over
Dunkierka
o ike sto ne
Dieppe
PLAN INWAZJI NA ANGLIĘ, 1940
¥MMUk
RZEKA MORZE
PLANOWANE NATARCIE ^ PLANOWANE PRZYCZÓŁKI
PIERWSZY CEL DRUGI CEL
Boulog
ne
Hawr
iravesend
Ramsgate
Calais
Colchester
Niemcy zaatakowały Francję w maju 1940 r. W ciągu sześciu tygodni Paryż znalazł
się pod okupacją, a francuskie wojska w pełnym odwrocie. Przerażona ludność
milionami wędrowała na południe, uciekając przed postępującą inwazją.
Po ewakuacji swoich pokonanych oddziałów w Dunkierce sojuszniczka Francji
Wielka Brytania nakreśliła plan stworzenia siatki szpiegowskiej z agentów, którzy
pozostali w okupowanej przez Niemców Europie. Jednak błyskawiczne postępy
Niemców doprowadziły do rozbicia brytyjskiej centrali wywiadowczej w
Amsterdamie i szczegółowe informacje dotyczące całej sieci szpiegowskiej wpadły w
ręce wroga.
Zdemaskowani agenci MI6 w Belgii, Holandii i Francji zostali schwytani i
rozstrzelani albo zmuszeni do ucieczki. W chwili zajęcia przez Niemców Paryża -14
czerwca 1940 r. - we Francji działał już tylko jeden brytyjski szpieg, trzy-
dziestotrzyletni komandor porucznik Royal Navy, pracownik małego i mało znanego
wydziału o nazwie Espionage Research Unit, zajmującego się pozyskiwaniem
najnowszych rozwiązań technicznych. Nazywał się Charles Henderson.
Henderson wykonywał zadanie zdobycia planów rewolucyjnej miniaturowej
radiostacji. W nocy 15 czerwca znalazł się w porcie Bordeaux, niecałe sto
pięćdziesiąt kilometrów
przed nacierającym frontem. Miał skórzaną walizkę zawierającą cenne plany, troje
młodych towarzyszy i pościg gestapo na karku.
Henderson zamierzał popłynąć ostatnim parowcem, jaki kursował jeszcze pomiędzy
Bordeaux a Anglią, ale jeden z jego podopiecznych, dwunastoletni uciekinier z
francuskiego sierocińca, Marc Kilgour, nie miał paszportu i nie wpuszczono go na
pokład. Henderson powierzył plany radiostacji pozostałej dwójce swoich towarzyszy,
jedenastoletniemu Paulowi Clarke'owi i jego trzynastoletniej siostrze Rosie.
Rodzeństwo odpłynęło na pokładzie SS „Cardiff Bay", zaś Henderson został na
lądzie z Markiem, zamierzając wyrobić chłopcu paszport i wraz z nim zabrać się
następnym kursem do Anglii.
rozdział pierwszy
Była jedenasta w nocy, ale port Bordeaux tętnił życiem. Dzieci uchodźców układały
się do snu na wilgotnym bruku bocznych uliczek, składając głowy na brzuchach
matek niczym na poduszkach.
Pijani żołnierze i wyrzuceni na ląd marynarze bili się, śpiewali i obsikiwali
zaciemnione latarnie. Parowce tłoczyły się przy nabrzeżach po trzy w szeregu,
czekając na pociąg z węglem, który wciąż nie nadjeżdżał.
Zapchane uchodźcami drogi i brak paliwa do ciężarówek sprawiły, że podczas gdy
port pękał w szwach od żywności, niespełna dwadzieścia kilometrów dalej ludzie
umierali z głodu. Porzucone na nabrzeżach mięso i warzywa kapitulowały przed
pleśnią i robactwem, podczas gdy przypływające statki, nie mając już gdzie opróżnić
luków, wyrzucały swój gnijący ładunek prosto do morza.
Mężczyzna i chłopiec szli wzdłuż nabrzeża, mijając zardzewiałe polery i połyskujące
w świetle księżyca pomarańcze podskakujące na falach między kadłubami dwóch
indyjskich frachtowców.
- Konsulat będzie otwarty tak późno? - zapytał Marc Kilgour.
Marc miał dwanaście lat. Był mocno zbudowanym chłopcem, ze spływającą na oczy
splątaną gęstwą jasnych włosów i koszulką teraz naciągniętą na nos, by choć w ten
sposób odgrodzić się od mdlącego smrodu gnijących bananów.
11
rozdział pierwszy
Była jedenasta w nocy, ale port Bordeaux tętnił życiem. Dzieci uchodźców układały
się do snu na wilgotnym bruku bocznych uliczek, składając głowy na brzuchach
matek niczym na poduszkach.
Pijani żołnierze i wyrzuceni na ląd marynarze bili się, śpiewali i obsikiwali
zaciemnione latarnie. Parowce tłoczyły się przy nabrzeżach po trzy w szeregu,
czekając na pociąg z węglem, który wciąż nie nadjeżdżał.
Zapchane uchodźcami drogi i brak paliwa do ciężarówek sprawiły, że podczas gdy
port pękał w szwach od żywności, niespełna dwadzieścia kilometrów dalej ludzie
umierali z głodu. Porzucone na nabrzeżach mięso i warzywa kapitulowały przed
pleśnią i robactwem, podczas gdy przypływające statki, nie mając już gdzie opróżnić
luków, wyrzucały swój gnijący ładunek prosto do morza.
Mężczyzna i chłopiec szli wzdłuż nabrzeża, mijając zardzewiałe polery i połyskujące
w świetle księżyca pomarańcze podskakujące na falach między kadłubami dwóch
indyjskich frachtowców.
- Konsulat będzie otwarty tak późno? - zapytał Marc Kilgour.
Marc miał dwanaście lat. Był mocno zbudowanym chłopcem, ze spływającą na oczy
splątaną gęstwą jasnych włosów i koszulką teraz naciągniętą na nos, by choć w ten
sposób odgrodzić się od mdlącego smrodu gnijących bananów.
11
Torba ze świńskiej skóry, którą niósł zarzuconą na ramię, zawierała cały jego
dobytek.
Charles Henderson szedł obok niego: metr osiemdziesiąt węźlastych muskułów i
twarz, która wyglądałaby znacznie lepiej po porządnie przespanej nocy, zakończonej
randką z mydłem i brzytwą. Obaj byli ubrani jak przyjezdni ze wsi: w kordowe
spodnie i białe koszule, teraz mokre od potu. W prawej ręce Brytyjczyk niósł ciężką
walizkę. Metalowe przedmioty w jej wnętrzu zagrzechotały, kiedy złapał Marca za
kołnierz i szarpnięciem ściągnął z kursu.
- Uważaj, gdzie idziesz.
Marc obejrzał się i skonstatował, że jeden z jego za dużych butów uniknął właśnie
bliskiego spotkania z imponującym zawijasem ludzkiego kału. Przy stu tysiącach
uchodźców w mieście nie był to rzadki widok, ale żołądek chłopca i tak skręcił się z
obrzydzenia. W następnej chwili chłopak potknął się o wyciągnięte nogi młodej
kobiety z zabandażowanymi stopami, która patrzyła w dal niewi-dzącym wzrokiem.
- Oj... bardzo przepraszam - powiedział Marc.
Kobieta nawet się nie poruszyła. Była pijana; trwała
w alkoholowym stuporze i nikt nawet nie mrugnąłby okiem, gdyby o świcie
znaleziono ją martwą.
Od czasu kiedy uciekł z sierocińca dwa tygodnie wcześniej, Marc nauczył się
wypierać z głowy myśli o okropnościach, jakie widział wszędzie wokół siebie: od
bełkoczących staruszek cierpiących na udar po zbiegłe prosięta chłepczące z kałuż
krwi wokół trupów przy drodze.
W porcie obowiązywało zaciemnienie, więc Henderson nie mógł widzieć wyrazu
oczu chłopca, ale wyczuł strach w jego oddechu i położył mu dłoń na karku.
- Co możemy na to poradzić, stary? - powiedział kojącym tonem. - Są ich
miliony... Przede wszystkim musisz zadbać o numer jeden.
12
Marc znalazł pociechę w ciężkim dotyku dłoni Hendersona. Obudził w nim myśl o
rodzicach, których nigdy nie poznał.
- Jeżeli przedostanę się do Anglii, to co będzie potem? - zapytał nerwowo.
Chciał dodać: „Czy będę mógł zamieszkać z tobą?", ale słowa utknęły mu w gardle.
Zeszli z nabrzeża, skręcając w ulicę magazynów. Grupki uchodźców z północy
rozsiadły się pod okapami mającymi osłaniać od deszczu ludzi ładujących towary do
ciężarówek. Mimo późnej pory pół tuzina chłopców rozgrywało hałaśliwy mecz
piłkarski przy użyciu główek kapusty podwędzonych z nabrzeży.
Henderson zignorował podchwytliwe pytanie, w zamian odpowiadając na to, które
Marc zadał dwie minuty wcześniej.
- Konsulat jest już zamknięty, ale i tak nie mamy gdzie się podziać, a rano w
biurze na pewno będzie dziki tłum. Może uda się nam wejść...
Henderson skulił się, kiedy para niemieckich samolotów przemknęła z rykiem nad
ulicą. Chłopcy grający w kapuściany futbol zaczęli udawać, że strzelają z karabinów,
wydając terkotliwe dźwięki i ciskając przekleństwami w mrok, dopóki rodzice nie
kazali im się uciszyć, zanim pobudzą młodsze rodzeństwo.
-Jestem Francuzem - powiedział Marc poważnym tonem. - Nie znam ani słowa po
angielsku. Jak zamierzasz załatwić mi brytyjski paszport?
- Damy radę - powiedział tajemniczo Henderson, zatrzymując się na chwilę,'by
przerzucić ciężką walizkę z jednej ręki do drugiej. - Po wszystkim, co razem
przeszliśmy, powinieneś już wiedzieć, że można mi ufać.
Konsulat mieścił się zaledwie kilometr od portu, ale Henderson uparł się, że zna
lepszą drogę niż wskazówki nakreślone dla nich przez urzędnika z terminalu
pasażerskiego.
13
Włóczyli się po zatęchłych uliczkach, gdzie odór ścieków mieszał się z zapachem
rzeki, dopóki przyjazny, choć mający już mocno w czubie robotnik portowy nie
skierował ich z powrotem na właściwy szlak. .
- Ciekawe, gdzie są teraz Paul i Rosie - westchnął Marc, wychodząc na
wybrukowany kocimi łbami placyk z rozpadającą się fontanną na środku.
- Pewnie gdzieś blisko otwartego morza - odpowiedział Henderson, zerknąwszy
przelotnie na zegarek. - Teraz wszędzie grasują U-Booty*; kapitan będzie chciał
dotrzeć do kanału La Manche jeszcze przed świtem.
Cały bok placu zajmował wielki gmach sądu, naprzeciwko którego stał kopulasty
kościół. Na skwerze trzymali wartę dwaj żandarmi**, których jedynym zadaniem
wydawało się pilnowanie, by uchodźcy nie osiedlili się na schodach świątyni.
Brytyjski konsulat mieścił się w eleganckim szeregowym zespole biur, sklepów
jubilerskich, lombardów i banków.
Jeden koniec linii budynków doświadczył zniszczeń od bomby mającej zrujnować
port. Nawet w słabym świetle księżyca można było dostrzec dramatycznie skręcony
fronton nad sklepem jubilerskim oraz potłuczone dachówki zgarnięte schludnie na
stertę z boku.
Nisko latające bombowce i bliskość niemieckich wojsk mających dotrzeć do
Bordeaux w ciągu zaledwie tygodnia skłoniły personel konsulatu do zdjęcia z niego
Union Jacka***, ale nic nie można było zrobić z brytyjskimi lwami wplecionymi w
żelazną kratę zamkniętą na kłódkę przed frontowymi drzwiami.
Na schodach przed wejściem czekała grupka poddanych Jej Królewskiej Mości,
których bagaże i odzież były zdecydowanie lepszej jakości niż u wygnańców
szabrujących
* U-Boot - niemiecki okręt podwodny (przyp. aut.).
** Żandarmi - francuscy policjanci (przyp. aut.).
łłł Union Jack - flaga Wielkiej Brytanii (przyp. tłum.).
14
skrzynie z jedzeniem na nabrzeżach. Jednak Henderson był nieufny. Gestapo* wciąż
go ścigało i nie mógł wykluczyć, że Niemcy mają szpiegów obserwujących
niedobitki brytyjskiej społeczności w Bordeaux.
W wiejskim ubraniu wyróżnialiby się wśród Brytyjczyków przed konsulatem, a
dodatkowo Marc nie mówił po angielsku, dlatego zamiast dołączyć do kolejki i
cierpliwie czekać do dziewiątej rano, Henderson powiódł chłopca na tyły szeregu
budynków, gdzie - co stwierdził z zadowoleniem - skryła się niepozorna, cicha
uliczka. Bombardowania musiały uszkodzić rurę wodociągową pod brukiem, bo ich
buty zachlupotały w kilkucentymetrowej warstwie wody.
-Masz jeszcze moją latarkę? - wyszeptał Henderson, kiedy doszli do tylnego wejścia
do konsulatu.
Baterie były na wyczerpaniu i snop światła nieco przygasł, kiedy Marc omiótł nim
ceglaną ścianę. Odebrawszy chłopcu latarkę, Henderson przykucnął i skierował ją
prosto w szczelinę na listy.
- Nikogo nie ma w domu - orzekł, puszczając klapkę, która opadła z
metalicznym stuknięciem. - Żadnych śladów alarmu, żadnych krat w oknach. Jeśli cię
podsadzę, myślisz, że dałbyś radę wejść przez tamto małe okienko?
Marc zadarł głowę, by obejrzeć okno wskazane mu światłem latarki.
- A co z żandarmami na placu? - zapytał. - Usłyszą, jak stłukę szybę.
Henderson potrząsnął głową.
- Okno odsuwa się do góry. Może dasz radę je podważyć.
Henderson wyszedł z kałuży i poszukał wzrokiem suchych kamieni, na których
mógłby otworzyć walizkę. Marc spostrzegł ciemne sylwetki ludzi mijających wylot
* Gestapo - tajna policja hitlerowskich Niemiec (przyp. aut.).
15
uliczki i wzdrygnął się, słysząc charakterystyczne kliknięcie przeładowywanego
pistoletu Hendersona.
Marc cieszył się, że brytyjski agent jest gotów zadać sobie tyle trudu tylko z jego
powodu - mógł przecież porzucić go w terminalu i odpłynąć na „Cardiff Bay" z
Paulem i Rosie - jednak choć niewątpliwie miał miękkie serce, Henderson potrafił
być również bezdusznym okrutnikiem i broń w jego dłoni niepokoiła chłopca.
W ciągu trzech dni, od kiedy Marc poznał Hendersona w Paryżu, szpieg zdążył
zastrzelić bądź wysadzić w powietrze pół tuzina Niemców oraz rozstrzelać z
automatu Francuza, kiedy ten błagał o litość, kuląc się w hotelowej wannie. Gdyby
człowiek z końca uliczki postanowił zbliżyć się i zapytać, co tutaj robią, Henderson
zabiłby go bez mrugnięcia okiem.
Henderson podał Marcowi łom, po czym zajął się przykręcaniem tłumika do lufy
pistoletu. Marc przesunął dłonią po naoliwionym pręcie i zerknął do wnętrza walizki.
Zobaczył amunicję, pistolet maszynowy, a także zamykaną na suwak sakiewkę, o
której wiedział, że zawiera sztabki złota i spory zapas francuskich banknotów.
Wciśnięty w róg walizki kłąb ubrań i kosmetyczka wyglądały na dorzucone w
ostatniej chwili. Marcowi trudno było uwierzyć, że Henderson zdołał udźwignąć cały
ten kram, nie wspominając już o taszczeniu go przez port.
Po zapięciu skórzanych pasów i postawieniu grzechoczą-cej walizy w pionie
Henderson podszedł do ściany budynku i opuścił jedno kolano w kałużę. Marc
położył dłonie na ścianie, postawił but na ramieniu Brytyjczyka i dźwignął się w
górę.
- Bardzo się cieszę, że nie wdepnąłeś w tamto gówno -stwierdził Henderson.
Mimo zdenerwowania i niewygodnej pozycji Marc parsknął śmiechem.
16
- Nie rozśmieszaj mnie - zażądał stanowczo, przesuwając dłonie po murze,
podczas gdy Henderson unosił go na poziom okna klatki schodowej pomiędzy
parterem a pierwszym piętrem.
Marc oparł się piersią o parapet i wyciągnął zza paska łom.
-Jesteś cięższy, niż mogłoby się wydawać - wystękał Henderson; przy każdym ruchu
chłopca jego buty boleśnie wpijały mu się w skórę.
Dębowe okno było spróchniałe i Hendersona obsypał deszcz płatków farby, kiedy
Marc wbił rozdwojoną końcówkę łomu pod drewnianą ramę i nacisnął najmocniej,
jak tylko zdołał. Zamek łączący przesuwne skrzydło z framugą trzymał solidnie, ale
dwa mocujące go wkręty bez trudu wysunęły się z przesuszonego drewna.
- Udało się - szepnął triumfalnie Marc, przesuwając skrzydło w górę.
Ku wielkiej uldze Hendersona ciężar na jego ramionach zelżał, a potem zniknął,
kiedy chłopiec wciągnął się przez okno do budynku.
Marc spadł na luksusowy dywan, o włos mijając ozdobną wazę i ledwie unikając
nokautującego spotkania ze słupkiem barierki. Natychmiast poderwał się i pognał w
dół schodów, wciągając w nozdrza zapach wosku i starego pokostu. Budynek był
niewielki, ale jego pretensje ogromne; nawet ściany klatki schodowej były zdobione
portretami napuszonych mężczyzn w perukach oraz malowidłami bitew morskich.
Henderson podniósł walizkę i poczekał, aż Marc odsunie dwa ciężkie rygle, by
otworzyć tylne drzwi. Za klatką schodową resztę powierzchni parteru zajmowała
jedna obszerna sala. Dwaj włamywacze weszli między szeregi biurek odgrodzone od
części dla interesantów hebanowym kontuarem i spiralą złotych barierek.
17
Marc był zafascynowany narzędziami biurokracji: maszynami do pisania,
pieczątkami, arkuszami kalki i dziur-kaczami na biurkach.
- To tutaj trzymają blankiety paszportów? - zapytał, patrząc na kolumny
drewnianych szuflad pod jedną ze ścian.
- Jeżeli się nie skończyły - odrzekł Henderson.
Brytyjczyk zarzucił walizkę na biurko, strącając na podłogę plik kopert.
- Ale nie zrobimy paszportu bez fotografii - dodał.
Henderson wyjął z walizki skórzane etui. Miniaturowy
zestaw fotograficzny składał się z aparatu otworkowego wielkości pudełka od
zapałek, kilku maleńkich fiolek z odczynnikami chemicznymi i arkusików
światłoczułego papieru o rozmiarach stosowanych w fotografiach do dowodów
tożsamości.
- Stań pod tamtym zegarem - polecił Henderson, manipulując przy
miniaturowym aparacie, do którego wsunął małą czarną kopertę z prostokącikiem
papieru fotograficznego.
Spojrzał w górę, by dostrzec na twarzy Marca osobliwą mieszankę niepokoju i
wzruszenia.
- Jeszcze nigdy nikt nie robił zdjęcia - wyznał chłopiec.
Henderson uniósł brwi z niedowierzaniem.
- A w szkole? W sierocińcu?
Marc potrząsnął głową.
- Mamy tu bardzo słabe światło - powiedział Henderson, ustawiając aparat na
wysokim stosie rejestrów. - Dlatego musisz stać absolutnie bez ruchu i starać się nie
mrugać oczami.
Marc stał, prawie nie oddychając, przez dwadzieścia sekund, a kiedy Henderson dał
znak, że już skończył, czym prędzej podbiegł do biurka z aparatem.
- Kiedy będę mógł zobaczyć? - zapytał, mrugając powiekami, by nawilżyć
piekące oczy.
18
- Najpierw muszę je wywołać - odpowiedział Henderson. - Gdzieś tu powinna
być jakaś kuchnia. Skombinuj mi trzy spodki i trochę ciepłej wody.
Kiedy Marc popędził na górę w poszukiwaniu kuchni, Henderson zaczął przetrząsać
biurka. Wkrótce znalazł szufladę pełną blankietów paszportowych, do tego
drewniane pudełko po cygarach zawierające wszystkie niezbędne pieczęcie, a także -
co wielce go uradowało - wymięty błękitny papier zawierający szczegółową
instrukcję postępowania przy wystawianiu paszportu konsularnego.
Jeden z telefonów rozdzwonił się, ale Henderson zignorował go, potrząsając swoimi
chemikaliami w oczekiwaniu na powrót Marca z wodą.
Drugi telefon zabrzęczał, kiedy Marc zszedł z góry z trzema spodkami i puszką po
tytoniu napełnioną ciepłą wodą z kranu. Henderson cmoknął zirytowany hałasem, ale
w pogrążonej w chaosie Francji trudno było się dziwić, że konsularne telefony
dzwonią nawet w nocy.
- Potrzebna mi całkowita ciemność, inaczej zdjęcie się prześwietli - oznajmił,
ustawiając trzy spodki na biurku i zanurzając filigranowy szklany termometr w
puszce z wodą. - Wyłącz światła, proszę.
Kiedy lampy zostały zgaszone, a żaluzje na tylnych oknach zamknięte, by nie
wpuszczały do środka nawet księżycowej poświaty, Henderson zsunął spodki w
szereg, pochylił się nad nimi i zarzucił sobie na głowę wyjętą z walizki marynarkę,
osłaniając odczynniki przed wszelkimi promieniami światłaj jakie mogłyby jeszcze
błąkać się po sali.
Marc patrzył, jak Brytyjczyk tajemniczo porusza się pod marynarką, podczas gdy
powietrze wypełniał ostry zapach wywoływacza. Henderson wyjął z aparatu
prostokącik naświetlonego papieru i zanurzywszy go w płynie, odliczał cyknięcia
zegarka, mierząc czas wywoływania.
19
Marc nie miał pojęcia, ile czasu może upłynąć, zanim jego towarzysz wyłoni się spod
marynarki z gotową fotografią. Mógł wprawdzie zapytać, ale nie chciał go
dekoncentrować.
- Czy kiedykolwiek parzyłeś herbatę, Marc? - zapytał znienacka Henderson,
przenosząc papier z wywoływacza do spodka z odczynnikiem przerywającym proces
wywoływania.
- Eee... przykro mi - zająknął się Marc. - Nigdy nawet nie piłem.
- Chłopcze, jesteś niezapisaną kartą - zaśmiał się Brytyjczyk. - Idź na górę,
postaw czajnik na ogniu, a kiedy fotka będzie schnąć, pokażę ci, jak się robi porządną
angielską cuppa*.
- Co to jest cuppa? - zapytał Marc, któremu spodobało się brzmienie słowa,
chociaż nie wiedział, co ono znaczy.
Henderson zatrząsł się ze śmiechu pod marynarką.
Jednak jego rozbawienie nie trwało długo. Wprawdzie telefony przestały już
dzwonić, ale przed wejściem do konsulatu narastała wrzawa sugerująca, że na
schodach trwa jakaś przepychanka.
- To pewnie tamci żandarmi! Musieli usłyszeć, jak się włamywaliśmy -
powiedział wystraszony Marc, kiedy dawno nieoliwione zawiasy kraty przed
drzwiami zaskrzypiały. - Założę się, że te telefony to byli oni.
Henderson zachowywał lodowaty spokój.
- Opanuj emocje i myśl - powiedział twardo, zdejmując marynarkę z głowy. -
Policja nie dzwoni do włamywaczy, żeby uprzejmie poprosić ich, by wyszli, a
Niemcy z pewnością nie uprzedzaliby nas o swoim nadejściu awanturą na schodach.
Potrzebuję tylko pół minuty na utrwalenie zdję-
* Cuppa (czyt. kapa) - od cup of tea; angielskie potoczne określenie filiżanki herbaty
(przyp. tłum.).
20
cia. Podejdź do okna od frontu i zobacz, co się tam dzieje. Tylko ostrożnie.
Marc jednym susem przesadził kontuar, wyminął dwa rzędy krzeseł w poczekalni i
wyjrzał przez szparę w aksamitnych zasłonach. Na bruku przed konsulatem stał biały
sportowy jaguar, którego właścicielka mocowała się z bramą, opędzając od
niecierpliwego tłumu.
- Przyszła jakaś babka; chyba tu pracuje - zasyczał Marc. - Ma klucze i cała
kolejka daje jej popalić.
Marc słyszał, co wykrzykiwali ludzie na zewnątrz, ale ponieważ mówili po
angielsku, nie rozumiał ani słowa.
- Mam ważną sprawę konsularną! - krzyczała kobieta z kluczami. - Nic z tego,
proszę przyjść rano. Pracujemy w normalnych godzinach: od dziewiątej do piątej. W
soboty do południa.
Marc przycupnął za krzesłami, kiedy kobieta wśliznęła się do środka przez uchylone
drzwi i zatrzasnęła je za sobą, ostrzegłszy przedtem ludzi, by uważali na palce.
Pstryknęła włącznikiem światła i zobaczyła Hendersona, który właśnie skończył
wywoływać fotografię Marca i stał za kontuarem z rozpostartymi ramionami na znak,
że nie ma złych zamiarów.
- Niezmiernie mi przykro, że panią przestraszyłem, madame - powiedział
szybko. - Nazywam się Henderson. Charles Henderson.
Marc przyglądał się kobiecie z dołu, przykucnąwszy za krzesłem nieopodal.
Wyglądała na dwadzieścia kilka lat i z grubsza metr osiemdziesiąt wzrostu. Ubrana
była w białą bluzkę i plisowaną spódniczkę pracownicy biurowej, ale starannie
ułożone czarne włosy i elegancki złoty zegarek sprawiały wrażenie, że żyje nieco
lepiej, niż pozwalałaby na to pensja zwykłej sekretarki.
- Charles Henderson - powtórzyła kobieta z błyskiem zrozumienia w oku. -
Rozszyfrowałam transkrypt z Londynu.
21
Poszukuje pana całkiem sporo ludzi, panie Henderson. Rzecz jasna, jeżeli naprawdę
jest pan tym, za kogo się podaje, zna pan hasło rozpoznawcze.
- Serafin - odpowiedział Henderson.
Kobieta położyła swoją torbę na kontuarze, kopnięciem odchyliła drewniany panel i
zanurkowała na drugą stronę. Brwi Marca strzeliły do góry, kiedy w polu widzenia
mignęły mu podwiązki.
- Najmocniej przepraszam za to najście, ale młody Marc - tu Henderson zdradził
kryjówkę chłopca, wskazując ją palcem - potrzebuje paszportu. Niestety, lekko
uszkodziliśmy okno przy schodach, ale to łatwo da się naprawić i daję słowo...
- Bardzo przepraszam - przerwała kobieta, oglądając się w przelocie na Marca i
uciszając Hendersona wzniesioną dłonią. - Jestem Maxine Clere, asystentka biurowa
konsula. Proszę się nie krępować i korzystać z naszego biura... Widzę, że znalazł pan
już blankiety. Wiem, że pańska praca jest ważna, ale nie pomogę panu, bo muszę
natychmiast skontaktować się z Londynem przez szyfrowaną linię. Straciliśmy
„Cardiff Bay" na Garonnie, mniej niż trzydzieści kilometrów od Bordeaux. Jest wiele
ofiar.
rozdział drogi
Kwadrans po zatonięciu „Cardiff Bay" ze statku pozostały jedynie dwa fragmenty
nadbudówki unoszące się na środku rzeki oraz oleista powłoka na wodzie, drażniąca
oczy rozbitków na wszelkie sposoby usiłujących dotrzeć do brzegu. Łodzie rybackie i
motorówki wciąż wyławiały ludzi z wody, ale ratownicy obawiali się korzystać z
silnych świateł, nie chcąc ściągnąć sobie na głowy niemieckich samolotów.
Był odpływ i na południowym brzegu Garonny ustępująca woda odsłoniła pas
błotnistej plaży. Trzynastoletnia Rosie Ciarkę była znakomitą pływaczką i jedną z
pierwszych osób, które zdołały dotrzeć do brzegu o własnych siłach. Gdy na
płyciźnie spróbowała stanąć na nogach, błoto wessało jej sandały, przewracając
zdyszaną dziewczynę na twarz. Łykając łapczywie powietrze, wciągnęła do płuc
haust mętnej brązowej wody i zaniosła się kaszlem.
P.T. Bivott złapał ją za rękaw. Poznała go podczas trzy-stumetrowej drogi do brzegu,
a teraz po raz pierwszy miała okazję zerknąć na jego ciało. Młodzieniec wsunął jej
dłonie pod pachy i dźwignął w górę, odklejając od błota z głośnym mlaśnięciem.
Jak wielu piętnastolatków P.T. miał wzrost dorosłego mężczyzny, ale nieprzystającą
do niego budowę ciała wyrostka. Jego francuszczyzna była bliska doskonałości, choć
zabarwiona amerykańskim akcentem, zaś ciemne włosy,
23
przystrzyżone z myślą o zaczesywaniu do tyłu, teraz zakrywały mu twarz, zwisając
aż do dolnej wargi.
- Spokojnie, Rosie, wszystko będzie dobrze - powiedział P.T., przyciągając
dziewczynę do siebie i mocno przyciskając.
Rosie bolały wszystkie mięśnie, a skóra piekła od lodowatego błota pod sukienką, ale
w głowie kołatała się tylko jedna myśl: „Gdzie jest Paul?".
- Paul?! - zawołała z wysiłkiem.
Głos jej zadrżał; mocny na początku, wbrew jej woli przeszedł w szloch. Rosie
wtuliła twarz w kamizelkę ratunkową P.T.
- Jeśli jest tak twardy jak jego siostra, to na pewno sobie poradzi - zapewnił P.T.,
wolną ręką odgarniając włosy z twarzy.
Chciał dodać jej otuchy, ale choć nagłowił się nad doborem właściwych słów, trafił
kulą w płot.
- On ma dopiero jedenaście lat - chlipnęła Rosie. - Z trudem przepływa jeden
basen, a przy tych prądach...
- Nie płacz - mruknął P.T., po czym nagle puścił ją i przepadł bez śladu.
To nagłe porzucenie niemile zaskoczyło Rosie, ale nim zdążyła się rozgniewać,
ujrzała, że P.T. ruszył na pomoc mężczyźnie brodzącemu po plaży z dwoma małymi
chłopcami na plecach. Kiedy malcy ześliznęli się w błoto, czerwony na twarzy ojciec
zgiął się wpół, przyciskając ręce do brzucha i ciężko dysząc. Na piersi miał
krwawiące ranki w miejscach, gdzie przed chwilą wpijały mu się w skórę dziecięce
paznokietki.
Podczas gdy P.T. podtrzymywał mężczyznę, plażę omiótł snop światła z reflektora
motocykla, który zatrzymał się na wysokim brzegu. Rosie zmrużyła oczy, wpatrując
się w blask. Zobaczyła sylwetki okolicznych mieszkańców biegnących na pomoc
rozbitkom i prowadzących ich przez błoto.
24
- Zgarnij chłopców! - zawołał P.T., ruszając do brzegu z omdlewającym
mężczyzną uwieszonym na karku.
Roztrzęsiona Rosie z trudem utrzymywała się na nogach. Stała po kostki w błocie,
czując, że z głowy odpływa jej cała krew, ale malcy budzili w niej litość. Sięgali jej
ledwie do pasa, a mniejszy utknął na czworakach w mule i żałośnie płakał za mamą.
-No chodź, maluszku - powiedziała Rosie, zmuszając się do przyjaznego uśmiechu i
wyciągając ręce do młodszego chłopca.
Jego przemoczona piżamka i zapłakane niebieskie oczy dały jej motywację do
działania, kiedy śliskie od błota rączki objęły ją za szyję.
Dźwignęła malca z ziemi, a jego brata złapała za rękę i pociągnęła w stronę brzegu.
- Widziałaś gdzieś naszą mamusię? - odezwał się po angielsku starszy chłopiec.
-Tutaj jest bardzo dużo plaż - odpowiedziała Rosie, czując, jak lodowate błoto wciska
się jej między palce stóp.
Chciała wytłumaczyć, jak prądy rzeczne mogą wynosić ludzi na brzeg w bardzo
różnych miejscach, ale z trudem łapała oddech, a poza tym wątpiła, by dzieciak
cokolwiek z tego zrozumiał.
- Rano z pewnością ją znajdziecie - powiedziała pocieszająco.
- Ale ona nie umie pływać - powiedział chłopiec pospiesznie. - Może umrzeć.
Rosie było ciężko, ale P.T. miał jeszcze większe kłopoty z ojcem maluchów, znacznie
cięższym od niego samego, a do tego cierpiącym na astmę. Na szczęście z pomocą
pospieszyli dwaj mężczyźni w rybackich waderach, którzy ponieśli rozbitka na
starych drzwiach, dzięki czemu P.T. mógł wziąć na ręce starszego z chłopców, a tym
samym ulżyć nieco Rosie.
25
Jacyś tubylcy przejęli chłopców, by poprowadzić ich w górę po śliskiej pochylni
służącej do spuszczania łodzi na wodę. Mały trzylatek wyrywał im się i piszczał, że
chce do Rosie, ale ona nie miała już siły go pocieszać i sama biernie pozwoliła się
wciągnąć na rampę gruboskórym rękom starego rybaka.
Mieszkańcy miast z czasem stali się nieczuli na cierpienie obcych, ale rozbitkowie z
„Cardiff Bay" mieli szczęście wylądować w pobliżu osady rolników i rybaków, dla
których było to pierwsze zetknięcie z wojną, jeśli nie liczyć grzmotu bomb
pustoszących port kilkanaście kilometrów na wschód od wsi.
Kiedy pielęgniarka zajęła się astmatycznym ojcem maluchów, P.T. i Rosie podążyli
śladem stóp do dużej szopy
0 łukowatym dachu, gdzie rybacy przechowywali swój sprzęt i patroszyli ryby
przed zawiezieniem ich na targ w Bordeaux.
Budynek cuchnął rybimi wnętrznościami uwięzionymi w kanałach ściekowych, a
woda płynąca z węża była przejmująco zimna. Spłukawszy z siebie większość błota,
Rosie
1 P.T. usiedli na zewnątrz przy naprędce rozpalonym ognisku. Miejscowe
kobiety biegały pomiędzy swoimi domami a wybrzeżem, roznosząc kawę, ręczniki i
koce.
Rosie usadowiła się w żwirze przy ogniu, sporządziwszy prowizoryczne siedzisko z
własnej kamizelki ratunkowej, zawstydzona świadomością przejrzystości
przemoczonej letniej sukienki, która oblepiała jej ciało. Emaliowany kubek
przyjemnie grzał zdrętwiałe palce. P.T. przycupnął tuż obok i ich ciała zetknęły się
przez mokre ubrania. Okoliczności były dramatyczne i Rosie ze zdumieniem
spostrzegła, że pragnie tej intymności, chociaż są sobie zupełnie obcy.
- Czy mogę prosić o wasze nazwiska? - zapytał mężczyzna, który niepostrzeżenie
podszedł do nich od tyłu.
26
Pulchny ksiądz miał maleńkie oczka patrzące na parę rozbitków zza grubych szkieł.
Duchowny polizał czubek ołówka i niecierpliwie zabębnił nim w mały kołonotatnik.
- Nie księdza interes - rzucił P.T. opryskliwie.
Duchowni oczekiwali respektu i zuchwalstwo P.T. przeraziło, ale jednocześnie
zaimponowało Rosie. Ksiądz uniósł jedną brew, westchnął i zaczął niecierpliwie
wyjaśniać.
- Chcę zapisać wasze nazwiska i skąd jesteście. Ludzie wychodzą na brzeg w
wielu miejscach wzdłuż rzeki, także po drugiej stronie. Sporządzamy listy i
przekazujemy telefonicznie domom parafialnym, żeby bliscy mogli się nawzajem
odnaleźć.
- Mnie nikt nie będzie szukał - burknął P.T. - Ale dzięki za troskę.
Rosie nie miała pojęcia, dlaczego P.T. tak skrzętnie ukrywał swoją tożsamość. Ona
sama musiała ukrywać się przed gestapo, które ścigało także Hendersona, Paula i
Marca, dlatego nie życzyła sobie, by jej nazwisko widniało na jakiejkolwiek liście.
Kłopot polegał na tym, że chciała, żeby Paul mógł ją odnaleźć. Musiała myśleć
szybko.
- Walentyna Favre - wypaliła nerwowo. - Trzynaście lat.
Kiedy Paul zobaczy listę, z pewnością domyśli się, kim
jest Walentyna, rozpoznając wiek siostry oraz panieńskie nazwisko mamy. Było mało
prawdopodobne, by Niemcom udało się to samo.
- Czy wasi rodzice byli na statku? - zapytał ksiądz, przebiegając wzrokiem listę
w poszukiwaniu innych Favre'ow.
- Tylko mój młodszy brat Michael - odpowiedziała Rosie, podając drugie imię
Paula. - Ma jedenaście lat.
Kiedy ksiądz oddalił się, przygarbiona starszawa Angielka czekająca w kolejce po
kawę poklepała Rosie po plecach.
- Przepraszam najmocniej - powiedziała skrzekliwym głosem. - Niechcący
podsłuchałam, co mówiłaś o swoim
27
bracie. Byłam w szalupie i wyłowiliśmy z wody chłopca. Dziesięć, może jedenaście
lat. Był trochę podobny do ciebie, ale dużo szczuplejszy.
- To on! Na pewno! - ucieszyła się Rosie, podrywając się tak gwałtownie, że
ochlapała P.T. gorącą kawą. - Gdzie to było? Czy wszystko z nim w porządku?
Kobieta zagryzła wargi, a Rosie omal nie pękła ze zdenerwowania, kiedy
uświadomiła sobie, że wieści nie będą dobre.
- Wyglądał mizernie - powiedziała niechętnie nieznajoma. - Był cały we krwi.
Kiedy wciągnęli go do łódki, zwymiotował i zaraz zemdlał.
Nie była to wymarzona przez Rosie odpowiedź, ale też nie potwierdziła jej
najgorszych obaw.
- Ale żyje, prawda? - zapytała z nadzieją w głosie. - Wie pani, gdzie on teraz
jest?
-Wylądowaliśmy po drugiej stronie przystani. Jeśli przejdziesz za tamtą szopą i
miniesz sklepik na rogu, trafisz na drogę do slipu nad wodą.
Rosie zerknęła na P.T., niepewna trwałości więzi, jaka dopiero co ich połączyła.
- Idziesz ze mną?
- Ale ja nie mam pojęcia, czy on wciąż tam jest - wtrąciła kobieta, zanim P.T.
zdążył otworzyć usta. - Nie wiadomo, do tej pory mogli go już zabrać do jakiegoś
lekarza czy gdzieś...
Nadzieja dała Rosie zastrzyk energii. Przecisnąwszy się między grzejącymi się przy
ognisku rozbitkami, trzynastolatka pocwałowała za szopę, by zgodnie ze
wskazówkami skręcić za sklepem na drogę prowadzącą ku rzece.
Jej bose stopy zaklaskały na wyłożonej kamieniami ścieżce z Garonną po jednej
stronie i smaganymi wiatrem polami po drugiej. Ścieżka prowadziła do niewysokiej
skarpy nad plażą - znacznie mniejszej niż ta, na której wylądowa-
28
li Rosie i P.T. po drugiej stronie przystani - oraz pomostu na palach używanego przez
wędkarzy.
Rosie usłyszała, że dogania ją kolejny bosy biegacz. Obejrzała się i ucieszyła na
widok P.T., ale nie zwolniła biegu, póki nie dotarła do grupy miejscowych kobiet
stojących z zapalonymi świecami nad wijącym się na ziemi ciałem. Strach ścisnął jej
serce, ale wtedy usłyszała okropny jęk bólu, którego z całą pewnością nie mógł
wydać chłopiec. Zbliżywszy się, Rosie zobaczyła, że na ziemi leży ciężarna kobieta
ściskająca napęczniały brzuch. Po wewnętrznej stronie ud spływały jej strużki krwi.
- Czy to lekarz?! - krzyknęła rozpaczliwie jedna z kobiet, kiedy Rosie
zatrzymała się bez tchu tuż obok.
Nie musiała odpowiadać, bo w tej samej chwili P.T. pojawił się w zasięgu światła i
wszyscy zobaczyli, że jest o wiele za młody, by być lekarzem.
- Wiem, że macie tu pełne ręce roboty - zasapała przepraszająco Rosie. - Ale
podobno mój brat przypłynął tu szalupą. Chudy dzieciak, jedenaście lat. Ktoś
powiedział mi, że zemdlał.
Ciężarna kobieta wrzasnęła jeszcze raz, a czyjś zakrwawiony palec wskazał Rosie
kierunek.
- Na pomoście. Stary Gaston z nim został.
P.T. pobiegł przodem. Kiedy skończyła się kamienna ścieżka, zeskoczyli z brzegu w
miękki muł pokryty płytką warstwą wody, nieopodal dwóch pustych szalup
kołyszących się kilka metrów od brzegu.
- Uważaj, jak idziesz - ostrzegł Rosie P.T., przesuwając dłonią po resztkach
zrujnowanego kamiennego falochronu prowadzącego do pomostu. - Nie wiadomo,
jak tu jest głęboko.
Woda nie sięgała im jednak nawet do kolan, a największym niebezpieczeństwem
okazały się śliskie stopnie, którymi wspięli się na pomost dla wędkarzy.
29
- Paul! - krzyknęła uszczęśliwiona Rosie, kiedy wygramoliwszy się na deski,
ujrzała swojego brata siedzącego przy nadgniłym drewnianym słupie u nasady
pomostu.
Gaston okazał się wychudzonym starcem, który klęczał przy chłopcu, pojąc go wodą
z butelki. Rosie podbiegła do nich, ale chwilę później znieruchomiała, kiedy tylko
zbliżyła się na tyle, by dojrzeć szczegóły.
Lewe oko Paula było otwarte, ale prawe ściśnięte rozległą opuchlizną. Wir nad
tonącym „Cardiff Bay" wessał chłopca głęboko pod wodę, a kiedy kamizelka
ratunkowa pociągnęła go w górę, Paul zderzył się z fragmentem kadłuba statku
porośniętym ostrymi jak brzytwa pąklami.
Miał dość szczęścia, by nie utknąć pod wielkim kawałem blachy i nie pójść na dno
razem z nim, ale pąkle pozostawiły mu na twarzy rany, które zaczynały się na
prawym policzku, a kończyły po drugiej stronie podbródka. Płytsze cięcia ciągnęły
się przez pierś aż za pępek. Prawa ręka była wykręcona pod nienaturalnym kątem, co
wskazywało na poważne złamanie.
Szok i opuchnięty bok głowy pozostawiły twarz Paula bez wyrazu, ale chłopiec
uniósł palce lewej dłoni i poruszył ustami, wypowiadając bezgłośnie jedno słowo:
„Rosie".
-Jesteś jego siostrą? - zapytał Gaston.
Rosie skinęła głową.
- Czy ktoś tu idzie na pomoc? - spytała niecierpliwie. - Pielęgniarka? Lekarz?
-Jestem tylko ja - odparł Gaston. - Podczas wielkiej wojny pracowałem w szpitalu
wojskowym. Mam w domu trochę medykamentów. Mogę opatrzyć mu rany i
nastawić rękę, ale nie dam rady go zanieść. Mam chore plecy.
W normalnym świecie wystarczyłoby zatelefonować po karetkę albo znaleźć
miejscowego lekarza, ale to nie był normalny świat. Na kraj spadały bomby, a strach
przed Niemcami wygonił na południe miliony uciekinierów,
30
w tym wiele osób personelu medycznego. Rosie zrozumiała, że wątły armijny
pielęgniarz jest dla Paula najlepszą szansą, na jaką mógłby liczyć.
- A co z kobietą, tam na brzegu? - zapytał P.T. - Ona rodzi. Sądząc po tym, jak
krwawi, może nie przeżyć.
Gaston posępnie pokiwał głową.
- Rany i połamane gnaty to dla mnie nie nowina, ale co ja tam wiem o babskich
problemach?
- Rosie obejrzała się na P.T., lekko poirytowana. Chciała, by zajmowano się jej
bratem, nawet jeżeli stan kobiety był znacznie poważniejszy.
- Poniesiesz go? - zapytała twardo.
Paul wydał z siebie stłumiony jęk, kiedy PT. dźwignął go z desek pomostu.
Poruszając się tak szybko, jak tylko pozwalały mu jego stare nogi, Gaston
poprowadził dzieci przez zarośnięte chwastami pole w stronę szeregu chatynek.
Paula ułożono na kuchennym stole. Zona Gastona nastawiła wodę na kuchni i
przyniosła torbę starego medyka zawierającą pożółkłe bandaże i pudełka
zaschniętych maści, najwyraźniej pochodzące jeszcze z poprzedniej wojny. Rosie
wsunęła bratu poduszkę pod głowę, a potem przycupnęła obok niego, głaszcząc go
po dłoni i szepcząc uspokajające frazesy.
Rzecz jasna, wszyscy okoliczni mieszkańcy wiedzieli, że pan Gaston jest
pielęgniarzem, i kiedy do wioski zwieziono pół tuzina rannych rozbitków, ludzie
zaczęli dobijać się do drzwi, prosząc o pomoc. Z ósmym krzyżykiem na karku,
głuchy na jedno ucho staruszek szybko stracił cierpliwość.
- Przecież się nie rozdwoję! - krzyknął do żony. - Powiedz im, że kiedy skończę
z chłopakiem, zajmę się kimś innym. A na razie wynocha!
Stary pielęgniarz pracował metodycznie. Nad stołem wisiała elektryczna żarówka, ale
dla wzmocnienia jej światła
31
przyniesiono dodatkowo dwie migoczące karbidówki. Drogę z szalupy na pomost
Paul przebył na rękach innych rozbitków, więc przynajmniej nie uwalał sobie ran
błotem, ale Gaston i tak przemył mu policzek gorącym roztworem soli, po czym
zaczął smarować jodyną, co musiało piec jeszcze mocniej.
Rosie z trudem powstrzymywała łzy, patrząc, jak jej brat szlocha z bólu. Pomyślała,
że trzyma się całkiem dzielnie jak na dzieciaka, który podczas kąpieli wrzeszczał
wniebogłosy za każdym razem, kiedy do oka ściekło mu trochę szamponu. Niestety,
rozcięcia na jego twarzy zaraz po oczyszczeniu znowu nabiegły krwią.
Gaston poskrobał się w szczeciniasty podbródek i podjął decyzję:
- Trzeba pozszywać albo wykrwawi się nam na śmierć.
Jego żona przyniosła kubek z ciepłym winiakiem osłodzonym syropem i
podtrzymując Paulowi głowę, wlała mu napój do ust, aby choć trochę znieczulić
pacjenta przed zabiegiem. Następnie emerytowany pielęgniarz wykonał pięć
zgrabnych szwów za pomocą wyjałowionej nici do guzików i zwyczajnej igły do
szycia. Alkohol częściowo uśmierzył ból, ale i tak P.T. musiał przyciskać Paulowi
kolana do stołu, by powstrzymywać odruchowe wierzgnięcia.
Po kolejnym kubku słodzonego winiaku - po którym pacjent był już zupełnie pijany -
starzec przystąpił do nastawiania ręki. W świetle pełgających gazowych płomyków
pomógł dygoczącemu Paulowi usiąść na krześle, po czym włożył mu w zęby
drewnianą łyżkę, aby nie odgryzł sobie języka, kiedy uderzy ból.
Kościsty pielęgniarz ułożył chorą rękę na blacie stołu i pomacał opuchliznę, by
określić kierunek złamania.
- Szmat czasu minął, odkąd ostatni raz robiłem coś takiego - wyznał, kręcąc
głową, po czym wziął butelkę z winiakiem i pociągnął solidny łyk dla kurażu.
32
Cr
«r
Rosie ścisnęła mocniej ramiona Paula. P.T. i żona Gasto-na stali tuż obok z napiętymi
mięśniami palców i czołami błyszczącymi od potu.
Starzec huknął dłonią w opuchnięte ciało i Paul zawył przeraźliwie. Obmacawszy
palcami rękę i upewniwszy się, że kość jest równa, Gaston owinął złamanie
bandażem. Nie miał gipsu, więc improwizował, usztywniając ramię chłopca łubkami
z kawałków ogrodowej tyczki.
Gotowa plątanina patyków i ciasno zawiązanych bandaży wyglądała wprawdzie
niezbyt profesjonalnie, ale dawała złamanej ręce całkiem sporą szansę na wyleczenie.
Paul pociągnął pijacko nosem, dźwigając się z krzesła przy pomocy Rosie, która
wyprowadziła go z kuchni i posadziła na fotelu w izbie. Zona Gastona ułożyła mu
nogi na podnóżku i otarła skronie zmoczoną w zimnej wodzie ścierecz-ką, po czym
Paul wtulił się w miękki podłokietnik i natychmiast zapadł w sen.
- Jesteście dla nas tacy dobrzy - powiedziała Rosie, zdając sobie sprawę z tego, że jej
brat miał ogromne szczęście, trafiając pod opiekę Gastona.
Tymczasem starzec wysączył resztę winiaku i poczłapał do frontowych drzwi
sprawdzić, czy ktoś jeszcze potrzebuje pomocy. Rosie ruszyła do wyjścia
kuchennego, by skorzystać z wychodka na podwórku, ale przy progu natknęła się na
P.T., który w nerwowym pośpiechu usiłował coś ukryć, wtykając to z powrotem pod
koszulę. W następnej chwili jakiś przedmiot wysunął się z niezręcznych palców
chłopaka i młodzi ludzie omal nie zderzyli się głowami, kiedy jednocześnie
przykucnęli, by podnieść zgubę z ziemi.
Rosie poczuła pod palcami mokry papier i jeszcze zanim odruchowo go rozpostarła,
domyśliła się, że to pieniądze. Księżyc skrył się za chmurami i jedyne światło padało
na podwórze z okna kuchni Gastona, ale zdążyła rozpoznać plik amerykańskich
banknotów, zanim P.T. wyrwał jej go z ręki.
33
- One jeszcze wyschną, prawda? - Żadne inne słowa nie przyszły jej do głowy
po krótkiej, ale niezręcznej chwili milczenia.
Zdenerwowała się, bo najwyraźniej stała się świadkiem czegoś, czego nie powinna
była zobaczyć. Co teraz? P.T. ucieknie? Rzuci się na nią? Spodziewała się
wszystkiego, tylko nie tego, że pochyli się nad nią i pocałuje ją w usta.
- Jesteś śliczna - zamruczał P.T.
Rosie zesztywniała. Nigdy wcześniej nie całowała się z chłopakiem i choć nie oddała
pocałunku, to jednak nie odepchnęła P.T. od siebie. Kiedy wreszcie oderwał się od
niej, słowa popłynęły jej z ust rwącym nurtem.
- Tyyy! - zachłysnęła się, wytrzeszczając oczy. - Co to za pieniądze? Nic
dziwnego, że nie chciałeś podać nazwiska temu księdzu. Przyznaj się, co zrobiłeś?
Napadłeś jakiegoś uchodźcę? Obrabowałeś bank? I nie gadaj mi, że jestem piękna,
ani nie całuj tak znienacka! Daj jakieś ostrzeżenie czy coś... Bo ja wiem. A w ogóle to
co to jest za imię, P.T.? To nawet nie jest imię. To inicjały. A te pieniądze... to były
dwudziestodolarówki, tak? Prawie pięć funtów za każdy banknot, a ty masz tego całe
stosy! Jezu, kim ty w ogóle jesteś i dlaczego łazisz za mną i mnie całujesz?
P.T. uśmiechnął się.
- Bo jesteś śliczna.
- Przestań to ciągle powtarzać - wycedziła Rosie, choć w rzeczywistości
komplement sprawił jej przyjemność, tym bardziej że P.T. był wysoki, o kilka lat
starszy i zapewne raczej przystojny, kiedy nie miał błota we włosach.
- Wiesz, mógłbym powiedzieć ci, kim naprawdę jestem - P.T. uśmiechnął się
krzywo i przejechał sobie palcem po gardle, wydając krótki charczący dźwięk. - Tyle
że wtedy musiałbym cię zabić.
Część druga
4
10 grudnia 1938 r. - 14 grudnia 1938 r. Miasto Nowy Jork, Stany Zjednoczone
rozdział trzeci
Na chrzcie dano mu Philippe Tomas Bivott, po jego francuskim dziadku, ale wszyscy
wołali nań P.T. Był środkowym z trzech braci; oboje rodzice pochodzili z Francji, ale
on od urodzenia mieszkał w Ameryce. Jego mama umarła, kiedy miał dziesięć lat.
Ojciec - Miles - przeprowadził się wraz z dziećmi do Nowego Jorku, by podjąć pracę
w porcie, na etacie załatwionym mu przez szwagra. Była to łatwa, ciepła posadka z
ubezpieczeniem zdrowotnym i zacną pensją, ale Miles Bivott nie miał predyspozycji
ani chęci do uczciwej pracy. Zwolnił się po siedmiu tygodniach, by powrócić do
starych nawyków i mniej szlachetnych sposobów zarabiania na chleb.
Do Bożego Narodzenia brakowało jeszcze dwóch tygodni i obfite opady śniegu
pokryły nowojorskie chodniki szarym błockiem. Pod spodem kryły się zamarznięte
kałuże i postawiwszy stopę w niewłaściwym miejscu, można było się porządnie
potłuc. To jednak był najmniejszy z problemów P.T
Była trzecia nad ranem, a P.T. potrzebował wiertła do metalu, a konkretnie takiego,
które miałoby co najmniej sześć cali długości i trzy szesnaste cala średnicy.
Trzynastolatek szedł blisko budynków, dokładając wszelkich starań, by nie rzucać się
w oczy. Ubrany był w ciepłe palto, wysokie czarne buty i rękawice podszyte baranim
kożuchem. Na głowie miał wełnianą czapkę z nausznikami zawiązanymi
37
pod brodą oraz szalik zasłaniający całą twarz z wyjątkiem wąziutkiej szczeliny, przez
którą widać było tylko grzbiet nosa i parę ciemnobrązowych oczu.
Rozejrzał się w obie strony i przeciął na ukos wyludnioną uliczkę. Jedynymi
świadkami jego nadejścia były wirujące tumany płatków śnieżnych i puste metalowe
pojemniki porzucone przez śmieciarzy parę godzin wcześniej. Chłopiec znalazł się
przed drzwiami z zawieszonym powyżej szyldem głoszącym: „A&H Artykuły
żelazne". O tak wczesnej porze sklep był zamknięty, podobnie zresztą jak wszystkie
inne sklepy z narzędziami na Manhattanie.
P.T. wyjął latarkę z kieszeni ciężkiego palta i jej światło odsłoniło przed nim
wszystko, czego miał nadzieję nie znaleźć: kraty na witrynach, zamek i dwie sztaby
na drzwiach oraz skrzynkę alarmu przeciwwłamaniowego na ścianie powyżej.
Jedynym słabym punktem były kłódki przytrzymujące kraty okienne - z rodzaju tych,
które tylko wyglądały solidnie, podczas gdy w środku miały łatwy do sforsowania
mechanizm najprostszego typu.
Właściciel sklepu z narzędziami powinien był bardziej się postarać. Po oklepaniu
kieszeni spodni w poszukiwaniu pęku pilników i wytrychów na metalowym kółku
otworzenie kłódek było kwestią wetknięcia narzędzia do dziurki od klucza,
poruszenia nim i przekręcenia. Ciężka krata, dygocząc, zsunęła się z podpór i P.T.
omal nie stracił równowagi, kiedy dysząc z wysiłku, składał jej ciężar na chodniku.
P.T. znał rozmaite sposoby oszukiwania alarmów, ale każdy z nich wymagał
wcześniejszego rozpoznania. Teraz miał za mało czasu, by w grę wchodziła
jakakolwiek inna opcja oprócz szybkościowej techniki „na rympał". P.T. podniósł
jeden z pustych śmietników, wziął krótki rozbieg i cisnął pojemnikiem w witrynę.
Szklana tafla rozbiła się z hukiem na trójkątne odłamy. P.T. miał słabą nadzieję, że
Robert Muchamore Dzień orła Tytuł oryginalny serii: Henderson's Boys Tytuł oryginału: Eagle Day Copyright © 2009 Robert Muchamore Map copyright © 2009 David McDougall First published in Great Britain in 2009 by Hodder Children's Books www.seriacherub.pl www.agencihendersona.pl www.cherubcampus.com © for the Polish edition by Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2010 Redakcja: Agnieszka Trzeszkowska Korekta: Anna Sidorek Projekt typograficzny i łamanie: Mariusz Brusiewicz Wydanie pierwsze, Warszawa 2010 Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o. ul. Dzielna 60, 01-029 Warszawa teł. 22 838 41 00 www.egmont.pl/ksiazki ISBN 978-83-237-7537-9 Druk: Zakład Graficzny COLONEL, Kraków Robert Muchamore OZIEH ORU Tłumaczenie Bartłomiej Ulatowski EGMONT Gloucester Oksford LONDYN Southampton Plymoutl KANAŁ LA MANCHE Cherbourg WYSPY NORMANDZKIE
over Dunkierka o ike sto ne Dieppe PLAN INWAZJI NA ANGLIĘ, 1940 ¥MMUk RZEKA MORZE PLANOWANE NATARCIE ^ PLANOWANE PRZYCZÓŁKI PIERWSZY CEL DRUGI CEL Boulog ne Hawr iravesend Ramsgate Calais Colchester Niemcy zaatakowały Francję w maju 1940 r. W ciągu sześciu tygodni Paryż znalazł się pod okupacją, a francuskie wojska w pełnym odwrocie. Przerażona ludność milionami wędrowała na południe, uciekając przed postępującą inwazją. Po ewakuacji swoich pokonanych oddziałów w Dunkierce sojuszniczka Francji Wielka Brytania nakreśliła plan stworzenia siatki szpiegowskiej z agentów, którzy pozostali w okupowanej przez Niemców Europie. Jednak błyskawiczne postępy Niemców doprowadziły do rozbicia brytyjskiej centrali wywiadowczej w Amsterdamie i szczegółowe informacje dotyczące całej sieci szpiegowskiej wpadły w ręce wroga. Zdemaskowani agenci MI6 w Belgii, Holandii i Francji zostali schwytani i rozstrzelani albo zmuszeni do ucieczki. W chwili zajęcia przez Niemców Paryża -14 czerwca 1940 r. - we Francji działał już tylko jeden brytyjski szpieg, trzy- dziestotrzyletni komandor porucznik Royal Navy, pracownik małego i mało znanego wydziału o nazwie Espionage Research Unit, zajmującego się pozyskiwaniem
najnowszych rozwiązań technicznych. Nazywał się Charles Henderson. Henderson wykonywał zadanie zdobycia planów rewolucyjnej miniaturowej radiostacji. W nocy 15 czerwca znalazł się w porcie Bordeaux, niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów przed nacierającym frontem. Miał skórzaną walizkę zawierającą cenne plany, troje młodych towarzyszy i pościg gestapo na karku. Henderson zamierzał popłynąć ostatnim parowcem, jaki kursował jeszcze pomiędzy Bordeaux a Anglią, ale jeden z jego podopiecznych, dwunastoletni uciekinier z francuskiego sierocińca, Marc Kilgour, nie miał paszportu i nie wpuszczono go na pokład. Henderson powierzył plany radiostacji pozostałej dwójce swoich towarzyszy, jedenastoletniemu Paulowi Clarke'owi i jego trzynastoletniej siostrze Rosie. Rodzeństwo odpłynęło na pokładzie SS „Cardiff Bay", zaś Henderson został na lądzie z Markiem, zamierzając wyrobić chłopcu paszport i wraz z nim zabrać się następnym kursem do Anglii. rozdział pierwszy Była jedenasta w nocy, ale port Bordeaux tętnił życiem. Dzieci uchodźców układały się do snu na wilgotnym bruku bocznych uliczek, składając głowy na brzuchach matek niczym na poduszkach. Pijani żołnierze i wyrzuceni na ląd marynarze bili się, śpiewali i obsikiwali zaciemnione latarnie. Parowce tłoczyły się przy nabrzeżach po trzy w szeregu, czekając na pociąg z węglem, który wciąż nie nadjeżdżał. Zapchane uchodźcami drogi i brak paliwa do ciężarówek sprawiły, że podczas gdy port pękał w szwach od żywności, niespełna dwadzieścia kilometrów dalej ludzie umierali z głodu. Porzucone na nabrzeżach mięso i warzywa kapitulowały przed pleśnią i robactwem, podczas gdy przypływające statki, nie mając już gdzie opróżnić luków, wyrzucały swój gnijący ładunek prosto do morza. Mężczyzna i chłopiec szli wzdłuż nabrzeża, mijając zardzewiałe polery i połyskujące w świetle księżyca pomarańcze podskakujące na falach między kadłubami dwóch indyjskich frachtowców. - Konsulat będzie otwarty tak późno? - zapytał Marc Kilgour.
Marc miał dwanaście lat. Był mocno zbudowanym chłopcem, ze spływającą na oczy splątaną gęstwą jasnych włosów i koszulką teraz naciągniętą na nos, by choć w ten sposób odgrodzić się od mdlącego smrodu gnijących bananów. 11 rozdział pierwszy Była jedenasta w nocy, ale port Bordeaux tętnił życiem. Dzieci uchodźców układały się do snu na wilgotnym bruku bocznych uliczek, składając głowy na brzuchach matek niczym na poduszkach. Pijani żołnierze i wyrzuceni na ląd marynarze bili się, śpiewali i obsikiwali zaciemnione latarnie. Parowce tłoczyły się przy nabrzeżach po trzy w szeregu, czekając na pociąg z węglem, który wciąż nie nadjeżdżał. Zapchane uchodźcami drogi i brak paliwa do ciężarówek sprawiły, że podczas gdy port pękał w szwach od żywności, niespełna dwadzieścia kilometrów dalej ludzie umierali z głodu. Porzucone na nabrzeżach mięso i warzywa kapitulowały przed pleśnią i robactwem, podczas gdy przypływające statki, nie mając już gdzie opróżnić luków, wyrzucały swój gnijący ładunek prosto do morza. Mężczyzna i chłopiec szli wzdłuż nabrzeża, mijając zardzewiałe polery i połyskujące w świetle księżyca pomarańcze podskakujące na falach między kadłubami dwóch indyjskich frachtowców. - Konsulat będzie otwarty tak późno? - zapytał Marc Kilgour. Marc miał dwanaście lat. Był mocno zbudowanym chłopcem, ze spływającą na oczy splątaną gęstwą jasnych włosów i koszulką teraz naciągniętą na nos, by choć w ten sposób odgrodzić się od mdlącego smrodu gnijących bananów. 11 Torba ze świńskiej skóry, którą niósł zarzuconą na ramię, zawierała cały jego dobytek. Charles Henderson szedł obok niego: metr osiemdziesiąt węźlastych muskułów i twarz, która wyglądałaby znacznie lepiej po porządnie przespanej nocy, zakończonej randką z mydłem i brzytwą. Obaj byli ubrani jak przyjezdni ze wsi: w kordowe spodnie i białe koszule, teraz mokre od potu. W prawej ręce Brytyjczyk niósł ciężką
walizkę. Metalowe przedmioty w jej wnętrzu zagrzechotały, kiedy złapał Marca za kołnierz i szarpnięciem ściągnął z kursu. - Uważaj, gdzie idziesz. Marc obejrzał się i skonstatował, że jeden z jego za dużych butów uniknął właśnie bliskiego spotkania z imponującym zawijasem ludzkiego kału. Przy stu tysiącach uchodźców w mieście nie był to rzadki widok, ale żołądek chłopca i tak skręcił się z obrzydzenia. W następnej chwili chłopak potknął się o wyciągnięte nogi młodej kobiety z zabandażowanymi stopami, która patrzyła w dal niewi-dzącym wzrokiem. - Oj... bardzo przepraszam - powiedział Marc. Kobieta nawet się nie poruszyła. Była pijana; trwała w alkoholowym stuporze i nikt nawet nie mrugnąłby okiem, gdyby o świcie znaleziono ją martwą. Od czasu kiedy uciekł z sierocińca dwa tygodnie wcześniej, Marc nauczył się wypierać z głowy myśli o okropnościach, jakie widział wszędzie wokół siebie: od bełkoczących staruszek cierpiących na udar po zbiegłe prosięta chłepczące z kałuż krwi wokół trupów przy drodze. W porcie obowiązywało zaciemnienie, więc Henderson nie mógł widzieć wyrazu oczu chłopca, ale wyczuł strach w jego oddechu i położył mu dłoń na karku. - Co możemy na to poradzić, stary? - powiedział kojącym tonem. - Są ich miliony... Przede wszystkim musisz zadbać o numer jeden. 12 Marc znalazł pociechę w ciężkim dotyku dłoni Hendersona. Obudził w nim myśl o rodzicach, których nigdy nie poznał. - Jeżeli przedostanę się do Anglii, to co będzie potem? - zapytał nerwowo. Chciał dodać: „Czy będę mógł zamieszkać z tobą?", ale słowa utknęły mu w gardle. Zeszli z nabrzeża, skręcając w ulicę magazynów. Grupki uchodźców z północy rozsiadły się pod okapami mającymi osłaniać od deszczu ludzi ładujących towary do ciężarówek. Mimo późnej pory pół tuzina chłopców rozgrywało hałaśliwy mecz piłkarski przy użyciu główek kapusty podwędzonych z nabrzeży. Henderson zignorował podchwytliwe pytanie, w zamian odpowiadając na to, które
Marc zadał dwie minuty wcześniej. - Konsulat jest już zamknięty, ale i tak nie mamy gdzie się podziać, a rano w biurze na pewno będzie dziki tłum. Może uda się nam wejść... Henderson skulił się, kiedy para niemieckich samolotów przemknęła z rykiem nad ulicą. Chłopcy grający w kapuściany futbol zaczęli udawać, że strzelają z karabinów, wydając terkotliwe dźwięki i ciskając przekleństwami w mrok, dopóki rodzice nie kazali im się uciszyć, zanim pobudzą młodsze rodzeństwo. -Jestem Francuzem - powiedział Marc poważnym tonem. - Nie znam ani słowa po angielsku. Jak zamierzasz załatwić mi brytyjski paszport? - Damy radę - powiedział tajemniczo Henderson, zatrzymując się na chwilę,'by przerzucić ciężką walizkę z jednej ręki do drugiej. - Po wszystkim, co razem przeszliśmy, powinieneś już wiedzieć, że można mi ufać. Konsulat mieścił się zaledwie kilometr od portu, ale Henderson uparł się, że zna lepszą drogę niż wskazówki nakreślone dla nich przez urzędnika z terminalu pasażerskiego. 13 Włóczyli się po zatęchłych uliczkach, gdzie odór ścieków mieszał się z zapachem rzeki, dopóki przyjazny, choć mający już mocno w czubie robotnik portowy nie skierował ich z powrotem na właściwy szlak. . - Ciekawe, gdzie są teraz Paul i Rosie - westchnął Marc, wychodząc na wybrukowany kocimi łbami placyk z rozpadającą się fontanną na środku. - Pewnie gdzieś blisko otwartego morza - odpowiedział Henderson, zerknąwszy przelotnie na zegarek. - Teraz wszędzie grasują U-Booty*; kapitan będzie chciał dotrzeć do kanału La Manche jeszcze przed świtem. Cały bok placu zajmował wielki gmach sądu, naprzeciwko którego stał kopulasty kościół. Na skwerze trzymali wartę dwaj żandarmi**, których jedynym zadaniem wydawało się pilnowanie, by uchodźcy nie osiedlili się na schodach świątyni. Brytyjski konsulat mieścił się w eleganckim szeregowym zespole biur, sklepów jubilerskich, lombardów i banków. Jeden koniec linii budynków doświadczył zniszczeń od bomby mającej zrujnować
port. Nawet w słabym świetle księżyca można było dostrzec dramatycznie skręcony fronton nad sklepem jubilerskim oraz potłuczone dachówki zgarnięte schludnie na stertę z boku. Nisko latające bombowce i bliskość niemieckich wojsk mających dotrzeć do Bordeaux w ciągu zaledwie tygodnia skłoniły personel konsulatu do zdjęcia z niego Union Jacka***, ale nic nie można było zrobić z brytyjskimi lwami wplecionymi w żelazną kratę zamkniętą na kłódkę przed frontowymi drzwiami. Na schodach przed wejściem czekała grupka poddanych Jej Królewskiej Mości, których bagaże i odzież były zdecydowanie lepszej jakości niż u wygnańców szabrujących * U-Boot - niemiecki okręt podwodny (przyp. aut.). ** Żandarmi - francuscy policjanci (przyp. aut.). łłł Union Jack - flaga Wielkiej Brytanii (przyp. tłum.). 14 skrzynie z jedzeniem na nabrzeżach. Jednak Henderson był nieufny. Gestapo* wciąż go ścigało i nie mógł wykluczyć, że Niemcy mają szpiegów obserwujących niedobitki brytyjskiej społeczności w Bordeaux. W wiejskim ubraniu wyróżnialiby się wśród Brytyjczyków przed konsulatem, a dodatkowo Marc nie mówił po angielsku, dlatego zamiast dołączyć do kolejki i cierpliwie czekać do dziewiątej rano, Henderson powiódł chłopca na tyły szeregu budynków, gdzie - co stwierdził z zadowoleniem - skryła się niepozorna, cicha uliczka. Bombardowania musiały uszkodzić rurę wodociągową pod brukiem, bo ich buty zachlupotały w kilkucentymetrowej warstwie wody. -Masz jeszcze moją latarkę? - wyszeptał Henderson, kiedy doszli do tylnego wejścia do konsulatu. Baterie były na wyczerpaniu i snop światła nieco przygasł, kiedy Marc omiótł nim ceglaną ścianę. Odebrawszy chłopcu latarkę, Henderson przykucnął i skierował ją prosto w szczelinę na listy. - Nikogo nie ma w domu - orzekł, puszczając klapkę, która opadła z
metalicznym stuknięciem. - Żadnych śladów alarmu, żadnych krat w oknach. Jeśli cię podsadzę, myślisz, że dałbyś radę wejść przez tamto małe okienko? Marc zadarł głowę, by obejrzeć okno wskazane mu światłem latarki. - A co z żandarmami na placu? - zapytał. - Usłyszą, jak stłukę szybę. Henderson potrząsnął głową. - Okno odsuwa się do góry. Może dasz radę je podważyć. Henderson wyszedł z kałuży i poszukał wzrokiem suchych kamieni, na których mógłby otworzyć walizkę. Marc spostrzegł ciemne sylwetki ludzi mijających wylot * Gestapo - tajna policja hitlerowskich Niemiec (przyp. aut.). 15 uliczki i wzdrygnął się, słysząc charakterystyczne kliknięcie przeładowywanego pistoletu Hendersona. Marc cieszył się, że brytyjski agent jest gotów zadać sobie tyle trudu tylko z jego powodu - mógł przecież porzucić go w terminalu i odpłynąć na „Cardiff Bay" z Paulem i Rosie - jednak choć niewątpliwie miał miękkie serce, Henderson potrafił być również bezdusznym okrutnikiem i broń w jego dłoni niepokoiła chłopca. W ciągu trzech dni, od kiedy Marc poznał Hendersona w Paryżu, szpieg zdążył zastrzelić bądź wysadzić w powietrze pół tuzina Niemców oraz rozstrzelać z automatu Francuza, kiedy ten błagał o litość, kuląc się w hotelowej wannie. Gdyby człowiek z końca uliczki postanowił zbliżyć się i zapytać, co tutaj robią, Henderson zabiłby go bez mrugnięcia okiem. Henderson podał Marcowi łom, po czym zajął się przykręcaniem tłumika do lufy pistoletu. Marc przesunął dłonią po naoliwionym pręcie i zerknął do wnętrza walizki. Zobaczył amunicję, pistolet maszynowy, a także zamykaną na suwak sakiewkę, o której wiedział, że zawiera sztabki złota i spory zapas francuskich banknotów. Wciśnięty w róg walizki kłąb ubrań i kosmetyczka wyglądały na dorzucone w ostatniej chwili. Marcowi trudno było uwierzyć, że Henderson zdołał udźwignąć cały ten kram, nie wspominając już o taszczeniu go przez port. Po zapięciu skórzanych pasów i postawieniu grzechoczą-cej walizy w pionie Henderson podszedł do ściany budynku i opuścił jedno kolano w kałużę. Marc
położył dłonie na ścianie, postawił but na ramieniu Brytyjczyka i dźwignął się w górę. - Bardzo się cieszę, że nie wdepnąłeś w tamto gówno -stwierdził Henderson. Mimo zdenerwowania i niewygodnej pozycji Marc parsknął śmiechem. 16 - Nie rozśmieszaj mnie - zażądał stanowczo, przesuwając dłonie po murze, podczas gdy Henderson unosił go na poziom okna klatki schodowej pomiędzy parterem a pierwszym piętrem. Marc oparł się piersią o parapet i wyciągnął zza paska łom. -Jesteś cięższy, niż mogłoby się wydawać - wystękał Henderson; przy każdym ruchu chłopca jego buty boleśnie wpijały mu się w skórę. Dębowe okno było spróchniałe i Hendersona obsypał deszcz płatków farby, kiedy Marc wbił rozdwojoną końcówkę łomu pod drewnianą ramę i nacisnął najmocniej, jak tylko zdołał. Zamek łączący przesuwne skrzydło z framugą trzymał solidnie, ale dwa mocujące go wkręty bez trudu wysunęły się z przesuszonego drewna. - Udało się - szepnął triumfalnie Marc, przesuwając skrzydło w górę. Ku wielkiej uldze Hendersona ciężar na jego ramionach zelżał, a potem zniknął, kiedy chłopiec wciągnął się przez okno do budynku. Marc spadł na luksusowy dywan, o włos mijając ozdobną wazę i ledwie unikając nokautującego spotkania ze słupkiem barierki. Natychmiast poderwał się i pognał w dół schodów, wciągając w nozdrza zapach wosku i starego pokostu. Budynek był niewielki, ale jego pretensje ogromne; nawet ściany klatki schodowej były zdobione portretami napuszonych mężczyzn w perukach oraz malowidłami bitew morskich. Henderson podniósł walizkę i poczekał, aż Marc odsunie dwa ciężkie rygle, by otworzyć tylne drzwi. Za klatką schodową resztę powierzchni parteru zajmowała jedna obszerna sala. Dwaj włamywacze weszli między szeregi biurek odgrodzone od części dla interesantów hebanowym kontuarem i spiralą złotych barierek. 17 Marc był zafascynowany narzędziami biurokracji: maszynami do pisania, pieczątkami, arkuszami kalki i dziur-kaczami na biurkach.
- To tutaj trzymają blankiety paszportów? - zapytał, patrząc na kolumny drewnianych szuflad pod jedną ze ścian. - Jeżeli się nie skończyły - odrzekł Henderson. Brytyjczyk zarzucił walizkę na biurko, strącając na podłogę plik kopert. - Ale nie zrobimy paszportu bez fotografii - dodał. Henderson wyjął z walizki skórzane etui. Miniaturowy zestaw fotograficzny składał się z aparatu otworkowego wielkości pudełka od zapałek, kilku maleńkich fiolek z odczynnikami chemicznymi i arkusików światłoczułego papieru o rozmiarach stosowanych w fotografiach do dowodów tożsamości. - Stań pod tamtym zegarem - polecił Henderson, manipulując przy miniaturowym aparacie, do którego wsunął małą czarną kopertę z prostokącikiem papieru fotograficznego. Spojrzał w górę, by dostrzec na twarzy Marca osobliwą mieszankę niepokoju i wzruszenia. - Jeszcze nigdy nikt nie robił zdjęcia - wyznał chłopiec. Henderson uniósł brwi z niedowierzaniem. - A w szkole? W sierocińcu? Marc potrząsnął głową. - Mamy tu bardzo słabe światło - powiedział Henderson, ustawiając aparat na wysokim stosie rejestrów. - Dlatego musisz stać absolutnie bez ruchu i starać się nie mrugać oczami. Marc stał, prawie nie oddychając, przez dwadzieścia sekund, a kiedy Henderson dał znak, że już skończył, czym prędzej podbiegł do biurka z aparatem. - Kiedy będę mógł zobaczyć? - zapytał, mrugając powiekami, by nawilżyć piekące oczy. 18 - Najpierw muszę je wywołać - odpowiedział Henderson. - Gdzieś tu powinna być jakaś kuchnia. Skombinuj mi trzy spodki i trochę ciepłej wody. Kiedy Marc popędził na górę w poszukiwaniu kuchni, Henderson zaczął przetrząsać
biurka. Wkrótce znalazł szufladę pełną blankietów paszportowych, do tego drewniane pudełko po cygarach zawierające wszystkie niezbędne pieczęcie, a także - co wielce go uradowało - wymięty błękitny papier zawierający szczegółową instrukcję postępowania przy wystawianiu paszportu konsularnego. Jeden z telefonów rozdzwonił się, ale Henderson zignorował go, potrząsając swoimi chemikaliami w oczekiwaniu na powrót Marca z wodą. Drugi telefon zabrzęczał, kiedy Marc zszedł z góry z trzema spodkami i puszką po tytoniu napełnioną ciepłą wodą z kranu. Henderson cmoknął zirytowany hałasem, ale w pogrążonej w chaosie Francji trudno było się dziwić, że konsularne telefony dzwonią nawet w nocy. - Potrzebna mi całkowita ciemność, inaczej zdjęcie się prześwietli - oznajmił, ustawiając trzy spodki na biurku i zanurzając filigranowy szklany termometr w puszce z wodą. - Wyłącz światła, proszę. Kiedy lampy zostały zgaszone, a żaluzje na tylnych oknach zamknięte, by nie wpuszczały do środka nawet księżycowej poświaty, Henderson zsunął spodki w szereg, pochylił się nad nimi i zarzucił sobie na głowę wyjętą z walizki marynarkę, osłaniając odczynniki przed wszelkimi promieniami światłaj jakie mogłyby jeszcze błąkać się po sali. Marc patrzył, jak Brytyjczyk tajemniczo porusza się pod marynarką, podczas gdy powietrze wypełniał ostry zapach wywoływacza. Henderson wyjął z aparatu prostokącik naświetlonego papieru i zanurzywszy go w płynie, odliczał cyknięcia zegarka, mierząc czas wywoływania. 19 Marc nie miał pojęcia, ile czasu może upłynąć, zanim jego towarzysz wyłoni się spod marynarki z gotową fotografią. Mógł wprawdzie zapytać, ale nie chciał go dekoncentrować. - Czy kiedykolwiek parzyłeś herbatę, Marc? - zapytał znienacka Henderson, przenosząc papier z wywoływacza do spodka z odczynnikiem przerywającym proces wywoływania. - Eee... przykro mi - zająknął się Marc. - Nigdy nawet nie piłem.
- Chłopcze, jesteś niezapisaną kartą - zaśmiał się Brytyjczyk. - Idź na górę, postaw czajnik na ogniu, a kiedy fotka będzie schnąć, pokażę ci, jak się robi porządną angielską cuppa*. - Co to jest cuppa? - zapytał Marc, któremu spodobało się brzmienie słowa, chociaż nie wiedział, co ono znaczy. Henderson zatrząsł się ze śmiechu pod marynarką. Jednak jego rozbawienie nie trwało długo. Wprawdzie telefony przestały już dzwonić, ale przed wejściem do konsulatu narastała wrzawa sugerująca, że na schodach trwa jakaś przepychanka. - To pewnie tamci żandarmi! Musieli usłyszeć, jak się włamywaliśmy - powiedział wystraszony Marc, kiedy dawno nieoliwione zawiasy kraty przed drzwiami zaskrzypiały. - Założę się, że te telefony to byli oni. Henderson zachowywał lodowaty spokój. - Opanuj emocje i myśl - powiedział twardo, zdejmując marynarkę z głowy. - Policja nie dzwoni do włamywaczy, żeby uprzejmie poprosić ich, by wyszli, a Niemcy z pewnością nie uprzedzaliby nas o swoim nadejściu awanturą na schodach. Potrzebuję tylko pół minuty na utrwalenie zdję- * Cuppa (czyt. kapa) - od cup of tea; angielskie potoczne określenie filiżanki herbaty (przyp. tłum.). 20 cia. Podejdź do okna od frontu i zobacz, co się tam dzieje. Tylko ostrożnie. Marc jednym susem przesadził kontuar, wyminął dwa rzędy krzeseł w poczekalni i wyjrzał przez szparę w aksamitnych zasłonach. Na bruku przed konsulatem stał biały sportowy jaguar, którego właścicielka mocowała się z bramą, opędzając od niecierpliwego tłumu. - Przyszła jakaś babka; chyba tu pracuje - zasyczał Marc. - Ma klucze i cała kolejka daje jej popalić. Marc słyszał, co wykrzykiwali ludzie na zewnątrz, ale ponieważ mówili po angielsku, nie rozumiał ani słowa. - Mam ważną sprawę konsularną! - krzyczała kobieta z kluczami. - Nic z tego,
proszę przyjść rano. Pracujemy w normalnych godzinach: od dziewiątej do piątej. W soboty do południa. Marc przycupnął za krzesłami, kiedy kobieta wśliznęła się do środka przez uchylone drzwi i zatrzasnęła je za sobą, ostrzegłszy przedtem ludzi, by uważali na palce. Pstryknęła włącznikiem światła i zobaczyła Hendersona, który właśnie skończył wywoływać fotografię Marca i stał za kontuarem z rozpostartymi ramionami na znak, że nie ma złych zamiarów. - Niezmiernie mi przykro, że panią przestraszyłem, madame - powiedział szybko. - Nazywam się Henderson. Charles Henderson. Marc przyglądał się kobiecie z dołu, przykucnąwszy za krzesłem nieopodal. Wyglądała na dwadzieścia kilka lat i z grubsza metr osiemdziesiąt wzrostu. Ubrana była w białą bluzkę i plisowaną spódniczkę pracownicy biurowej, ale starannie ułożone czarne włosy i elegancki złoty zegarek sprawiały wrażenie, że żyje nieco lepiej, niż pozwalałaby na to pensja zwykłej sekretarki. - Charles Henderson - powtórzyła kobieta z błyskiem zrozumienia w oku. - Rozszyfrowałam transkrypt z Londynu. 21 Poszukuje pana całkiem sporo ludzi, panie Henderson. Rzecz jasna, jeżeli naprawdę jest pan tym, za kogo się podaje, zna pan hasło rozpoznawcze. - Serafin - odpowiedział Henderson. Kobieta położyła swoją torbę na kontuarze, kopnięciem odchyliła drewniany panel i zanurkowała na drugą stronę. Brwi Marca strzeliły do góry, kiedy w polu widzenia mignęły mu podwiązki. - Najmocniej przepraszam za to najście, ale młody Marc - tu Henderson zdradził kryjówkę chłopca, wskazując ją palcem - potrzebuje paszportu. Niestety, lekko uszkodziliśmy okno przy schodach, ale to łatwo da się naprawić i daję słowo... - Bardzo przepraszam - przerwała kobieta, oglądając się w przelocie na Marca i uciszając Hendersona wzniesioną dłonią. - Jestem Maxine Clere, asystentka biurowa konsula. Proszę się nie krępować i korzystać z naszego biura... Widzę, że znalazł pan już blankiety. Wiem, że pańska praca jest ważna, ale nie pomogę panu, bo muszę
natychmiast skontaktować się z Londynem przez szyfrowaną linię. Straciliśmy „Cardiff Bay" na Garonnie, mniej niż trzydzieści kilometrów od Bordeaux. Jest wiele ofiar. rozdział drogi Kwadrans po zatonięciu „Cardiff Bay" ze statku pozostały jedynie dwa fragmenty nadbudówki unoszące się na środku rzeki oraz oleista powłoka na wodzie, drażniąca oczy rozbitków na wszelkie sposoby usiłujących dotrzeć do brzegu. Łodzie rybackie i motorówki wciąż wyławiały ludzi z wody, ale ratownicy obawiali się korzystać z silnych świateł, nie chcąc ściągnąć sobie na głowy niemieckich samolotów. Był odpływ i na południowym brzegu Garonny ustępująca woda odsłoniła pas błotnistej plaży. Trzynastoletnia Rosie Ciarkę była znakomitą pływaczką i jedną z pierwszych osób, które zdołały dotrzeć do brzegu o własnych siłach. Gdy na płyciźnie spróbowała stanąć na nogach, błoto wessało jej sandały, przewracając zdyszaną dziewczynę na twarz. Łykając łapczywie powietrze, wciągnęła do płuc haust mętnej brązowej wody i zaniosła się kaszlem. P.T. Bivott złapał ją za rękaw. Poznała go podczas trzy-stumetrowej drogi do brzegu, a teraz po raz pierwszy miała okazję zerknąć na jego ciało. Młodzieniec wsunął jej dłonie pod pachy i dźwignął w górę, odklejając od błota z głośnym mlaśnięciem. Jak wielu piętnastolatków P.T. miał wzrost dorosłego mężczyzny, ale nieprzystającą do niego budowę ciała wyrostka. Jego francuszczyzna była bliska doskonałości, choć zabarwiona amerykańskim akcentem, zaś ciemne włosy, 23 przystrzyżone z myślą o zaczesywaniu do tyłu, teraz zakrywały mu twarz, zwisając aż do dolnej wargi. - Spokojnie, Rosie, wszystko będzie dobrze - powiedział P.T., przyciągając dziewczynę do siebie i mocno przyciskając. Rosie bolały wszystkie mięśnie, a skóra piekła od lodowatego błota pod sukienką, ale w głowie kołatała się tylko jedna myśl: „Gdzie jest Paul?". - Paul?! - zawołała z wysiłkiem. Głos jej zadrżał; mocny na początku, wbrew jej woli przeszedł w szloch. Rosie
wtuliła twarz w kamizelkę ratunkową P.T. - Jeśli jest tak twardy jak jego siostra, to na pewno sobie poradzi - zapewnił P.T., wolną ręką odgarniając włosy z twarzy. Chciał dodać jej otuchy, ale choć nagłowił się nad doborem właściwych słów, trafił kulą w płot. - On ma dopiero jedenaście lat - chlipnęła Rosie. - Z trudem przepływa jeden basen, a przy tych prądach... - Nie płacz - mruknął P.T., po czym nagle puścił ją i przepadł bez śladu. To nagłe porzucenie niemile zaskoczyło Rosie, ale nim zdążyła się rozgniewać, ujrzała, że P.T. ruszył na pomoc mężczyźnie brodzącemu po plaży z dwoma małymi chłopcami na plecach. Kiedy malcy ześliznęli się w błoto, czerwony na twarzy ojciec zgiął się wpół, przyciskając ręce do brzucha i ciężko dysząc. Na piersi miał krwawiące ranki w miejscach, gdzie przed chwilą wpijały mu się w skórę dziecięce paznokietki. Podczas gdy P.T. podtrzymywał mężczyznę, plażę omiótł snop światła z reflektora motocykla, który zatrzymał się na wysokim brzegu. Rosie zmrużyła oczy, wpatrując się w blask. Zobaczyła sylwetki okolicznych mieszkańców biegnących na pomoc rozbitkom i prowadzących ich przez błoto. 24 - Zgarnij chłopców! - zawołał P.T., ruszając do brzegu z omdlewającym mężczyzną uwieszonym na karku. Roztrzęsiona Rosie z trudem utrzymywała się na nogach. Stała po kostki w błocie, czując, że z głowy odpływa jej cała krew, ale malcy budzili w niej litość. Sięgali jej ledwie do pasa, a mniejszy utknął na czworakach w mule i żałośnie płakał za mamą. -No chodź, maluszku - powiedziała Rosie, zmuszając się do przyjaznego uśmiechu i wyciągając ręce do młodszego chłopca. Jego przemoczona piżamka i zapłakane niebieskie oczy dały jej motywację do działania, kiedy śliskie od błota rączki objęły ją za szyję. Dźwignęła malca z ziemi, a jego brata złapała za rękę i pociągnęła w stronę brzegu. - Widziałaś gdzieś naszą mamusię? - odezwał się po angielsku starszy chłopiec.
-Tutaj jest bardzo dużo plaż - odpowiedziała Rosie, czując, jak lodowate błoto wciska się jej między palce stóp. Chciała wytłumaczyć, jak prądy rzeczne mogą wynosić ludzi na brzeg w bardzo różnych miejscach, ale z trudem łapała oddech, a poza tym wątpiła, by dzieciak cokolwiek z tego zrozumiał. - Rano z pewnością ją znajdziecie - powiedziała pocieszająco. - Ale ona nie umie pływać - powiedział chłopiec pospiesznie. - Może umrzeć. Rosie było ciężko, ale P.T. miał jeszcze większe kłopoty z ojcem maluchów, znacznie cięższym od niego samego, a do tego cierpiącym na astmę. Na szczęście z pomocą pospieszyli dwaj mężczyźni w rybackich waderach, którzy ponieśli rozbitka na starych drzwiach, dzięki czemu P.T. mógł wziąć na ręce starszego z chłopców, a tym samym ulżyć nieco Rosie. 25 Jacyś tubylcy przejęli chłopców, by poprowadzić ich w górę po śliskiej pochylni służącej do spuszczania łodzi na wodę. Mały trzylatek wyrywał im się i piszczał, że chce do Rosie, ale ona nie miała już siły go pocieszać i sama biernie pozwoliła się wciągnąć na rampę gruboskórym rękom starego rybaka. Mieszkańcy miast z czasem stali się nieczuli na cierpienie obcych, ale rozbitkowie z „Cardiff Bay" mieli szczęście wylądować w pobliżu osady rolników i rybaków, dla których było to pierwsze zetknięcie z wojną, jeśli nie liczyć grzmotu bomb pustoszących port kilkanaście kilometrów na wschód od wsi. Kiedy pielęgniarka zajęła się astmatycznym ojcem maluchów, P.T. i Rosie podążyli śladem stóp do dużej szopy 0 łukowatym dachu, gdzie rybacy przechowywali swój sprzęt i patroszyli ryby przed zawiezieniem ich na targ w Bordeaux. Budynek cuchnął rybimi wnętrznościami uwięzionymi w kanałach ściekowych, a woda płynąca z węża była przejmująco zimna. Spłukawszy z siebie większość błota, Rosie 1 P.T. usiedli na zewnątrz przy naprędce rozpalonym ognisku. Miejscowe kobiety biegały pomiędzy swoimi domami a wybrzeżem, roznosząc kawę, ręczniki i
koce. Rosie usadowiła się w żwirze przy ogniu, sporządziwszy prowizoryczne siedzisko z własnej kamizelki ratunkowej, zawstydzona świadomością przejrzystości przemoczonej letniej sukienki, która oblepiała jej ciało. Emaliowany kubek przyjemnie grzał zdrętwiałe palce. P.T. przycupnął tuż obok i ich ciała zetknęły się przez mokre ubrania. Okoliczności były dramatyczne i Rosie ze zdumieniem spostrzegła, że pragnie tej intymności, chociaż są sobie zupełnie obcy. - Czy mogę prosić o wasze nazwiska? - zapytał mężczyzna, który niepostrzeżenie podszedł do nich od tyłu. 26 Pulchny ksiądz miał maleńkie oczka patrzące na parę rozbitków zza grubych szkieł. Duchowny polizał czubek ołówka i niecierpliwie zabębnił nim w mały kołonotatnik. - Nie księdza interes - rzucił P.T. opryskliwie. Duchowni oczekiwali respektu i zuchwalstwo P.T. przeraziło, ale jednocześnie zaimponowało Rosie. Ksiądz uniósł jedną brew, westchnął i zaczął niecierpliwie wyjaśniać. - Chcę zapisać wasze nazwiska i skąd jesteście. Ludzie wychodzą na brzeg w wielu miejscach wzdłuż rzeki, także po drugiej stronie. Sporządzamy listy i przekazujemy telefonicznie domom parafialnym, żeby bliscy mogli się nawzajem odnaleźć. - Mnie nikt nie będzie szukał - burknął P.T. - Ale dzięki za troskę. Rosie nie miała pojęcia, dlaczego P.T. tak skrzętnie ukrywał swoją tożsamość. Ona sama musiała ukrywać się przed gestapo, które ścigało także Hendersona, Paula i Marca, dlatego nie życzyła sobie, by jej nazwisko widniało na jakiejkolwiek liście. Kłopot polegał na tym, że chciała, żeby Paul mógł ją odnaleźć. Musiała myśleć szybko. - Walentyna Favre - wypaliła nerwowo. - Trzynaście lat. Kiedy Paul zobaczy listę, z pewnością domyśli się, kim jest Walentyna, rozpoznając wiek siostry oraz panieńskie nazwisko mamy. Było mało prawdopodobne, by Niemcom udało się to samo.
- Czy wasi rodzice byli na statku? - zapytał ksiądz, przebiegając wzrokiem listę w poszukiwaniu innych Favre'ow. - Tylko mój młodszy brat Michael - odpowiedziała Rosie, podając drugie imię Paula. - Ma jedenaście lat. Kiedy ksiądz oddalił się, przygarbiona starszawa Angielka czekająca w kolejce po kawę poklepała Rosie po plecach. - Przepraszam najmocniej - powiedziała skrzekliwym głosem. - Niechcący podsłuchałam, co mówiłaś o swoim 27 bracie. Byłam w szalupie i wyłowiliśmy z wody chłopca. Dziesięć, może jedenaście lat. Był trochę podobny do ciebie, ale dużo szczuplejszy. - To on! Na pewno! - ucieszyła się Rosie, podrywając się tak gwałtownie, że ochlapała P.T. gorącą kawą. - Gdzie to było? Czy wszystko z nim w porządku? Kobieta zagryzła wargi, a Rosie omal nie pękła ze zdenerwowania, kiedy uświadomiła sobie, że wieści nie będą dobre. - Wyglądał mizernie - powiedziała niechętnie nieznajoma. - Był cały we krwi. Kiedy wciągnęli go do łódki, zwymiotował i zaraz zemdlał. Nie była to wymarzona przez Rosie odpowiedź, ale też nie potwierdziła jej najgorszych obaw. - Ale żyje, prawda? - zapytała z nadzieją w głosie. - Wie pani, gdzie on teraz jest? -Wylądowaliśmy po drugiej stronie przystani. Jeśli przejdziesz za tamtą szopą i miniesz sklepik na rogu, trafisz na drogę do slipu nad wodą. Rosie zerknęła na P.T., niepewna trwałości więzi, jaka dopiero co ich połączyła. - Idziesz ze mną? - Ale ja nie mam pojęcia, czy on wciąż tam jest - wtrąciła kobieta, zanim P.T. zdążył otworzyć usta. - Nie wiadomo, do tej pory mogli go już zabrać do jakiegoś lekarza czy gdzieś... Nadzieja dała Rosie zastrzyk energii. Przecisnąwszy się między grzejącymi się przy ognisku rozbitkami, trzynastolatka pocwałowała za szopę, by zgodnie ze
wskazówkami skręcić za sklepem na drogę prowadzącą ku rzece. Jej bose stopy zaklaskały na wyłożonej kamieniami ścieżce z Garonną po jednej stronie i smaganymi wiatrem polami po drugiej. Ścieżka prowadziła do niewysokiej skarpy nad plażą - znacznie mniejszej niż ta, na której wylądowa- 28 li Rosie i P.T. po drugiej stronie przystani - oraz pomostu na palach używanego przez wędkarzy. Rosie usłyszała, że dogania ją kolejny bosy biegacz. Obejrzała się i ucieszyła na widok P.T., ale nie zwolniła biegu, póki nie dotarła do grupy miejscowych kobiet stojących z zapalonymi świecami nad wijącym się na ziemi ciałem. Strach ścisnął jej serce, ale wtedy usłyszała okropny jęk bólu, którego z całą pewnością nie mógł wydać chłopiec. Zbliżywszy się, Rosie zobaczyła, że na ziemi leży ciężarna kobieta ściskająca napęczniały brzuch. Po wewnętrznej stronie ud spływały jej strużki krwi. - Czy to lekarz?! - krzyknęła rozpaczliwie jedna z kobiet, kiedy Rosie zatrzymała się bez tchu tuż obok. Nie musiała odpowiadać, bo w tej samej chwili P.T. pojawił się w zasięgu światła i wszyscy zobaczyli, że jest o wiele za młody, by być lekarzem. - Wiem, że macie tu pełne ręce roboty - zasapała przepraszająco Rosie. - Ale podobno mój brat przypłynął tu szalupą. Chudy dzieciak, jedenaście lat. Ktoś powiedział mi, że zemdlał. Ciężarna kobieta wrzasnęła jeszcze raz, a czyjś zakrwawiony palec wskazał Rosie kierunek. - Na pomoście. Stary Gaston z nim został. P.T. pobiegł przodem. Kiedy skończyła się kamienna ścieżka, zeskoczyli z brzegu w miękki muł pokryty płytką warstwą wody, nieopodal dwóch pustych szalup kołyszących się kilka metrów od brzegu. - Uważaj, jak idziesz - ostrzegł Rosie P.T., przesuwając dłonią po resztkach zrujnowanego kamiennego falochronu prowadzącego do pomostu. - Nie wiadomo, jak tu jest głęboko. Woda nie sięgała im jednak nawet do kolan, a największym niebezpieczeństwem
okazały się śliskie stopnie, którymi wspięli się na pomost dla wędkarzy. 29 - Paul! - krzyknęła uszczęśliwiona Rosie, kiedy wygramoliwszy się na deski, ujrzała swojego brata siedzącego przy nadgniłym drewnianym słupie u nasady pomostu. Gaston okazał się wychudzonym starcem, który klęczał przy chłopcu, pojąc go wodą z butelki. Rosie podbiegła do nich, ale chwilę później znieruchomiała, kiedy tylko zbliżyła się na tyle, by dojrzeć szczegóły. Lewe oko Paula było otwarte, ale prawe ściśnięte rozległą opuchlizną. Wir nad tonącym „Cardiff Bay" wessał chłopca głęboko pod wodę, a kiedy kamizelka ratunkowa pociągnęła go w górę, Paul zderzył się z fragmentem kadłuba statku porośniętym ostrymi jak brzytwa pąklami. Miał dość szczęścia, by nie utknąć pod wielkim kawałem blachy i nie pójść na dno razem z nim, ale pąkle pozostawiły mu na twarzy rany, które zaczynały się na prawym policzku, a kończyły po drugiej stronie podbródka. Płytsze cięcia ciągnęły się przez pierś aż za pępek. Prawa ręka była wykręcona pod nienaturalnym kątem, co wskazywało na poważne złamanie. Szok i opuchnięty bok głowy pozostawiły twarz Paula bez wyrazu, ale chłopiec uniósł palce lewej dłoni i poruszył ustami, wypowiadając bezgłośnie jedno słowo: „Rosie". -Jesteś jego siostrą? - zapytał Gaston. Rosie skinęła głową. - Czy ktoś tu idzie na pomoc? - spytała niecierpliwie. - Pielęgniarka? Lekarz? -Jestem tylko ja - odparł Gaston. - Podczas wielkiej wojny pracowałem w szpitalu wojskowym. Mam w domu trochę medykamentów. Mogę opatrzyć mu rany i nastawić rękę, ale nie dam rady go zanieść. Mam chore plecy. W normalnym świecie wystarczyłoby zatelefonować po karetkę albo znaleźć miejscowego lekarza, ale to nie był normalny świat. Na kraj spadały bomby, a strach przed Niemcami wygonił na południe miliony uciekinierów, 30
w tym wiele osób personelu medycznego. Rosie zrozumiała, że wątły armijny pielęgniarz jest dla Paula najlepszą szansą, na jaką mógłby liczyć. - A co z kobietą, tam na brzegu? - zapytał P.T. - Ona rodzi. Sądząc po tym, jak krwawi, może nie przeżyć. Gaston posępnie pokiwał głową. - Rany i połamane gnaty to dla mnie nie nowina, ale co ja tam wiem o babskich problemach? - Rosie obejrzała się na P.T., lekko poirytowana. Chciała, by zajmowano się jej bratem, nawet jeżeli stan kobiety był znacznie poważniejszy. - Poniesiesz go? - zapytała twardo. Paul wydał z siebie stłumiony jęk, kiedy PT. dźwignął go z desek pomostu. Poruszając się tak szybko, jak tylko pozwalały mu jego stare nogi, Gaston poprowadził dzieci przez zarośnięte chwastami pole w stronę szeregu chatynek. Paula ułożono na kuchennym stole. Zona Gastona nastawiła wodę na kuchni i przyniosła torbę starego medyka zawierającą pożółkłe bandaże i pudełka zaschniętych maści, najwyraźniej pochodzące jeszcze z poprzedniej wojny. Rosie wsunęła bratu poduszkę pod głowę, a potem przycupnęła obok niego, głaszcząc go po dłoni i szepcząc uspokajające frazesy. Rzecz jasna, wszyscy okoliczni mieszkańcy wiedzieli, że pan Gaston jest pielęgniarzem, i kiedy do wioski zwieziono pół tuzina rannych rozbitków, ludzie zaczęli dobijać się do drzwi, prosząc o pomoc. Z ósmym krzyżykiem na karku, głuchy na jedno ucho staruszek szybko stracił cierpliwość. - Przecież się nie rozdwoję! - krzyknął do żony. - Powiedz im, że kiedy skończę z chłopakiem, zajmę się kimś innym. A na razie wynocha! Stary pielęgniarz pracował metodycznie. Nad stołem wisiała elektryczna żarówka, ale dla wzmocnienia jej światła 31 przyniesiono dodatkowo dwie migoczące karbidówki. Drogę z szalupy na pomost Paul przebył na rękach innych rozbitków, więc przynajmniej nie uwalał sobie ran błotem, ale Gaston i tak przemył mu policzek gorącym roztworem soli, po czym
zaczął smarować jodyną, co musiało piec jeszcze mocniej. Rosie z trudem powstrzymywała łzy, patrząc, jak jej brat szlocha z bólu. Pomyślała, że trzyma się całkiem dzielnie jak na dzieciaka, który podczas kąpieli wrzeszczał wniebogłosy za każdym razem, kiedy do oka ściekło mu trochę szamponu. Niestety, rozcięcia na jego twarzy zaraz po oczyszczeniu znowu nabiegły krwią. Gaston poskrobał się w szczeciniasty podbródek i podjął decyzję: - Trzeba pozszywać albo wykrwawi się nam na śmierć. Jego żona przyniosła kubek z ciepłym winiakiem osłodzonym syropem i podtrzymując Paulowi głowę, wlała mu napój do ust, aby choć trochę znieczulić pacjenta przed zabiegiem. Następnie emerytowany pielęgniarz wykonał pięć zgrabnych szwów za pomocą wyjałowionej nici do guzików i zwyczajnej igły do szycia. Alkohol częściowo uśmierzył ból, ale i tak P.T. musiał przyciskać Paulowi kolana do stołu, by powstrzymywać odruchowe wierzgnięcia. Po kolejnym kubku słodzonego winiaku - po którym pacjent był już zupełnie pijany - starzec przystąpił do nastawiania ręki. W świetle pełgających gazowych płomyków pomógł dygoczącemu Paulowi usiąść na krześle, po czym włożył mu w zęby drewnianą łyżkę, aby nie odgryzł sobie języka, kiedy uderzy ból. Kościsty pielęgniarz ułożył chorą rękę na blacie stołu i pomacał opuchliznę, by określić kierunek złamania. - Szmat czasu minął, odkąd ostatni raz robiłem coś takiego - wyznał, kręcąc głową, po czym wziął butelkę z winiakiem i pociągnął solidny łyk dla kurażu. 32 Cr «r Rosie ścisnęła mocniej ramiona Paula. P.T. i żona Gasto-na stali tuż obok z napiętymi mięśniami palców i czołami błyszczącymi od potu. Starzec huknął dłonią w opuchnięte ciało i Paul zawył przeraźliwie. Obmacawszy palcami rękę i upewniwszy się, że kość jest równa, Gaston owinął złamanie bandażem. Nie miał gipsu, więc improwizował, usztywniając ramię chłopca łubkami z kawałków ogrodowej tyczki.
Gotowa plątanina patyków i ciasno zawiązanych bandaży wyglądała wprawdzie niezbyt profesjonalnie, ale dawała złamanej ręce całkiem sporą szansę na wyleczenie. Paul pociągnął pijacko nosem, dźwigając się z krzesła przy pomocy Rosie, która wyprowadziła go z kuchni i posadziła na fotelu w izbie. Zona Gastona ułożyła mu nogi na podnóżku i otarła skronie zmoczoną w zimnej wodzie ścierecz-ką, po czym Paul wtulił się w miękki podłokietnik i natychmiast zapadł w sen. - Jesteście dla nas tacy dobrzy - powiedziała Rosie, zdając sobie sprawę z tego, że jej brat miał ogromne szczęście, trafiając pod opiekę Gastona. Tymczasem starzec wysączył resztę winiaku i poczłapał do frontowych drzwi sprawdzić, czy ktoś jeszcze potrzebuje pomocy. Rosie ruszyła do wyjścia kuchennego, by skorzystać z wychodka na podwórku, ale przy progu natknęła się na P.T., który w nerwowym pośpiechu usiłował coś ukryć, wtykając to z powrotem pod koszulę. W następnej chwili jakiś przedmiot wysunął się z niezręcznych palców chłopaka i młodzi ludzie omal nie zderzyli się głowami, kiedy jednocześnie przykucnęli, by podnieść zgubę z ziemi. Rosie poczuła pod palcami mokry papier i jeszcze zanim odruchowo go rozpostarła, domyśliła się, że to pieniądze. Księżyc skrył się za chmurami i jedyne światło padało na podwórze z okna kuchni Gastona, ale zdążyła rozpoznać plik amerykańskich banknotów, zanim P.T. wyrwał jej go z ręki. 33 - One jeszcze wyschną, prawda? - Żadne inne słowa nie przyszły jej do głowy po krótkiej, ale niezręcznej chwili milczenia. Zdenerwowała się, bo najwyraźniej stała się świadkiem czegoś, czego nie powinna była zobaczyć. Co teraz? P.T. ucieknie? Rzuci się na nią? Spodziewała się wszystkiego, tylko nie tego, że pochyli się nad nią i pocałuje ją w usta. - Jesteś śliczna - zamruczał P.T. Rosie zesztywniała. Nigdy wcześniej nie całowała się z chłopakiem i choć nie oddała pocałunku, to jednak nie odepchnęła P.T. od siebie. Kiedy wreszcie oderwał się od niej, słowa popłynęły jej z ust rwącym nurtem. - Tyyy! - zachłysnęła się, wytrzeszczając oczy. - Co to za pieniądze? Nic
dziwnego, że nie chciałeś podać nazwiska temu księdzu. Przyznaj się, co zrobiłeś? Napadłeś jakiegoś uchodźcę? Obrabowałeś bank? I nie gadaj mi, że jestem piękna, ani nie całuj tak znienacka! Daj jakieś ostrzeżenie czy coś... Bo ja wiem. A w ogóle to co to jest za imię, P.T.? To nawet nie jest imię. To inicjały. A te pieniądze... to były dwudziestodolarówki, tak? Prawie pięć funtów za każdy banknot, a ty masz tego całe stosy! Jezu, kim ty w ogóle jesteś i dlaczego łazisz za mną i mnie całujesz? P.T. uśmiechnął się. - Bo jesteś śliczna. - Przestań to ciągle powtarzać - wycedziła Rosie, choć w rzeczywistości komplement sprawił jej przyjemność, tym bardziej że P.T. był wysoki, o kilka lat starszy i zapewne raczej przystojny, kiedy nie miał błota we włosach. - Wiesz, mógłbym powiedzieć ci, kim naprawdę jestem - P.T. uśmiechnął się krzywo i przejechał sobie palcem po gardle, wydając krótki charczący dźwięk. - Tyle że wtedy musiałbym cię zabić. Część druga 4 10 grudnia 1938 r. - 14 grudnia 1938 r. Miasto Nowy Jork, Stany Zjednoczone rozdział trzeci Na chrzcie dano mu Philippe Tomas Bivott, po jego francuskim dziadku, ale wszyscy wołali nań P.T. Był środkowym z trzech braci; oboje rodzice pochodzili z Francji, ale on od urodzenia mieszkał w Ameryce. Jego mama umarła, kiedy miał dziesięć lat. Ojciec - Miles - przeprowadził się wraz z dziećmi do Nowego Jorku, by podjąć pracę w porcie, na etacie załatwionym mu przez szwagra. Była to łatwa, ciepła posadka z ubezpieczeniem zdrowotnym i zacną pensją, ale Miles Bivott nie miał predyspozycji ani chęci do uczciwej pracy. Zwolnił się po siedmiu tygodniach, by powrócić do starych nawyków i mniej szlachetnych sposobów zarabiania na chleb. Do Bożego Narodzenia brakowało jeszcze dwóch tygodni i obfite opady śniegu pokryły nowojorskie chodniki szarym błockiem. Pod spodem kryły się zamarznięte kałuże i postawiwszy stopę w niewłaściwym miejscu, można było się porządnie potłuc. To jednak był najmniejszy z problemów P.T
Była trzecia nad ranem, a P.T. potrzebował wiertła do metalu, a konkretnie takiego, które miałoby co najmniej sześć cali długości i trzy szesnaste cala średnicy. Trzynastolatek szedł blisko budynków, dokładając wszelkich starań, by nie rzucać się w oczy. Ubrany był w ciepłe palto, wysokie czarne buty i rękawice podszyte baranim kożuchem. Na głowie miał wełnianą czapkę z nausznikami zawiązanymi 37 pod brodą oraz szalik zasłaniający całą twarz z wyjątkiem wąziutkiej szczeliny, przez którą widać było tylko grzbiet nosa i parę ciemnobrązowych oczu. Rozejrzał się w obie strony i przeciął na ukos wyludnioną uliczkę. Jedynymi świadkami jego nadejścia były wirujące tumany płatków śnieżnych i puste metalowe pojemniki porzucone przez śmieciarzy parę godzin wcześniej. Chłopiec znalazł się przed drzwiami z zawieszonym powyżej szyldem głoszącym: „A&H Artykuły żelazne". O tak wczesnej porze sklep był zamknięty, podobnie zresztą jak wszystkie inne sklepy z narzędziami na Manhattanie. P.T. wyjął latarkę z kieszeni ciężkiego palta i jej światło odsłoniło przed nim wszystko, czego miał nadzieję nie znaleźć: kraty na witrynach, zamek i dwie sztaby na drzwiach oraz skrzynkę alarmu przeciwwłamaniowego na ścianie powyżej. Jedynym słabym punktem były kłódki przytrzymujące kraty okienne - z rodzaju tych, które tylko wyglądały solidnie, podczas gdy w środku miały łatwy do sforsowania mechanizm najprostszego typu. Właściciel sklepu z narzędziami powinien był bardziej się postarać. Po oklepaniu kieszeni spodni w poszukiwaniu pęku pilników i wytrychów na metalowym kółku otworzenie kłódek było kwestią wetknięcia narzędzia do dziurki od klucza, poruszenia nim i przekręcenia. Ciężka krata, dygocząc, zsunęła się z podpór i P.T. omal nie stracił równowagi, kiedy dysząc z wysiłku, składał jej ciężar na chodniku. P.T. znał rozmaite sposoby oszukiwania alarmów, ale każdy z nich wymagał wcześniejszego rozpoznania. Teraz miał za mało czasu, by w grę wchodziła jakakolwiek inna opcja oprócz szybkościowej techniki „na rympał". P.T. podniósł jeden z pustych śmietników, wziął krótki rozbieg i cisnął pojemnikiem w witrynę. Szklana tafla rozbiła się z hukiem na trójkątne odłamy. P.T. miał słabą nadzieję, że