uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Robert Lawrence Stine - Idealna dziewczyna

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :392.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Robert Lawrence Stine - Idealna dziewczyna.pdf

uzavrano EBooki R Robert Lawrence Stine
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 66 stron)

R. L. STINE Idealna dziewczyna Przełożyli Piotr Goldstein i Halina Janowska Siedmioro g prolog Brady Karlin, oślepiony blaskiem słońca, zmrużył piwne oczy i gwizdnął przeraźliwie. Z czystej radości. — Jest idealnie, absolutnie doskonale! — stwierdził podniecony. — Co mówisz? — Zza jego pleców wychyliła się Sharon Noles. — Miller Hill! — krzyknął Brady, spoglądając w dół z wierzchołka góry w parku Shadyside. Poprzedniego dnia przez miasteczko Shadyside przeszła rekordowa zamieć. Od mrozu i śnieżnej burzy pozrywały się przewody i popękały rury. Nim nawałnica przeleciała dalej, całe Shadyside pokryło się grubą na trzy stopy warstwą śniegu. Ale to było wczoraj, myślał Brady. Dziś nie ma na niebie ani jednej chmurki. A dla pełni szczęścia — nie ma też i szkoły! Miller Hill — najbardziej stroma góra w parku była jednym długim stokiem krystalicznie czystego, oślepiająco białego śniegu. Brady zagwizdał jeszcze raz. Korciło go, by siąść na sankach i popędzić w dół na złamanie karku. — Brady, nie słyszę cię! — krzyknęła Sharon. — Co mówisz? Brady odwrócił się i czekał, aż dziewczyna, od dwóch miesięcy jego dziewczyna, wreszcie do niego dobrnie. Posuwała się mozolnie wzdłuż grzbietu góry. Milutka — to jest właściwe słowo, myślał Brady. Była niewysoka i szczupła. Miała ogromne niebieskie oczy, a na niewielkiej okrągłej buzi ledwo zaznaczał się nos, maleńki jak guziczek. Przez chwilę nie widział jej twarzy, bo spuściła głowę i chwiejnym 5 krokiem posuwała się do przodu. Ręką odzianą w grubą rękawicę bez palców ciągnęła za sobą sanki. Brady słyszał już jej ciężki oddech. Żadna z niej sportsmenka ani turystka, pomyślał, gdy wreszcie do niego dotarła. — Co... — Sharon przerwała, nie mogła złapać tchu. — Co mó wisz? — powtórzyła, poprawiając na głowie czapeczkę z żółtej włó czki; wystawały spod niej kosmyki ciemnoblond włosów. — Masz nos jak Rudolf. — Brady lubił sobie z niej żartować. Zarumieniła się speszona. — Czy gwizdałeś i krzyczałeś tylko po to, by mi to powiedzieć? To o moim nosie?... Brady szybko pochylił się i pocałował ją w sam czubek zimnego jak lód guziczka. — Zostawmy nos w spokoju. Chwycił Sharon za ramiona i odwrócił twarzą do stoku. — Spójrz na Miller Hill. Pomyśl o boskim zjeździe na sankach! — Dla mnie to wygląda raczej jak K i 11 e r Hill*! — stwierdziła Sharon. — To stok dla

narciarzy, Brady. Jest taki stromy! — Im bardziej stromy, tym lepszy — podniecał się Brady. — Będzie fajnie. Nikogo tu jeszcze nie było. Pofruniemy! — Wątpię, czy chce mi się fruwać. — Sharon zerknęła ponad grzbietem góry w stronę drugiego wzniesienia. Było tam tłoczno od sanek. — Chyba powinniśmy pójść na tamtą górkę. — Na dziecięcą górkę? — Brady skrzywił się. — O wiele za łagodna! — Ale wygląda bezpieczniej — przekonywała Sharon. — Tam nie ma drzew, spójrz! Ani żadnych kolczastych krzaków. Tam się w nic nie władujesz. — W nic z wyjątkiem kupy dzieciaków — odparł Brady. — Miller Hill mamy dla siebie. Sharon przygryzła wargi. — Posłuchaj, Shar — uspokajał ją — w nic się nie wrąbiemy. Będę jechał tuż koło ciebie. Nic się nie stanie. Gra słów: mi ller — młynarz, ki 11 er — zabójca. Hill znaczy wzgórze. (Przyp. tłum.) 6 Mówiąc to, już ustawiał sanki na krawędzi stoku. — Gotowa? — zapytał, naciągając czapeczkę na swą kędzierza wą, ciemną czuprynę. Sharon cofnęła się. — Brady, ja naprawdę nie chcę! — Oczywiście, że chcesz! — Brady chwycił ją za rękę i pociągnął na sanki, staromodne saneczki typu Flexible Flyers. Po kilku sekundach oboje leżeli na brzuchach, gotowi do startu. — Brady... — Fajno jest! — krzyknął. Wyciągnął ręce i szarpnął sanki Sharon, a potem sam się odepchnął. — Lecimy! — zawołał ze śmiechem, gdy poczuł pierwsze ude rzenie wiatru. Zjazd był właśnie tak szybki, jak przypuszczał. Jeszcze szybszy. Niemal natychmiast wyrosła przed nim kępa kolczastych głogów. Szarpnął drążek kierownicy i nagłym zwrotem ominął je. Nowa przeszkoda — sosna. Jeszcze jedno silne pchnięcie drążka i drzewo pozostało w tyle. Igły lodu unosiły się przed nim i kłuły go w twarz. Od lodowatego wichru łzy napływały mu do oczu. Znów objechał drzewo. Jeszcze kępa krzewów i... Frunął, śmiejąc się na cały głos. — Brady! Krzyk Sharon dotarł do niego z wiatrem, gdy przeleciała obok. — Brady! Zmrużył oczy smagane wichrem i lodem. Sharon wyprzedzała go już o szmat drogi. Pędziła coraz szybciej. Szybciej. Straciła panowanie nad sankami! — przeraził się Brady. Dokładnie na trasie, którą mknęły jej sanki, stała potężna sosna. — Przekręć drążek! — wrzasnął Brady. Wiatr tłumił głos, porywał go w przestrzeń. — Przekręć albo skacz! — krzyczał chłopiec, jak mógł najgłośniej. — Bradyyy! Sanki Sharon uderzyły bokiem w sosnę i wyskoczyły w górę wprost na kępę kolczastych krzewów. Potem przejechały na jednej płozie między poskręcanymi gałęziami młodych drzewek. 7

Brady widział, jak dziewczynę ciska z jednej przeszkody na drugą. Słyszał jej krzyk przerażenia. Wyskoczył z sanek i przetoczył się po śniegu. Dyszał ciężko i z wysiłkiem stanął na nogi. Sharon turlała się bezwładnie w dół, ręce nie mogły już utrzymać sanek. Jej przeraźliwy krzyk gasł powoli, aż zamilkł zupełnie. — Sharon? — Brady rzucił się do niej przez śnieg. — Sharon, nic ci się nie stało? No mów. Przejechałaś się trochę, co? Cisza. Brady brnął dalej, potykając się. Wreszcie ją dojrzał. Leżała u stóp wzgórza, z rozrzuconymi nogami, jak szmaciana lalka. Jej twarz tonęła w śniegu. — Sharon? Brak odpowiedzi. — No dobra, Shar, miałaś rację — przyznał Brady, śmiejąc się niepewnie. Pospiesznie przebył ostatnie parę kroków. — Odtąd bę dziemy zjeżdżać z dziecięcej... Przerwał. Sharon leżała bez ruchu. Dziwne, pomyślał. To dziwne. Przynajmniej plecy powinny poruszać się przy oddychaniu. A tu nic. Brady uklęknął przy niej. — Sharon? — szepnął. Nie odpowiedziała. Nie poruszyła się. Brady wsunął rękę pod jej barki, westchnął głęboko i przewrócił ją na plecy. — Nie! N i e e e! — jego krzyk rozległ się echem wśród wzgórz. Twarz Sharon! Jej milutka buzia z noskiem jak guziczek! Nic z niej nie zostało. Nie było oczu, nie było warg. W ogóle żadnej twarzy! Nic. Ciernie i metalowe płozy sanek poszatkowały ją na miazgę. Czerwoną miazgę. Nie zostało nic prócz krwawej masy, ze skóry i pokruszonych kości. I jasnoczerwonej kałuży krwi na krystalicznie białym śniegu. 8 rozdział 1 — Nie tak prędko! — O co ci chodzi? — Brady spojrzał znad parującej pizzy. Jego najlepszy przyjaciel, Jon Davis, chwycił go za rękę, nie pozwalając zająć się zawartością talerza — Nie dostaniesz ani kawałka, ani okruszyny, póki nie puścisz farby. — Jon był uparty. — Niby na jaki temat? — spytał Brady. Starał się zachować pokerową twarz, ale czuł, jak na wargi wypełza mu głupawy uśmieszek. Uwielbiał drażnić się z przyjacielem. — Dobrze wiesz. Przestań strugać wariata — naciskał Jon. — Nie mam pojęcia, o czym mówisz — odparł Brady. — Czegoś się dowiedział o Lizie? Brady uśmiechnął się. — Szaleje za mną. Zadowolony? Jon puścił nadgarstek przyjaciela. Spojrzał na niego z przerażeniem. Taka mała przerwa przydała się Brady'emu. Chwycił kawał pizzy, złożył go na pół i odgryzł ogromny kęs.

— Za tobą? Tobą?! — krzyknął Jon. — Ładne rzeczy! Posy łam cię, żebyś wybadał, czy ja podobam się Lizie. A ona, ta najbardziej szałowa dziewczyna w Liceum Shadyside wyznaje, że to ty się jej podobasz. Załatwiłeś mnie, chłopie. Obrzydliwie. Brady uśmiechnął się ustami pełnymi pizzy. Jon z rezygnacją opu- 11 ścił głowę na blat stołu, zakrywając rękami twarz. Już tylko jego płomiennoruda czupryna sterczała znad stołu. Westchnął ciężko; to było westchnienie człowieka, który poniósł klęskę. — Rozchmurz się — pocieszał go Brady. — Lisa nie jest dziew czyną dla ciebie. I nie trać czasu... Na przykład, co myślisz o tamtej za ladą? Jon zerknął na dziewczynę stojącą przy kasie. Potem sięgnął po kawałek pizzy. — No, jak ci się podoba? Jeśli to nie jest superbabka, niech skonam. — Jest w porządku, ale nie w moim typie — uciął Jon. — Świetnie. To ja ją biorę! — zażartował Brady. — Będę miał co dzień pizzę za frajer! Jon milczał zamyślony. — Okay, okay — westchnął Brady. — Opętała cię ta Lisa. Ale przyznasz chyba, że ta barmanka jest bezbłędna. — Nie chce mi się wierzyć, że w ogóle bierzesz pod uwagę inne dziewczyny prócz Allie — mruknął Jon, zdejmując z brody kawałek sera. — Co z nią? Allie Stoner była ostatnią dziewczyną Brady'ego. Brady wiedział, że wściekłaby się, gdyby widziała, jak obdarza względami inne dziewczyny. Ale czego oczy nie widzą, o to serce nie boli, myślał beztrosko. — Co z Allie? — powtórzył Jon, biorąc drugi kawałek pizzy. Brady wzruszył ramionami. — Hej, co się z tobą dzieje? — spytał Jon. — Nie mów mi, że chcesz z nią zerwać. — Nie całkiem. — Co to znaczy? Brady pokręcił głową. — Nie wiem. Chyba wszystko jest w porządku. Nie zrozum mnie źle, ja naprawdę lubię Allie. Ale ona traktuje to o wiele poważniej niż ja. — Co traktuje poważniej? — No... To między nami — wyjaśnił Brady. — No to co? Ona faktycznie cię lubi — powiedział Jon. — Wiem. Jaja też. Z tym tylko kłopot, że... — Brady przerwał. — Pozwól, że zgadnę — wtrącił Jon. — Chcesz się spotykać z innymi dziewczynami. Zgadza się? — Pewnie, że się zgadza, czemu nie... — bąkał Brady. — Właśnie... Czemu nie?... Jon spojrzał na niego z dezaprobatą. — Wiesz, myślę, że ci się przewróciło w głowie, chłopie. Choć nie da się ukryć, że wszystkie dziewczyny w Shadyside szaleją za tobą. Nie wiem, dlaczego, ale... — Och, zostaw, Jon. Zazdrościsz mi — drażnił go przyjaciel, rzucając w niego zwiniętą w kulkę serwetkę. — Przyznaj się. — Owszem — Jon uśmiechnął się nieśmiało. — Chciałbym mieć twoje kłopoty, stary. Jedna

dziewczyna, która traktuje cię zbyt serio... I mnóstwo innych, czekających w kolejce. — Fakt, może nie mam zbyt wielu skrupułów — zgodził się Brady. W oczach migotały mu wesołe iskierki. — Muszę wymyślić, jak sobie radzić z Allie. Allie... Brady przymknął oczy i próbował ją sobie wyobrazić. Nieduża, włosy kasztanowe. Szare oczy, długie rzęsy. Ładne ciałko. Nie jakieś nadzwyczajne, ale całkiem niezłe. No i uśmiech. Pełen wdzięku uśmiech. Gdyby tylko nie traktowała wszystkiego tak poważnie. Zwłaszcza gdy chodzi o niego. Brady westchnął, otworzył oczy i zauważył, że przy sąsiednim stoliku siada dziewczyna. Gwizdnął z uznaniem. — Co tam? — zapytał Jon. — Ta dziewczyna, o tutaj! — szepnął Brady, przekrzywiając głowę. Jon przewrócił oczami. — Jeszcze jedna? — To nie jest po prostu jeszcze jedna. To dziewczyna idealna! Spójrz na nią tylko — nalegał. Jon zerknął w stronę sąsiedniego stolika. — Ładna. Faktycznie ładna. — Ładna? Ona jest doskonała — powiedział z naciskiem Brady. — Naprawdę tak myślę, chłopie. Jest po prostu idealna. Brady przyglądał się sąsiadce. Serce biło mu coraz mocniej. Nigdy w życiu nie widział takiej piękności. 12 13 Gęste jedwabiste włosy koloru miodu bujnymi falami spadały jej na ramiona. Ogromne oczy na gładkiej owalnej twarzy. ; Pełne, lekko wydęte czerwone usta. A jej nogi! Zauważył je, gdy siadała przy stoliku. W czarnych obcisłych legginsach ciągnęły się bez końca. — Wzięło cię, chłopie — zażartował Jon i przesłonił dłonią oczy Brady'ego. Brady zmrużył oczy i zdołał wreszcie oderwać wzrok od dziewczyny. — Muszę się z nią spotkać, Jon — szepnął. — Muszę z nią pogadać. — Oo! — Jon zmarszczył brwi. — Fakt, że jest świetna, Brady. Ale co z A11 i e? — Z kim? — Allie — Jon pokręcił głową. — Co zamierzasz? — Nie wiem. Chyba głupio byłoby zwyczajnie podejść i zagadać do niej... — Znów spojrzał na dziewczynę. Ta odwróciła głowę i napotkała jego spojrzenie. Uniosła kąciki wypukłych warg w bardzo zachęcającym uśmiechu. Brady przełknął ślinę. — A zresztą, spróbuję! — powiedział z błyskiem w oku. — Popełniasz wielki błąd — ostrzegł go Jon. — Pomyśl o Allie.

Brady nie zwracał na niego uwagi. Przyjrzał się swemu odbiciu w chromowanym stojaku do serwetek. Wiedział, że jest przystojny. Wąska twarz, pięknie rzeźbione rysy, lekko wystające kości policzkowe. Dołek w brodzie. Szerokie barki, szczupłe, mocno zbudowane ciało. Ale czy jest dostatecznie dobry dla niej? Czy jej się spodoba? Jest tylko jeden sposób, by to sprawdzić, pomyślał. Szybkim ruchem przeczesał palcami czuprynę, upewnił się, że spomiędzy zębów nie zwisa mu żaden ciągnący się kawałek sera. Wysunął się zza stolika i westchnął głęboko. — Życz mi szczęścia, chłopie — mruknął do Jona. Jon chwycił go za ramię. — Zastanów się, Brady. Daj sobie z tym spokój... — Nie mogę — Brady odtrącił rękę przyjaciela. — Muszę się z nią dogadać, Jon. Nie umiem tego wytłumaczyć... ale muszę... — Ja naprawdę sądzę, że powinieneś to sobie odpuścić, Brady. Jeżeli tam pójdziesz, popełnisz wielki błąd — powtórzył Jon. Brady zaśmiał się i pożeglował między stolikami. Nie wiedział jeszcze, jak słuszna była rada Jona. rozdział 2 — Hej! — rzucił ściszonym głosem Brady. Dziewczyna uniosła głowę i znów się uśmiechnęła. Zauważył, że jej zielone oczy pięknie komponują się z blond włosami. — Hej! — miała niski, matowy głos. — Chcesz się przysiąść? O rany! Szło lepiej, niż mógł się spodziewać. Uśmiechając się zna cząco, rzucił Jonowi krótkie spojrzenie. — Ale nie chcę cię odrywać od przyjaciela — ciągnęła dziewczyna. — Co takiego? — wzrok Brady'ego spoczął znów na jej twarzy. — Och nie. Od niczego mnie nie odrywasz. — Szybko usiadł przy stoliku. — Nazywam się Brady Karlin. — Cześć, Brady. Jestem Rosha Nelson. Podniosła do ust styropianowy kubek napełniony po brzegi parującą kawą. Po chwili odsunęła kubek od wydatnych czerwonych warg. — O wiele za gorące — stwierdziła, ostrożnie odstawiając kubek. — Aż parzy. Brady prawie nie słyszał jej słów. Zagłuszało je bicie własnego serca. Nigdy żadna dziewczyna tak go nie pociągała. Rozdygotane serce. Spocone dłonie. Uśmiech, nad którym nie umiał zapanować. Weź się w garść, pomyślał. Spokojnie. — A więc... — przełknął ślinę — czy chodzisz do Liceum Shadyside? Zaprzeczyła ruchem głowy. Światło odbijało się w jej blond włosach. 14

15 — Święta Anna — wyjaśniła. Święta Anna, prywatna szkoła po drugiej stronie miasta. — To tłumaczy wszystko — skomentował Brady. — Co tłumaczy? — zapytała. — Dlaczego dotąd cię nie spotkałem w szkole. Rosha zaśmiała się. — Liceum Shadyside jest dość duże. Mogłabym tam spędzać całe dnie, a ty nie musiałbyś mnie zauważyć. — Zauważyłbym cię na pewno — wyrwało się Brady'emu i aż się zarumienił. Uśmiech Roshy omal nie wytrącił go z równowagi. — Posłuchaj, Rosha, ja... — Brady przerwał. — Rosha... — powtórzył. — To dziwne imię. To znaczy, ładne, ale trochę nietypowe. Czy to rodzinna tradycja, czy coś w tym rodzaju? — Nie całkiem. — Rosha odrzuciła włosy do tyłu i roześmiała się. — Moja matka spędzała długie godziny nad różnymi romansidłami. Przed moim urodzeniem czytała właśnie romans, którego bohaterka nazywała się Rosha. Sama myślę, że to dziwaczne. Wolałabym mieć jakieś normalne imię. — W żadnym wypadku! — krzyknął Brady. — Rosha jest naprawdę fajne... Pasuje do ciebie. — Co masz na myśli? — Wiesz, jest niezwykłe — wyjaśnił Brady — tak jak ty. Rosha znów się uśmiechnęła. — Sądzisz, że jestem niezwykła, Brady? Nim zdążył pomyśleć o odpowiedzi, po której nie wyszedłby na głupka, Rosha pochyliła się nad nim. — Widziałam już wcześniej, jak mi się przyglądasz. Brady poczuł, że policzki znów mu się czerwienią. Na ogół z dziewczętami szło mu łatwo, ale przy niej rumienił się co dwie sekundy! — I wiesz co? — ciągnęła Rosha. — Co? — Ja też ci się przyglądałam — szepnęła. — Taak? — Brady wiedział, że uśmiecha się głupawo. Ale to nie miało znaczenia. Ona też patrzyła! Sprawy rozwijały się coraz lepiej! 16 Rosha roześmiała się. — Może to spotkanie było nam przeznaczone albo coś w tym ro dzaju. Czy wierzysz w przeznaczenie? Brady nigdy dotąd nie myślał o przeznaczeniu. — Idę o zakład, że tak — powiedział. — Posłuchaj, Rosha — dodał szybko. — Bardzo bym chciał się z tobą umówić. Byle szybko, myślał. Jak najszybciej... na przykład za pięć minut. — Hej... Dobra! — odparła Rosha. — Mam wolną sobotę. Co ty na to? — Sobota będzie idealna — zgodził się natychmiast. — To może daj mi adres, żebym... — Nie, sekundę. Zapomniałam — przerwała Rosha. — Moja mama pracuje w soboty, a ja

obiecałam, że zrobię zakupy tu, w centrum handlowym. — Przerwała i zamyśliła się. — A może właśnie w centrum się spotkamy? Powiedzmy o szóstej? Brady z zapałem skinął głową. — Na dole przy fontannie? — Wspaniale. — Rosha podniosła kubek z kawą. Dmuchnęła na gorący płyn i odstawiła kubek z powrotem na stół. Brady nie mógł oderwać oczu od jej twarzy. Zobaczył, że jej uśmiech gaśnie. Usłyszał, że krztusi się z przestrachu. Przez chwilę nie rozumiał, co się stało. Potem poraził go ból. Palący, piekący ból. Ręka! Jego ręka płonęła. rozdział 3 — Twoja ręka! — krzyknęła zdławionym głosem Rosha. — Tak mi przykro! Nie chciałam... Zorientował się już po chwili, co zaszło. Dziewczyna oblała mu rękę wrzącą kawą. Skóra paliła go jak od wulkanicznej lawy. Syknął, wciągając powietrze i przygryzł zęby, aby nie wrzasnąć. — Przepraszam cię, przepraszam! — powtarzała Rosha. Chwyci ła garść serwetek i zaczęła wycierać mu dłoń. Brady mocniej przygryzł zęby. Wysiłkiem woli powstrzymał się od jęków. Serwetki były jak papier ścierny. Kawa parzyła przeraźliwie. — Ooch, tak mi przykro! — rozpaczała Rosha, zbierając płyn z obolałej dłoni Brady'ego. — Nie uważałam. Taka ze mnie ga pa! Brady miał ochotę skakać i krzyczeć z bólu, ale zdołał się opanować. Ostrożnie odsunął rękę. — Okay, Rosha — powiedział wreszcie, starając się nadać głosowi normalne brzmienie. — Nie jest okay! — zawołała, wpatrując się z przerażeniem w jego rękę. — Mogą ci się zrobić pęcherze. Lepiej przyłóż do skóry trochę lodu. Wiesz, Brady, czuję się okropnie! Ja też czuję się okropnie, pomyślał Brady. Ale nie dam tego po sobie poznać. Spojrzał na Jona, który, nachmurzony, obserwował całą tę scenę ze swego miejsca. — To naprawdę nie twoja wina — mówił Brady do Roshy. —-Nie martw się. — Moja. Tak, moja! Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam! — Daj spokój. Nie ma sprawy. Nic poważnego. — Brady ostrożnie podmuchał na rękę, krzywiąc się nieznacznie. — Czy na pewno dobrze się czujesz? — pytała Rosha, przyglądając mu się uważnie. — Oczywiście. — Parę razy głęboko wciągnął powietrze. Ból trochę zelżał. Udało mu się uśmiechnąć. — Jasne, już dobrze. — Twoja biedna ręka! — Rosha tuliła ją w swych dłoniach, starając się nie dotknąć poparzonej części. Jej dotknięcie było chłodne. Łagodziło ból. Wpatrując się w jej twarz, Brady zapomniał o bólu. — Masz magiczną moc w rękach — powiedział. — Nic już nie czuję. Z jej spojrzenia powoli znikał smutek. — No dobra. Jeśli na pewno... — Naprawdę. Jest okay. Nie ma sprawy. — Mówiąc to marzył, by nie puszczała jego ręki. — W takim razie wracam już do domu — westchnęła Rosha. — Rozumiesz, mnóstwo lekcji...

— Taak, ja też — Brady zgodził się niechętnie. Nie ma szans, by udało mu się skupić na nauce. Albo na czymkolwiek innym. Już na zawsze. Aż do soboty. Rosha wyszła zza stolika i zarzuciła plecak na ramiona. Brady też się podniósł. — Hej, nie zapomnij o sobocie! Fontanna w centrum. O szóstej. — Gdzieżbym mogła zapomnieć! — Gdy na niego-spoglądała, jej zielone oczy jarzyły się ciepłem. — Do zobaczenia w sobotę, Brady. Pa. — Pa. — Wyszła z restauracji, ale Brady wciąż patrzył za nią, póki nie zniknęła mu z oczu. Nawet jeszcze dłużej. — Znów się zagapiłeś! — zawołał Jon od stolika. A Brady, ciągle nieprzytomny, podszedł i opadł na krzesło naprzeciwko niego. Jon wychylił się i klepnął go w ramię. — Przepadłeś, Brady. Koniec z tobą! Brady wreszcie się otrząsnął. — Jest idealna — oświadczył. — To najdoskonalsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek widziałem. — W porządku. Ale co z tobą? — spytał przyjaciel. — Chyba się zakochałem — odparł z uśmiechem Brady. — Chodzi mi o twoją rękę — wyjaśnił Jon. Brady spojrzał w dół. Skóra na wierzchu dłoni była mocno zaczerwieniona. — Nic poważnego. Nawet nie widać pęcherzy. — Jeszcze nie widać — ostrzegawczo zauważył Jon. — W domu przyłożę sobie kompres z lodu. Okay, mamusiu? — Ja nie żartuję, chłopie — oświadczył Jon. — Powinieneś iść z tym do lekarza. Ta dziewczyna prawie upiekła ci rękę. 18 19 Brady uśmiechnął się. — Nawet tego nie poczułem! — Brady! — zawołała Allie Stoner. Stała na drugim końcu szkol nego korytarza. Było to dzień po wypadku w restauracji. Brady wepchnął podręczniki do swojej szafki i popatrzył w stronę drzwi. Dojrzał przyjaciółkę. — Hej, Allie! — zawołał. Allie podbiegła zdyszana. — Szukałam cię przez cały... — Nagle głos uwiązł jej w gardle. — Brady! Co się stało z twoją ręką? — Moją ręką? — Jest taka spuchnięta! — na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz zatroskania. — Co ci się stało? — Och, to tylko mały wypadek. Wylałem na siebie gorącą kawę. — Brady odwrócił się w stronę szafki. — Nic poważnego. Spotkanie z Roshą to była poważna sprawa.

Allie stanęła obok Brady'ego i oparła się o szafkę. — W każdym razie, cały dzień cię szukam. Myślałam, że złapię cię przy obiedzie, ale nie było cię w stołówce. — No tak, musiałem zrezygnować z obiadu — wyjaśnił Brady, wyciągając zeszyt. — Miałem zajęcia w pracowni biologicznej. To prawda, myślał Brady. Ale tylko częściowo prawda, bo starałem się również uniknąć spotkania z Allie. — Pewnie umierasz z głodu. — Allie przesunęła plecak i założyła za ucho kosmyk gładkich kasztanowatych włosów. — Pójdziemy do Pete'a na małą pizzę? — Hm, nie, nie mogę — odparł szybko. — Naprawdę muszę lecieć do domu i pouczyć się. Allie wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. — W piątek po południu?! Brady zaśmiał się z przymusem. — Mam trochę zaległości z paru przedmiotów. Też prawda. Ale przede wszystkim chciał być sam. W samotności pomarzyć o Roshy. Wyciągnął jeszcze jeden zeszyt i spojrzał na Allie. No, Brady, nakazywał sam sobie. Powiedz jej o jutrzejszym dniu Powiedz, że się z nią jednak nie zobaczysz. — Posłuchaj, Allie — zatrzasnął drzwi szafki. — Co do jutrzejszego meczu koszykówki... — No właśnie. Dlatego cały czas cię szukałam — przerwała Allie. — Muszę wiedzieć, o której po mnie wpadniesz. Na chwilę przymknął oczy. Zrób to wreszcie, Brady! — Brady? Otworzył oczy. Patrzyła na niego wyczekująco. Ubrana była w krótką czarną spódniczkę i szare rajstopy. Rudobrązowy sweter pasował do koloru jej włosów. Na smukłej szyi wisiał złoty medalion Wyglądała wspaniale. Ale nie tak wspaniale, jak Rosha. Żadna nie mogła równać się z Roshą. — Brady? — powtórzyła Allie. — O co chodzi? Popsuł ci się samochód czy co? — Hm, nie... Nie w tym rzecz. — odparł. — Ja... nie mogę zabrać cię na ten mecz, bo muszę popilnować kuzyna. Kulawe kłamstwo. Wyraźnie kulawe. Ale o wiele łatwiejsze niż prawda. Allie spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Zdawało mi się, że twój kuzyn jest w dziewiątej klasie. — To inny kuzyn — wyjaśnił. — Chucky. Ma dopiero osiem lat. Chyba ci nigdy o nim nie mówiłem. Mieszka w Old Village. — Och! — Allie ściągnęła brwi, a na jej twarzy pojawił się wyraz rozczarowania. — Naprawdę mi przykro, Allie — ciągnął Brady. — Sam się napalałem na ten mecz. Ale wczoraj wieczorem zadzwoniła ciotka. Nie było wyjścia. — Rozumiem. — Allie znów zmarszczyła brwi. Potem rozjaśniła się. — Już wiem! Pojadę z tobą. Nie zależy mi aż tak bardzo na tym meczu. Naprawdę wolę twoje towarzystwo. Brady pospiesznie szukał odpowiedzi. — Ja też wolałbym być z tobą. Ale mój kuzynek Chucky złapał grypę. Ciotka twierdzi, że ma wysoką gorączkę i co pół godziny wymiotuje.

20 21 — Biedne dziecko — westchnęła Allie. Taka właśnie jest Allie — Brady miał poczucie winy. Nie podejrzewa nawet, że kłamał. Żal jej chorego dzieciaka. Dzieciaka, który w rzeczywistości ma się świetnie i nie potrzebuje żadnej opieki. — No więc, sama widzisz — mówił Brady. — Nie mogę ci na to pozwolić. Mogłabyś się zarazić. — Ty też — zauważyła Allie. — No tak, ale nie ma sensu, żebyśmy narażali się oboje. — Chyba masz rację — Allie westchnęła z rezygnacją i oparła się o szafkę. — Strasznie mi przykro — powtórzył Brady. — Ej, a może byśmy wybrali się gdzieś w niedzielę? — Już to zaplanowaliśmy — przypomniała mu Allie. — Ty i Jon przychodzicie do mnie do domu. Mieliśmy się razem pouczyć, pamiętasz? — Tak, tak. — Brady całkiem o tym zapomniał. — Posłuchaj, Allie. Muszę już iść. Okropnie mi przykro z powodu tego meczu, ale na pewno spotykamy się w niedzielę, okay? — Okay. Szybko pocałował dziewczynę i ruszył korytarzem. Na rogu obejrzał się. Allie machała mu ręką. Nawet z tej odległości mógł dostrzec niezadowolenie malujące się na jej twarzy. Brady pomachał do niej i skręcił za róg. Czuł się bardziej winny niż kiedykolwiek. Allie jest taka miła i naprawdę się o ciebie troszczy, myślał z wyrzutem, a ty ot tak sobie stałeś przed nią i łgałeś jej w żywe oczy. Jak mogłeś?! Proste. Zrobiłem to z powodu Roshy. Brady nie mógł nic na to poradzić. Musiał myśleć o Roshy. Od chwili, gdy pierwszy raz na nią spojrzał. Nie mógł się doczekać następnego spotkania. Nigdy w życiu nie doznawał takich uczuć wobec innych dziewczyn. Nawet w stosunku do Sharon. Sharon nie żyła od blisko roku, ale Brady wspominał ją prawie codziennie. Była słodka, z tymi ogromnymi oczyma i milutkim noskiem. Gdy o niej myślał, zawsze starał się ją sobie wyobrazić przed wypadkiem. Ale czasem, zwłaszcza w snach, stawała mu przed oczami jej twarz taka, jaką widział tego dnia. Poszarpana, krwawiąca. Właściwie nie była to twarz. Sharon nie miała twarzy. Brady zmrużył oczy i odegnał koszmar. Pchnął drzwi i szybkim krokiem wyszedł ze szkoły. Powitał go zimny wiatr. Lodowate płatki śniegu wirowały w powietrzu. Prawie ich nie czuł. Zapomniał niemal o Sharon i Allie. Teraz mógł myśleć tylko o Roshy. Jeszcze tylko jeden dzień. Jeden dzień i będzie przy niej. Zastanawiał się, czy Rosha też to tak odczuwa? Czy także liczy godziny dzielące ją od spotkania? Czy w ogóle się pojawi? Wygląda wspaniale. Niemożliwe, by tak przepiękna dziewczyna była nim zainteresowana. Ale mówiła ci, że też cię obserwowała, przypominał sobie. I powiedziała coś o przeznaczeniu. Przeznaczenie... Brady nigdy o tym nie myślał.

Czy właśnie przeznaczenie sprowadziło ich w to samo miejsce? A może dziewczyna po prostu się z nim drażni? Bawi się jego kosztem? Czy pojawi się w sobotę? Brady rozmyślał nad tym po raz tysiączny. Czy traktuje go poważnie? Czy będzie w umówionym miejscu? rozdział 4 Brady stał przy wielkiej fontannie na parterze Centrum Handlowego Shadyside. Rozglądał się nerwowo, przypatrując się ludziom, którzy przyszli tu po zakupy. Nie wiedział, czy Allie wybrała się na mecz bez niego. Ale nawet gdyby tam poszła, mogła go zauważyć któraś z jej przyjaciółek. Niechby jedno słowo dotarło do Allie, musiałby długo się tłumaczyć, skąd się wziął przy fontannie i czemu nie pilnował chorego kuzynka. 22 23 Rosha jest warta ryzyka, pomyślał, żeby tylko przyszła! Spojrzał na zegarek. Za pięć szósta. Ostatnio sprawdzał czas zaledwie trzydzieści sekund temu. Weź się w garść, mówił sobie. Zachowujesz się jak trzynastoletni pędrak na pierwszej randce. Zmusił się do spokoju. Usiadł na kamiennym obrzeżu fontanny. Starał się przybrać opanowany, obojętny wyraz twarzy. Ostatecznie, nikt nie jest w stanie czytać w jego myślach! I nikt nie słyszy, jak serce bije mu z emocji. Z emocji i obawy. Co zrobi, jeśli Rosha się nie zjawi? Może już nigdy jej nie zobaczy?... Wstał, zbyt zdenerwowany, by usiedzieć w miejscu. Z trudem powstrzymywał się od ciągłego zerkania na zegarek. Jedną stopę oparł o brzeg fontanny i wpatrzył się w wodę. Na dnie błyszczały monety: jedno- i pięciocentowe. Monety wrzucane, by spełniło się życzenie. Czemu nie? — myślał Brady, patrząc na pieniążki. Zaszkodzić nie może. Sięgnął do kieszeni dżinsów i wyciągnął ćwierćdolarówkę. Moje życzenie... — myślał, wyobrażając sobie twarz Roshy. Życzę sobie, by... — Myślisz, że się spełni? — spytał matowy głos. Brady odwrócił się. — Rosha! Wyglądała pięknie w kurtce koloru dojrzałych śliwek i w czarnych dopasowanych dżinsach, wsuniętych w buty z miękkiej skóry. Uniosła w uśmiechu kąciki pełnych, czerwonych warg. — Wyglądasz wspaniale — wyrwało się Brady'emu. W ustach mu zaschło. Ćwierćdolarówkę wrzucił do fontanny. Uderzając o dno, głośno zadźwięczała. Rosha schyliła się z wdziękiem i podniosła ją. — Ćwierć dolara? Większość ludzi wrzuca po jednym cencie — zauważyła, wręczając monetę Brady'emu. — To musi być ważne życzenie. — Było. — Brady wsunął pieniążek z powrotem do kieszeni i uśmiechnął się do dziewczyny. — Teraz życzenie już niepotrzebne. Bo jesteś tu. — Bałeś się, że nie przyjdę? A ja się bałam, że ty nie przyjdziesz

— przyznała Rosha ze śmiechem. Brady wtórował jej, całkiem już rozluźniony. — Co byś powiedziała na kino? — spytał. — W Waynesbridge grają nowy film z Bradem Pittem. Waynesbridge było sąsiednim miasteczkiem. Brady mógł czuć się tam bezpiecznie — szansa spotkania którejś z koleżanek Allie była znikoma. — Brzmi zachęcająco — zgodziła się Rosha. Wsunęła mu rękę pod ramię. — Chwileczkę. Nie masz żadnych toreb ani nic w tym rodzaju? — zapytał. — Zdawało mi się, że masz zrobić wielkie zakupy dla twojej mamy? Rosha westchnęła. — Nie udało mi się znaleźć tego, co chciała, a mama jest taka wybredna... Lepiej, jeśli przyjdę do domu z pustymi rękami niż z czymś, co się jej nie spodoba. Czarną skórzaną torebkę zarzuciła na ramię i mocniej przycisnęła jego rękę. — Chodźmy, Brady. — Wedle rozkazu. Na ekranie przerażona kobieta czołgała się korytarzem we własnym domu. Za nią bezgłośnie rozwarły się drzwi. Wyjrzała zza nich para groźnych, ciemnych oczu. Brady podskoczył, gdy coś dotknęło jego ramienia. — To tylko ja — szepnęła Rosha łagodnie. Przytuliła się do nie go. — Te horrory zawsze mnie przerażają. Wsunęła dłoń w jego dłoń. Ich palce się splotły. Brady wziął głęboki wdech. Jest idealnie, pomyślał. Film już prawie się skończył. Między nim a Roshą, jak dotąd, idzie świetnie. 24 25 Wpatrywał się w ekran, ale go nie widział, i rozmyślał o ich jeździe do Waynesbridge. Rozgadali się zaraz po wyjściu zicentrum. I tak dobrze czuli się ze sobą! Żadnych długich chwil kłopotliwego milczenia. Żadnej pustej konwersacji, żadnych nerwowych chichotów. Powiedział jej wtedy: — Czuję się, jak gdybyśmy znali się od dawna. — Ja też — odparła. — Wiedziałam, że tak będzie od chwili, kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłam. — Naprawdę? — Oczywiście! — Rosha uśmiechnęła się. — Mówiłam ci, że to przeznaczenie, czy nie? — Rzeczywiście w to wierzysz? — Wiem o tym. — Rosha znów się uśmiechnęła. Potrząsnęła głową, odrzucając włosy do tyłu. Długimi falami opadały na ramiona, jak u modelki z reklamy szamponu. Brady'emu wszystko się w niej podobało. Jej włosy. Jej śmiech. Jej niski, gardłowy głos. Jej zielone oczy i pełne wargi.

Wszystko to go zachwycało. A zwłaszcza sposób, w jaki ściskała jego dłoń, gdy na ekranie działo się coś strasznego. Brady zwrócił oczy na ekran. Film już się skończył. Sprawiedliwość triumfowała. A Rosha wciąż trzymała jego dłoń. — To było wspaniałe! — zawołała, gdy przepychali się zatłoczo nym przejściem. — Uwielbiam szczęśliwe zakończenia. Brady mocniej ścisnął jej rękę. — Pójdziemy coś zjeść? — zapytał. — Tu blisko jest Burger Hut. — Chętnie bym poszła — odparła Rosha — ale już koniecznie muszę wracać. Obiecałam matce, że o dziesiątej będę w domu. — Westchnęła. — Wiem, że to głupie, ale zawsze, gdy wychodzę z kimś, kogo nie zna, żąda, bym wróciła wcześnie. — Nie ufa mi, co? — Jeszcze nie. Ale nie martw się. Kiedy się bliżej poznacie, na pewno cię polubi. — Uśmiechnęła się. — A wtedy będziemy mogli bawić się do późna. Niezadowolenie Brady'ego przeszło błyskawicznie. Wtedy będziemy mogli bawić się do pó źn a... Ona mnie naprawdę lubi. Naprawdę chce się znów ze mną spotkać! Rosha zadrżała, gdy owiało ich zimne wieczorne powietrze. Brady objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego. Wiatr porwał pasmo jej włosów, musnęły jego twarz. W dotyku były jak jedwab. Rosha znów zadrżała. Brady mocniej przyciągnął ją do siebie. I wtedy zobaczył tę dziewczynę. Stała w cieniu pod płóciennym daszkiem przy wejściu do kina i wpatrywała się w niego uporczywie. Brady nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby nie jej twarz. To była najohydniejsza twarz, jaką kiedykolwiek widział. Otrząsnął się. Cała była poorana czerwonymi bliznami. Szramy, jak tory kolejowe, przecinały na krzyż jej czoło. Inne, poskręcane jak sznury, niemal zakrywały jej oczy. Policzki i broda były pomarszczone jak skóra zeschniętego jabłka. Sieć okropnych blizn, połyskujących czerwono w jaskrawym świetle kinowych reklam. Gdy dziewczyna przyglądała mu się spomiędzy powykręcanych powiek, Brady znów się otrząsnął. Szybko odciągnął stamtąd Roshę. Dziewczyna szła za nimi krok w krok. W oczach miała zawzięty błysk. Brady poczuł się nieswojo. Kto to jest? — zastanawiał się. I dlaczego tak mi się przygląda? rozdział 5 — A więc, co ty na to, Brady? — spytała Rosha. — Co? — Brady oderwał wzrok od poharatanej dziewczyny. — Przepraszam, nie usłyszałem. — Mówiłam ci, co teraz chciałabym zrobić. Obraz oszpeconej twarzy zgasł. A nuż Rosha zmieniła zamiar i zostanie z nim dłużej? 26

27 — Zrobimy, co tylko chcesz. Mów. — Wiesz, bardzo mi się podoba twój samochód. Może byś mi pozwolił poprowadzić go z powrotem do Shadysidę? Nie ma mowy! — myślał Brady, gdy zbliżali się do auta. To przecież wóz ojca. Jego ulubiony Oldsmobile Cutlass. Ojciec pozwolił mu go poprowadzić tylko dwa razy, „pod karą śmierci" — gdyby cokolwiek mu się stało. — Poza tym — ciągnęła Rosha, figlarnie przyciskając jego ramię — ty kupiłeś bilety i popcorn. I ty prowadziłeś w pierwszą stronę. Ja też powinnam się czymś wykazać, żeby było sprawiedliwie. — Nie, nie. Jest okay — zaprotestował Brady. — Dziś ja cię podejmuję, od początku do końca. — Jesteś kochany, Brady, ale ja mam ochotę na prowadzenie. — Rosha przesunęła ręką po srebrzystej karoserii. — Zawsze chcia łam siąść za kierownicą samochodu z napędem turbo. Założę się, że ma niesamowitą moc. — O, tak. Faktycznie — zgodził się Brady. — Rzecz w tym, że to wóz mego ojca. Żeby mi go pożyczył, musiałem niemal poręczyć życiem za jego całość. Nie żartuję. Jeśli pojawi się na nim choćby najmniejsza rysa, ojciec się wścieknie. — Ale ja jestem dobrym kierowcą — nalegała Rosha. — Niesie nie stanie. Nie ufasz mi? — Oczywiście, że ci ufam, ale... — Brady pokręcił głową. Dlaczego ze wszystkich rzeczy, o które mogła prosić, wybrała właśnie tę? — No, Brady! Nasz wieczór był taki wspaniały! — Rosha wydęła wargi. — Nie psuj go teraz. Pozwól mi poprowadzić... Proszę. Poza tym, będziesz siedział tuż obok, więc cóż może się stać? — Rosha, ja po prostu... — Och, nic nie szkodzi. — Puściła nagle jego ramię. — Zapomnij o tym, że cię prosiłam. — Hej, nie bądź zła! — błagał Brady. — Nie jestem. Doskonale cię rozumiem. — Nie patrząc na niego, zaczęła wciągać rękawiczki. Brady wsunął ręce do kieszeni. Rosha była z ł a, to jasne. W jej głosie brzmiały lodowate tony. Wszystko tak świetnie się rozwijało, a teraz... — Rosha... — Tak? — dalej manipulowała przy rękawiczkach. Brady wpatrywał się w nią, rozpaczliwie pragnąc, by znów się do niego uśmiechnęła. Znów go polubiła. Jeżeli jej teraz odmówi, Rosha może znaleźć sobie innego chłopca. I nigdy już jej nie zobaczy. Nie niszcz tego, pomyślał. Pozwól jej prowadzić. Ojciec się nie dowie. — Zrozum, Rosha, nie mogę sadzać pierwszej lepszej osoby za kierownicą wozu mego ojca — odezwał się wreszcie. — Ale ty nie jesteś pierwsza lepsza, więc... — Wyjął kluczyki z kieszeni i zakoły- sał nimi przed oczyma dziewczyny. Spojrzenie Roshy przesunęło się z kluczy na jego twarz. — Naprawdę byłbyś gotów?... — zapytała. — Wiesz, to w końcu nie jest aż tak ważne...

— Śmiało, bierz klucze. — I wyciągnął rękę. — No dobrze, skoro jesteś pewien... — Jestem za. Rosha porwała klucze i pocałowała go w usta. To był szybki, lecz mocny pocałunek. — Dzięki, Brady. Jedźmy! Gdy zajął miejsce w samochodzie, na ustach czuł jeszcze ten pocałunek. Za taki rewanż dawałby jej wóz codziennie! Zdenerwowanie jednak powróciło, gdy tylko Rosha zapaliła. W tej samej chwili, gdy przełącznik automatycznej skrzyni biegów ustawiła na jazdę, natychmiast mocno nacisnęła gaz. Tylne koła zakręciły się w miejscu. Gdy wreszcie złapali kontakt z szosą, samochód ruszył z głośnym piskiem opon. — Spokojnie — błagał Brady, starając się mówić łagodnie. — Wczoraj padało, pamiętasz? Na szosie mogą być płaty lodu. — Żadnych pomocników kierowcy — ostro przerwała Rosha i gładko wzięła zakręt. — Jeżeli zobaczę, że nogą próbujesz nacisnąć jakiś urojony hamulec, będziesz wracał do Shadysidę autostopem. Brady roześmiał się w nadziei, że żartuje. W ciągu paru minut mieli już za sobą światła Waynesbridge. Przed nimi rozciągało się dziesięć mil ciemnej autostrady. 28 29 Rosha wcisnęła gaz do dechy. Wóz poderwał się jak rączy rumak, a ona wybuchnęła śmiechem. — To dopiero silnik! Fantastyczne! ■'■ Brady uśmiechnął się z przymusem. Z trudem przełknął ślinę, gdy białe linie migotały w pędzie przed ich kołami. Rozluźnij się, mówił sobie. To prosta droga, dziesięciominutowa jazda. Albo dwuminutowa, przy szybkości, jaką teraz rozwijamy! — Trzeba nam muzyki! — zawołała Rosha. Trzymając kierownicę jedną ręką, drugą zaczęła macać w poszukiwaniu radioodbiornika. — Ty prowadzisz — wtrącił szybko Brady —ja zajmę się radiem. — Świetnie! Brady pochylił się i przyciskał guziki, aż znalazł dobrą stację. Samochód wypełnił się głośną muzyką. Rytmiczny hałas zagłuszał warkot silnika. Popatrzył na Roshę. Okno było uchylone, a wiatr wpadający przez 'szparę unosił pasmo jej włosów. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. W zielonych oczach błyszczało podniecenie. — Widzisz? — zawołała, przekrzykując dźwięki muzyki. — Mówiłam ci, że dobry ze mnie kierowca! — Fakt! — Dobry i szybki, myślał Brady, gdy auto pożerało milę za milą. Zbyt szybki. Przed wozem zamajaczyła szeroka łata lodu. Prawa stopa Brady'e-go odruchowo wbiła się w podłogę, dłoń zacisnęła się na oparciu fotela. Rosha znów na niego spojrzała. — Rozchmurz się! — drażniła go. — Pamiętaj, co ci mówiłam! będziesz wracał stopem!

Wcisnęła gaz jeszcze mocniej. Samochód dosłownie przefrunął nad lodem. Brady odetchnął głęboko. Chętnie sprawdziłby szybkościomierz. Rosha musiała grubo przekroczyć dozwoloną prędkość. Starał się przybrać obojętny wyraz twarzy i obejrzał się. Całe szczęście, że nie widać za nimi żadnych migających świateł. Jeszcze tego by brakowało, żeby wlepiono im mandat. Znów spojrzał do przodu. Zauważył znak zjazdu w kierunku Shadyside. Samochód pędził. Dłonie Brady'ego były mokre od potu, a serce waliło mu jak młotem. Już prawie koniec, pocieszał się. Spokojnie. Nie pokazuj po sobie, jak jesteś zdenerwowany. Za minutę zjedziemy z autostrady. Wtedy musi zwolnić. Zjazd z autostrady był coraz bliżej. Bliżej. Rosha wzięła zakręt z maksymalną prędkością. Gdy zjeżdżali ślimakiem, Brady'ego aż rzuciło na drzwi. — Zwolnij! — krzyknął ostro. — Rosha! Wóz ryknął i jeszcze nabrał szybkości. Ślimak przeszedł w wąską uliczkę dzielnicy domków jednorodzinnych. — Hej!... Nie wygłupiaj się! — ryknął Brady. — Na tym podjeździe jest lód. Uspokój się! — Ja... próbuję, ale nie mogę! — krzyknęła Rosha. Brady dosłyszał w jej głosie przerażenie. — Nie mogę zwolnić! Pedał gazu... zablokował się! — Pompuj hamulcem! — krzyknął Brady. Gdy Rosha szukała stopą hamulca, samochód wpadł w poślizg na płacie lodu. Gwałtownie zarzucił na prawo. Rosha szarpnęła kierownicą w lewo. — Za daleko! Kręć z powrotem! — rozkazał Brady. Rosha równocześnie przekręciła kierownicę i nacisnęła hamulec. Wóz zawirował. — Brady! — wrzasnęła Rosha. — Spójrz przed siebie! W chłopaku zamarło serce. Na końcu ulicy ujrzał zaparkowany samochód. W świetle latarni błyszczała ośnieżona tylna szyba. Pędzili wprost na niego. Samochód rósł w oczach. — Brady! — krzyczała Rosha. Rzucił się do kierownicy. Za późno! Rozległ się trzask gniecionego metalu i brzęk rozbijanego szkła. Całą siłą wyrżnęli w tył zaparkowanego pojazdu. Bradym rzuciło do przodu. Nie zatrzymam się, doszło do jego świadomości. 30 31 Nie zapiąłem pasa. Zginąłem! Brady krzyknął z przestrachu. Jego głowa wbiła się w szybę. rozdział 6

Dudni jak bęben. Pulsuje. Głośno. Boleśnie. Brady jęknął. Coś złapało go za ramię. Potrząsnęło nim. Znowu jęknął. — Brady — rozległ się w jego uszach czyjś przerażony głos. — Brady, obudź się! Głos Roshy. Przynaglający. Gwałtowny. Ręka dziewczyny szarpie go i potrząsa. Brady z trudem otwiera oczy. Światła. Ruchome plamy. — Brady, hej, Brady! Powoli rozjaśnia mu się przed oczami. Widzi przednią szybę wozu ojca. Tam, gdzie kiedyś było gładkie, przejrzyste szkło, rozpościera się, jak pajęczyna, splątana siatka pęknięć. Mruży oczy, próbując zorientować się w sytuacji. — Co się stało? — bełkocze. — Rąbnęliśmy w jakiś samochód! — mówi mu do ucha Rosha. Palcami wpiła się w jego ramię i znów zaczęła nim trząść. — Obudź się szybko. Musisz oprzytomnieć! Przy każdym potrząśnięciu ból przeszywał mu głowę. Uniósł rękę i dotknął czoła. Z palców ściekało mu coś mokrego i lepkiego. Krew. Trzęsąc się, westchnął. Powoli zaczął sobie przypominać, co zaszło. Zbyt szybkie prowadzenie wozu przez Roshę. Lód. Wyrastający przed nimi zaparkowany samochód. A potem to przerażające uderzenie w przednią szybę. Nic dziwnego, że bolała go głowa. Dotknął jej jeszcze raz. Znów poczuł krew pod palcami. Zrobiło mu się słabo. — Brady! — Rosha bezustannie powtarzała jego imię. Odwrócił się i zatrzymał wzrok na jej zatroskanej twarzy. — Zdaje się, że na chwilę mnie zamroczyło — wydusił z siebie. — Z tobą okay, Rosha? — W porządku. Brady, słuchaj! — krzyknęła, szarpiąc go za ramię. — Musimy zamienić się miejscami! — Co? — Musisz się ze mną zamienić! — w jej głosie znów pojawił się odcień szaleństwa. — Nie mam prawa jazdy! — Nie masz... — Prawa jazdy! — powtórzyła Rosha. — Z domów wychodzą ludzie i za parę sekund może tu być policja! Musimy zmienić miejsca! Ból znów ugodził go w głowę. Z głośników grzmiała muzyka. Przynajmniej radio wytrzymało, pomyślał. Ale głośne dźwięki sprawiały mu dodatkowy ból. Sięgnął do wyłącznika i zgasił je. — Czy mógłbyś przestać myśleć o muzyce? Rusz się! — szarpnęła go mocniej. Rozsadzało mu czaszkę, ale Rosha nie ustępowała. W końcu przelazła przez niego na drugą stronę i przepchnęła go ponad dźwignią biegów na siedzenie kierowcy. — Przepraszam cię! — krzyknęła. — Okropnie mi przykro, że tak robię, ale nie mogę dać się przyłapać na prowadzeniu bez prawa jazdy. Proszę, powiedz, że rozumiesz! — Jasne. — Mimo że kręciło mu się w głowie, słyszał dalekie wycie syreny. — Rosha, czy z tobą na pewno wszystko w porządku? — Tak, na pewno. Nie mam nawet żadnego zadrapania. — Wychyliła się i pocałowała go w policzek. — Strasznie, strasznie mi przykro, Brady!

— Nie martw się — mruknął. — Wszystko będzie okay. Syrena brzmiała coraz głośniej. Brady usiadł prosto. Pasy, pomyślał. Nie chcę dostać mandatu za jazdę bez pasów. Zapiął je, a od ruchu znów poczuł łupnięcie w głowie. Delikatnie dotknął twarzy. Guz wielkości jaja u nasady włosów. I skaleczenie, z którego wciąż sączyła się krew. Syrena głośno ryknęła i zamilkła. Trzasnęły drzwiczki samochodu. Na zaśnieżonej drodze zachrzęściły kroki. 32 3 — Idealna dziewczyna 33 Brady opuścił okno i odetchnął zimnym powietrzem. Na chwilę oślepiło go światło latarki. Potem do środka wsunął głowę policjant. — Czy jesteś cały, synu? — zapytał grubym głosem. — No... Zdaje się, że tak. — Brady starał się mówić przytomnie. — Na tym zjeździe jest łata lodu. Wóz chyba na nią źle wjechał. — Tu wszędzie są parszywe warunki jazdy — zgodził się policjant. Przesunął światłem po wnętrzu samochodu. — Sam tu jesteś? — Sam? Nie, ja... My... — Brady odwrócił się w stronę sąsiedniego fotela. Pusty. Rosha zniknęła. rozdział 7 — Szczęściarz z ciebie, kochasiu — powiedział następnego dnia Jon do Brady'ego, gdy szli podjazdem w stonę domu Allie. — I nawet ci stary nie założył szlabanu! — dodał. — Gdybym rozbił wóz mojego ojca, nie wyjrzałbym z domu na świat, póki nie skończyłbym dwudziestki piątki. — Nie jest rozbity — poprawił go Brady. — Trzeba mu tylko wymienić przednią szybę i trochę popracować nad przednim zderzakiem. — Tylko? — Jon pokręcił głową z niedowierzaniem. — Nie powiesz mi, że twój ojciec się nie wściekał. Brady skrzywił się na wspomnienie miny ojca, gdy ten dowiedział się o wypadku. — Och, no tak. Wściekał się, dobra. Gdybym już wcześniej nie miał tego guza na głowie, pewnie by mi go nabił. — Nie sądzę, żebyś mu powiedział, kto faktycznie prowadził — cicho wtrącił Jon. — Chyba żartujesz. — Brady pokręcił głową. — Nie spieszy mi się na tamten świat! — A zdawałoby się... No bo puszczasz tę dziewczynę za kierownicę — przypomniał mu Jon. — Dziewczyna kasuje ci samochód i przez nią lądujesz na pogotowiu. A ona tymczasem gdzieś się ulatnia. — Mówiłem ci, że się wystraszyła, bo nie miała prawa jazdy — bronił jej Brady. — A na imię ma Rosha, a nie „ta dziewczyna", okay?

— Okay, okay. — Jon wszedł na schodki od frontu domu Allie i sięgnął do dzwonka. Brady chwycił go za ramię i cichym głosem przypomniał: — Pamiętaj, Allie myśli, że wczoraj wieczorem pilnowałem kuzynka. Dzwoniła do mnie rano, więc powiedziałem jej o wypadku. Ale o Roshy nic nie wie. — To naprawdę śmierdząca sprawa — odparł Jon. — W końcu, jak wiesz, Allie jest moją przyjaciółką. Dlaczego z nią po prostu nie zerwiesz, zamiast tak kręcić? — Zrobię to, gdy wykombinuję, jak jej o tym powiedzieć — przyrzekł Brady. — Nie chcę tylko, żeby dowiedziała się przypadkiem, okay? — Okay — zgodził się niechętnie Jon. — Ale skoro boisz się, że dziewczyna może się dowiedzieć prawdy, to po co się teraz do niej wybierasz? Przecież wiesz, że zada ci tysiące pytań. — Tak, ale to lepsze niż przesiadywanie w domu — odparł Brady. — Chwilowo nie jestem tam zbyt mile widziany. W każdym razie, nie wspominaj Allie o Roshy. Brady wbił palec w przycisk dzwonka. Allie otworzyła niemal natychmiast. Gdy popatrzyła na niego, oczy rozszerzyły jej się z przerażenia. — Twoja głowa! — krzyknęła. — Orany! — Tak, Brady to ranny na chodzie, fakt — wymamrotał Jon. — Ale nie okazuj mu za wiele współczucia, Allie. Nawet nie dostał szlabanu. Dziewczyna przyglądała się obandażowanej głowie. — Nic mi nie jest, Allie — przekonywał ją Brady. Upuścił torbę z książkami na podłogę i zdjął kurtkę. Przeszli do pokoju stołowego. Ściany pokryte były boazerią. Brady powoli opadł na sofę obitą mate riałem w kwiatki. W głowie wciąż mu pulsowało. 34 35 — Ale za naprawę musisz zapłacić, prawda? — zapytał Jon, wyciągając się na dywanie przed kominkiem. — Gorzej — odparł Brady. — Z całą pewnością wzrośnie składka za ubezpieczenie i tę nadwyżkę j a będę musiał pokryć. Sądzę, że powinienem rozejrzeć się za jakąś pracą. Jon westchnął współczująco. — Zapytam w Doughnut Hole — zaproponował. — Może po trzebują kogoś do pomocy na parę godzin po szkole. Przynajmniej poszlibyśmy do roboty razem. Allie pokręciła głową. — Nie do wiary, że gadacie teraz o forsie, chłopaki. Brady mógł umrzeć! — No dobra, ale żyję — zauważył Brady. — On tylko wygląda jak nieboszczyk — zażartował Jon. Allie znów pokręciła głową i zwinęła się w kłębek koło Brady'ego. — No dobra, ale jakim cudem pożyczyłeś wóz ojca? — spytała. — Tylko raz mnie nim wiozłeś. To jakiś kaprys, brać takie auto, gdy się jedzie zajmować dzieciakiem, nie? — No tak. — Brady wiercił się niepewnie pod czujnym spojrzeniem Allie. — W moim samochodzie dwie opony są dość zdarte. Sądziłem, że wóz ojca lepiej poradzi sobie z lodem. Zdaje się, że byłem w błędzie.

Wymienił spojrzenia z Jonem. Wiedział, że przyjaciel uważa go za wariata. Postąpił jak wariat, pozwalając Roshy siąść za kierownicą. Był nienormalny, wymyślając kiepskie wykręty dla Allie. Jon obiecał, że będzie milczał, pomyślał Brady. A na jego słowie można polegać. Ale wizyta u Allie była błędem. Nie dlatego, że wciąż bolała go głowa, lecz dlatego, że musiał stanąć twarzą w twarz z dziewczyną i łgać jej w żywe oczy. Na nowo. Nie chciał już o tym rozmawiać. I kłamać. Znów poczuł pulsujący ból w głowie. — Nic ci nie jest? — zapytała z troską w głosie Allie. — Może chcesz aspirynę albo coś w tym rodzaju? — Nie, dzięki — odparł. — Jak tam kuzynek? — Który? Allie spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Ten, którym miałeś się zaopiekować. Mówiłeś, że ma grypę, pamiętasz? Ciągle wymiotuje? — Och. Tak. Chucky. On... ma się lepiej. — Brady rzucił kolejne znaczące spojrzenie na Jona. Pomóż mi, człowieku! — Wiecie, czego tu brakuje? — Jon powoli wstawał z dywanu. — Muzyki! Tu jest cicho jak w grobie. — Muzyka świetnie by nam zrobiła — zgodził się Brady. — Włącz coś. Jon wziął z półki kompakt i wsunął go do odtwarzacza. Po paru chwilach pokój wypełniły głośne dźwięki gitary. — Chodź, Allie, zatańcz ze mną, zanim weźmiemy się za książki! — wrzasnął Jon, ściągając ją z sofy. Allie roześmiała się. Tańczyli teraz z Jonem na środku pokoju. Brady z ulgą przymknął oczy. Na Jona zawsze można było liczyć. Allie uwielbiała taniec. Póki gra muzyka, nie będzie pamiętała o niczym innym. A on będzie mógł pomyśleć o Roshy. Czy była w porządku? Dlaczego tak nagle zniknęła? Brady zmarszczył brwi. Musiała wiać, żeby jej nie złapali bez prawa jazdy. Za każdym razem myśl o tym wyprowadzała go z równowagi. Gdyby wiedział, nigdy nie pozwoliłby jej prowadzić wozu ojca! Przede wszystkim, nie powinna nawet o to prosić! Gdyby chodziło o kogoś innego, wpadłby we wściekłość. Ale to nie był ktoś inny. To była Rosha. Nie umiał się na nią wściekać. A więc nie miała prawa jazdy. Gdy przyszedł gliniarz, Brady siedział już za kierownicą. Facetowi nie przy-szłoby do głowy, że prowadziła dziewczyna. Brady poprawił się na sofie. W głowie mu ciągle dudniło. Może Rosha po prostu była wytrącona z równowagi. A może miała inne powody, by odejść. Coś, o czym nie wiedział. Gdyby tylko mógł z nią porozmawiać! Gdyby miał jej numer telefonu. Jedyne, na co mógł liczyć, to to, że dziewczyna zadzwoni do niego.

36 37 Zagłębił się w poduszkach sofy. Musiał ją znaleźć. Pogadać z nią. Być blisko niej. Nie mógł o niej zapomnieć. v Muzyka skończyła się. Allie klapnęła na sofę koło Brady'ego. — Umieram z pragnienia — oświadczył Jon. — Masz jakąś colę, Allie? — Pełno. Weź też po jednej dla mnie i dla niego — Allie dotknęła ramienia Brady'ego. — A może wolałbyś gorącą czekoladę? Albo coś do jedzenia? — Cola jest okay. -— Brady spojrzał na nią, gdy Jon wychodził z pokoju. Policzki Allie były zaróżowione od tańca. Oczy jej błyszczały. Jest taka ładna, pomyślał. Ale nie jest Roshą Nelson. Nelson. Więc znasz jej nazwisko, ofiaro! — powiedział do siebie. Poszukaj w książce telefonicznej! Z kuchni rozległy się nagle trzaski i chrzęsty. — Au! — dobiegł stamtąd głos Jona. — Wypadek z chipsami! Allie roześmiała się i zerwała z sofy. — Pójdę zobaczyć, co się stało. Zaraz wrócę. Gdy tylko zniknęła z oczu Brady'ego, chłopak popędził na drugi koniec pokoju, gdzie na niskim stoliku z półeczką pod spodem stał telefon. Wyciągnął z półki książkę telefoniczną i odnalazł literę N. Needham... Neldin... Nelson! Opadły mu ręce. Nazwisko Nelson zajmowało prawie trzy szpalty. A nie znał przecież imienia ojca Roshy. Ani imienia jej matki. Ani adresu. Rozczarowany, wsunął książkę z powrotem na półkę i wrócił na tapczan. Chwilę siedział, potem zmienił zdanie i powędrował do kuchni. Nie mógł tak sobie po prostu siedzieć, gdy Rosha była gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie... Allie trzymała śmietniczkę, a Jon zmiatał na nią chipsy. — Hej, ludzie, chyba pójdę do domu — oświadczył Brady. — Głowa mi pęka. Allie pospieszyła w jego stronę. — Założę się, że to z powodu muzyki —- powiedziała. — Może ci dać aspirynę, a potem pouczylibyśmy się razem, tak jak było w planie? — Dzięki, ale nie będę w stanie się skupić. — Och, okay. Wezmę tylko kluczyki od samochodu i... — Nie — przerwał Brady. «■— Pójdę piechotą, Allie. Podobno świeże powietrze pomaga. — Tak, tak. Pozwól mu przewietrzyć rozum. — Jon wepchnął do ust garść chipsów i ostro spojrzał na przyjaciela. Brady zignorował go. W przelocie pocałował Allie, chwycił kurtkę i książki, a potem wypadł na dwór. Mieszkał tylko cztery przecznice od Allie. Oboje byli mieszkańcami dzielnicy North Hills.

Gdzie mieszkała Rosha? Kiedy znów ją zobaczy? Wciągnął raz za razem parę haustów mroźnego powietrza. Czy w ogóle jeszcze ją zobaczy? Muszę, pomyślał. Muszę! Przeszedł na drugą stronę ulicy i skręcił za rogiem. Jeszcze dwie przecznice i będzie w domu. Ale co potem? Dość marudzenia, skarcił sam siebie. Dzwoń po kolei do wszystkich Nelsonów, jakich znajdziesz w książce, aż trafisz na właściwego. To może trwać... Ale w końcu ją znajdziesz. Musisz. Pospiesznie minął ostatnie parę domków i wszedł na swój podjazd. Gdy zbliżał się do domu, usłyszał za sobą hamujący samochód. Szybko odwrócił się, w nadziei, że to może być Rosha. I ujrzał wóz policyjny. Czarno-biały krążownik szos podjechał do krawężnika i zatrzymał się. Za kierownicą siedział ten sam policjant co wczoraj. Brady'emu serce podeszło do gardła. Potem zaczęło walić jak młotem. Czyżby doszli, że to nie ja prowadziłem? Wziął głęboki wdech. Jeżeli gliny zorientowały się, że kłamał, będzie miał kłopoty. I Rosha też. Poważne kłopoty. Z wymuszonym uśmiechem podszedł do wozu. 38 39 rozdział 8 ...wieczór! — Policjant, którego wczoraj spotkał Brady, wygramolił się z wozu. — Jak tam głowa, synu? — Nie nadzwyczajnie. — Zachowuj się, jakbyś wciąż był obola ły, mówił sobie Brady. Może ci trochę odpuści. - Próbowałem się uczyć — dodał, wskazując na zeszyty, które trzymał w ręku. — Tro chę trudno mi się skupić. Czuję się, jakby ktoś używał mojej głowy do ćwiczenia na perkusji. Policjant kiwnął głową z poważnym wyrazem twarzy. — Mam nadzieję, że szybko ci przejdzie. Dlaczego? — zastanawiał się Brady, czując ukłucie strachu. Żeby mnie mogli przesłuchać? — Dzięki — powtórzył. — Nie jest tak źle. Policjant uśmiechnął się półgębkiem. — No! Wyglądasz jak twardogłowy facet — powiedział, a z gardła dobył mu się dziwny bulgot. Brady zorientował się, że gliniarz się śmieje. Jeszcze raz przełknął shnę i próbował chichotać razem z nim. Jeśli ten gość prowadzi z nim jakąś grę, dobrze byłoby mieć to za sobą. — Przepraszam pana, ale naprawdę muszę wejść już do środka i spróbować odrobić trochę

lekcji. — Dobra, prawdę mówiąc, nie wpadłem tu tylko po to, by zapytać cię o zdrowie — powiedział w końcu policjant. — Mam jeszcze jeden powód. Brady wytężył słuch. Czuł, że to dopiero początek. — Tak, o co chodzi? Policjant odwrócił się i przez otwarte okno sięgnął do wnętrza samochodu. — Gdy odholowaliśmy twój wóz, znaleźliśmy coś w środku — powiedział, oglądając się przez ramię. — Sądziłem, że to cię może zainteresować. Coz takiego? — zastanawiał się Brady. Co mogłoby im wskazać, ze to nie ja prowadziłem? Policjant wyprostował się i zwrócił do chłopca. — To leżało pod przednim fotelem. Widziałeś to kiedyś? — zapy tał. W ręku trzymał małą czarną torebkę z długim cienkim paskiem. Brady wpatrzył się w nią. Torebka Roshy. Widocznie rzuciła ją na fotel, gdy siadała za kierownicą, a potem, podczas zderzenia, torba spadła. Torebka Roshy! A w środku może jej portfel, jakaś legitymacja. Numer telefonu albo przynajmniej adres. — Oczywiście, że widziałem — odpowiedział policjantowi. — To torebka mojej dziewczyny. Mała myślała, że ją zgubiła podczas ostatniej randki. — Musiała przez cały ten czas tkwić pod siedzeniem — stwierdził policjant, wręczając torebkę Brady'emu. — Dziewczyna się ucieszy. — O, z pewnością. Och, dziękuję panu. Bardzo dziękuję! — No, a teraz dbaj o swoją głowę. — Policjant wszedł do samochodu i wycofał się z podjazdu. Brady pomachał mu krótko, wbiegł po podjeździe i znalazł się w domu. Rzucił książki na stolik w przedpokoju i zaczął otwierać torebkę. — Co to jest, Brady? — spytała matka, zbiegając po schodach z naręczem bielizny. — Co? Ach to! — Brady wsunął torebkę pod pachę. — To torebka Allie. — Oo! — Przyniósł ją policjant — wyjaśnił Brady — znaleźli w samochodzie taty. — W aucie twego ojca? — Pani Karlin odgarnęła z czoła kosmyk włosów i zmarszczyła brwi. — Allie nie towarzyszyła ci wczoraj wieczorem, prawda? — Nie — pospiesznie odparł Brady. — Raz już wiozłem ją tym samochodem, pamiętasz? Sądzę, że wtedy właśnie ją zostawiła. — No dobrze, ale powinieneś ją zawiadomić, z pewnością od dawna szuka torebki. — Tak, tak, zaraz to zrobię — Brady popędził na górę, przeska kując po dwa stopnie. 40 41 Gdy znalazł się w swoim pokoju, zamknął drzwi i rzucił książki na biurko. Potem podszedł do

łóżka i usiadł na nim. Telefon, stojący na nocnym stoliku, miał w zasięgu ręki Za chwilę połączy się z Roshą. Usłyszy jej gardłowy głos. Może spotkają się jeszcze dziś wieczorem. Niecierpliwie otworzył zamek błyskawiczny i zajrzał do torebki. I dech mu zaparło. [ozdział 9 Torebka była pusta. Może ktoś ukradł całą jej zawartość? Brady rozwarł ją tak szeroko, jak tylko się dało, i wsunął rękę do środka. Nic. Ani złamanego centa lub choćby skrawka papieru. Nie była nawet wyłożona płótnem Odwrócił torbę do góry dnem i potrząsnął nią. Nic nie wypadło. Jaki złodziej opróżniałby torbę do czysta? Chyba żaden. Poza tym gliniarz mówił, że torebka była pod fotelem. Kto dobierałby się do torby, a potem wpychał ją pod siedzenie? Brady odrzucił torbę i z powrotem padł na łóżko. Oparł się o zagłówek i zaczął się zastanawiać. Dziwne. Po co Rosha miałaby nosić zupełnie pustą torebkę? Przecież robiła zakupy dla matki. Kto chodzi p0 zakupy bez pieniędzy albo karty kredytowej? A może portfel trzymała w kieszeni kurtki albo gdzieś przy sobie, na wypadek gdyby ktoś zerwał jej torebkę? Brady pokręcił głową. To w ogóle nie miało sensu. Po co, w takim razie, w ogóle ją brała? Wróciłeś do punktu wyjścia, pomyślał. Nie masz numeru telefonu. Ani adresu. Z ciężkim westchnieniem zsunął się z łóżka i wielkimi krokami zaczął okrążać pokój. Zatrzymał się przy oknie. Jego wzrok tonął w szarości dnia. Gdzie jesteś, Rosha? Dlaczego uciekłaś? Dlaczego nie zadzwoniłaś? Odwrócił się od okna i ruszył w stronę drzwi. Książka telefoniczna leżała w pokoju rodziców. Trzeba będzie telefonować do wszystkich Nelsonów w Shadyside. W chwili, gdy chwycił klamkę, zadźwięczał dzwonek jego aparatu. Rosha? Brady rzucił się do telefonu i porwał słuchawkę w połowie drugiego dzwonka. — Halo? — Cześć. Lepiej ci? Allie. Ręce mu opadły. — Cześć, Allie. Taak, całkiem nieźle. — Naprawdę? — W głosie Allie brzmiało niedowierzanie. — Dopiero co byłeś taki blady. I tak dziwnie od nas odszedłeś... Bardzo się o ciebie martwiłam. — Nie łam się, Allie. Mam się całkiem nieźle. I wszystko jest świetnie. Albo będzie, pomyślał, jak tylko odnajdę Roshę. — Pewien jesteś? — spytała Allie. — Masz dziwny głos. Fakt, pomyślał Brady. Dziwacznie, nie do wiary, szaleję za dziewczyną, której nawet nie umiem odnaleźć. A muszę ją odnaleźć. Muszę się z nią zobaczyć! — Brady, słyszysz mnie? — pytała Allie. — Mówiłam, że masz dziwny głos. — Jestem — odparł. — Przepraszam, Allie. Trochę mi się kręci w głowie. Chyba dlatego tak