uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 867 871
  • Obserwuję818
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 106 198

Robert Muchamore - Cherub 13 - Republika

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Robert Muchamore - Cherub 13 - Republika.pdf

uzavrano EBooki R Robert Muchamore
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 255 stron)

Robert Muchamore REPUBLIKA

CZYM JEST CHERUB? CHERUB to supertajna komórka brytyjskiego wywiadu zatrudniająca agentów w wieku od dziesięciu do siedemnastu lat. Wszyscy cherubini są sierotami, którym zaoferowano nową szansę zamiast życia w domu dziecka i których wyszkolono na profesjonalnych szpiegów. Mieszkają w kampusie CHERUBA, tajnym ośrodku ukrytym na angielskiej prowincji. JAKI POŻYTEK MA WYWIAD Z DZIECI? Całkiem spory. Ponieważ nikomu nie przychodzi do głowy, że dzieci mogą brać udział w tajnych operacjach szpiegowskich, nieletni agenci działają ze swobodą, na jaką nie mogą sobie pozwolić dorośli. KIM SA CHERUBINI? W kampusie mieszka około trzystu dzieci. CHERUB na ogół werbuje sieroty w wieku od sześciu do dwunastu lat, czasem młodsze, jeżeli wchodzą do organizacji wraz ze starszym rodzeństwem. Prawo do samodzielnego wykonywania zadań wywiadowczych cherubini mogą uzyskać najwcześniej w wieku dziesięciu lat, pod warunkiem że przetrwają studniowe szkolenie podstawowe. Najważniejsze cechy, jakich wymaga się od rekruta, to wysoki poziom inteligencji, świetna kondycja fizyczna oraz zdolność do działania i samodzielnego myślenia w warunkach silnego stresu. PERSONEL CHERUBA Utrzymujący rozległe tereny, specjalistyczne instalacje treningowe oraz siedzibę łączącą funkcje szkoły, internatu i centrum dowodzenia CHERUB w istocie zatrudnia więcej dorosłych pracowników niż nieletnich agentów. Są wśród nich kucharze, ogrodnicy, nauczyciele, trenerzy, personel medyczny, koordynatorzy i specjaliści misji. Głową CHERUBA jest ZARA ASKER, zwana prezeską. KOD KOSZULKOWY Rangę cherubina można rozpoznać po kolorze koszulki, jaką nosi w kampusie. POMARAŃCZOWE są dla gości. CZERWONE noszą dzieci, które mieszkają i uczą się w kampusie, ale są jeszcze za małe, by zostać agentami. NIEBIESKIE są dla nieszczęśników przechodzących torturę studniowego szkolenia podstawowego. SZARA koszulka oznacza agenta uprawnionego do udziału w operacjach, zaś GRANATOWA jest nagrodą za wyjątkową skuteczność podczas akcji. Najwyższym wyróżnieniem jest koszulka CZARNA, przyznawana za profesjonalizm i znakomite osiągnięcia podczas wielu operacji. Agenci, którzy zakończyli służbę, otrzymują koszulki BIAŁE, jakie nosi także część kadry.

1. RUNDKI Lipiec 2011. Trzy kobiety siedziały na wygodnych kanapach gabinetu prezeski w kampusie CHERUBA. Żaluzje osłaniały pokój przed niskim wieczornym słońcem; klimatyzator skutecznie odpierał upał letniego wieczoru. - Opowiedzcie mi o nim - zażądała Doktor D, mówiąc z wyraźnym nowojorskim akcentem i przyglądając się fotografii dwunastoletniego chłopca. - Przystojny z niego chłopczyna. Zdaje mi się czy on ma w sobie coś z Araba? Doktor D przeszła już na gorszą stronę sześćdziesiątki. Pomimo skwaru miała na sobie pelerynkę w szkocką kratę, grube szare pończochy i buty z cholewami sięgającymi kolan. Wyglądała bardziej jak stara zdziwaczała sekretarka niż wysoki rangą oficer amerykańskiej agencji wywiadowczej CIA, którym w istocie była. Zara Asker była kolejnym szpiegiem, który nie pasował do stereotypowego wizerunku tej profesji. Czterdziestoletnia szefowa CHERUBA siedziała naprzeciwko Doktor D, z plastikowym zegarkiem za trzy funty na nadgarstku i rozmazaną na sukience kolacją swojego najmłodszego synka. - Ryan dołączył do CHERUBA czternaście miesięcy temu - wyjaśniła Zara. - Jego dziadkami byli Syryjka, Niemiec, Irlandka i Pakistańczyk. Doktor D uniosła jedną brew. - Brzmi jak wstęp do kiepskiego dowcipu. - Ryan wychowywał się głównie w Arabii Saudyjskiej i Rosji. Jego ojciec był geologiem w firmie poszukującej ropy, ale problemy z piciem i hazardem wpędziły go w długi i skończył jako trup pod kupą worków ze śmieciami. Nie wiadomo, czy to było morderstwo, czy samobójstwo. Ryan dotarł do Wielkiej Brytanii w dwa tysiące dziewiątym roku razem z matką i trzema młodszymi braćmi. Matka załatwiła sobie miejsce w prywatnym programie leczenia rzadkiej postaci nowotworu, ale wyrzucili ją, kiedy tylko wyczerpała limity na kartach kredytowych, ¡migracyjni próbowali odesłać ją razem z całą rodziną do Syrii, ale była już w zbyt kiepskim stanie. Umarła bez grosza przy duszy w państwowym szpitalu. Osierociła czterech chłopców w wieku poniżej jedenastu lat. Nie udało się znaleźć żadnych innych krewnych. - Wszyscy ci chłopcy są w CHERUBIE? - zapytała Doktor D. Zara skinęła głową. - Nigdy nie rozdzielamy rodzeństw. Ryan jest najstarszy, dwaj bliźniacy niedługo

skończą dziesięć lat, a czwarty to siedmioletni Theo. - Rozumiem, że Ryan nie ma zbyt wielkiego doświadczenia w terenie - zauważyła Amerykanka. - Tylko kilka jednodniowych akcji - przytaknęła Zara. - Ale chłopak rwie się do czynu, a charakter misji, którą proponujecie, bez wątpienia mieści się w zakresie jego umiejętności. Doktor D kiwnęła głową, a potem wyciągnęła rękę i odłożyła fotografię na szklany stolik do kawy. - To kiedy będę mogła go poznać? * Ryan zwolnił do marszu i dysząc ciężko, zszedł z bieżni. Nie miał pojęcia, że stanowi temat rozmów na szczycie. Było piekielnie gorąco. Zgrzany, uniósł dół koszulki i otarł nią pot z twarzy, pokazując światu imponujący sześciopak na brzuchu. Jak na dwunastolatka był umięśniony, ale nie przesadnie napakowany. Miał brązowe oczy, proste ciemne włosy, które od dawna potrzebowały fryzjera, oraz srebrny kolczyk w niedawno przekłutym uchu. Zassawszy dwa łyki wody z rachitycznej strużki ciurkającej z poidełka, wspiął się po trzech schodkach obskurnej szopy używanej przez trenerów sportowych. W środku panował półmrok, ponieważ matową szybę okna zastąpiono dyktą po jej niedawnym bliskim spotkaniu z futbolówką. Szopa była pusta, ale kwaśny odór trenerów wciąż wisiał w powietrzu, emanując z przepoconych dresów i zatęchłych kurtek przeciwdeszczowych na wieszakach. Na parapecie leżała sterta zmiętoszonych formularzy wpiętych w podkładkę do pisania. Można z nich było poznać historię pomniejszych występków popełnionych przez cherubinów w ciągu minionych czterech miesięcy i odpokutowanych karnymi rundkami wokół bieżni boiska lekkoatletycznego. Kropla potu pacnęła na kartkę formatu A4, kiedy Ryan ujął długopis na sznurku i zabrał się do wypełniania rubryk na pierwszej stronie: godzina, data, nazwisko, numer agenta, liczba pokonanych okrążeń, przyczyna ukarania. Ostatnia rubryka go zirytowała; miał ochotę wpisać „brak konkretnej przyczyny”. Nie miał problemu z zaakceptowaniem dyscypliny CHERUBA i surowych kar wymierzanych agentom, którzy złamali przepisy, ale pięć kilometrów karnych rundek za nagły atak śmiechu zakrawało na absurd. Tym bardziej że innemu chłopakowi, któremu przydarzyło się to samo, cała sprawa uszła na sucho.

- Będziesz to trzymał do rana? - zirytowany głos wyrwał chłopaka z zamyślenia. Za plecami Ryana stała dziewczyna w czerwonej koszulce CHERUBA i różowych najkach. Przez własny ciężki oddech nie usłyszał, jak wchodziła. Gniewnymi pociągnięciami nabazgrał „śmianie się na lekcji” i oddał podkładkę dziewczynie. - Masz, jest cała twoja - powiedział kwaśno. Niespiesznym truchtem przemierzył żwirową ścieżkę prowadzącą do ośmiopiętrowego głównego budynku kampusu. Teren był wyludniony, bo spora część dzieci wyjechała na wakacje do letniego ośrodka CHERUBA. Winda zawiozła Ryana na siódme piętro, ale zanim udał się do pokoju, skręcił do małej wspólnej kuchni, by wziąć sobie coś do picia. - Ryan, Jezu, ale ty capisz! - jęknęła Grace, wachlując dłonią nos, kiedy przeciskał się obok. Grace należała do rocznika Ryana, ale była od niego o głowę niższa. Jej najlepsza przyjaciółka Chloe siedziała, wymachując bosymi stopami, na kuchennym blacie pomiędzy mikrofalówką a trzema deserowymi szklankami będącymi w połowie drogi do przemiany w smakowite trifle. Sytuacja była lekko napięta. Jeżeli w życiu Ryana kiedykolwiek był ktoś, kogo mógłby od biedy nazwać swoją dziewczyną, to była to Grace - przynajmniej do czasu, kiedy po weekendzie trzymania się za ręce i zażenowanego milczenia podziękowała mu, zasadzając na jego głowie porcję makaronu z serem. - Nic nie poradzę na to, że śmierdzę - oznajmił Ryan, porywając wysoką szklankę, by napełnić ją do jednej czwartej pokruszonym lodem z dozownika na drzwiach zamrażarki. - Karne rundki. W tym piekielnym skwarze. Dziewczyny wyglądały na zaintrygowane. Ryan wyjął z lodówki butelkę dietetycznej coli i polał nią lód. Podczas gdy sączył musujący napój, Grace roztarła w misce kilka różowych wafelków, by okruchami posypać krem budyniowy w szklankach. - To do ciebie niepodobne, Ryan - w głosie Chloe pobrzmiewała zaczepna nutka. - Zwykle jesteś grzeczniutkim chłopcem. - Wszystko przez Maksa Blacka - zdążył wykrztusić Ryan tuż przed tym, jak żołądek odpowietrzył mu się grzmiącym colowym beknięciem. - Obrzydliwa świnia - skomentowała Chloe, a Ryan podjął opowieść. - Mieliśmy matmę u pana Bartletta, no i Bartlett wyszedł z klasy, bo chciał coś tam przynieść. Aha, no a wcześniej Max i Kaitlyn kłócili się ze sobą przez całą przerwę. Kaitlyn nazwała Maksa mongoloidem, a potem... Kojarzycie, jak pomarańcze się marszczą, gdy są

naprawdę bardzo, bardzo stare? Dziewczyny spojrzały po sobie nieco zbite z tropu, ale przytaknęły skinieniem głowy. - Max ma w plecaku nieprawdopodobny syf - powiedział Ryan. - Nosi ten sam plecak od lat i nie sądzę, żeby kiedykolwiek go porządkował. Jest w nim wszystko: zasmarkane chusteczki, skarpetki, cieknące długopisy, normalnie broń biologiczna. No więc Max wsadza łapę do plecaka i wyciąga starą, pomarszczoną pomarańczę, skurczoną do wielkości mniej więcej piłeczki do pingponga. Bierze ją i rzuca z całej siły w Kaitlyn. Kaitlyn robi unik, ale przewraca się do tyłu na krześle i uderza głową w biurko za sobą. Wyschnięta pomarańcza śmiga tuż nad nią i trafia w ucho kubka na biurku pana Bartletta. Wali z taką siłą, że praktycznie wybucha przy uderzeniu, a kubek wykręca taki zgrabny piruecik i pach! Leży. Świeżo zaparzony earl grey, prawie pełny kubek, chlusta na biurko, na papiery Bartletta, na dziennik, na wszystko! A że szuflada otwarta, więc leje się i tam; dziurkacz, zszywacz, kalkulatory, papiery, zeszyty ćwiczeń - wszystko w herbacie. W tym momencie Bartlett wraca do klasy. Kaitlyn wyje, wymachuje łapami, generalnie robi niezłe przedstawienie, no więc Bartlett zaczyna wydzierać się na Maksa. Chloe i Grace wciągnęły się w historię i Ryan trochę się odprężył. Rozmawiał z nimi pierwszy raz od pamiętnego incydentu z makaronem, czyli od sześciu tygodni. - Wściekł się, ale tak, że para gwizdała mu z uszu - mówił dalej Ryan. - Dał Maksowi sto okrążeń, Kaitlyn posłał do pielęgniarki, no i bierze się do uspokajania klasy. Wszyscy cichną, ja też się staram. Przełykam ślinę, trzymam pokerfejsa i wszystko byłoby dobrze, gdybym nie spojrzał na Alfiego. Ten popatrzył na mnie i jak obaj ryknęliśmy śmiechem, to Bartlett wykopał nas na korytarz, a mnie przy okazji wlepił pięć karnych kilosów. - Ostro - podsumowała Grace, uzupełniając trifle bitą śmietaną w spreju i posypując malteserami. - Bartlett zwykle jest łagodny. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek choć podniósł głos. Ryan zalał lód kolejną porcją coli. Chloe chrząknęła i powiedziała poważnym tonem: - Nie widzę w tym nic śmiesznego. Kaitlyn musieli założyć trzy szwy. Ryan wytrzeszczył oczy. - Poważnie?! Max to idiota. Nigdy nie wie, kiedy się zatrzymać. Chloe uniosła jedną brew i parsknęła śmiechem. - Dałeś się nabrać jak dziecko, Rybson. Ryan pokręcił głową i uśmiechnął się z ulgą. - Właśnie miałem to powiedzieć: jej głowa ledwie otarła się o stół. Daj trochę malteserów. Dla kogo ten trzeci deser?

- Na pewno nie dla ciebie - prychnęła Grace, sypiąc czekoladowe kulki w nadstawioną garść. Ryan wrzucił pięć malteserów do ust, rozgryzł je i zgarnąwszy szklankę z colą, skierował się do wyjścia. - Hej! - krzyknęła Chloe. - A ty dokąd się wybierasz? Ryan cofnął się od progu i ujrzał Grace wskazującą palcem na porzuconą na blacie butelkę coli. - Na co zmarł twój ostatni sługa? - zapytała z przekąsem. - Wstaw to z powrotem do lodówki. Ryan poczłapał do lodówki, przewracając oczami z irytacji. Był wykończony, a dziewczęta i tak zastawiły cały blat swoimi rzeczami. - Od schowania jednej dodatkowej butelki jeszcze nikt nie umarł - westchnął z wyrzutem. - Ty możesz umrzeć, jeżeli tego nie zrobisz - oświadczyła Chloe, zeskakując z szafki. Była boso; kiedy Ryan otworzył lodówkę i pochylił się, by wsunąć colę do kieszeni na drzwiach, jego wzrok zatrzymał się na jej polakierowanych paznokciach. Gdyby w tamtej chwili spojrzał w drugą stronę, dostrzegłby skradającą się Grace, jeszcze zanim zdążyła pociągnąć za gumkę od jego szortów i wstrzyknąć lodowaty strumień bitej śmietany prosto między pośladki. Ryan szarpnął się, ale w tej samej chwili Chloe naparła na drzwi, przytrzaskując go i unieruchamiając z głową w lodówce. - Ble, ale masz spocony rowek! - zawołała Grace, krzywiąc się teatralnie i osłaniając oczy przed białymi rozbryzgami. - Rób zdjęcia, rób zdjęcia! - krzyknęła do Chloe. Chloe poczekała, aż śmietanowy sprej wyda ostatnie tchnienie, i puściła drzwi dopiero, kiedy pusta puszka zagrzechotała na płytkach terakoty. Ryan wyprostował się, a wtedy Grace zdzieliła go w napompowany śmietaną tyłek, rozbryzgując biały puch na wszystkie strony. Błysnął flesz iPhone’a. - Świruski! - wrzasnął Ryan. - Co ja wam zrobiłem? - Nic. - Grace wzruszyła ramionami. - Ważne, że jest śmiesznie. Drugie zdjęcie było najlepsze, pokazywało twarz Ryana w połowie drogi pomiędzy śmiechem a furią, z bitą śmietaną wyłażącą mu z nogawek szortów i ściekającą po udach. Trzecie uwieczniło Ryana w dzikim skoku po iPhone’a, podczas gdy Grace na drugim planie szczerzyła zęby, dumnie prezentując dwa uniesione kciuki. - O matko, poczekajcie tylko! - krzyknął Ryan, sunąc ostrożnie przez kuchnię na

szeroko rozstawionych nogach. - Lepiej uważajcie, nie znacie dnia ani godziny. - Strrrasznie się boimy, Rrrybson! - mruknęła Grace pomiędzy wybuchami opętańczego śmiechu. Obie wiedziały, że chłopak nie cierpi tego przezwiska. - Rybson, Rybson, Rybsooon! - wy skandowała Chloe, naśladując stadionowy zaśpiew. Ryan trzasnął drzwiami swojej sypialni i przekręcił klucz w zamku, żeby dziewczyny nie mogły wejść za nim. Jeśli mordercze treningi i surowe kary należało uznać za minus życia w kampusie CHERUBA, to sypialnie były największym bonusem. Ryan mieszkał w komfortowym obszernym pokoju ze skórzaną kanapą i telewizorem po jednej stronie drzwi oraz minilodówką i mikrofalówką po drugiej. Było tam także podwójne łóżko, pod oknem zaś stało duże biurko z laptopem i stertą podręczników na blacie. Nie chcąc, by cieknąca mu po nogach śmietana poplamiła dywan, Ryan przestąpił nad nim trzema długimi krokami i znalazł się w łazience. Żeby oszczędzić sobie sprzątania, wszedł do wanny w ubraniu; w ten sposób rozpuszczoną śmietanę mógł po prostu spłukać do kanalizacji. Zsunąwszy trampki ze stóp, Ryan odkręcił prysznic. Kiedy woda zrobiła się ciepła, rozebrał się, pozwalając, by przepocone, przesiąknięte śmietaną ubrania płukały się w pienistej kałuży wirującej wokół odpływu. Koszulka lepiła mu się do ciała i akurat kiedy utknęła mu w niej głowa, rozdzwonił się telefon. - No żeż kurde...! W łazience był aparat, zamontowany na ścianie obok toalety. Ryan zastanawiał się, czy powinien odebrać. Najprawdopodobniej dzwoniła Grace albo Chloe, żeby się z niego ponabijać, ale równie dobrze mogło to być coś ważnego. Ślizgając się w śmietankowej mazi, sięgnął z wanny po słuchawkę i rozciągnął spiralny przewód przez całą łazienkę. - Ryan? Tu Zara. Z wrażenia pośliznął się i rymnął do wanny. Prezeska dzwoniła do agentów tylko w poważnych sprawach, takich jak ważna misja albo przewinienie z rodzaju tych, za które dostawało się karę znacznie surowszą niż rundki dookoła kampusu. Szum wody przeszkadzał mu w rozmowie, więc wyciągnął stopę w mokrej skarpecie i zakręcił kurek. - O co chodzi? - zapytał nerwowo, przerzucając w głowie co straszniejsze możliwości. - O ciebie - odpowiedziała Zara. - Mam tu na dole dwie osoby, które bardzo chciałyby

cię poznać. 2. KLAN Ryan nie był wyjątkowo niechlujny, ale zwykle znajdował lepsze sposoby na spędzanie czasu niż sprzątanie po sobie. Porzuciwszy przemoczony strój gimnastyczny, by fermentował w wannie, spryskał pachy dezodorantem, przyczesał włosy i siorbnął z butelki odrobinę płynu do płukania ust, by odświeżyć oddech. Uznawszy kwestię higieny osobistej za załatwioną, zanurkował w stertę ubrań wokół łóżka i rył w niej tak długo, aż znalazł czyste majtki, czystą szarą koszulkę CHERUBA i bojówki. Zanim wyszedł, pomyślał jeszcze o zdjęciu kolczyka. Przekłuł ucho w poprzedni weekend, licząc na to, że będzie wyglądał buntowniczo i bardziej cool, ale od tamtej pory, zawsze kiedy pokazywał się publicznie, dopadała go paranoiczna pewność, że wszyscy patrzą na niego i rechoczą w duchu, bo tak naprawdę wygląda jak dupek. Ostatecznie machnął ręką i zostawił kolczyk na miejscu. Nie chciał, żeby Zara czekała zbyt długo, a poza tym zawsze kiedy przy nim dłubał, podrażniał sobie ucho, które potem boleśnie puchło i czerwieniało. Stanąwszy przed podwójnymi drzwiami gabinetu prezeski, Ryan zaczerpnął uspokajający haust powietrza i uświadomił sobie, że drżą mu ręce. Mógł znaleźć się w tarapatach, ale nie było wykluczone, że chodziło o misję - pierwszą prawdziwą misję, o którą się modlił, od kiedy osiem miesięcy temu ukończył szkolenie podstawowe. - Aha! Jest i nasz bohater - powiedziała Zara, podnosząc się z kanapy. Gabinet był przestronny i wysoki. Na jednym jego końcu stało wielkie biurko i zestaw szafek na kartoteki, drugi zajmowały luksusowe skórzane sofy ustawione przed kominkiem. Wstępując do środka, Ryan poczuł na twarzy przyjemny chłód klimatyzowanego powietrza. Zara wstała i przedstawiła go oszałamiająco pięknej kobiecie, która nie miała więcej niż dwadzieścia kilka lat. - Wydaje mi się, że nie poznałeś jeszcze Amy Collins? Ryan stał oniemiały, podczas gdy Amy potrząsała jego dłonią. Miała jasne, sięgające do ramion włosy, absolutnie doskonałą twarz, hipnotyzująco sterczące piersi i niebiańskie opalone ciało. Tuż ponad paskiem obciętych dżinsowych biodrówek wystawała jej góra od stringów. - Hej... - zachrypiał Ryan. - Fajny kolczyk - powiedziała Amy. - Czytałam twoje akta. Miło cię w końcu poznać. - Hej - powtórzył Ryan, czując, że mózg rozpuszcza mu się w kleik.

Podskoczył, kiedy Zara położyła mu dłoń na ramieniu. - Wyglądasz na zdenerwowanego, Ryan - uśmiechnęła się. - My nie gryziemy, uwierz mi. Ryan zawstydził się, że jego reakcje są aż tak widoczne. - Amy jest byłą agentką CHERUBA - wyjaśniła Zara. - Odeszła w dwa tysiące piątym roku, a niedawno przeniosła się do Dallas, by podjąć pracę w TFU, nowej międzynarodowej grupie operacyjnej prowadzonej przez doktor Denise Huggan. Starsza kobieta w pelerynce wstała, ale nawet w butach na wysokich obcasach sięgała Ryanowi najwyżej do brwi. - Miło mi panią poznać, doktor Huggan - powiedział Ryan, potrząsając kościstą dłonią, połyskującą starymi srebrnymi pierścieniami. - Doktor D, masz się do mnie zwracać Doktor D. To jedyna ksywka, na jaką reaguję - pouczyła go, mówiąc z wyrazistym nowojorskim akcentem, po czym zaniosła się głośnym sztucznie brzmiącym śmiechem. - Usiądź, Ryan - powiedziała Zara. - Zarówno Amy, jak i Doktor D mają najwyższy certyfikat dostępu. Możesz swobodnie mówić przy nich o swoich szkoleniach i doświadczeniach w pracy agenta CHERUBA. Siadając na skórzanej kanapie obok Amy, Ryan zerknął na teczki i dokumenty rozłożone na stoliku do kawy. Jego uwagę przyciągnął charakterystyczny czerwony segregator, w jakim agentom CHERUBA przekazywano materiały operacyjne. - Dostaję wreszcie prawdziwą misję? - wypalił, wybałuszając oczy. Zara się roześmiała. - Tak, nareszcie. Nie mogłeś się już doczekać, prawda? Ryan zawstydził się, słysząc chichot Amy i Doktor D. - Wiem, jak Ryan się czuje - powiedziała Amy ze współczuciem. - Człowiek kończy szkolenie podstawowe i myśli sobie, jaki to z niego gorący towar, ale potem dopada go szara rzeczywistość i okazuje się, że świat ma go gdzieś. - Dokładnie - kiwnął głową Ryan. - Niektórzy goście, z którymi kończyłem podstawówkę, mają już za sobą po dwie poważne misje, a ja od ośmiu miesięcy siedzę na tyłku w kampusie, kręcę młynka kciukami i zastanawiam się, czy kontrola misji przypadkiem nie zapomniała o moim istnieniu. - Też czekałam osiem miesięcy na moje pierwsze duże zadanie - powiedziała Amy, zauważając ten zbieg okoliczności. - Problem w tym, że nigdy nie mamy do dyspozycji odpowiednich agentów -

westchnęła Zara. - Na przykład mamy bardzo utalentowanego agenta mówiącego po pasztuńsku i w urdu, który siedział w kampusie przez ponad rok. Niedawno pojechał na misję, a tydzień później musiałam skreślić inną operację, do której on byłby wprost idealny. - Ja to rozumiem - zapewnił Ryan. - I nie użalam się nad sobą ani nic w tym stylu. - Wiem, Ryan - powiedziała ciepło Zara. Sięgnęła po filiżankę, pociągnęła łyk kawy i zmieniła temat. - Doktor D stoi na czele nowej międzynarodowej grupy operacyjnej o nazwie TFU. To zespół do zwalczania transnarodowej facylitacji, organizacja stosunkowo mała, ale finansowana przez rząd Stanów Zjednoczonych i wspierana przez agencje i zasoby z zaprzyjaźnionych państw, w tym także z Wielkiej Brytanii. Amy zauważyła cierpiętniczą minę Ryana. - Masz jakieś pojęcie o tym, co robią transnarodowi facylitatorzy? - Nie bardzo. Doktor D roześmiała się skrzekliwie. - Nikt nie ma! - zawołała. - W tym połowa moich szefów z Waszyngtonu. No więc posłuchaj: są terroryści, którzy chcą wysadzać różne rzeczy w powietrze, tak? Są zorganizowane grupy przestępcze, takie jak mafia sycylijska czy japońska jakuza, ale na szczycie drabiny stoją międzynarodowi facylitatorzy. Są bogaci, dobrze zorganizowani, a zajmują się prowadzeniem nielegalnych sieci transportowych i przemytniczych, dzięki którym machina globalnej przestępczości może w ogóle funkcjonować. - Taki FedEx dla gangsterów? - wtrącił Ryan. - Dobrze to ująłeś - powiedziała Amy. - Facylitatorem może być jedna lub dwie dobrze ustawione osoby albo liczniejsza grupa dysponująca rozbudowanymi sieciami przerzutowymi i potężnymi koneksjami politycznymi. Tym, co mają wspólnego, jest zdolność do organizowania i koordynowania działań przestępczych w różnych częściach świata. Mogą powiązać producenta narkotyków z Ameryki Południowej z filipińskim gangiem ulicznym, mogą sprzedać podróbki lekarstw wyprodukowane w Indiach skorumpowanemu urzędnikowi ministerstwa zdrowia w afrykańskim kraju walczącym z epidemią... Doktor D podniosła palec, przerywając Amy. - Dla organów ścigania i agencji wywiadowczych problem polega na tym, że międzynarodowi facylitatorzy prawie zawsze działają z terenu biednych i skorumpowanych krajów, które nie mają odpowiednich zasobów ani skutecznego systemu prawnego, by móc poradzić sobie z wielką przestępczością. Obracają miliardami i są nietykalni. TFU to pierwszy wydział specjalny, którego celem jest ten najwyższy szczebel przestępczości

zorganizowanej. - To nawet ciekawe - powiedział Ryan i przeniósł wzrok na Amy. - Ty też pracujesz dla TFU? Amy skinęła głową. - Wcześniej mieszkałam w Australii, ale sześć miesięcy temu przeniosłam się do Dallas, gdzie TFU ma swoją kwaterę główną. Jesteśmy niedużym zespołem z ograniczonymi środkami, ale Doktor D zwerbowała znakomitych fachowców z całego świata i odnieśliśmy już pewne sukcesy. - A teraz jesteśmy na tropie największego facylitatora ze wszystkich - dodała Doktor D dramatycznym tonem. - Czyli kogo? - spytał Ryan. - Grupa jest powszechnie znana jako Klan Aramowów - wyjaśniła Doktor D. - Działają w Kirgistanie w Azji Środkowej. Fundamentem ich działalności jest flota siedemdziesięciu samolotów transportowych. Wożą trochę legalnego towaru, ale prawdziwe kokosy zbijają na przemycie: narkotyki, broń, podróbki wysokiej wartości, nielegalni imigranci... - Tyle maszyn i nie możecie ich wykończyć? - zdumiał się Ryan. - Wyślijcie do tego Kigi... Kigri... Kicośtamstanu parę bezzałogowców i rozwalcie im bazy. Doktor D parsknęła śmiechem. - Gdyby to było takie łatwe. Aramowowie mają niezwykle mocne powiązania polityczne. Wszyscy doskonale wiedzą, czym zajmuje się ich klan, ale Kirgistan leży w politycznie wrażliwej strefie buforowej pomiędzy Chinami a Rosją. Irena Aramow od dwudziestu lat trzyma w kieszeni rosyjskich i chińskich polityków, wojskowych i urzędników. Gdyby Ameryka lub Europa zdecydowała się na jakąkolwiek akcję zbrojną przeciwko Klanowi Aramowów w Kirgistanie, Rosjanie i Chińczycy wpadliby w amok i zrobiłby się z tego potężny polityczny smród. Ryan nie potrafiłby nawet znaleźć Kirgistanu na mapie, ale zrozumiał wystarczająco dużo z wyjaśnień Doktor D i Amy, by poczynić kolejną obserwację. - Jedynym sposobem na rozbicie szmuglerskiej siatki Aramowów jest infiltracja i zniszczenie jej od wewnątrz. - Zgadza się - ucieszyła się Amerykanka. - I wiesz co, Ryan, twoja aura aż pęcznieje od pozytywnych wibracji. Wyczuwam, że będzie się nam naprawdę dobrze współpracować. Ryan zauważył, że Amy i Zara wymieniły zakłopotane spojrzenia. Doktor D najwyraźniej była bardziej ekscentryczna, niż sądził.

- A na czym ma polegać moje zadanie? - zapytał ostrożnie. Amy pochyliła się do przodu i spojrzała Ryanowi w oczy. - Trzy tygodnie temu stacje monitorujące CIA w Afganistanie przechwyciły zaszyfrowaną rozmowę telefoniczną pomiędzy główną siedzibą Klanu Aramowów w Kirgistanie a Gillian Kitsell mieszkającą w Santa Cruz w Kalifornii. Chodzi o to, że nie zdarza się zbyt często, by przestępcy porozumiewali się na taką odległość za pomocą zaszyfrowanej linii telefonicznej. Ryan wiedział o tym i nie omieszkał się pochwalić. - Wiem, bo zakodowany sygnał sam w sobie jest mocno podejrzany. To znaczy, że albo rozmowa musiała dotyczyć bardzo ważnej sprawy, albo kontakt nawiązano przez pomyłkę. - Właśnie - przytaknęła Amy. - O czym gadali? - zapytał Ryan. - Ha, chciałbyś wiedzieć! - zaśmiała się Amy. - Klan Aramowów używa niezwykle złożonego algorytmu szyfrowania. Kod jest nie do złamania, chyba że przypadkiem masz osiem miesięcy wyłącznego dostępu do superkomputera za sto milionów dolarów. Na wszelki wypadek FBI wzięło dom i miejsce pracy Gillian Kitsell pod stałą obserwację. Obecnie uważamy, że pod tym nazwiskiem ukrywa się Galenka Aramow, odtrącona córka głowy klanu, Ireny. Ryan przez chwilę przetrawiał informacje. - Odtrącona córka może nie mieć pojęcia o interesach rodziny - zauważył. - Może tak być - zgodziła się Amy. - Ale z drugiej strony Gillian Kitsell jest właścicielką i szefową przedsiębiorstwa z Doliny Krzemowej, firmy specjalizującej się w systemach zaawansowanej ochrony danych i szyfrowania. Zatem nawet jeśli Kitsell nie wie nic o przestępczej działalności klanu, prawie na pewno ma wiedzę, dzięki której moglibyśmy zacząć odczytywać emaile i komunikaty głosowe Klanu Aramowów. - Musimy działać metodą małych kroków - powiedziała Doktor D. - Jeżeli klan nabierze jakichkolwiek podejrzeń, że Gillian Kitsell jest obserwowana, w ciągu kilku godzin zmienią szyfry i większość procedur. Gillian ma dwunastoletniego syna Ethana, a twoim zadaniem jest zostać jego nowym najlepszym przyjacielem. - Czy Ethan wie, kim jest jego matka? - zapytał Ryan. - Pewności nie mamy - odpowiedziała Doktor D. - Ale mieszkają w nadmorskiej rezydencji za osiem milionów dolarów i nie zatrudniają żadnej pomocy domowej. Ryan pokiwał głową.

- Bogaci ludzie nie szorują swoich kibli własnoręcznie, chyba że mają coś do ukrycia. - Amy i agent TFU Ted Brasker będą pracować z tobą - powiedziała Amerykanka. - Ted będzie twoim ojcem, Amy - przyrodnią siostrą. - Oczywiście jeżeli weźmiesz tę misję - dodała Amy. - To jasne, że ją biorę - prychnął uszczęśliwiony Ryan. - Kiedy wylatujemy? 3. NING Sześć tygodni później, Dandong, Chiny Fu Ning nienawidziła wielu rzeczy, ale kiedy budzik próbował wyrwać ją ze snu, lubiła nakryć głowę poduszką i skulić się pod kołdrą przy ścianie. Marzyło jej’ się, żeby mieć rurkę odżywczą wszczepioną w ramię, a drugą, odprowadzającą, wetkniętą w tyłek. Mogłaby wtedy zostać w łóżku na zawsze; już nigdy nie musiałaby się uczyć, wysłuchiwać połajanek za wymigiwanie się od obowiązków ani znosić nieustannych awantur pomiędzy jej przybranymi rodzicami. A skoro Ning nie mogła zakopać się w pościeli na zawsze, chętnie przystałaby choćby na dziesięciominutową drzemkę zamiast obowiązkowego prysznica o szóstej rano. - Pobudka, pobudka, słońce już wysoko! - zaskrzeczała radośnie jej współlokatorka Daiyu, wpadając do pokoju. Daiyu miała jedenaście lat, tyle samo co Ning, ale w przeciwieństwie do niej była chuda jak patyk. Miała na sobie różowy szlafrok Hello Kitty, a z jej świeżo umytych włosów kapała woda. Druga współlokatorka Ning, Xifeng, weszła do pokoju tuż za nią i delikatnie rzuciła w Ning swoją winylową kosmetyczką. - Co robisz? Chcesz, żeby ta stara larwa znowu tu wpadła i przejechała się po nas za bałagan? - Odczep się - mruknęła Ning i otuliła się kołdrą jeszcze szczelniej. - Czy mogłabyś spróbować przeżyć choć jeden dzień bez wywoływania awantury? - westchnęła Xifeng, zanim sięgnęła po szczotkę do włosów do metalowej szafki przy swoim wąskim łóżku. - Panna Xu da ci popalić, zobaczysz. - Chrzanić pannę Xu! - krzyknęła w poduszkę Ning. - Chcę spać. Xifeng i Daiyu przysiadły na krawędziach swoich łóżek, by niczym holograficzne lustrzane odbicia przystąpić do czesania wciąż wilgotnych włosów i ubierania się w szkolne mundurki. - Wczoraj wieczorem uczyłam się europejskich stolic i liczby ludności - oznajmiła

Daiyu, naciągając na łydkę grubą białą podkolanówkę. - Mogłabyś mnie przepytać? Xifeng miała mózg jak komputer i uwielbiała egzaminować swoją najlepszą przyjaciółkę. - Francja - rzuciła. - Paryż. - odrzekła bez namysłu Daiyu. - Populacja dwa miliony dwieście tysięcy. - Oslo? - Oslo, Oslo... - wymamrotała Daiyu, bębniąc palcami w dołeczek na policzku. - Nie mów mi! Zaraz sobie... Oslo, Norwegia, populacja sześćset siedemdziesiąt tysięcy. - Nie, kretynko! - zbeształa ją radośnie Xifeng. - Czterysta osiemdziesiąt tysięcy. Mołdawia? Jedenastoletnie dzieci w Chinach muszą wyuczyć się na pamięć tysięcy faktów przed szkolnymi testami kompetencji: europejskie stolice, chińskie prowincje, daty urodzin przywódców rewolucji, nazwy związków chemicznych. Wysoka ocena ułatwia dostanie się do elitarnego gimnazjum, otwierającego drogę do najlepszych szkół średnich i uczelni. Daiyu pamiętała Mołdawię. Uśmiechnęła się. - Stolica to Kiszyniów, populacja sześćset siedemdziesiąt tysięcy. Teraz ty: Bośnia i Hercegowina? Xifeng odpowiedziała natychmiast: - Ale łatwizna! Sarajewo, pięćset tysięcy. Pochyliła się nad łóżkiem Ning i palcem szturchnęła kłąb pościeli. - Ning, panna Xu odgryzie ci twarz. - Chrzanić tę zawszoną wiedźmę - odpowiedział przytłumiony głos spod kołdry i poduszek. - Mam się bać tej chudej starej baby? Jeszcze czego! Xifeng powoli zaczynała tracić cierpliwość. - Jak ona tu wejdzie, to da popalić nam wszystkim. Wyłaź z łóżka, ale już! Ning odwróciła się od ściany i uniosła rękę, by osłonić oczy od światła. - Jeszcze dwie minutki - jęknęła. - Jak chcesz, ja nie zamierzam więcej cierpieć.przez ciebie - oznajmiła Daiyu, podrywając się na nogi. Zdecydowanym krokiem pomaszerowała do drzwi, wychyliła się na korytarz i przekrzykując gwar dziewcząt biegających między prysznicem a sypialniami, zawołała: - Panno Xu! Ning znowu nie chce wyjść z łóżka! Wstrząśnięta Ning odrzuciła pościel i usiadła. Daiyu przeciągnęła strunę. Owszem, nigdy się nie dogadywały, ale kablowanie było poniżej wszelkiego wyobrażalnego dna.

- Co ja ci takiego zrobiłam?! - krzyknęła Ning. Ning była duża jak na swój wiek; nie otyła, ale prawdopodobnie ważyła tyle, ile jej dwie wychudzone współlokatorki razem wzięte. Daiyu przestraszyła się i uciekła na korytarz, ale Xifeng stanęła przed Ning z dłońmi opartymi na biodrach i wściekłą miną. - Mamy cię powyżej uszu! - krzyknęła. - Rozkręcasz muzykę w słuchawkach za głośno, kiedy próbujemy się uczyć. Jesz w sypialni i brudzisz, a potem to my mamy kłopoty. Ning opuściła nogi na podłogę i wstała, o całą głowę górując nad Xifeng. Miała ładną twarz, ale szerokie barki i muskularne ramiona nadawały jej sylwetce męski charakter, czego bardzo się wstydziła. Xifeng przestraszyła się, że zaraz dostanie w twarz, ale z determinacją mówiła dalej: - Pan Fang mówi, że jesteśmy obarczone wspólną odpowiedzialnością. Klasa będzie tak silna jak jej najsłabszy uczeń. Ning jęknęła z irytacją. - Przestań wreszcie powtarzać te durne szkolne slogany! - krzyknęła z pasją. - Uważasz się za geniusza, bo umiesz wkuwać na pamięć tabelki, ale czy kiedykolwiek próbowałaś myśleć sama za siebie? Co za sens nabijać sobie głowę faktami tylko po to, żeby dostać się do kolejnej szkoły, gdzie będzie się zasuwać jeszcze ciężej? Duma klasowa, duma szkolna, duma narodowa, to wszystko jedna wielka kupa gówna! Xifeng nie miałaby bardziej zszokowanej miny, gdyby ktoś znienacka odrąbał jej nos. - Społeczeństwo może funkcjonować tylko wtedy, kiedy ludzie stosują się do ustalonych zasad. Bez zasad mielibyśmy anarchię! Ning roześmiała się koleżance prosto w twarz. - No i co z tego? Wiwat anarchia! - wykrzyknęła, przeszywając powietrze pięścią w rewolucyjnym geście. Xifeng dygotała z emocji. - Myślę, że jesteś chora psychicznie, wiesz? Przynosisz hańbę naszej klasie i naszej szkole. - Sikam na naszą szkołę - odparowała Ning. - Fu Ning! - skrzeknął stary głos. - Znowu prosisz się o kłopoty? Nie jestem zaskoczona. Panna Xu była kobietą w podeszłym wieku, ale wciąż miała dość siły, by radzić sobie z dziewczętami zakwaterowanymi w jej szkółce przygotowawczej. Złapała Ning za tył koszuli nocnej i szarpnęła tak mocno, że spod szyi dziewczyny wystrzelił urwany guzik. Owinięte ręcznikami uczennice uskakiwały kobiecie z drogi, kiedy wlokła swoją ofiarę

korytarzem w stronę swego gabinetu. Niewielkie pomieszczenie służyło pannie Xu także za mieszkanie. Pachniało w nim starością. Przy ścianie wznosiła się metalowa rama piętrowego łóżka, pod którym wygospodarowano trochę miejsca na biurko. Rozjuszona panna Xu pchnęła Ning na okno i kościstą dłonią plasnęła ją w policzek. - Wstyd, wstyd! - syknęła. - Dlaczego nie myjesz się tak jak inne dziewczęta? Ning nie odpowiedziała. Stała bez ruchu, wpatrując się we własne bose stopy. - Dostajesz wszystko, czego ci trzeba; masz zdolności i możliwości. Adoptowała cię zacna rodzina, ale zachowujesz się jak ostatnia łachmaniarka. Przyjęto cię do świetnej szkoły ze względu na twoją siłę, ale wyrzucono za niesubordynację. Fu Ning, patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię! Panna Xu wcisnęła dziewczynie dłoń pod brodę, zmuszając ją do uniesienia głowy. - Czy wiesz, dlaczego twój ojciec płaci za to, abyś mogła tu mieszkać? Odpowiadaj! - Żebym mogła się uczyć - odburknęła niechętnie Ning. - Skoro nie zależy ci na miejscu w dobrym gimnazjum, to wiedz, że marnujesz sobie życie w wieku jedenastu lat. Czy chcesz zmarnować sobie życie, Fu Ning? - Do tego, co chcę robić, nie potrzeba szkoły - odrzekła butnie Ning. Panna Xu z sykiem wciągnęła powietrze. - Doprawdy? A cóż to za wspaniałe zajęcie, które nie wymaga społecznego statusu ani żadnych kwalifikacji? - Jak nie wyjdzie mi z gwiazdą rocka, to zostanę terrorystką - powiedziała Ning. Panna Xu uniosła dłoń, grożąc uczennicy kolejnym policzkiem. - Być może powinnyśmy zatelefonować do twojego ojca i zobaczyć, co powie swojej małej gwieździe rocka. Hm? Jak myślisz, co zrobi? Każda inna z jej podopiecznych wolałaby zalać się łzami i błagać o litość, niż stawić czoło furii własnego ojca. Tata Ning był bardziej surowy niż inni, ale jego adoptowana córka nie miała najmniejszego zamiaru dawać pannie Xu satysfakcji oglądania swojego strachu. - Skoro naprawdę jestem taka zła, to pewnie odeśle mnie gdzieś, żebym mieszkała w jakimś parszywym ciasnym pokoiku, gdzie nie będę mogła wychodzić na dwór, uprawiać sportu ani oglądać telewizji, a jedyne, co będzie mi wolno, to zakuwać do egzaminów piątek, świątek i niedziela. Ale zaraz... On to już przecież zrobił, prawda? Panna Xu nie mogła już dłużej znosić tej bezczelności i zamachnęła się na podopieczną. Ale Ning miała za sobą cztery lata trenowania boksu w Państwowej Akademii Sportu w Dandongu.

Dziewczyna szybkim skłonem prześliznęła się pod atakującą dłonią. Zaskoczona panna Xu straciła równowagę, a w tej samej chwili Ning wyskoczyła w górę i z całej siły wbiła napastniczce dwa palce pod żebra. - Kapang! - wykrzyknęła, a panna Xu, zgięta wpół z bólu, zatoczyła się pod ścianę. Kobieta była zbyt oszołomiona, by zareagować, kiedy Ning skoczyła pod łóżko i zamiotła ramieniem jej biurko. Kubek z długopisami, sterta dokumentów, telefon i doniczka z zielistką gruchnęły na podłogę. Ning otworzyła drzwi gabinetu, wywołując popłoch wśród podsłuchujących na korytarzu dziewcząt. - Stara, wredna krowa! - krzyknęła na odchodnym. - Nic dziwnego, że nikt nigdy się z tobą nie ożenił. Wróciwszy do sypialni, Ning zastała tam Daiyu siedzącą na łóżku z kolanami podciągniętymi pod brodę i dygoczącą z emocji. - Czyś ty oszalała? - wykrztusiła Daiyu. - Do niczego by nie doszło, gdybyście zostawiły mnie w spokoju i pozwoliły gnić w łóżku - wyjaśniła Ning. - Ale nie martw się, raczej nie będziecie musiały mnie dłużej znosić. Szybko zdjęła koszulę nocną i przebrała się w Tshirt z jej ulubioną koreańską kapelą rockową, wystrzępione czarne dżinsy, zdarte czarne trapery i skórzaną kurtkę. Xifeng stanęła w drzwiach i przyglądała się współlokatorce w milczeniu. - Dokąd idziesz? - zapytała po dłuższej chwili. Ning wzruszyła ramionami. - Bo ja wiem. Gdziekolwiek. Byle dalej stąd. - Tylko nie zrób czegoś głupiego - poprosiła Xifeng nerwowo. - Są ludzie, którzy mogliby pomóc ci poradzić sobie z twoimi problemami. - Mój jedyny problem polega na tym, że nie mam ochoty marnować czternastu godzin dziennie na wkuwanie do jakiegoś durnego egzaminu! - krzyknęła Ning. Xifeng wycofała się i schroniła w sąsiednim pokoju. Ning zastanawiała się przez chwilę nad spakowaniem plecaka, ale nie miała dokąd uciec na dłużej, więc zgarnęła tylko telefon, portfel i okulary przeciwsłoneczne. Ciekawskie głowy znikały w kolejnych drzwiach, kiedy szła korytarzem w stronę wyjścia. Panna Xu zdążyła ochłonąć i właśnie pojawiła się na końcu korytarza. Nie życząc sobie kolejnej konfrontacji, Ning zawróciła w stronę natrysków. Przedarłszy się przez kłęby pary, kopnięciem otworzyła niebieskie drzwi wyjścia ewakuacyjnego. Betonowe schody wyprowadziły ją na małe podwórko zastawione dziecięcymi rowerami. Wieści o awanturze dotarły już do chłopców mieszkających piętro niżej i kilku z nich

wykrzykiwało rzeczy w stylu: „Bierz ich, psycholu!” i „Dawaj, Ning!”, przez zakratowane okna swoich sypialni. Przez chwilę Ning poczuła się jak bohaterka filmu i kiedy dotarła do bramy, obróciła się na pięcie, by pożegnać szkółkę przygotowawczą panny Xu dziarskim salutem dwoma wzniesionymi środkowymi palcami. - Pieprzę ten świat! - wrzasnęła. Trzasnęła metalową furtką i przeszła pięćdziesiąt metrów wąską alejką w stronę głównej ulicy. Było dopiero dwadzieścia po szóstej, ale na czterech pasach ruchu już roiło się od rowerów i ciężarówek. Dziewczyna pomyślała o śniadaniu w kafejce, ale panna Xu mogła kogoś za nią posłać, więc postanowiła iść dalej. Nogi bezwiednie powiodły ją dobrze jej znaną drogą i po kilku minutach marszu Ning znalazła się przed frontową bramą Państwowej Szkoły Podstawowej numer 18 w Dandongu. Woźny i młody nauczyciel stali na drabinach, wieszając transparent namalowany przez najmłodszych uczniów: „SP nr 18 wita i życzy wszystkim radosnego dnia rodzica”. Na myśl o rodzicach Ning przeszył lodowaty dreszcz. Jej ojciec wpadnie w szał, kiedy się dowie, co zmalowała tym razem. 4. STANDARD Podczas gdy Chiny budziły się ze snu, na drugim końcu świata słońce chyliło się ku zachodowi. Ryan szedł po plaży, obserwując bezmyślnie własne palce u stóp. Miękki biały piasek kleił mu się do skóry. Mieszkał w Santa Cruz od trzech i pół tygodnia, ale w swoim nowym domu ‘wciąż czuł się tak, jakby przeprowadził się do reklamy telewizyjnej. Nad brzegiem morza, wśród piaszczystych wydm stało osiem luksusowych betonowych domów. Każdy miał panoramiczne okna, zapewniające fantastyczny widok na ocean, oraz taras na dachu, którego sporą część zajmował basen o szklanym dnie. Odpoczywający w ogromnym salonie na dole mogli przez nie obserwować pływaków nad swoją głową. Właściciele domów korzystali wspólnie z ponad dwóch hektarów prywatnej plaży oraz przystani. Elektryczny płot chronił osiedle przed pospólstwem, a ochroniarz przy bramie na wszelki wypadek miał strzelbę. Od strony oceanu dobiegały radosne piski. Emerytowany gwiazdor koszykówki mieszkający pod szóstką pluskał swojego malutkiego synka w falach oceanu. Ryan zmierzał w przeciwnym kierunku, w stronę dwóch dwunastolatków przykucniętych na drewnianym pomoście. Cel Ryana - Ethan Aramow - był chudym zmarzluchem; nawet w ten ciepły jesienny

wieczór był ubrany w dżinsy i workowatą bluzę z kapturem. Miał długie do ramion, wiecznie potargane włosy i zawsze mrużył oczy, mimo że nosił szkła kontaktowe. Yannis był najlepszym kumplem Ethana i zdawał się nie odstępować go na krok. Karykaturalnie otyły, miał oleistą cerę i śródziemnomorską karnację. W szkole mu dokuczano, ale Ryan nie żałował go ani trochę, bo chłopak był obleśny i niemożliwie wprost wkurzający. - Siemka, panowie! - rzucił Ryan, podchodząc do chłopców i zachowując się tak, jakby natknięcie się na nich było dlań wielką niespodzianką. - Jak idą prace nad el roboto? Ethan i Yannis byli maniakami komputerowymi. Z zajęć pozalekcyjnych uznawali tylko kółko szachowe, weekendy spędzali na graniu w sieci, a kiedy ogarniał ich twórczy zapał, budowali roboty. A właściwie to Ethan, ten z głową na karku, budował roboty, podczas gdy Yannis na ogół wylegiwał się gdzieś w pobliżu, drapał i obżerał chrupkami serowymi. - Nasz robot jest ściśle tajny, jakbyś nie wiedział - oświadczył Yannis. Ton wypowiedzi miał mówić: „Jesteśmy lepsi od ciebie”, ale to, że dwunastolatek posłużył się tekstem, jakiego można by się spodziewać po nadąsanym przedszkolaku, odebrało ripoście wszelką powagę. Robot był zbudowany na podwoziu zdalnie sterowanego modelu samochodu. Ethan zamontował w nim czujniki optyczne i mały palmtop, dzięki czemu maszyna mogła samodzielnie mknąć z dużą prędkością po plaży, poruszając się po kursie wyznaczonym przez pachołki, a jednocześnie omijając kałuże i inne przypadkowe przeszkody, takie jak dzieciak nagle wbiegający jej na drogę. Robot-odkurzacz za czterysta dolarów robił dokładnie to samo, ale jak na dzieło dwunastolatka pojazd był rzeczywiście imponujący. Ryan ominął Yannisa i podszedł do Ethana, który klęcząc na jednym kolanie, czyścił układ kierowniczy robota szczoteczką do zębów. - Pewnie wciąż się zapycha piaskiem, co? - zagadnął Ryan. - Boszsz... - prychnął Yannis i skrzywił się pogardliwie. - To jest plaża, ćwoku. Czym ma się zapychać? Ethan był nieśmiały i zwykle pozwalał, by Yannis mówił za niego, ale tym razem sprawiał wrażenie, jakby chętnie opowiedział o swoim robocie komuś innemu niż jego nieodłączny kumpel. - To dlatego, że zbudowałem go na podwoziu zabawki za pięćdziesiąt dolców. Trzeba było kupić porządny zestaw Tamiyi z wodoszczelną skorupą, jakąś amfibię albo coś podobnego. Minęły już trzy tygodnie, odkąd Ryan usiłował zaprzyjaźnić się z Ethanem, ale to była

najdłuższa wymiana zdań, jaką kiedykolwiek przeprowadzili. - Ciężko by było teraz przełożyć wszystkie graty na inne podwozie? - zapytał Ryan. Yannis dźwignął swoje opasłe cielsko i wcisnął się przed Ryana, zanim Ethan zdążył odpowiedzieć. - Zanieśmy rzeczy do środka - powiedział, potrząsając Ryanowi przed nosem fałdą tłuszczu na plecach. - Robi się ciemno. W domu będziesz lepiej widział. Ryan wysunął się zza niego. - Te roboty to niesamowita sprawa - powiedział do Ethana. - Jest gdzieś jakiś klub czy kółko, do którego można by się zapisać? Ethan otworzył usta, ale Yannis znowu był szybszy. - Wszystkiego nauczyliśmy się sami z książek i internetu. Trzeba lat, żeby dowiedzieć się wszystkiego, co wiemy, a my nie jesteśmy zainteresowani pracą z nowicjuszem. W CHERUBIE Ryan zdobył czarny pas karate i chodził na intensywne treningi kickbokserskie. Choć był raczej spokojnego usposobienia, teraz z trudem opanował chęć wykorzystania swoich umiejętności do zrobienia z grubasa krwawej miazgi. - Dobrej nocki, Ryan - zaszczebiotał Yannis i pomachał Ryanowi pulchną dłonią, ruszając za Ethanem przez plażę w stronę domu numer pięć. Ryan odwrócił się twarzą do morza i zaklął pod nosem. Wracając do domu, minął synka emerytowanego sportowca, siedzącego dumnie na ramionach swojego nienaturalnie wysokiego ojca. - Jak leci, brachu? - zagadnął były koszykarz. - Bywało gorzej - odpowiedział Ryan, ale jego uśmiech był fałszywy, a kiedy wreszcie stanął przed domem, miał minę jak chmura gradowa. Ryan mieszkał pod numerem osiem z udawaną przyrodnią siostrą Amy i udawanym ojcem, którym był agent FBI Ted Brasker. Pchnął przesuwne drzwi i stanął na kratce plażowego natrysku. Spłukawszy piasek ze stóp, poczłapał do obszernej sali w piwnicy, obstawionej sprzętem, jakiego nie powstydziłby się profesjonalny fitness club. CHERUB od swoich agentów oczekuje dbałości o kondycję fizyczną nawet podczas wykonywania tajnych operacji. Ryan pomyślał o bieżni, spojrzał na ławeczkę do wyciskania, ale zwisający ze stropu ciężki worek treningowy wydał mu się najlepszym wentylem dla frustracji. Po kilku rozgrzewających przysiadach i skłonach Ryan wystrzelił w górę, wykręcając piruet na śródstopiu i atakując worek potężnym kopnięciem z obrotu. Kiedy rozhuśtany walec zawrócił w jego stronę, wykonał unik, po czym zasypał worek gradem prawych i lewych

sierpowych, postękując z wysiłku i złości. Po pięciu minutach bolały go kostki dłoni, wierzchy stóp miał czerwone, tors błyszczał mu od potu, a worek miał na boku wytłoczone ciosami wgłębienie. - Hej, zlituj że się wreszcie nad tą biedną torbą! - zawołała Amy, schodząc po schodach do piwnicy. Ryan odwrócił się, z wysiłkiem łapiąc oddech. Amy należała do tych dziewcząt, które wyglądałyby olśniewająco nawet z namiotem na głowie, ale świeżo po wyjściu z basenu, w limonkowym kostiumie kąpielowym, robiła wrażenie zdolne przepalić bezpieczniki sejsmografu. - Sorka... Musiałem dać sobie wycisk, no wiesz... - wysapał Ryan. Próbował zgrywać twardziela, ale Amy wyczuła jego frustrację. - Byłam na basenie - powiedziała. - Tak stękałeś, że było cię słychać dwa piętra wyżej. Przyjrzała się wgnieceniu w ciężkim worku bokserskim, a potem cofnęła się o krok i wystrzeliła potężnym kopnięciem, opryskując Ryana chlorowanymi kroplami. - Nawet nieźle - orzekł Ryan i zamieniwszy się miejscami ze swoją nibysiostrą, wyprowadził równie imponujący cios. Amy nie spodobało się, że jej umiejętności bojowe zostały oszacowane przez młokosa jako „nawet niezłe”. Ustawiła się do kolejnego ciosu i kopnęła tak mocno, że wór podskoczył na kilka centymetrów w górę. Kiedy opadł, podtrzymujący go łańcuch dźwięknął metalicznie i cały strop zatrząsł się z głuchym łoskotem. Ryan spojrzał na sufit, spodziewając się widoku pęknięć rozbiegających się gwiaździście od haka. Widział już kiedyś ciężki worek bokserski podrywany kopnięciem w górę, ale wtedy sztuki tej dokonał instruktor szkoleniowy o udach grubszych niż talia Amy. - Niech Bóg ma w opiece biedaka, który z tobą zadrze - roześmiał się Ryan. - Skąd ten napad złości? - zapytała Amy. Ryan wzruszył ramionami. - Bez powodu. Amy nie uwierzyła. - Widziałam cię z Ethanem, kiedy pływałam w basenie. Czy mogę założyć, że nie był to przełom, na który czekałeś? Ryan natychmiast sposępniał. Z przygnębioną miną przysiadł na ławeczce do wyciskania. - Muszę to załatwić, ale wciąż daję ciała - westchnął. - Dobry agent powinien zawrzeć

znajomość z celem w ciągu jednego dnia, dwóch, góra tygodnia. Mam za sobą godziny gier symulacyjnych, znam wszystkie psychologiczne sztuczki na przekonywanie ludzi, że powinni mnie polubić, a mimo to sterczymy tu od prawie czterech tygodni, a ja nie mogę się dobić do Ethana ani w domu, ani w szkole. - Czy Yannis ciągle jest problemem? - zapytała Amy. Ryan skinął głową. - Nienawidzę tego tłustego palanta, ale oni do siebie pasują. To jest tak, że Ethan jest naprawdę łebski, ale to cherlak i do tego nieśmiały. Wygodnie mu mieć w pobliżu kogoś takiego jak Yannis. Grubas robi w zasadzie wszystko, czego Ethan od niego chce, a poza tym pięknie spławia ludzi, dzięki czemu Ethan nie musi walczyć ze swoją nieśmiałością. On jest jak nieprzenikalne geekowskie pole siłowe! Amy usiadła okrakiem na ławce atlasu, zwiesiła ręce na uchwytach i się zamyśliła. - A fizycznie? - spytała po chwili. - Co fizycznie? - Yannis zapewnia Ethanowi poczucie bezpieczeństwa, odstraszając natrętów i ich pytania, ale czy byłby w stanie ochronić Ethana w razie fizycznej konfrontacji? - Trochę... może... nie wiem. Yannis to taki spaślak, że przeciętny dzieciak nie będzie z nim zadzierał, bo skończy rozgnieciony jak pluskwa jego tłustym zadem. - A twardziele? Drugoroczne zakapiory, futboliści czy kogo tam macie w szkole w tym stylu? Ryan się roześmiał. - Nie ma mowy, żeby Yannis dał komuś z nich radę. Szkoda, że nie widziałaś go na wuefie. Biega jak galaretka w napadzie padaczki, a poci się jak wodospad. - No i widzisz - powiedziała Amy pogodnie. - Problem rozwiązany. - To znaczy, że powinienem spuścić łomot Yannisowi i zająć jego miejsce jako obrońca Ethana? - Nie! - zaśmiała się Amy, błyskając białymi zębami. - Jeśli spuścisz łomot jedynemu kumplowi Ethana, chłopak cię znienawidzi. Musisz doprowadzić do sytuacji, w której Ethan będzie zagrożony, ale Yannis nie będzie w stanie mu pomóc. Nie ma gwarancji, że od razu zostaniecie najlepszymi przyjaciółmi, ale po czymś takim Ethan będzie przynajmniej czuł, że jest ci coś winien. - Ethanowi Cieniasowi grozi wielkie manto, ale w ostatniej chwili pojawia się bohaterski Ryan Superciacho i ratuje mu tyłek - podsumował Ryan, uśmiechając się kącikiem ust.

- Próbowaliśmy czegoś podobnego na misji CHERUBA, kiedy byłam mniej więcej w twoim wieku - powiedziała Amy. - Agent próbował się zaprzyjaźnić z synem nawiedzonego saudyjskiego terrorysty, ale wciąż mu nie wychodziło. - Nie mogłaś powiedzieć mi o tym tydzień temu? - jęknął Ryan. - Powiedziałam, że próbowaliśmy czegoś podobnego - powtórzyła Amy. - Niestety, nie poszło nam najlepiej. - Co to niby ma znaczyć? - To znaczy, że misję szlag trafił, a mój partner spędził trzy tygodnie w szpitalu z powodu rany głowy. Na pocieszenie mogę powiedzieć, że mam dość dobre pojęcie o tym, co poszło nie tak. 5. NUDLE Była za kwadrans ósma, ale dzień już teraz wydawał się Ning niemiłosiernie długi. Usiadła w najbardziej odosobnionym zakątku części gastronomicznej centrum handlowego, oddalonego o niecały kilometr od jej szkoły. Miejsce męczyło wzrok pastelowymi kolorami i blaskiem nowości. Z jakiegoś powodu nigdy nie zyskało większej popularności. Siedem z dziesięciu restauracji splajtowało, a jedynymi regularnymi klientami byli licealiści, którzy lubili to wyludnione miejsce, bo mogli tam przesiadywać godzinami i nikt nie próbował ich przepędzać. Starsza młodzież wkładała wiele wysiłku w modny wygląd. Farbowane włosy, podróbki markowych toreb i skórzanych kurtek noszonych na szkolnych bluzach należały do obowiązującego standardu. Ning patrzyła, jak jeden z wyrostków przechwala się nową komórką, którą koledzy w końcu wyrwali mu z ręki, by złośliwie przerzucać ją między sobą. Rozmowy, które słyszała, niewiele różniły się od tych, jakie prowadziły jej jedenastoletnie koleżanki: egzaminy, nauczyciele, telewizja. Utwierdzały Ning w przekonaniu, że przyszłość nie ma do zaoferowania nic więcej poza kolejną porcją tej samej beznadziei. Ogarnięta falą przygnębienia opuściła głowę na plastikową tackę przed sobą, na której krzepła gąbczasta bułka z krewetkami. Próbowała oczyścić umysł, ale nie jest to łatwe, kiedy głowę ma się pełną zmartwień, a do tego właśnie wpadło się w poważne kłopoty. Szkółka z internatem panny Xu była prywatna i nie miała nic wspólnego z państwową podstawówką Ning. Choć dziewczyna nie musiała obawiać się konsekwencji w szkole, gdyby pojawiła się w klasie niecałą godzinę po swojej dramatycznej ucieczce, straciłaby twarz przed rówieśnikami. Ponadto nie miała przy sobie podręczników ani mundurka i jakby mało było problemów, dziś był dzień rodzica,