął być sam, żeby pomyśleć. Pomiędzy wielobarwnymi wozami, jakich około setki stało skupionych w odległości niecałej połowy mili od stóp wzgórza, panowało spore ożywienie; mężczyźni i kobiety, odziani w barwy jeszcze bardziej jaskrawe od ich wehikułów, sprawdzali konie i uprząż oraz pakowali rzeczy, które od wielu tygodni walały się po całym obozowisku. Wyglądało na to, że Wędrowcy zamierzają podjąć ten tryb życia, jakiemu zawdzięczali swoje miano, najprawdopodobniej zaraz o pierwszym brzasku. - Farran! Gruby setnik zawrócił konia, by podjechać bliżej, a Bornhald skinieniem głowy wskazał karawanę Tuatha'anów. - Powiadom Poszukującego, że jeśli zamierza przenieść swych ludzi w jakieś inne miejsce, to powinni się udać na południe. - Mapy twierdziły, że nie można się przedostać na drugi brzeg Taren w żadnym innym miejscu prócz Taren Ferry, ale po przeprawie przez rzekę
wnet się przekonał, jak są już przestarzałe. Nikt nie wyjeżdżał z Dwu Rzek, dopóki mógł temu przeciwdziałać, przez co teren, który podlegał jego władzy, stał się szczelny niczym pułapka. - Farran? Nie należy stosować butów ani pięści, zrozumiano? Słowa wystarczą. Raen ma uszy. - Jak rozkażesz, lordzie Bornhald. Głos setnika zdradzał tylko niewielkie rozczarowanie. Przyłożył odzianą w rękawicę dłoń do serca i nawrócił konia, by odjechać w stronę obozowiska Tuatha'anów. Rozkaz mu się nie spodobał, ale rzecz jasna wykona go dokładnie. Może nawet i gardził Ludem Wędrowców, niemniej żołnierzem był dobrym. Widok obozu - długie, równe szeregi białych namiotów z trójkątnymi dachami, linie precyzyjnie ustawionych palików, do których przywiązywano konie. Nawet tutaj, w tym zapo- mnianym przez Światłość zakątku świata, Synowie utrzymywali porządek, nie pozwalając dyscyplinie osłabnąć nawet na moment. Światłość naprawdę zapomniała o tym miejscu. Do- wiodły tego trolloki. Paliły wprawdzie farmy, ale ich obecność tutaj oznaczała, iż jedynie część mieszkańców okolicy była niewinna. Pozostali natomiast kłaniali się i mówili: "Tak, mój lordzie", "Jak sobie życzysz, mój lordzie", i uparcie chodzili własnymi drogami, ledwie się tylko odwrócił do nich plecami. I na dodatek ukrywali jakąś Aes Sedai. Drugiego dnia, na po- łudnie od Taren, Synowie zabili Strażnika; mieniący się wielością barw płaszcz tego człowieka stanowił dostateczny dowód. Bornhald nienawidził Aes Sedai, które manipulowały Jedyną Mocą, jakby jedno Pęknięcie Świata nie wystarczyło. Wywołają nowe, jeśli się ich nie powstrzyma. Jego chwilowy dobry nastrój stopniał niczym śnieg na wiosnę. Wzrok Bornhalda odszukał namiot, gdzie przez cały czas trzymano więźniów, nie licząc codziennych, krótkich ćwiczeń fizycznych, na które wypuszczano ich pojedynczo. Żaden nie spróbuje uciec, jeśli równało się to pozostawieniu pozostałych. Inna sprawa, że uciekając, zdołaliby pokonać nie więcej niż kilkanaście kroków - z obu stron namiotu stali strażnicy, a kil- kanaście kroków dalej, w każdym kierunku, natknęliby się natychmiast na następnych dwudziestu Synów - Bornhald jednakże pragnął, by kłopotów było jak najmniej. Każdy kłopot stanowi zarzewie nowych. Konieczność brutalnego potraktowania więźniów mogłaby wywołać wzburzenie w wiosce, wzburzenie tak gwałtowne, że trzeba by coś z tym zrobić. Byar to głupiec. On - oraz pozostali, Farran zwłaszcza - chcieli poddać więźniów śledztwu. Bornhald nie był Śledczym i nie miał ochoty na stosowanie ich metod. Nie miał też zamiaru pozwolić Farranowi, by ten w jakikolwiek sposób zbliżył się do tych dziewcząt, nawet jeśli, zdaniem Ordeitha, były Sprzymierzeńcami Ciemności.
Sprzymierzeńcy Ciemności czy nie, nabierał coraz głębszego przekonania, że jego samego interesuje wyłącznie ten jeden Sprzymierzeniec Ciemności. Bardziej niż trolloków, bardziej niż Aes Sedai chciał dopaść Perrina Aybarę. Ledwie potrafił zawierzyć opowieściom Byara o człowieku przebiegającym knieje z wilkami, ale niemniej to Byar stwierdził jasno, iż właśnie Aybara wpędził jego ojca w pułapkę Sprzymierzeńców Ciemności na Głowie Tomana, wiodąc Geoframa Bornhalda na śmierć z rąk seanchańskich Sprzymierzeńców Ciemności i ich sojuszniczek spod znaku Aes Sedai. Niewykluczone, że jeśli żadne z Luhhanów nie zacznie wreszcie mówić, i to już niebawem, wówczas pozwoli, by Byar rozprawił się z kowalem na własny sposób. Albo ten człowiek zmięknie, albo zmięknie jego żona, gdy będzie się temu przypatrywała. Jedno z nich pomoże mu odszukać Perrina Aybarę. Gdy zsiadł z konia przed swoim namiotem, powitał go Byar - sztywny, ponury, podobny do stracha na wróble. Bornhald zerknął z niesmakiem na znacznie mniejszą grupkę namiotów ustawionych z dala od pozostałych. Podmuch wiatru z tamtej strony przyniósł zapach drugiego obozowiska. Tamci nie utrzymywali czystości ani przy palikach dla koni, ani wokół siebie. - Ordeith zdaje się już również wrócił, prawda? - Tak, lordzie Bornhald. - Byar urwał, Bornhald spojrzał na niego pytająco. - Donoszą o starciu, które mieli z trollokami na południu. Dwóch zabitych. Sześciu rannych, tak twierdzą. - Kto poległ? - spytał cicho Bornhald. - Syn Joelin i Syn Gomanes, lordzie Bornhald. - W zapadniętych policzkach Byara nie drgnął ani jeden mięsień. Bornhald ściągnął powoli rękawice ze stalowymi ochraniaczami. To ci dwaj, których wysłał razem z Ordeithem, by sprawdzili, co on właściwie robi podczas swoich wypadów na południe. Przezornie nie podniósł głosu. - Moje wyrazy uznania dla pana Ordeitha, Byar i... Nie! Żadnych wyrazów uznania. Przekaż mu, słowo w słowo, że życzę sobie widzieć natychmiast te jego chude kości. Powiedz mu to, Byar, i dawaj go tu zaraz, choćbyś musiał go aresztować, i te nikczemne kanalie, które plamią honor Synów. Idź! Bornhald długo powstrzymywał gniew, tak długo, aż nie znalazł się we wnętrzu namiotu; spuścił klapę wejściową i krzywiąc się wzgardliwie, zmiótł mapy oraz szkatułkę z przyborami do pisania z obozowego stolika. Ordeith musi go uważać za imbecyla. Dwukrotnie już posyłał za nim ludzi i dwukrotnie ci ludzie ginęli w "starciu z trollokami", za to wśród tych, którzy pozostali przy życiu, nie było żadnych rannych. Zawsze na południu. Ten człowiek żywił jakąś obsesję na punkcie Pola Emonda. Cóż, sam mógł rozbić tam swój obóz, gdyby nie... Teraz
nie miało to sensu. Tu więził Luhhanów. Oni mu wydadzą Perrina Aybarę, w ten czy inny sposób. Wzgórze Czat to znacznie lepsze miejsce, na wypadek gdyby zostali zmuszeni do błyskawicznych przenosin do Taren Ferry. Względy militarne nad osobistymi. Po raz tysięczny zastanawiał się, dlaczego Lord Kapitan Komandor go tu przysłał. Ci ludzie wydawali się niczym nie różnić od tych, których już widział wcześniej w stu innych miejscach. Pomijając to, że jedynie lud z Taren Ferry wykazywał choć krztynę entuzjazmu dla projektu wyplenienia miejscowych Sprzymierzeńców Ciemności. Reszta gapiła się z ponurym uporem na Smoczy Kieł wyrysowany na czyichś drzwiach. W danej wiosce wiedziano zawsze, kto jest tam niepożądany; jej mieszkańcy byli zawsze skorzy, bez większej zachęty, sami się oczyszczać i wszystkich Sprzymierzeńców Ciemności wymiatano razem z tymi, których ludzie nie życzyli sobie więcej oglądać. Tylko nie tutaj. Czarny gryzmoł przedstawiający ostry kontur kła wywierał właściwie taki sam skutek jak świeże pobielenie wapnem. No i te trolloki. Czy Pedron Niall, kiedy pisał swe rozkazy, z góry wiedział o trollokach? Skąd niby mógł wiedzieć? Jeśli jednak nie, to po co wysłał Synów do tłumienia niewielkiego buntu? I dlaczego, na Światłość, Lord Kapitan Komandor obarczył go tym owładniętym żądzą mordu szaleńcem? Klapa namiotu odsunęła się i do środka wtarabanił się Ordeith. Miał na sobie szary kaftan haftowany srebrem, przedniej jakości, za to mocno poplamiony. Jego koścista szyja też była brudna, sterczała z kołnierza, nadając mu wygląd żółwia. - Dobry wieczór, lordzie Bornhald. Oby nie tylko dobry, ale i łaskawy, wyjątkowy! - Lugardzki akcent był tego dnia wyjątkowo intensywny. - Co się stało z Synem Joelinem i Synem Gomanesem, Ordeith? - Cóż za straszna historia, mój lordzie. Kiedyśmy się natknęli na trolloków, Syn Gomanes dzielnie... Bornhald uderzył go w twarz parą rękawic. Zachwiawszy się, kościsty mężczyzna przyłożył dłoń do rozciętej wargi, po czym przyjrzał się czerwieni, która splamiła mu palce. Uśmiech na jego twarzy stał się jadowity. - Czyżbyś zapomniał, kto podpisał moje pełnomocnictwa, paniątko? Niech tylko szepnę słowo, a Pedron Niall powiesi cię na bebechach twej matki, uprzednio obdarłszy was oboje żywcem ze skóry. - Pod warunkiem, że będziesz żył, by móc to słowo szepnąć, nieprawdaż? Ordeith warknął, kurcząc się niczym dzikie zwierzę, z ust popłynęła mu spieniona ślina. Otrząsnął się powoli i wyprostował. - Musimy działać wspólnie.
Lugardzki akcent zniknął, ustępując miejsca wielkopańskiemu, bardziej rozkazującemu tonowi. Bornhald wolał tamten szyderczy głos charakterystyczny dla Lugardu niźli ledwie za- maskowaną pogardę, którą teraz słyszał. - Wszystko tutaj, wokół nas, okrywa Cień. To nie tylko trolloki i Myrddraale. Oni to bagatela. Trzech się tu wylęgło, trzech Sprzymierzeńców Ciemności, których przeznaczeniem jest wstrząsnąć światem, których wychowem od tysiąca lat, a może i dłużej, kieruje Czarny. Rand al'Thor. Mat Cauthon. Perrin Aybara. Znasz ich nazwiska. W tym właśnie miejscu krążą samopas siły, które wywrócą świat na nice. Istoty stworzone przez Cień wędrują po nocach, zostawiając na ludzkich sercach skazę, zanieczyszczając ludzkie sny. Wychłoszcz tę ziemię. Wychłoszcz ją, a wówczas się zjawią. Rand al'Thor. Mat Cauthon. Perrin Aybara. - To ostatnie nazwisko wymówił niemalże pieszczotliwie. Bomhald wciągnął urywany oddech. Nie miał pojęcia, jak Ordeith wpadł na to, czego on sam tutaj szuka; któregoś dnia ktoś po prostu wyjawił mu wszystko, co o nim wie. - Ukryłem to, co zrobiłeś na farmie Aybarów... - Wychłoszcz ich. - W wielkopańskim głosie pojawiła się nuta szaleństwa, na skroni zaperlił się pot. - Obłup ich ze skóry, a wówczas ci trzej stawią się tu. Bornhald podniósł głos. - Ukryłem, bo musiałem. - Nie było wyboru. Gdyby prawda wyszła na jaw, miałby do czynienia z czymś gorszym niż tylko posępnymi spojrzeniami. Ostatnią rzeczą, jakiej na domiar kłopotów z trollokami potrzebował, był otwarty bunt. - Nie daruję jednak mordu popełnionego na Synach. Słyszysz? Cóż ty takiego czynisz, że musisz to ukrywać przed Synami? - Czy wątpisz, że Cień uczyni co tylko w jego mocy, by mnie powstrzymać? - Co? - Wątpisz w to? - Ordeith z napięciem pochylił się do przodu. - Widziałeś Szarych Ludzi. Bornhald zawahał się. Otaczało go wtedy pięćdziesięciu Synów; żaden nie zauważył dwóch zabójców ze sztyletami, w samym środku Wzgórza Czat. On sam patrzył prosto na nich, nie widząc nikogo. Dopóki Ordeith nie zabił tej pary. Ten mizerny człeczyna zdobył sobie spore za to poważanie wśród ludzi. Później Bornhald zakopał głęboko sztylety. Ostrza wyglądały na stalowe, w dotyku jednak parzyły niczym płynny metal. Pierwsze grudy ziemi ciśnięte na nie do jamy zaskwierczały, uniosły się kłęby pary. - Uważasz, że oni cię ścigają?
- O tak, lordzie Bomhald. Ścigają mnie. Wszystko, byle mnie tylko powstrzymać. Sam Cień chce mnie powstrzymać. - To nadal nie tłumaczy, dlaczego zamordowałeś... - Muszę zachować to, co robię, w tajemnicy. - Wypowiedział te słowa szeptem, który brzmiał niemalże jak syk. Cień potrafi wniknąć w ludzkie umysły, aby mnie odnaleźć, wniknąć w ludzkie myśli i sny. Czy chciałbyś umrzeć we śnie? To się może zdarzyć. - Jesteś... szalony. - Daj mi wolną rękę, a ofiaruję ci Perrina Aybarę. Do tego właśnie zobowiązują rozkazy Pedrona Nialla, Wolna ręka dla mnie, a umieszczę Perrina Aybarę w twoich. Bornhald milczał długo. - Nie chcę na ciebie patrzeć - oznajmił w końcu. Wynoś się! Ordeith wyszedł, a Bornhald zadygotał. Jakie są związki Lorda Kapitana Komandora z tym człowiekiem? Jeśli jednak dzięki niemu ma pojmać Aybarę... Cisnąwszy rękawice na podłogę, zaczął szperać w swoim dobytku. Gdzieś miał schowaną butelkę brandy. Człowiek, który kazał się nazywać Ordeith, a czasami nawet sam tak nazywał siebie w myślach, przekradał się między namiotami Synów Światłości, czujnym okiem obserwując odzianych na biało mężczyzn. Narzędzia użyteczne, niczego nieświadome, ale nie należało im ufać. Zwłaszcza Bornhaldowi; tego być może trzeba się będzie pozbyć, jeśli zacznie zanadto przysparzać kłopotów. O wiele łatwiej da sobą pokierować Byar. Ale jeszcze nie teraz. Istniały inne sprawy, znacznie większej wagi. Niektórzy żołnierze skłaniali z szacunkiem głowy, kiedy ich mijał. Szczerzył do nich zęby, a oni uważali to za przyjazny uśmiech. Narzędzia i głupcy. Żarłocznym wzrokiem omiótł namiot, w którym trzymano więźniów. Mogli poczekać. Przynajmniej na razie. Jeszcze trochę. Zresztą stanowili tylko smakołyki. Przynętę. Na farmie Aybarów powinien był się pohamować, ale Con Aybara roześmiał mu się w twarz, a Joslyn nazwała go małym durniem o plugawym umyśle za to, że mianował jej syna Sprzymierzeńcem Ciemności. No cóż, dostali nauczkę, kiedy wśród przeraźliwych krzyków płonęły ich ciała. Mimo woli roześmiał się w duchu. Smakołyki. Wyczuł jednego z tych, których nienawidził; był gdzieś tam, na południu, w okolicy Pola Emonda. Który to? Bez znaczenia. Liczył się jedynie Rand al'Thor. Wiedziałby, gdyby to był al'Thor. Pogłoski jeszcze go tu nie przyciągnęły, ale w końcu tak się stanie. Ordeith aż zadygotał od przepełniającej go żądzy. Musi się tak stać. Więcej jeszcze opowieści powinno się prześlizgnąć przez straże Bomhalda stacjonujące w Taren Ferry, więcej doniesień o pacyfikacji
Dwu Rzek; oby dotarły do uszu Randa al'Thora i przepaliły mu mózg. Najpierw al'Thor, potem Wieża, za to, co mu zabrały. Odzyska to, co mu się słusznie należy. Wyjąwszy Bornhalda, który nieustannie piętrzył przed nim przeszkody, wszystko szło jak trzeba, regularnie niczym dobry zegar, dopóki nie pojawił się ten nowy ze swoimi Szarymi Ludźmi. Ordeith rozczochrał kościstymi palcami przetłuszczone włosy. Dlaczego jego marzenia nie mogą się wreszcie spełnić? Nie jest już kukiełką, która tańczy tak, jak chcą Myrddraale i Przeklęci, jak chce sam Czarny. Teraz to on pociąga za sznurki. Nie mogą go powstrzymać, nie mogą go zabić. - Nic mnie nie może zabić - wymamrotał, krzywiąc się groźnie. - Nie mnie. Żyję od czasu wojen z trollokami. No cóż, żyła przynajmniej jego część. Zaśmiał się piskliwie, słysząc w swym rechocie szaleństwo; zdawał sobie z tego sprawę, ale nie dbał już o nic. Młody oficer Białych Płaszczy spojrzał na niego z marsem na czole. Tym razem w obnażonych zębach Ordeitha nie było ani cienia uśmiechu, a chłopiec z policzkami pokrytymi meszkiem wzdrygnął się z obrzydzenia. Ordeith pośpieszył dalej, niezdarnie człapiąc i gubiąc krok. Wokół namiotów Ordeitha bzyczały roje much; ponure, podejrzliwe oczy umknęły przed jego wzrokiem. Tutaj białe płaszcze były brudne. Miecze za to ostre, a posłuszeństwo natychmiastowe, okazywane bez zbędnych pytań. Bornhaldowi wydawało się, że ci ludzie wciąż należą do niego. Pedron Niall też w to wierzył, wierzył, że Ordeith to poskromione przez niego zwierzę. Głupcy. Odrzuciwszy na bok klapę namiotu, Ordeith wszedł do środka, by zbadać więźnia rozciągniętego między dwoma kołkami, tak grubymi, że mogły utrzymać wóz z zaprzęgiem. Przy sprawdzaniu mocny, stalowy łańcuch drgał, obliczył jednak wcześniej, ile go trzeba, a następnie wydłużył. I słusznie. Jedna pętla mniej i te' mocne, stalowe ogniwa pękłyby jak sznurki. Wzdychając, usadowił się na skraju łóżka. Paliły się już lampy, ponad tuzin lamp, nie rzucając nawet odrobiny cienia. W namiocie było widno jak w samo południe. - Zastanowiłeś się nad moją propozycją? Zgódź się, a odejdziesz wolno. Odmówisz... Ja wiem, jak zadać ból takim jak ty. Potrafię sprawić, że będziesz krzyczał wniebogłosy w konaniu, któremu nie będzie końca. Wieczne konanie, wieczny krzyk. Szarpnięte łańcuchy zadźwięczały, zatrzeszczały wbite głęboko w ziemię kołki. - Proszę. - Głos Myrddraala brzmiał jak chrzęst wyschłej wężowej skóry. - Godzę się. Uwolnij mnie.
Ordeith uśmiechnął się. Myrddraal brał go za jakiegoś głupca. Dostanie nauczkę. Wszyscy ją dostaną. - Najpierw sprawa... powiedzmy... umów i przyzwolenia. Ciągnął dalej, a na twarzy Myrddraala wystąpiły grube krople potu.
ROZDZIAŁ 1 PYTANIA DOMAGAJĄCE SIĘ ODPOWIEDZI Powinniśmy niebawem opuścić Wzgórze Czat oznajmiła Verin następnego ranka, ledwie na niebie zaperliły się pierwsze promienie wschodzącego słońca - więc nie trwoń czasu. Perrin podniósł głowę znad wystygłej owsianki i napotkał jej twardy wzrok; Aes Sedai nie spodziewała się dyskusji. Po jakiejś chwili dodała apodyktycznym tonem: - Niech ci się nie wydaje, że wspomogę cię w każdym głupim wyczynie. Jesteś młodzieńcem skorym do podstępnych sztuczek. Nie próbuj stosować jakiejś przeciwko mnie. Abell i Tam zesztywnieli, z łyżkami w połowie drogi do ust, zamieniając zaskoczone spojrzenia; najwyraźniej już wcześniej zdecydowali się pójść własną drogą, pozwalając by Aes Sedai poszły swoją. Po chwili zabrali się znowu za jedzenie pogrążeni w zadumie. Wszelkie, obiekcje zostały nie wypowiedziane. Niemniej jednak Tomas, który spakował już swój mie- niący się płaszcz do sakwy przy siodle, objął ich - a także Perrina - kamiennym spojrzeniem, jakby mimo wszystko spodziewał się niesnasek i zamierzał je stłumić w zarodku. Strażnicy spełniali wszystkie życzenia Aes Sedai. Oczywiście Verin zamierzała się wtrącać - Aes Sedai zawsze tak czyniły - z całą jednak pewnością lepiej ją mieć na oku, niźli zostawić za plecami. Całkowite uniknięcie ingerencji Aes Sedai było niemożliwe, gdy taka umyśliła sobie umoczyć w czymś palce; jedyne wyjście to próbować wykorzystać ją wtedy, gdy wykorzystywała ciebie, obserwować i żywić nadzieję, że jakoś czmychniesz, gdy postanowi wepchnąć cię głową naprzód do króliczej nory jak jakąś fretkę. Czasem okazywało się, że ta nora to przecinak kowalski, który z fretką poczyna sobie dość brutalnie. - I ty będziesz mile widziana - powiedział do Alarmy, ta jednak zmierzyła go lodowatym spojrzeniem, którym całkowicie zbiła go z tropu. Wzgardziła owsianką, a teraz stała przed jednym z okolonych winoroślą okien, wyglądając na zewnątrz przez zasłonę z liści. Nie potrafił stwierdzić, czy spodobał jej się plan przyznający mu rolę zwiadowcy. Rozszyfrowanie tej kobiety zdawało się graniczyć z niemożliwością. Aes Sedai z założenia stanowiły wcielenie chłodnego opanowania, Alannę natomiast ponosił porywczy temperament albo nie dające się przewidzieć zmiany nastroju, kiedy się człowiek najmniej tego spodziewał. Niekiedy patrzyła na niego w taki sposób, że gdyby nie była Aes Sedai, to pomyślałby, że go adoruje. Czasami zaś równie dobrze mógłby być jakimś skomplikowanym mechanizmem, który zamierzała rozłożyć na części pierwsze, by wykoncypować zasadę jego działania. Verin już była lepsza, bo na ogół
całkiem nieodgadniona. Potrafiła czasem wytrącić z równowagi, ale przynajmniej nie musiał zachodzić w głowę, czy przypadkiem nie zamierza się dowiedzieć, jak na powrót go scalić. Żałował, że nie potrafi zmusić Faile do pozostania - co nie wiązało się z definitywnym rozstaniem, lecz jedynie z ochroną przed Białymi Płaszczami - jej zaciśnięte szczęki wyrażały znajomy upór, a w skośnych oczach migotały niebezpieczne błyski. - Już się nie mogę doczekać, kiedy zwiedzę pozostałe części twoich rodzinnych okolic. Mój ojciec hoduje owce. -Stwierdziła kategorycznym tonem; nie zamierzała zostać, musiałby ją chyba związać. Przez chwilę był niemal bliski rozważenia tego pomysłu. Aczkolwiek niebezpieczeństwo grożące ze strony Białych Płaszczy nie powinno być aż tak wielkie; chciał bowiem tego dnia tylko się rozejrzeć. - Myślałem, że jest kupcem - zdziwił się. - Hoduje również owce. - Na policzkach Faile wykwitły purpurowe plamy: może jej ojciec wcale nie był kupcem tylko zwykłym biedakiem. Nie rozumiał, dlaczego miałaby udawać kogoś innego, ale nie będzie próbował jej w tym przeszkodzić, skoro tego właśnie pragnie. Zawstydzona czy nie, nie wyglądała na mniej zawziętą. Przypomniała mu się metoda pana Cauthona. - Sam nie wiem, ile zobaczysz. Na niektórych farmach, podejrzewam, odbywa się strzyżenie owiec. Zapewne niczym nie różni się od sposobu, w jaki robi to twój ojciec. Ale, tak czy owak, będę rad z twego towarzystwa. Zaskoczenie na jej twarzy, gdy zrozumiała, że Perrin nie będzie się sprzeczać, stanowiło niemalże rekompensatę za to, że tak go udręczyła pomysłem towarzyszenia mu podczas tej wyprawy. Może Abell coś wymyślił. Odrębny problem stanowił Loial. - Kiedy ja chcę jechać - zaprotestował ogir, kiedy mu powiedziano, że nie może. - Chcę pomóc, Perrin. - Będziesz odstawał od reszty, panie Loial - odparł Abell, Tam zaś dodał: - Nie wolno nam przyciągać więcej uwagi niż to konieczne. Loialowi z przygnębienia oklapły uszy. Perrin odciągnął go na bok, tak daleko od pozostałych, jak pozwalała przestrzeń izby. Loial szorował kudłatą czupryną o powałę, dopóki Perrin nie wskazał mu gestem, iż ma się pochylić. Uśmiechał się przy tym, jakby zwyczajnie chciał ugłaskać ogira. Miał nadzieję, że pozostali też w to wierzą.
- Chcę cię poprosić, żebyś nie spuszczał oka z Alarmy - powiedział półszeptem. Gdy Loial wzdrygnął się nerwowo, chwycił go za rękaw, nadal głupawo szczerząc zęby. - Uśmiechaj się, Loial. Nie rozmawiamy o niczym ważnym, racja? Ogir zdobył się na niepewny uśmiech. To musiało wystarczyć. - Aes Sedai robią, to co robią, z własnych powodów, Loial. - A więc na przykład takich, jakich człowiek najmniej się spodziewa, względnie zupełnie innych, niż mu się wydaje. - Kto wie, co taka może wbić sobie do głowy? Od czasu powrotu do domu miałem dość niespodzianek i nie chcę, by ona dokładała do nich swoje. Nie oczekuję od ciebie, byś ją powstrzymywał, masz tylko pilnować, czy nie robi czegoś niezwykłego. - Bardzo ci za to dziękuję - odburknął z kwaśną miną Loial, strzygąc uszami. - Nie sądzisz czasem, że lepiej, jak się pozwala Aes Sedai robić to, co chcą? Łatwo mu było tak mówić; na terenie stedding ogirów Aes Sedai nie potrafiły przenosić Mocy. Perrin popatrzył tylko na niego i po chwili Loial westchnął. - Zapewne nie. No dobrze. Nie dajesz mi w najmniejszej mierze okazji do stwierdzenia, iż twoje towarzystwo nie jest... interesujące. - Wyprostował się, podrapał pod nosem grubym palcem, po czym przemówił do pozostałych: - Chyba rzeczywiście mógłbym ściągnąć na siebie uwagę. Cóż, zyskam dzięki temu szansę popracowania nad notatkami. Od wielu dni nic nie zrobiłem przy mojej książce. Na obliczach Verin i Alarmy pojawił się ten sam nieodgadniony wyraz, wpiły bliźniacze spojrzenia nie mrugających oczu w Perrina. Trudno było stwierdzić, o czym każda myślała. Rzecz jasna zwierzęta juczne należało zostawić. Juczne konie z pewnością wywołałyby komentarze, gadanie o długiej podróży; w najlepszych czasach nikt z Dwu Rzek nie podró- żował zbyt daleko od domu. Alanna obserwowała, jak siodłają wierzchowce z nieznacznym uśmieszkiem satysfakcji, bez wątpienia sądząc, iż z powodu zwierząt i wiklinowych koszy jest uwiązany do starego lazaretu, a także do niej i Verin. Czekała ją niespodzianka, skoro już do tego doszło. Od czasu wyjazdu z domu dostatecznie często obywał się bez sakwy przy siodle. Podobnie obywał się również bez mieszka przy pasie i kieszeni kaftana. Po zaciśnięciu popręgu przy siodle Steppera wyprostował się i aż podskoczył. Verin obserwowała Perrina z tą wszystkowiedzącą miną, bynajmniej nie nieodgadnioną, jakby bawiło ją dociekanie, o czym on myśli. Dość już to było paskudne, gdy coś takiego robiła Faile; ze strony Aes Sedai stokroć gorsze. Niemniej jednak wyraźnie zaintrygował ją młot przymo- cowany do sakw i zrolowanego koca. Ucieszył się, że jest coś, czego wydawała się nie
rozumieć. Ale z drugiej strony mógłby się obyć bez jej zaintrygowania. Cóż takiego w młocie mogło zafascynować Aes Sedai? Dzięki temu, że należało przygotować jedynie wierzchowce, przysposobienie się do drogi nie zajęło dużo czasu. Verin miała brązowego wałacha o nieokreślonym wyglądzie, dla niewprawnego oka równie pospolitego jak jej przyodziewek, jednakże głęboka pierś i silny zad zwierzęcia sugerowały taką samą wytrwałość, jaką odznaczał się wysoki i smukły, toczący ognistym okiem siwek Strażnika. Na widok drugiego ogiera Stepper zaczął parskać, dopóki Perrin nie poklepał go po karku. Siwek był bardziej zdyscyplinowany, choć równie chętny do walki, zakładając, że Tomas dopuściłby do niej. Strażnik sprawował kontrolę nad swym wierzchowcem tak za pomocą kolan jak i wodzy, przez co obaj sprawiali wrażenie zespolonych w jedną całość. Pan Cauthon z zaciekawieniem przyjrzał się ogierowi Tomasa - w tych okolicach nieczęsto spotykało się konie wyszkolone do walki - natomiast wałach Verin już na pierwszy rzut oka zasłużył sobie na pełne aprobaty skinienie głową. Znawcą koni był tak dobrym, jak dobre były konie w Dwu Rzekach. Bez wątpienia to on właśnie wybrał dla siebie i pana al'Thora zwierzęta ze zmierzwioną sierścią, ale za to mocne, o chodzie, który świadczył, że potrafią rozwijać należytą szybkość, a nadto są wytrwałe. Kiedy cała grupa wyruszyła na północ, troje Aielów wysforowało się do przodu. Maszerując długimi krokami, prędko zniknęli z zasięgu wzroku, roztapiając się w leśnych głębinach, w cieniach wczesnego poranka, wyostrzonych i wydłużonych przez oślepiające promienie wschodzącego słońca. Co jakiś czas między drzewami ukazywał się na mgnienie oka błysk szarości i brązów, prawdopodobnie celowo, by pozostali wiedzieli, gdzie są. Prowadzili Tam i Abell, z łukami przełożonymi przez wysokie łęki siodeł, za nimi podążali Perrin i Faile, tyły zamykała Verin z Tomasem. Perrin czuł spojrzenie oczu Verin wbite w jego plecy. Czuł je między łopatkami. Dręczyło go, czy tamta wie o wilkach. Mało przyjemna myśl. Ponoć Brązowe siostry wiedziały o sprawach, które pozostałym Ajah nie były wiadome, ponoć posiadały mroczną wiedzę na temat rzeczy z dawnych czasów. Może ona właśnie wiedziała, jak mógłby uniknąć zatraty sa- mego siebie, zatraty tego, co było w nim ludzkie, i nie stać się bez reszty wilkiem. Wobec niemożności odnalezienia Elyasa Machery mogła stanowić jedyną szansę. Wystarczyło jej tylko zaufać. Wykorzysta zapewne wszystko, co wie, by pomóc Białej Wieży albo Randowi, być może. Sęk w tym, że pomaganie Randowi wcale nie musiało przynieść rezultatów zgodnych z jego życzeniem. O ileż wszystko byłoby prostsze bez jakichś Aes Sedai.
Większość drogi odbywali w całkowitej ciszy, wyjąwszy odgłosy lasu, wiewiórek, dzięciołów, rzadkie ptasie trele. W którymś momencie Faile obejrzała się przez ramię. - Ona ci nic nie zrobi - powiedziała łagodnym głosem, który kłócił się z zapalczywym światłem w ciemnych oczach. Perrin zamrugał. Chciała go bronić. Bronić przed Aes Sedai. Nigdy jej nie zrozumie, nigdy nie będzie wiedział, czego ma się spodziewać. Czasami potrafiła się zachowywać równie zagadkowo jak Aes Sedai. Wyjechali z Zachodniego Lasu w odległości czterech, może pięciu mil na północ od Pola Emonda, kiedy słońce w całej swej krasie stało już ponad drzewami. Przestrzeń, dzielącą ich od najbliższych, ogrodzonych żywopłotami pól jęczmienia, owsa, tytoniu i wysokiej trawy hodowanej na siano, wypełniały rzadkie zagajniki, utworzone głównie z drzew skórzanych, sosen i dębów. Rzecz dziwna, w zasięgu wzroku nie było żywej duszy, z kominów domostw stojących za tymi polami nie unosił się dym. Perrin znał ludzi, którzy w nich mieszkali, dwa zajmowali al'Lora'owie, pozostałe Barsterowie. Ludzie zmuszeni do ciężkiej pracy. Jeśli ktoś mieszkał w tych domach, to już od dawna winien był krzątać się przy swych zajęciach. Gaul pomachał do nich ze skraju zarośli i zaraz zniknął wśród drzew. Naciskiem pięt zmusił Steppera, by zbliżył się do Tama i Abella. - Czy nie powinniśmy się kryć tak długo, jak się da? Sześciu konnych nie przejedzie niezauważenie. Obaj jechali stałym tempem. - Nie bardzo kto ma nas tu zauważyć, chłopcze - odparł pan al'Thor - pod warunkiem, że będziemy się trzymać z dala od Drogi Północnej. Większość farm położonych blisko lasu porzucono. W tych czasach nikt zresztą nie podróżuje samotnie, nikt nie oddala się od własnego progu. - I tak droga do Wzgórza Czat zabierze nam większą część dnia - zauważył pan Cauthon - nawet jeśli nie będziemy próbowali jej pokonać pod osłoną lasu. Traktem byłoby nieco szybciej, ale wówczas również wzrosłyby szanse napotkania Białych Płaszczy. Albo że ktoś połakomi się na nagrodę i na nas doniesie. Tam potakująco kiwnął głową. - Ale przy tej drodze mamy również przyjaciół. Wpadliśmy na pomysł, by zatrzymać się około południa na farmie Jaca al'Seena; damy koniom wytchnąć, a sami rozprostujemy nogi. Dotrzemy do Wzgórza Czat, kiedy będzie jeszcze całkiem widno.
- Całkiem widno - potwierdził zamyślony Perrin, dla niego było zawsze całkiem widno. Wykręcił się w siodle, by popatrzeć na farmy. Opustoszałe, lecz ani nie spalone, ani nie zdewastowane, na ile potrafił się zorientować. W oknach wciąż jeszcze wisiały zasłony. W oknach z całymi szybami. Trolloki lubiły tłuc, a puste domostwa zapraszały. W jęczmieniu i owsie rosły wybujałe chwasty, niemniej pól nikt nie stratował. Czy trolloki zaatakowały samo Pole Emonda? - Nie, nie zaatakowały - odparł pan Cauthon przepełnionym wdzięcznością tonem. - Zważ, że nie poszłoby im łatwo, gdyby się na to poważyły. Ludzie nauczyli się baczyć na wszystko od przedostatniej Zimowej Nocy. Obok każdych drzwi stoi łuk, włócznie i tym podobne. A poza tym co kilka dni do Pola Emonda zapuszczają się patrole Białych Płaszczy. Niechętnie to przyznaję, ale naprawdę powstrzymują trolloki. Perrin potrząsnął głową. - Macie jakieś pojęcie, ile trolloków tu jest? - Jednego byłoby za wiele - odburknął Abell. - Może ze dwieście - odparł Tam. - Może więcej. Zapewne więcej. Pan Cauthon zrobił zdziwioną minę. - Zastanów się, Abell. Nie wiem, ile zabiły Białe Płaszcze, ale Strażnicy twierdzą, że pospołu z Aes Sedai wykończyli blisko pięćdziesiąt, a także dwa Pomory. A wszak nie zmniejszyło to liczby podpaleń, o których stale człowiek słyszy. Moim zdaniem musi ich być więcej, ale to już sobie sam oblicz. Drugi mężczyzna potaknął posępnie. - Czemu więc nie zaatakowały Pola Emonda? - spytał Perrin. - Jeśli nocą pojawi się ich dwieście albo trzysta, to zapewne zdołają spalić całą wioskę i zniknąć, zanim Białe Płaszcze we Wzgórzu Czat się dowiedzą. A już zupełnie swobodnie mogłyby napaść na Deven Ride. Sami mówiliście, że Białe Płaszcze nie zapuszczają się tak daleko. - Szczęście - mruknął Abell, wyraźnie jednak zafrasowany. - Tak to właśnie jest. Mamy szczęście. Co innego mogłoby to być? O co tobie chodzi, chłopcze? - Jemu chodzi o to - wtrąciła się Faile, zbliżając się do nich - że musi istnieć jakiś powód. I Jaskółka była wyższa od koni z Dwu Rzek, więc Faile mogła spojrzeć Tamowi i Abellowi prosto w oczy, a postarała się, by jej spojrzenie było stanowcze. - Widziałam skutki rajdu trolloków w Saldaei. Niszczą to, czego nie spalą, mordują albo uprowadzają ludzi i bydło, wszystkich i wszystko, co nie jest chronione. W złych latach znikały
całe wsie. Szukają najsłabszych miejsc, gdzie mogą bezkarnie mordować. Mój ojciec... - Tu ugryzła się w język, zrobiła głęboki wdech i ciągnęła dalej. - Perrin dostrzegł coś, co wy też powinniście byli dostrzec. Zęby jej zalśniły w pełnym dumy uśmiechu. - Jeśli trolloki nie zaatakowały waszych wiosek, to mają ku temu jakiś powód. - Głowiłem się nad tym - cicho rzekł Tam - ale wciąż nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Dopóki się nie dowiemy, szczęście stanowi takie samo dobre wyjaśnienie jak każde inne. - Być może - odezwała się Verin, dołączając do nich - to jakiś podstęp. Tomas nadal zostawał lekko w tyle, jego ciemne oczy, równie niezmordowane jak oczy Aielów, przepatrywały okolice, które mijali. Obserwował również niebo; ciągle istniała groźba, iż pojawi się na nim kruk. Wzrok Verin omiótł postać Perrina, ledwie się na niej zatrzymując, i powędrował w stronę dwóch starszych mężczyzn. - Wieści o nieustających strapieniach, wieści o trollokach, ściągną w końcu uwagę na Dwie Rzeki. Andor z pewnością wyśle żołnierzy, być może zrobią to również inne kraje, zaniepokojone obecnością trolloków tak daleko na południu. O ile, rzecz jasna, Synowie pozwolą, by jakieś wieści wydostały się na zewnątrz. Podejrzewam, że Gwardziści Królowej Morgase będą bardziej zadowoleni z widoku Białych Płaszczy niźli trolloków. - Wojna - mruknął Abell. - To, co tu mamy, jest dostatecznie straszne, a ty mówisz o wojnie. - Całkiem możliwe - odparła zadowolonym tonem Verin. - Całkiem możliwe. Nagle czymś pochłonięta, zmarszczyła czoło, wygrzebała z mieszka pióro ze stalówką i małą, oprawioną w płótno książeczkę, po czym otworzyła niedużą skórzaną skrzynkę przy- mocowaną do pasa, która zawierała butelkę z atramentem oraz pojemnik z piaskiem. Roztargnionym gestem wytarła pióro o rękaw i zaczęła coś gryzmolić w książeczce, nie zważając na niedogodne warunki do pisania, jakich nastręczała jazda na końskim grzbiecie. Wyglądała, jakby zupełnie jej nie obchodziło, że mogła wzniecić w nich jakieś obawy. Być może naprawdę tak było. Pan Cauthon bezgłośnie, z niedowierzaniem mamrotał "Wojna", a posmutniała Faile położyła uspokajającą dłoń na ramieniu Perrina. Pan al'Thor tylko coś burknął; Perrin słyszał, że tamten kiedyś był na wojnie, nie wiedział jednak dokładnie ani gdzie się ta wojna toczyła, ani jak na nią trafił. Po prostu gdzieś z dala od Dwu Rzek, dokąd się udał jako młody człowiek i skąd wiele lat później wrócił z żoną i synkiem Randem. Niewielu ludzi wyjeżdżało z Dwu Rzek. Perrin wątpił, czy któryś z nich w
ogóle miał jakieś pojęcie, czym jest wojna, wyjąwszy to, co zasłyszeli od wędrownych handlarzy albo kupców oraz ich strażników czy też woźniców. On natomiast takie pojęcie miał. Widział wojnę na Głowie Tomana. Abell miał rację. To, czego już teraz doświadczali, było dostatecznie straszne, a wszak nawet nie przypominało wojny. Zachował spokój. Może Verin miała rację. A może chciała tylko przeciąć ich spekulacje. Jeśli te trolloki, które omijały Dwie Rzeki, stanowiły przynętę prowadzącą do pułapki, to musiała być ona zastawiona na Randa, Aes Sedai zaś na pewno o tym wiedziała. Na tym polegał jeden z problemów z Aes Sedai; podsuwały człowiekowi różne "jeśli" i “może", aż nabierał przekonania, że powiedziały mu dobitnie coś, co w rzeczywistości tylko sugerowały. Cóż, jeśli trolloki - lub raczej ten, kto je nasłał, czyżby jeden z Przeklętych? - zamierzały schwytać Randa w zasadzkę, to będą musiały się zabrać najpierw za Perrina - prostego kowala, nie żadnego Smoka Odrodzonego - a on nie miał zamiaru wpadać w jakieś pułapki. Jechali dalej przez cały ranek, pogrążeni w milczeniu. W tych okolicach farmy położone były z dala od siebie, czasami dzieliła je mila, a nawet i więcej. Wszystkie, co do jednej, zostały porzucone, pola dusiły się od chwastów, drzwi stodół kołysały się w rytmie zabłąkanych podmuchów wiatru. Tylko jedna została spalona, nie zostało z niej nic prócz kominów, przypominających okopcone palce wystające z popiołów. Ludzie, którzy tam zginęli - Ayellinowie, kuzynowie tych, którzy mieszkali w Polu Emonda - zostali pogrzebani nieopodal grusz rosnących za domem. Ci nieliczni, których ciała odnaleziono. Abella trzeba było zmusić, by coś niecoś o tym opowiedział, a Tam w ogóle nie chciał się odezwać. Wydawało się im, że mogą go tym wyprowadzić z równowagi. Wiedział, czym żywią się trolloki. Wszystkim, byleby to tylko było mięso. Odruchowo gładził topór, dopóki Faile nie ujęła go za rękę. Z jakiegoś powodu tylko ona wyglądała na zdenerwowaną. Przyszło mu na myśl, że pewnie wie więcej o trollokach. Zanim słońce osiągnęło najwyższy punkt na niebie, zgodnie z przewidywaniami pana Cauthona w zasięgu wzroku pojawiła się farma al'Seenów. Na widnokręgu nie było widać żadnej innej farmy, aczkolwiek zarówno na północy, jak i na wschodzie unosiło się kilka mocno oddalonych, szarych pióropuszy dymów z komina. Jakim cudem jeszcze się ostały, w takiej izolacji? W razie zjawienia się trolloków, ich mieszkańcy mogli liczyć tylko na to, że w tym samym czasie w okolicy znajdą się przypadkiem również Białe Płaszcze. Widoczny z daleka, zbudowany bez jednolitego planu dom na farmie wciąż jeszcze zdawał się mały, kiedy Tam ściągnął wodze i zamachał do Aielów, by przyłączyli się do nich,
po czym zasugerował, żeby znaleźli sobie jakieś miejsce, w którym zaczekają, dopóki ich wizyta na farmie nie dobiegnie końca. - O Abellu albo o mnie gadać nie będą - wyjaśnił ale wy troje na pewno spowodujecie, że wbrew najlepszym chęciom będą sobie strzępić języki. Łagodnie powiedziane, jeśli wziąć pod uwagę dziwne odzienie i włócznie Aielów oraz fakt, że były wśród nich dwie kobiety. Na plecach wszystkich trojga, obok kołczanów, dyndały zające. Perrin zupełnie nie pojmował, jak znaleźli czas na polowanie, skoro musieli być szybsi od koni. A jeśli już o koniach mowa, to wyglądali na mniej zmęczonych niż one. - Nie ma sprawy - odparł Gaul. - Wyszukam sobie miejsce, gdzie zjem swój posiłek i skąd będę obserwował wasz przejazd. Odwrócił się i natychmiast oddalił wielkimi susami. Bain i Chiad wymieniły spojrzenia. Po chwili Chiad wzruszyła ramionami i obie ruszyły jego śladem. - To oni nie są razem? - spytał ojciec Mata, drapiąc się po głowie. - To długa historia - odrzekł Perrin. Tak brzmiało to lepiej, niż gdyby mu wyjawił, iż Chiad i Gaul właściwie w każdej chwili mogą postanowić pozabijać się wzajem z powodu dzielącej ich waśni krwi. Miał nadzieję, że przysięga wody wciąż obowiązuje. Musi pamiętać, by zapytać Gaula, czym właściwie jest owa przysięga. Farma al'Seenów była niemal tak duża jak farmy w Dwu Rzekach, z trzema wysokimi stodołami i pięcioma szopami, w których dojrzewał tytoń. Kamienna owczarnia, pełna owiec o czarnych pyskach, była równie szeroka jak niektóre pastwiska; płoty otaczające podwórka odgradzały mleczne krowy z białymi łatami od czarnego bydła hodowanego na ubój. W chlewie pochrząkiwały z ukontentowaniem świnie, wszędzie wałęsały się kury, po sporym stawie pływały białe gęsi. Pierwszą dziwną rzeczą, jaką Perrin zauważył, byli chłopcy na strzechach domu i stodół, ośmiu, może dziewięciu, uzbrojeni w łuki, z kołczanami przy pasach. Na widok konnych natychmiast zaczęli krzyczeć, a kobiety zaraz zagnały małe dzieci do domu, nawet nie osłoniwszy oczu dłońmi, by zobaczyć, kto nadjeżdża. Na podwórzu farmy zgromadzili się męż- czyźni, jedni z łukami, inni z widłami i cepami, które trzymali niczym broń. Za dużo ludzi. O wielu za dużo, nawet jak na tak wielką farmę. Spojrzał pytająco na pana al'Thora. - Jac przyjął rodzinę swego kuzyna Wita - wyjaśnił Tam - ponieważ jego farma znajduje się zbyt blisko Zachodniego Lasu. Oprócz nich także rodzinę Flanna Lewina po tym, jak ich farma zośtała zaatakowana. Białe Płaszcze przegnały trolloki, zanim zdążyło spłonąć coś jeszcze prócz stodół, ale Flann stwierdził, że czas uciekać. Jac to poczciwy człowiek.
Kiedy wjechali na podwórze, gdzie wreszcie rozpoznano Tama oraz Abella, mężczyźni i kobiety wśród uśmiechów i gwaru powitań otoczyli ich ciasnym kręgiem, gdy zsiadali z koni. Na ten widok z domu wypadły pędem dzieci, tuż za nimi pilnujące je kobiety, prosto z kuchni, jeszcze wycierając dłonie o fartuchy. Reprezentowane były wszystkie pokolenia, począwszy od siwowłosej Astelle al'Seen, zgarbionej, lecz częściej używającej kostura do przepędzania ludzi ze swej drogi niźli do podpierania się, aż po niemowlę w powijakach, w ramionach pulchnej młodej kobiety, której okrągłe oblicze rozpromieniał uśmiech. Perrin objął wzrokiem zażywną, młodą kobietę, po czym natychmiast odwrócił spojrzenie. Kiedy wyjeżdżał z Dwu Rzek, Laila Dearn była szczupłą dziewczyną, która potrafiła zatańczyć trzech chłopców na śmierć. 'Tylko ten uśmiech i oczy pozostały te same. Zadrżał. Był kiedyś taki czas, kiedy marzył o poślubieniu Laili, a ona do pewnego stopnia odwzajemniała to uczucie. Prawdę mówiąc, pielęgnowała je dłużej niż on. Na szczęście była zbyt oczarowana swym dzieckiem oraz bardziej jeszcze od niego korpulentnym jegomościem, który stał u jej boku, by skupić na nim uwagę. Jej towarzysza Perrin również rozpoznaj. Natley Lewin. A więc Laila nazywała się teraz Lewin. Dziwne. Nat nigdy nie umiał tańczyć. Dziękując Światłości za to, że udało mu się uniknąć jego losu, Perrin rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu Faile. Znalazł ją; bezcelowo potrząsała wodzami Jaskółki, a klacz trącała pyskiem jej ramię. Zanadto była zajęta posyłaniem pełnych zachwytu uśmiechów w stronę Wila al'Seena, kuzyna z okolic Deven Ride, by zwracać uwagę na swego konia, zwłaszcza że Wil odwzajemniał te uśmiechy. Przystojny chłopiec z tego Wila. Cóż, niby o rok starszy od Perrina, ale tak przy- stojny, że wyglądał niezwykle młodo. Kiedy przyjeżdżał do Pola Emonda na tańce, wszystkie dziewczęta wpatrywały się w niego i wzdychały. Tak jak teraz Faile. Ona co prawda nie wzdychała, ale jej uśmiech wyrażał zdecydowany zachwyt. Perrin podszedł do niej i objął ją ramieniem, wspierając drugą rękę na toporze. - Jak się masz, Wil? - zapytał, uśmiechając się najszerzej, jak potrafił. Nie było sensu pozwalać, by Faile pomyślała sobie, że jest zazdrosny. Zwłaszcza, że wcale nie był. - Nieźle, Perrin. - Wzrok Wila umknął przed jego oczyma, po czym odbił się od topora; na twarzy tamtego rozlał się wyraz głębokiego obrzydzenia. - Całkiem nieźle. Starając się nie spojrzeć już więcej na Faile, pośpiesznie dołączył do ludzi stłoczonych wokół Verin. Faile zadarła głowę, by spojrzeć Perrinowi w oczy i wydęła usta, a potem dłonią złapała go za brodę i delikatnie targnęła głową.
- Perrin, Perrin, Perrin - wymruczała cicho. Nie całkiem rozumiał, co chciała przez to powiedzieć, ale uznał, że roztropniej będzie, jeśli nie zapyta. Wyglądała tak, jakby sama nie wiedziała, czy jest zła, czy raczej... a może przypadkiem rozbawiona? Lepiej nie zmuszać jej, by musiała się zdecydować. Wil nie był oczywiście jedynym, który popatrywał z ukosa w jego oczy. Zdawało się, że każdy, młody czy stary, kobieta czy mężczyzna, wzdragał się za pierwszym razem, gdy napo- tykał jego wzrok. Stara pani al'Seen dźgnęła go kosturem, a jej ciemne, starcze oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, kiedy coś niezrozumiale bąknął. Może uznała, że nie jest do końca realny. Nikt jednak nie powiedział ani słowa. Niebawem konie zostały zaprowadzone do stodół. - Tomas sam zawiódł swego siwka; zwierzę wyraźnie nie życzyło sobie, by ktoś inny dotykał jego wodzy - po czym wszyscy, z wyjątkiem chłopców na dachach, wtłoczyli się do domu, wypełniając go niemal bez reszty. Przemieszani Lewinowie i al'Seenowie, ci dorośli, utworzyli we frontowej izbie podwójny rząd, z pominięciem wszelkich względów porządku albo starszeństwa. Dzieci trafiły w objęcia matek albo, przegnane, zaglądały do środka między nogami starszych, którzy szczelnie zastawili drzwi. Dla nowo przybyłych przyniesiono mocną herbatę i krzesła, wyposażone w siedzenia z sitowia oraz wysokie oparcia, Verin i Faile dostały dodatkowo haftowane poduszki. Osoby Verin, Tomasa i Faile wywołały stosowne poruszenie. Izbę wypełniał gwar podobny do trajkotania gęsi, wszyscy gapili się na tych troje, jakby nosili korony albo lada moment mieli przystąpić do pokazu kuglarskich sztuczek. Obcy zawsze stanowili przedmiot zaciekawienia w Dwu Rzekach. Miecz Tomasa sprowokował do szczególnych komentarzy wygłaszanych półszeptem, które Perrin z łatwością słyszał. Miecze nie były tu rzeczą na porządku dziennym, przynajmniej do czasu pojawienia się Białych Płaszczy. Niektórzy uważali, że Tomas należy do Białych Płaszczy, inni, że jest lordem. Chłopiec, który sięgał niewiele wyżej pasa dorosłych, wspomniał Strażników, ale starsi go wyśmiali. Gdy goście już siedzieli, Jac al'Seen, potężnie zbudowany, barczysty mężczyzna, którego włosy były mocniej jeszcze przerzedzone niż u pana al'Vere, ale za to równie siwe, usadowił się przed szerokim, kamiennym kominkiem. Na półce za jego głową, między dwoma dużymi srebrnymi pucharami tykał zegar, dowód, iż dobrze sobie radził jako farmer. Wrzawa ucichła, kiedy podniósł rękę, aczkolwiek jego kuzyn Wit, niemalże bliźniaczo podobny, gdyby nie całkowity brak włosów, oraz Flann Lynn, sękata tyka od fasoli, zwieńczona siwą czupryną, i tak zabrali się za uciszanie swoich rodzin.
- Pani Mathwin, lady Faile - zagaił Jac, kłaniając się im obu niezdarnie - jest nam miło gościć was tutaj tak długo, jak sobie zażyczycie. Muszę was jednak przestrzec. Wiecie, jakie przeżywamy strapienia w tej okolicy. Najlepiej będzie dla was, jeśli udacie się prosto do Pola Emonda albo Wzgórza Czat i tam już zostaniecie. Zbyt wielkie to kłopoty, by dodatkowo je potęgować. Poradziłbym wam, byście w ogóle opuściły Dwie Rzeki, ale, jak rozumiem, Synowie Światłości nie przepuszczają nikogo przez Taren. Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie jest. - Kiedy tyle wspaniałych historii krąży po tej okolicy odparła Verin, łagodnie mrugając. - Zmarnowałabym sposobność ich poznania, gdybym zatrzymała się w jakiejś wiosce. Ani razu nie skłamawszy, udało jej się sprawić wrażenie, iż przybyła do Dwu Rzek w poszukiwaniu opowieści z dawnych czasów. W przeszłości, która zdawała się już bardzo od- legła, podobnie postępowała Moiraine. Swój pierścień z Wielkim Wężem Verin ukryła w mieszku pyry pasie, jednakże Perrin wątpił, by któryś z tych ludzi wiedział, co on oznacza. Elisa al'Seen wygładziła biały fartuch i uśmiechnęła się uroczyście do Verin. Mimo iż siwych włosów miała mniej niż jej mąż, wyglądała na znacznie od Verin starszą, na jej pomarszczonej twarzy gościł macierzyński uśmiech. Całkiem możliwe, że uważała się za starszą. - Wielki to zaszczyt gościć pod naszym dachem prawdziwą uczoną, ale Jac ma rację - powiedziała stanowczo. Zaprawdę jesteście tu serdecznie witani, gdy jednak opuścicie nasz dom, udajcie się natychmiast do jakiejś wioski, koniecznie. Podróżowanie nie jest bezpieczne. To samo się tyczy ciebie, moja pani - dodała, zwracając się z kolei do Faile. Trolloki to nie są stworzenia, którym można stawić czoło, mając zaledwie garstkę mężczyzn za całą ochronę. - Przemyślę to - odparła spokojnie Faile. - Dziękuję ci za twą troskę. Upiła łyk herbaty, równie opanowana jak Verin, która znowu zaczęła coś zapisywać w swej książeczce, podnosząc wzrok po to tylko, by uśmiechnąć się do Elisy i mruknąć: - Tyle opowieści krąży po okolicy. Faile przyjęła z rąk córki al'Seenów maślane ciasteczko, dziewczyna dygnęła i zaczerwieniła się gwałtownie, jednocześnie wpatrując się w Faile z bezgranicznym podziwem w szeroko rozwartych oczach. Perrin uśmiechnął się w duchu. W tej zielonej, jedwabnej sukni do konnej jazdy wszyscy brali Faile za szlachetnie urodzoną, on zresztą też musiał przyznać, że nosiła się pięknie. Kiedy chciała. Ta dziewczyna pewnie nie podziwiałaby Faile aż tak bardzo, gdyby zobaczyła ją w którymś z napadów furii, kiedy jej język był zdolny obedrzeć woźnicę ze skóry.
Pani al'Seen odwróciła się do swego męża, kręcąc głową; Faile i Verin nie zamierzały dać się przekonać. Jac spojrzał na Tomasa. - Może ty potrafisz je przekonać? - Jadę wszędzie tam, gdzie ona mi każe - odparł Tomas. Siedział na krześle z filiżanką herbaty w ręku, a mimo to robił wrażenie, jakby zaraz miał dobyć miecza. Pan al'Seen westchnął i zmienił temat rozmowy. - Perrin, większość nas spotykała cię przy tej czy innej okazji w Polu Emonda. Znamy cię do pewnego stopnia. W każdym razie znaliśmy cię, zanim uciekłeś zeszłego roku. Doszły nas słuchy o jakichś niepokojących rzeczach, ale, jak mniemam, Tam i Abell nie towarzyszyliby tobie, gdyby były one prawdziwe. Żona Flanna, Adine, przysadzista kobieta o oczach wyrażających całkowite samozadowolenie, głośno pociągnęła nosem. - O Tamie i Abellu też słyszałam różne rzeczy. I o ich chłopcach, którzy uciekli z Aes Sedai. Z Aes Sedai! Z tuzinem Aes Sedai! Pamiętacie wszyscy, jak Pole Emonda się spaliło do gołej ziemi. Światłość tylko wie, co też ich tam mogło jeszcze spotkać. Słyszałam, że ponoć porwali dziewczynę al'-Vere'ów. Flann potrząsnął głową, wyrażając tym gestem pełną rezygnację i obdarzył Jaca przepraszającym spojrzeniem. - Skoro w to wierzysz - powiedział ironicznym tonem Wit - to uwierzysz we wszystko. Dwa tygodnie temu rozmawiałem z Marin al'Vere i ona mnie zapewniła, że dziewezyna poszła własną drogą. A Aes Sedai była tylko jedna. - Co ty sugerujesz, Adine? - Elisa al'Seen wsparła pięści na biodrach. - Gadaj i to zaraz. W jej głosie wyraźnie można było dosłyszeć nie wypowiedziane otwarcie: "Tylko spróbuj!" - Nie powiedziałam, że w to wierzę - zaprotestowała krnąbrnie Adine - a tylko, że słyszałam. Są takie pytania, które trzeba zadać. Synowie nie zasadzili się akurat na tych trzech tylko dlatego, iż wylosowali ich imiona z czapki. - Jeśli dla odmiany zaczniesz słuchać - odparła stanowczym głosem Elisa - to może usłyszysz jakieś odpowiedzi. Adine zabrała się za układanie spódnic, ale mimo iż burczała coś pod nosem, tak czy inaczej trzymała język na wodzy.
- Czy ktoś jeszcze ma coś do powiedzenia? - spytał Jac z ledwie skrywanym zniecierpliwieniem. Nikt się nie odezwał, więc mówił dalej. - Perrin, nikt tutaj nie wierzy, żeś jest Sprzymierzeńcem Ciemności, tak jak ja nie wierzę, że jest nim Tam albo Abell. Flann przeszył Adine surowym spojrzeniem i położył dłoń na ramieniu żony; ta milczała nadal, ale jej wargi drgały, nie wypowiadając wprost tego, co najwyraźniej chciała powiedzieć. Jac mruknął coś do siebie, zanim znowu podjął przerwany wątek. - Mimo to, Perrin, myślę, że mamy prawo usłyszeć, dlaczego Białe Płaszcze mówią to, co mówią. Oskarżają ciebie, Mata Cauthona i Randa al'Thora, że jesteście Sprzymierzeńcami Ciemności. Dlaczego? Wyraźnie rozzłoszczona Faile otworzyła już usta, ale Perrin uciszył ją machnięciem ręki. Jej posłuszeństwo zaskoczyło go do tego stopnia, że gapił się na nią przez chwilę oniemiały, nim wreszcie przemówił. Może była chora. - Białym Płaszczom nie trzeba wiele, panie al'Seen. Jeśli się nie kłaniasz, nie płaszczysz i nie obchodzisz ich z daleka, to na pewno jesteś Sprzymierzeńcem Ciemności. Jesteś nim bez wątpienia, jeśli tylko nie mówisz tego, co oni chcą, nie myślisz tak, jak oni chcą. Nie wiem, dlaczego uważają Randa i Mata za Sprzymierzeńców Ciemności. Tak brzmiała prosta prawda. Białym Płaszczom wystarczyłaby wiedza, że Rand to Smok Odrodzony, ale wiedzieć tego żadną miarą nie mogli. Oskarżenia pod adresem Mata całkowicie go zaskoczyły. To musiało być dzieło Faina. - Ja natomiast zabiłem kilku Synów. - O dziwo, nie skurczył się wewnętrznie, ani pod wpływem okrzyków zdumienia, które obiegły wnętrze izby, ani też na wspomnienie tego, co zrobił. - Zabili mi przyjaciela i zabiliby również mnie. Jakoś nie widziałem powodu, dla którego miałem im na to pozwolić. Tak to brzmi w skrócie. - Rozumiem, że nie mogłeś im na to pozwolić - wolno powiedział Jac. Nawet mimo obecności trolloków w okolicy ludzie z Dwu Rzek nie przyzwyczaili się jeszcze do mordów. Przed kilkoma laty pewna kobieta zabiła swego męża, ponieważ pragnęła, by poślubił ją inny mężczyzna - był to ostami raz, na ile Perrin się orientował, gdy w Dwu Rzekach ktoś umarł gwałtowną śmiercią. Do czasu zjawienia się trolloków. - Synowie Światłości - powiedziała Verin - znakomicie znają się na jednej rzeczy. Potrafią sprawić, że ludzie, którzy przez całe życie byli sąsiadami, stają się wobec siebie podejrzliwi. Wszyscy wieśniacy spojrzeli na nią, po chwili niektórzy przytaknęli.
- Mówiono mi, że towarzyszy im pewien człowiek powiedział Perrin. - Padan Fain. Wędrowny handlarz. - Słyszałem o tym - potwierdził Jac. - Podobno teraz występuje pod innym nazwiskiem. Perrin skinął głową. - Ordeith. Nieważne jednak, Fain czy Ordeith, to on jest Sprzymierzeńcem Ciemności. Przyznał się do tego, przyznał się również do sprowadzenia tu trolloków w zeszłoroczną Zi- mową Noc. A teraz towarzyszy Białym Płaszczom. - Łatwo ci tak mówić - wtrąciła ostro Adine Lewin. - Sprzymierzeńcem Ciemności możesz nazwać każdego. - W takim razie komu ty wierzysz? - spytał Tomas. - Tym, którzy pojawili się kilka tygodni temu, aresztowali twoich znajomych i spalili ich farmy? Czy temu młodemu czło- wiekowi, który się tutaj wychował? - Ja nie jestem żadnym Sprzymierzeńcem Ciemności, panie al'Seen - zapewnił Perrin - ale jeśli pan chce, bym odjechał, uczynię to. - Nie - wtrąciła szybko Elisa, rzucając w stronę męża znaczące spojrzenie. Adine zaś zmierzyła wzrokiem tak lodowatym, że tamta zdusiła w sobie słowa, które właśnie miała zamiar wypowiedzieć. - Jesteś tu mile widziany i możesz zostać tak długo, jak sobie zażyczysz. Jac zawahał się, po czym skinął głową na znak zgody. Podeszła bliżej, spojrzała z góry na Perrina, kładąc mu dłonie na ramionach. - Współczujemy ci - powiedziała cicho. - Twój ojciec był dobrym człowiekiem. Matka była moją przyjaciółką i wspaniałą kobietą. Wiem, że chciałaby, abyś z nami został, Pemn. Synowie rzadko tędy przejeżdżają, a jeśli już; to chłopcy z dachu ostrzegą nas dostatecznie wcześnie, byśmy zdążyli cię ukryć na stryszku. Tam będziesz bezpieczny. Mówiła szczerze to, co myślała. Naprawdę tak myślała. A kiedy Perrin spojrzał na pana al'Seena, ten znowu pokiwał głową. - Dziękuję wam - wydusił Perrin ze ściśniętego gardła. - Ale ja mam... różne rzeczy do zrobienia. Muszę dopatrzyć pewnych spraw. Westchnęła i poklepała go lekko po ramieniu. - Jasne. Dopilnuj tylko, żeby te rzeczy ci nie... zaszkodziły. Ale cóż, mogę przynajmniej wyprawić cię w drogę z pełnym brzuchem. W domu brakowało dostatecznej ilości stołów, by usadzić wszystkich do popołudniowego posiłku, każdy więc dostał miskę z jagnięcym gulaszem oraz pajdę chrupiącego chleba tam, gdzie siedział wraz z przykazaniem, że nie wolno nachlapać, po czym
wszyscy zabrali się za jedzenie. Nim skończyli, do izby wparował chłopiec, który wydawałby się zapewne wyższy, gdyby tak się nie garbił w ukłonie. Perrinowi wydało się, że to chyba Win Lewin, ale nie był pewien, chłopcy w tym wieku szybko rosną. - Lord Luc! - zawołał podnieconym głosem chudy chłopak. - Lord Luc tu jedzie!