uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Robert N.Charrette - Cykl-Shadowrun – Sekrety mocy (2) Wybieraj swych wrogów z rozwagą

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Robert N.Charrette - Cykl-Shadowrun – Sekrety mocy (2) Wybieraj swych wrogów z rozwagą.pdf

uzavrano EBooki R Robert N.Charrette
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 22 osób, 31 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 282 stron)

ROBERT N. CHARRETTE WYBIERAJ SWYCH WROGÓW Z ROZWAGĄ (TŁUMACZENIE: SŁAWOMIR DYMCZYK)

CZĘŚĆ l WSZYSCY NOSIMY MASKI

ROZDZIAŁ 1 Trzy dni temu ból wydawał się nie do zniesienia. Ale w miarę, jak mijał czas, wraz ze stępieniem zmysłów cierpienie malało. Jeszcze do dzisiejszego ranka myślała, że zdołała się do tego przyzwyczaić. Wtedy zaczęły się kurcze. Paraliżujący ból szarpał ją coraz częstszymi całodobowymi atakami. Teraz było prawie ciemno. Nie odważyła się krzyknąć. Następny skurcz szarpnął jej jelitami i przeciskał się przez ciało, paląc wnętrzności przeszywającym bólem. Wbrew wysiłkowi woli krzyknęła, kiedy mięśnie ścisnęły się w silnych konwulsjach. Gdy fala bólu przeszła, leżała dysząc, pewna, że zdradziła się. Powoli, pełna bólu, wciągnęła się głębiej w mrok wybranej przez siebie kryjówki. Mieszkańcy tego zrujnowanego domu, jeśli jacykolwiek istnieli, pozostawali w ukryciu. Towarzyszyło jej tylko cierpienie. Jęcząc z bólu, który wzmagał się przy każdym poruszeniu, zmuszała swoje nogi, by dźwigały ją w górę po schodach. Gdyby mogła dostać się dosyć daleko stąd, mogliby jej nie znaleźć dziś w nocy. Szalejący ogień w jej wnętrzu groził, że ją pokona, lecz ona, jedną ręką ściskając brzuch, a drugą podpierając się o ścianę klatki schodowej, szła dalej. Zdołała pokonać tylko dwie kondygnacje, zanim upadła skowycząc. Po cichu przeklinała zanikające siły. Orki muszą być wytrzymałe. Siła fizyczna, którą dysponowała przez ostatni rok, była jedyną rekompensatą za jej przemianę, a teraz cała energia ją opuszczała. Tak jak Hugh i Ken przed nim. Nawet brat zostawił ją, aby pozbyć się jej wraz z resztą niepotrzebnych śmieci. Oni wszyscy powinni zgnić w piekle. Płomień wewnątrz powoli gasł, ból był palący, ale znośny. Kiedy się cofnął, uświadomiła sobie, że jej członki strasznie zdrętwiały. Wyczerpane wspinaczką mięśnie drżały. Jej skóra była wilgotna od potu i swędziała nieznośnie; miała ochotę zwymiotować. Pozycja na podeście do lądowania pozwalała jej zajrzeć w głąb jednego z opuszczonych mieszkań. Przez okno w pokoju widziała ciemniejące niebo. Na zewnątrz żywo iskrzyły się światła Hongkongu, tworząc wspaniałe, pulsujące gwiazdozbiory. Piskliwy, monotonny dźwięk policyjnych syren dryfował wzdłuż ulic. To nie dawało nadziei na ratunek. Nikt z policji korporacyjnej nie zaglądał do Walled City. Nawet tutejszy oddział Agencji Policyjnej - pazernych najemników - niełatwo byłoby przekupić, aby zjawił się w Walled City

po zapadnięciu zmroku. Gangi rządziły Walled City i wiele z nich dla zabawy polowało na przemienionych. Z dołu klatki schodowej doszedł ją dźwięk szurających nóg. Zamarła. Fizyczna męka znikła w przypływie strachu. Modląc się cały czas, wytężała słuch, aby usłyszeć coś więcej. Hałas zaczął się na nowo i rozpoznała odgłos kroków na schodach. Podparła się rękoma, usiłując się wyprostować. Świat zawirował wokoło, lecz zdołała utrzymać się na nogach i przejść chwiejnym krokiem w górę następną kondygnację schodów. Ten podest, jak poprzedni, był również zawalony śmieciami, lecz kilka mieszkań na tym piętrze miało jeszcze drzwi. To mogło oznaczać, że ktoś nadal tutaj mieszka. Mając nadzieje, że myśliwi nie będą rozszerzać poszukiwań na zajmowane tereny, wybrała jedne z otwartych drzwi i skierowała się do nich. Przechodzące przez nie uderzyła głową o nadproże. Uderzenie wywołało jej mimowolny syk. Na dole w ciemnościach nagle zapanowała cisza. Nasłuchiwała, lecz nie było żadnych odgłosów. Myśliwi pewnie też nasłuchiwali. Mijały minuty. Dobrze widziała w ciemnościach. Gdyby stanęła przy balustradzie i spojrzała w dół, mogłaby zobaczyć kto stoi na schodach. Nie odważyła się spróbować. Nawet gdyby była w stanie opanować zawrót głowy, mogłaby się narazić. Istnieli inni, którzy potrafili widzieć w ciemnościach nawet lepiej niż ona. Nogi znowu zaczęły drżeć i poczuła, jak pobudzona strachem energia słabnie. Już dłużej nie była w stanie pozostać w pozycji stojącej. Schylając głowę, przemknęła przez przejście. Wyciągnęła rękę, chwyciła drzwi i obracając powoli zamknęła je. Nie wydały żadnego dźwięku, który mogłaby wykryć. To dobrze. Jeśli ona nie słyszy, to oni również nie. Zamków w drzwiach nie było, tylko odłupane drewno świadczyło o ich dawnej obecności. Wszystko jedno, gdyby myśliwi wyśledzili ją tutaj, zamknięte drzwi nie zatrzymałyby ich. Miała nadzieje, że nie będą przechodzić tędy. Ten pokój to chlew - schronienie dla włóczęgów i bezdomnych. Porozrzucane kawałki osłonek na chipy świadczyły, że gościły tu grupy Lepszych Niż Życie. Chyba tylko komputerowy retusz za pomocą symulatora zmysłów mógłby przemienić to szambo w miejsce, jako tako nadające się do chwilowego zamieszkania. Chwilowego? Może przyjdzie jej tutaj spędzić resztę życia. Nie zobaczyła niczego, co by mogło być użyte jako broń. To naprawdę nie miało znaczenia - miała tylko siłę, by stać, o wa lce nie mogło być mowy. Przeszła chwiejnym

krokiem po zasypanej gruzami podłodze, ledwo dochodząc do odległej ściany, zanim nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Znalazła się na podłodze, nie wiedząc, czy padając nie narobiła hałasu. Nie było słychać tupotu poławiaczy orków, biegnących w górę po schodach. Może jej upadek był wystarczająco cichy. Może nie przyjdzie im do głowy zajrzeć do tego pomieszczenia. Może będzie mogła wrócić do dawnego życia. Ten squat to okropne miejsce do umierania. Przybita i zwinięta w kłębek czekała. Gdyby miała dość sił, mogłaby krzyczeć. Po drugiej stronie drzwi usłyszała delikatne szuranie miękkich podeszw. Ktoś znalazł jej kryjówkę. Mdlejąc usłyszała, jak ktoś przyczajony wciąga powietrze. To był zwierzęcy odgłos, podobny do węszenia psa. Po chwili hałas ustał, potem usłyszała krótkie skrobanie szponowatych paznokci, drapiących drewno na szczycie drzwi. Potem znowu krótki odgłos węszenia, za chwilę wszystko ucichło. Nie było powodu, by przypuszczać, że prześladowca odszedł. Być może cierpliwie nasłuchuje pod drzwiami, czekając aż ona zrobi ruch, który mógłby j ą zdradzić. Gdyby miała siły, mogłaby przekraść się przez okno i wykorzystać szansę, jaką dawała jej rozpadająca się fasada domu. Tydzień temu miałaby dość sił, aby wspiąć się na mur i ukryć. Teraz jej ciało było zbyt słabe. Mocny był tylko jej strach. Wiedziała, że nie zwariowała ze strachu, kiedy zauważyła poruszającą się klamkę. Obracała się powoli tak, jakby sam prześladowca bał się, że nagły ruch może wystraszyć jego ofiarę. Drapieżniki poruszają się w ten sposób: powoli, z wielką ostrożnością. Pomyślała, że jej domysły na temat charakteru prześladowców były błędne. Gangi robiły widowisko ze swojej roboty. Taka ostrożność nie była w ich stylu. Oni nie przejmowaliby się tym, że przeszkadzają komukolwiek w budynku. Akurat, pchaliby się do środka i gdyby weszli nie tam, gdzie trzeba, pakowaliby się na grandę dalej. To ukradkowe zbliżanie się wskazuje na łowcę, który nie chce przeszkodzić żadnemu rezydentowi. Zdecydowawszy, że nie podkradają się do niej poławiacze orków, nie poczuła ulgi. Istnieli gorsi, znacznie gorsi łowcy, którzy przemierzają noc w Świecie Przebudzonych. Klamka została puszczona, drzwi otworzyły się. Poruszając się powoli otworzyły się szerzej tak, że mogła zobaczyć podest. Nikogo tam nie było. Bezradna wobec czegoś, co skradało się do niej wpatrywała się w przestrzeń. Coś poruszyło się nisko po lewej stronie futryny i ukazała się twarz. Nachylenie głowy sugerowało, że właściciel twarzy przykucnął, zanim rozejrzał się wokoło - prosta ostrożność, żeby uniknąć bezpośredniego wystawienia na cel.

Twarz jej prześladowcy była długa i pociągła. Ziemista skóra napięta była na wystających kościach, a bardzo czarne oczy błyszczały pod skośnymi powiekami, jak sadzawki w nocy. Nozdrza rozszerzyły się i znowu usłyszała odgłos węszenia. Prześladowca wyprostował się, kręcąc głową zbadał pokój i jego zawartość. Kiedy spojrzał na nią, uśmiechnął się. Jego usta były pełne ostrych, wystających zębów. Boże wszechmogący, wydałeś mnie ghoulom! Druga twarz ukazała się z prawej strony wejścia. Taka chuda, prawie szkielet. W odróżnieniu od pierwszej twarzy, ciemne oczy nie były skośne, lecz cera była równie blada. Ciało obu miało chorobliwie żółty odcień. Ten drugi naśladował pierwszego, kręcił głową szybkimi ruchami, kiedy lustrował pokój. Najwyraźniej zadowolony, że jest w nim sama, wszedł. Był wielki i wypełniał sobą futrynę, kiedy przez nią przechodził. Jego wejście poruszyło zastałe w pokoju powietrze, unosząc kurz ku górze i doprowadzając cuchnący zapach do jej nozdrzy. Właściciel pierwszej twarzy pospieszył za nim. Mogła ich widzieć obu, kiedy się zbliżali. Dwa ghoule ostrożnie skierowały się ku niej, jakby spodziewając się z jej strony ataku. Zastraszyła wielu ludzi w ostatnim roku. Zmieniła pozycję i podniosła rękę. To było wszystko, cc mogła zrobić i wtedy pociemniało jej w oczach od wysiłku. Nie zdając sobie sprawy z tego, jaka jest bezradna, cofnęli się. Te było małe zwycięstwo, lecz tylko tego mogła się spodziewać. Nie miała siły, aby stawiać im opór. Ból w nogach palił ją płomieniem i opadała z sił we wzmagającym się ogniu. Kiedy zobaczyli, że nie wykonuje dalszych ruchów, zaczęli się zbliżać. Ten duży zatrzymał się nagle przy jej wyciągniętej nodze. Mniejszy wchodził chyłkiem, zasłonięty jego szerokim: plecami. Duży przykucnął. Ten drugi podskokiem poszedł w jego ślady, żeby się nie odsłaniać. Z holu, gdzie gromadzili się następni dochodziło delikatne gwizdanie. Duży wyciągnął na próbę palec i szturchnął ją. Kiedy nie zareagowała, pogłaskał japo łydce, mówiąc coś do towarzysza. Większość słów dźwięczała jak rynsztokowy chiński, lecz niektóre słowa były japońskie i angielskie. Akcent i szybkość, z jaką mówi-nie pozwalały jej zrozumieć ani słowa. Mały wyprostował się i cofnął o krok. Obserwując ją, ostrożnie cofnął się na bok. Pozostawali w takiej pozycji jakiś czas. Ona nadal leżała; jedynymi oznakami życia były występujące od czasu do czasu konwulsje lub dreszcze. Wielki ghoul stał spokojnie przy drzwiach, obserwując ją i czekając. Być może chcieli zebrać resztę paczki, zanim zaczną świętować. Teraz, kiedy przyparli ją do muru, doszła do wniosku, że nie ma co się przejmować. Jeśli ją zabiją, ból ustanie. Kiedy umrze, nie będzie ją obchodzić, co zrobią z jej

ciałem. Pogrążona w rozpaczy zrozumiała jak łatwo jest rozmyślać o zbliżającym się końcu. Z bezwolnego stanu częściowej przytomności wyrwało ją zamieszanie. Chociaż nadal torturowana bólem, była w stanie poruszyć nieznacznie głową; była noc, lub kolejna noc. Skąd miała to wiedzieć. Wielki ghoul wciąż był w pokoju, lecz zmienił pozycję. Ten mały wrócił, prowadząc postać znacznie od siebie samego większą. Nie była naprawdę pewna kim, lub czym jest nowo przybyły. Nie mogła wyobrazić sobie jak on dokładnie wygląda. W pewnym momencie wydawał się jej olbrzymi i groźny, jak drewniany kosmaty olbrzym, chwilę potem był smukłym, dobrze zbudowanym mężczyzną, ubranym w pospolite skóry. Poruszając się pewnie wszedł do pokoju, nie wykazując żadnego strachu przed upiorami. Klęknął i położył rękę na jej przegubie. Ku jej zdziwieniu przy dotknięciu nie wykazał żadnej niechęci. Nieznajomy, mierząc jej puls, badał ją wzrokiem. Zauważyła, że jego oczy zatrzymały się na opasce, którą miała na lewym przegubie. Kończąc swój przegląd spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się. - Nie bój się - powiedział po japońska - Oni nie zrobią ci krzywdy. - Dlaczego mówisz po japońsku? - spytała. Nie była jeszcze gotowa, aby mu zaufać. Każdy, kto trzyma z ghoulami jest poza prawem. Zresztą ona teraz też była poza prawem. Porzucił szybkie spojrzenie na bandę zanim powiedział. - Ja także byłem na Yomi. W ciągu następnej minuty nic więcej nie zostało powiedziane. Co jeszcze można by powiedzieć. Każdy, kto znał Yomi rozumiał ból i strach. Nagle jej obawy rozproszyły się. Nie wszyscy stojący poza prawem byli przestępcami z wyboru. Może był przemytnikiem, jednym z tych renegatów ze świata, który walczył z niesprawiedliwością? A może był mordercą? Skąd miała wiedzieć? - Jak ci na imię? - Janice. - Bez nazwiska? -Bez. - Rozumiem. Nazywam się Shiroi, Janice. Cieszę się, że cię poznałem. Jego grzeczność wydawała się w tych rozsypujących się ruinach nie na miejscu, poza tym czuła się zakłopotana swoimi grubiańsko dosadnymi odpowiedziami. Tym niemniej jej językiem pokierowały wątpliwości i podejrzenia. - Po co to wszystko? - Nie ma potrzeby się bać. Nie oddam cię z powrotem na Yomi.

-Nie sądziłam, że byłeś jigoku-shi. - Nie jestem wysłannikiem z piekła. Zapewniam cię, że nie mam żadnych powiązań z tymi wstrętnymi rasistami. Nie, z pewnością nie ma. Jest zbyt przystojny, jak na jigoku-shi. Lecz nikt na tym świecie nie stąpa w samotności. - Dla kogo pracujesz? - Dla siebie samego. Aha. Jeśli nie kłamie, to pewnie chciałby dostać wynagrodzenie za swoje trudy. W ostatnim roku dowiedziała się czegoś na temat płacenia za swoją własną drogę. - Ja nie mam żadnych pieniędzy, aby ci płacić. - Ja nie żądam zapłaty, Janice. Ja mam swoją własną małą drogę. Jestem filantropem. Czerpię radość z pomagania ludziom, którzy porządkują swoje nowe życie. Pragnę ci pomóc w znalezieniu własnej drogi. Czy może mu wierzyć? - Wszystko, czego bym chciała, to znaleźć sposób na uniknięcie bólu i wydostanie się z tego śmietnika. - To mogę załatwić. Zaczął cicho śpiewać. Słuchając jego pieśni przestała odczuwać ból, znikły jej podejrzenia, zapadła w kojący sen.

ROZDZIAŁ 2 Pasażerowie mieli ważny powód do zdenerwowania. Sam Verner też był niespokojny, a przecież do niego nie celowano z broni. Wystraszonym, skulonym na swoich miejscach pracownikom korporacji shadowrunnerzy mogli wydawać się podobni do wściekłych bestii, gotowych rzucić się na nich bez powodu. Taki pogląd na sytuację mógł w istocie nie odbiegać zbyt daleko od prawdy. Sam podobnie oceniał stojącego przed nim mięśniaka. Jason Stone był niski, lecz nie potrzebował ciężkiego karabinu maszynowego Sandler TMP w rękach, żeby wyglądać groźnie. Indiańska budowa oraz szybkie, nerwowe ruchy mówiły same za siebie. Był, jak się mówiło w różnych ciemnych zaułkach, ulicznym samurajem. Mięśniakiem do wynajęcia, maksymalnie chromowanym cybersprzętem, dzięki czemu wyzwalał się z ograniczeń narzuconych przez ciało. Jak u wielu ludzi jego pokroju, których zawód był związany z bronią, część jego intelektu została odrzucona wraz z niepożądanymi częściami ciała. Zimne chromowe zasłony na oczach nie pozwalały wniknąć do jego duszy, lecz złośliwy uśmiech wyrażał odpowiednie uczucia, nie zostawiając wątpliwości, że z radością użyłby broni. W drugim końcu kajuty George Rybiagęba i Otter Szary w podobny sposób grozili załodze. Byli również samurajami, chociaż mniej skrajnymi przykładami swego fachu i żaden z nich nie zbliżał się do granic zdrowego rozsądku tak, jak ich przywódca. Doskonale. Sam potrzebował mięśniaków dla ochrony, lecz nie sądził, żeby mógł poradzić sobie z więcej, niż jednym samurajem pokroju Jasona; zawziętym i tryskającym agresją. Sam przesunął się za Jasona. Wiedział, że częściowo ogranicza samurajowi pole strzału, lecz także był przekonany, że pozostali wypełnią lukę. Mogli nie lubić Sama, lecz wiedzieli, że daje im zarobić. Będą go ochraniali, dopóki będą opłacani. - Dwie minuty, panie Twist - zabrzęczał odbiornik w uchu Sama. Podświadomie skinął do mówiącego, lecz Dodger nie mógł zobaczyć tego potwierdzenia. Nadawał zdalnie. Był to jedyny sposób na utrzymanie łączności z elfem w Matrycy i uderzeniowym oddziałem Sama na pokładzie promu. Dodger mógł pozostawić odliczanie czasu odpowiedniemu podprogramowi - osobiste zaangażowanie świadczyło o niepokoju. Wszyscy spodziewali się, że akcja będzie prosta, lecz Dodger postępował ostrożnie. Gdyby coś poszło nie tak, podprogram mógłby zostać zablokowany przez siły szybkiego reagowania i Sam nic by o tym

nie wiedział. Aktywny decker w Matrycy był partnerem pożądanym przez każdego shadowrunnera. W ciągu dwóch minut czas przeznaczony na kołowanie i start dobiegnie końca. Do tego czasu samolot Aztechnology powinien znaleźć się w powietrzu, w drodze do międzynarodowego lotniska Sea-Tac. Gdyby runnerzy przeciągnęli ten moment, kontrola ruchu powietrznego w metropleksie wszczęłaby alarm. Plan przewidywał, że samolot wystartuje zgodnie z harmonogramem, dając runnerom czas na bezpieczne oddalenie się z ich ładunkiem, zanim zostanie wszczęty pościg. Zdołali wsiąść właśnie w chwili, gdy samolot opuszczał bramę, szczęśliwie przekradając się przez kordon obsługi naziemnej. Dotychczas tylko pasażerowie w głównej kabinie wiedzieli o ich obecności. Czarna skrzynka Dodgera odcięła łączność z kabiną pilota, gdy tylko Sam przymocował ją do ściany. Powinni już zniknąć, sunąć w noc, lecz ich człowiek nie odpowiedział na zakodowane hasło, kiedy oznajmili swoją obecność pasażerom. A czas uciekał. Gdzie jest Raoul Sanchez? Sam przeszedł wzdłuż rzędów; sprawdzał twarze. Samolot kołysał się przy kołowaniu. Frędzle kurtki Sama ocierały się o szczyty zewnętrznych siedzeń, kiedy przechodził, przypadkowo uderzając w twarze siedzących pasażerów. Nikt się nie skarżył. Czy Sanchez rzeczywiście był na pokładzie? Jego nazwisko figurowało na spisie pasażerów, przesłanym przez Dodgera. Ten człowiek powinien zareagować na hasło, lecz nie zareagował. Może był wystraszony, przeszły go ciarki, kiedy przybyła eskorta. Sam odczuwał zdenerwowanie. Czego Sanchez miałby się bać? Pobyt poza korporacją nie potrwa długo. Pan Johnson przygotował pomieszczenie i za tydzień lub dwa Sanchez wróci bezpiecznie do pracy w nowej korporacji. Trzy rzędy od przedniej przegrody Sam znalazł Sancheza. Cały spocony patrzył tępo przed siebie. Ręce miał sztywno zaciśnięte na oparciach fotela. Sam wymówił jego nazwisko, lecz został zignorowany. Sam wyciągnął rękę, aby potrząsnąć Sanchezem, kiedy ten wzdrygnął się. - Chodź, Sanchez. Nie ma czasu na zabawę. Sanchez w końcu odwrócił głowę i spojrzał na Sama. Ciemne, szeroko otwarte i pełne strachu oczy patrzyły z natężeniem. Konwulsyjnie przełknął ślinę zanim powiedział: - Proszę. Nic nie zrobiłem. Sam nie wiedział co powiedzieć.

- Do diabła, Twist. Jeśli to ten garnitur, o którego nam chodzi, zmuś go do ruszenia dupy. Jason mówiąc to podchodził przejściem. Doszedłszy do zakłopotanego Sama, wyciągnął rękę i przyciągnął Sancheza do swoich stóp. - Nie mam zamiaru wpaść w pułapkę przez tego łebka. Jason przyłożył lufę pistoletu pod brodę Sanchezowi i podniósł jego głowę w górę. - Nie będziesz robić nas w konia. Comprende, przyjacielu? - Proszę, senior. Nie strzelaj - błagał Sanchez. - Ja nie wiem, o czym pan mówi. Jestem tylko technikiem. Ja nie jestem ahman. Ja nie mam dostępu do tajemnic. Ja jestem nikim. - Nie będziesz nikim, a będziesz trupem, jeśli nie ruszysz stąd swojej dupy. Sam sięgnął, aby dotknąć ramienia Jasona, ale samuraj przesunął się, umieszczając Sancheza pomiędzy nimi. - Jason, myślę, że senior Sanchez wie mniej o całej tej sytuacji, niż my. - Nie obchodzi mnie co on wie. Usuniemy go. Sam zachmurzył się. Tutaj działo się coś więcej, niż przypuszczali i nie podobały mu się własne podejrzenia. - Otter, sprawdź na zewnątrz. Dodger, czy coś się zmieniło w rozkładzie ruchu powietrznego? - Nie, panie Twist — elf odpowiedział natychmiast. Musiał kontrolować rozmowę przez mikrofon Sama. Po chwili Otter dał taką samą odpowiedź. Dobrze, pomyślał w pierwszej chwili. - Czymkolwiek to świństwo jest, nie wygląda na pułapkę. Jednak lepiej wiejmy. Otter skinął głową i zaczął odsuwać się od drzwi kabiny. Rybia-gęba był jak zwykle bez wyrazu, lecz pozostał na swoim miejscu z oczami utkwionymi w Jasona. Indianin ciągle trzymał Sancheza. - Coś śmierdzi. To musi być pułapka i ten pedro ma w niej udział. Jason uniósł rewolwer, zmuszając Sancheza do cofnięcia głowy. - Mam rację, pedro? Z pewnością tak. Jesteś za bardzo nerwowy. Nie dobrze jest być przynętą, kiedy ryba ma zęby. Nie lubię być robiony w konia. - Wyluzuj Jason - warknął Sam. — Trzymasz mu pistolet na gardle. Oczywiście, że jest zdenerwowany. Pozwól mu odejść stąd. Im prędzej znikniemy, tym lepiej. Jason powoli odwrócił swoje lustrzane oczy na Sama. - Mówię, śmierdzimy przez niego. To będzie nauczka.

Indianin prowokował Sama od czasu rozejścia z Duchem. Jason lubił twierdzić, że jest tak dobry, jak Duch, lecz Sam nie zauważał nawet słabego podobieństwa. Duch, Który Wchodzi do Środka był prawdziwym wojownikiem. Jego ludzie uważali, że został stworzony na miarę dawnych bohaterów. Duch był godzien nazwy samuraja, w przeciwieństwie do tego cybernetycznego śmiecia. Duch zabijał tylko wtedy, kiedy to było potrzebne i to była właśnie jedna z rzeczy, różniących obydwu Indian. Jason nigdy naprawdę nie rozumiał zasad Ducha, jako człowiek, który stoi wysoko wśród swoich ludzi, był zaślepiony blaskiem ulicznej sławy. Sam nie mógłby zaprzeczyć, że Duch stosował przemoc, lecz tylko jako środek, a nigdy jako ostateczny cel - w przeciwieństwie do Jasona. Wykorzystanie ludzkiego życia w grze o dominację dla Jasona nie znaczyło nic, ale znaczyło dla Sama. Tu wchodziło w grę coś więcej, niż życie Sancheza. Jeśliby się Sam teraz wycofał, nie miałby już więcej kontroli nad Jasonem. Spróbował nadać swojemu głosowi całkowitą pewność. - Ja mówię: nie zabijać. Weźmiemy go ze sobą. Jason patrzył w milczeniu. Sam wiedział, że Indianin liczył na deprymujący efekt jego chromowych zasłon ocznych. Zdecydowany nie poddać się wrażeniu, Sam wytrzymał spojrzenie, lecz poruszenie w tyle samolotu przyciągnęło jego uwagę. Ktoś podnosił się ze swego siedzenia. Pasażer uniósł prawą rękę i u podstawy jego dłoni wysunęła się błyszcząca lufa. Czy Jason wykorzystał swój peryferyczny zasięg wzroku, czy zobaczył refleks w oczach Sama dość, że zareagował zanim Sam zdążył coś powiedzieć. Mężczyzna w tyle poruszył się błyskawicznie, lecz Jason był szybszy. Indianin przesunął się bokiem, opróżniając miejsce, na którym stał. Sam poczuł gorąco od przelatującej kuli i usłyszał jak utkwiła w ścianie kabiny. Uzbrojony mężczyzna zaczął opuszczać się niżej, próbując skorzystać z fotela i siedzącego na nim pasażera, jako osłony. Jason jedną ręką objął Sancheza, a drugą wyciągnął w kierunku mężczyzny. Jego ruch wyglądał na niezgrabny, prawie przypadkowy. Sam wiedział, że nie był taki. Pistolet maszynowy Sandler TMP posiadał nasadkę smartguna, urządzenie wspomagające celowanie poprzez indukcyjną podkładkę na dłoni Jasona. Kiedy krzyżyk ukaże się w cybernetycznych oczach Jasona, ten może być pewny, że jego broń dokładnie trafi w cel. Padając na fotel Sancheza, Jason strzelił. Sandler Indianina przeszył powietrze, plując kulkami i rozrywając osłonę mężczyzny. Krew i pianka z fotela wystrzeliły w powietrze. Linia strzału Jasona ominęła głowę człowieka i uderzyła go w ramię, kiedy nagle zrobił unik.

Pistolet Rybiejgęby zaterkotał za Samem. Kobiece jęki i okrzyki bólu złączyły się z hałasem strzelaniny. Morze twarzy, które gapiły się na shadowrunnerów zniknęło pod chmurą rozprutych zagłówków. Pasażerowie gromadzili się w bezładne grupy, modlili się pełni nadziei, błagali, żeby nie strzelać do nich. Wolno reagując, Sam zorientował się, że jeszcze tylko on stoi. Sięgnął do kabury. Kiedy jego ręka zbliżyła się do kolby Narco-jet Lethe, zrozumiał, że nie będzie dosyć szybki. Mężczyzna podnosił się do następnego strzału. Jason znowu go ubiegł. Jego Sandler zawarczał i plunął kulkami w stronę mężczyzny. Sam patrzył jak kule przenikały przez ubranie i ciało, odsłaniając kamizelkę kuloodporną, która uratowała mężczyznę od pierwszego strzału Jasona. Impet cofnął go, obracając w przejściu. Następne kule dosięgneły go, przebijając sobie drogę przez ochronne płyty. Zaczął się osuwać, drgając konwulsyjnie, jego ręczny pistolet strzelał na oślep, kule pobłyskiwały po kabinie. Strzelanina skończyła się w momencie, kiedy mężczyzna upadł na pokład. Po okrzyku Rybiejgęby, aby nikt się nie ruszał, Jason pospieszył przejściem do swojej ofiary. Biegł szybko, aby dotrzeć do martwego mężczyzny. Znalazł portfel i ledwo rzuciwszy nań okiem cisnął go na pierś zabitego. - Korporacyjna glina, azjol. Sam odprężył się trochę. Atak nie był końcem pułapki. Uzbrojony mężczyzna mógł być urzędnikiem ze służby lotniczej, lub oficerem poza służbą w prywatnej podróży. Mężczyzna próbował spełnić swój obowiązek i powstrzymać kilku runnerów od zabicia człowieka. Widocznie uznał konfrontację między Samem i Jasonem jako swoją szansę. Był pewny swoich umiejętności i przegrał. - Starcie trwa nadal, Twist — powiedział Jason. - Śmierć pedra obciąży nas. Nie możemy na to sobie pozwolić. Zanim Sam zdążył odpowiedzieć na ostatnie wyzwanie samuraja, poczuł że czyjaś ręka ciągnie go za frędzle kurtki. - Senior, wy nie możecie mnie teraz zostawić. - Wyglądało na to, że strach Sancheza podwoił się. - Diabła tam, nie możemy - warknął Jason, kiedy znalazł się obok. Sanchez drgnął. Nerwowo obrzucił wzrokiem drzwi, które otworzył Otter, a potem jeszcze całą kabinę. Ostatecznie jego przerażone, płonące oczy zatrzymały się na Samie. - Skazaliście mnie.

- Oni widzieli, że nie byłeś w to zamieszany - zapewniał go Sam. - Twoi szefowie rozumieją tego rodzaju rzeczy. Będą wiedzieli, że to wszystko było pomyłką. Sanchez gwałtownie potrząsnął głową. - Ahman. Oni nie uwierzą. - Każdy tutaj widział, że to on zaczął strzelaninę. Powiedzą twoim ahman, co się wydarzyło. - Nie, senior. Ahman nie uwierzą. - Dlaczego nie? Mamy pięćdziesięciu świadków. - Nie, senior. Popatrz na nich. Sam spojrzał wokoło kabiny na twarze, które ponownie wyjrzały zza foteli. To wszystko byli obcy, lecz on znał ich. Znał ich nieugiętą determinację i strach, które były w każdym z nich. Ci ludzie już zaprzeczali, że Sanchez jest jednym z nich. Po latach spędzonych w Japonii Sam rozumiał takie bezwzględne prawa grupy. Tutaj w całej rodzinie lub organizacji wymagano od członków zapału w czasie akcji. Jedynym sposobem, aby uniknąć destrukcji w grupie, było wyparcie się winnego członka. Strach Sancheza dowodził jasno, że azjole są również zwolennikami grupowej odpowiedzialności. Kabina cuchnęła śmiercią. Przerażony mężczyzna miał rację -jeśli zostawią Sancheza, to nie skończy się tutaj. Jeden człowiek ze służby bezpieczeństwa od Aztechnology, oraz przynajmniej dwóch innych zostało zabitych. Znacznie więcej było rannych. Dłużej nie mogła być to już drobna sprawa. Koledzy Sancheza z korporacji nie będą mogli go bronić. Ah-man mogli zdecydować, że Sanchez jest odpowiedzialny, pomimo dowodów. Jeśli ahman potępią Sancheza, ci, którzy wystąpią w jego obronie, będą podejrzani lub podzielą jego los. Aztechnology nie słynęło ze zrozumienia i chęci wybaczania. Tacy ludzie nie mogliby otrzymać szansy. Sam spojrzał w dół na twarz Sancheza. Człowiek kulił się ze strachu. Bał się pozostać, bał się myśli o porzuceniu korporacji, bał się shadowrunnerów i swoich własnych przypuszczeń i rozpaczy. Wyraźnie było to widoczne na jego twarzy. Sam rozumiał te obawy. Schylił się, chwycił Sancheza za ramiona i pociągnął w górę. - W porządku - powiedział. - Chodźmy. Wdzięczność przysłoniła na twarzy mężczyzny malujący się tam strach.

ROZDZIAŁ 3 W pokoju panowała cisza, lecz Dodger wiedział, że w ciemnej bibliotece nie jest sam. To przeświadczenie nie miało nic wspólnego z mistycyzmem; czary, magiczne sztuczki i podróże astralne nie były przez niego praktykowane. To nie było tak, że on ich słyszał lub wyczuwał powonieniem, albo widział jakieś dowody ich obecności. Ta świadomość mogła być wynikiem pewnej kombinacji zmysłów działających poza świadomością. Nie musiał wie- dzieć jak to działało, wystarczyło, że działało. W dalszym ciągu żadnych oznak niebezpieczeństwa. Brał udział w dostatecznie wielu akcjach, żeby znać to uczucie. Przynajmniej w tej chwili nikt z wyczekujących nie planował ataku. - Mówię wam, że on mógłby deckować. Głos był głęboki, przepełniony chęcią usprawiedliwienia. Dodger znał ten głos bardzo dobrze. Estios nigdy mu się nie podobał i nigdy się nie spodoba. Ten czarnowłosy elf nie podobał mu się od pierwszej chwili, kiedy się poznali. Jego osobowość, podobnie jak kolor włosów, budziły w nim sprzeciw. Nie było im łatwo uchronić się przed wzajemną wrogością. Powoli, z rozwagą Dodger przedłużał moment wyjścia z Matrycy, wpisując kilka dodatkowych poleceń przed odłączeniem. Wyjął kabel z infogniazda na lewej skroni i przytrzymał go z taką tylko siłą, aby szpula nawinęła go równo, a wtyczka zagnieździła się bezpiecznie w swoim zagłębieniu. Zasuwając zasłonę okręcił się w fotelu dookoła. Było tak, jak się spodziewał: Estios patrzył na niego groźnie. Profesor Sean Laverty stał koło Estiosa. Tego także można było się spodziewać; natrętne słowa Estiosa miały sens tylko wtedy, kiedy profesor słuchał ich z uwagą. Chatterjee stał po drugiej stronie profesora. Azjatycki elf nie był wprawdzie spodziewany, lecz jego obecność nie była również niespodzianką; był on częstym bywalcem tej rezydencji. Natomiast obecność Teresy O'Connor, kręcącej się koło drzwi, była prawdziwą niespodzianką. Droga, słodka Teresa. Gdyby wiedział, że jest w rezydencji, nigdy by nie przyszedł. Profesor czekał aż Dodger oderwie oczy od Teresy i powiedział: - Dodger, ty znasz zasady. Rzeczywiście znał, lecz czy kiedyś powstrzymały go przed zrobieniem tego, co trzeba było zrobić? Przemykanie przez zakątki i przeskakiwanie przez granice nadawało życiu prawdziwą wartość. Sprawy zostały załatwione jak najlepiej, z ostrożnością.

- Cyberdeck działa w trybie utajnionym, profesorze. Nie złamałem żadnej z twoich zasad. - Wszedłeś do Matrycy bez zezwolenia - stwierdził Estios oskarżycielskim tonem. - Decker zawsze działa bez zezwolenia. Na tym właśnie polega deckowanie. Oczy Estiosa zwęziły się. - Przestań czarować. Spędziłeś tutaj dosyć czasu, aby wiedzieć, że nikt z tej rezydencji nie łączy się z Matrycą bez uprzedniego wyczyszczenia. - I jeśli ktokolwiek, nawet ty Estios, potrafi znaleźć coś kompromitującego w zapisie uruchomienia, poddam się wszelkim sankcjom, jakie profesor uzna za stosowne. - Nie potrzebujemy twoich spreparowanych dowodów. Nie chcemy cię tutaj widzieć ani chwili dłużej. Znikaj w tej chwili. Estios wystąpił do przodu najwyraźniej gotów wprowadzić w czyn swoje żądanie, lecz Laverty powstrzymał go klepiąc w ramię. - Dodger może zostać tak długo, jak chce. Estios gwałtownie odwrócił głowę i spojrzał w oczy Laverty'ego. - To duża nieostrożność. - Właściwie Dodger nadużywa twojej gościnności, profesorze - oznajmił Chatterjee. - To ustanawia okropny precedens. - Powinien zostać przegnany na cztery wiatry - powiedział Estios. - Dodger jest wolny i może wchodzić i wychodzić jeśli ma ochotę, Panie Estios - powiedział Laverty. Chatterjee pochylił głowę akceptując decyzję profesora, lecz Estios spojrzał spode łba i cofnął się ze swojego miejsca w: stronę Laverty'ego. Laverty skinął głową wyższemu elfowi. - Chodź, chodź, Panie Estios. Mam pewność, że Dodger nigdy by nie zdradził tego domu. On jest czasami trudny i często niezbyt grzeczny, ale serce ma wielkie. Jestem pewny, że jego czyny są uzasadnione. - Rzeczywiście - zgodził się Dodger. — Jest pewne, że nie chciałem pana urazić i doceniam pana gościnność, profesorze. Okoliczności sprzysięgły się, aby mnie zmusić do takiego postępowania. - To żadna nowina - powiedział Laverty i zachichotał. - Wydaje mi się, że okoliczności sprzysięgają się przeciw tobie z dużą dozą regularności. Dodger wzruszył ramionami. - W lesie nie ma się poczucia czasu. Zostałem tam zbyt długo i była mi potrzebna kryjówka do dalszego działania. Nie mając dostępu do żadnego innego miejsca, gdzie mógłbym być bezpieczny podczas wędrówki po Matrycy przyszedłem tutaj.

- Mógłbyś deckować prosto ze swojego ukochanego lasu -powiedział Estios. - Już nie raz to robiłeś. - Niestety, nie miałem nadajnika. Nie spodziewałem się, że zniknę na tak długo i nie poczyniłem odpowiednich przygotowań. Kiedy stwierdziłem, że czas minął szybciej niż ocze- kiwałem, znalazłem się w kłopotliwej sytuacji. Gdyby nie zobowiązania wobec moich towarzyszy, nigdy bym tego nie zrobił. - Co ty wiesz o zobowiązaniach? - Wiem, że człowiek powinien raczej słuchać swojego sumienia, niż trzymać się litery prawa narzuconego z góry. Mam nadzieję, że taki doświadczony bojownik, jak ty potrafi zrozumieć te podstawową zasadę? - Wystarczy. Dosyć zamieszania w tym domu. Przestańcie się szarpać. — powiedział Laverty. - Dodger, czy to przypadkiem nie była sprawa Samuela Vernera? Nie mając nic do stracenia Dodger potwierdził. — To prawda. Laverty był zamyślony przez chwilę. Pozostali czekali w milczeniu, nie ważąc się mu przerwać. W końcu profesor przemówił. - Okazałeś niezwykłą lojalność wobec tego człowieka. - Rzadka cecha u osób jego pokroju. - Powiedziałem dosyć, panie Estios. - W głosie Laverty'ego nie wyczuwało się szorstkości, lecz było widać, że te słowa ubodły Estiosa. Uwaga Laverty'ego skierowała się ku Dodgerowi. -Kolejny rajd w poszukiwaniu danych? Czy Verner nadal szuka swojej siostry? - Tak, nieustannie - odpowiedział Dodger. Ponowne zainteresowanie profesora Samem wydawało się Dodgerowi trochę kłopotliwe. - W tej akcji chodziło tylko o interes. Nawet błędny rycerz musi mieć kapitał operacyjny. - Następna kradzież - szyderczo powiedział Estios. - To nie była żadna kradzież. - Nazywaj to jak chcesz - kontynuował Estios, ignorując ostre spojrzenie Laverty’ego. Faktu nie zmienisz. Początkowa irytacja Dodgera na sugestię Estiosa o kradzieży osłabia, gdy zauważył reakcję profesora. Estios stracił punkty jako pierwszy, który zerwał rozejm. Nie będąc w stanie sprzeciwić się, Dodger powiedział: - Są ludzie, którzy nigdy się nie zmienią. Poruszenie przy drzwiach przyciągnęło uwagę Dodgera; natychmiast pożałował swoich słów. Kłócąc się z Estiosem zapomniał o Teresie. Siedziała tam tak cicho. Będąc

świadomym, że nie ma sposobu, aby oszukać profesora, ale że on mógłby ukryć jego zmartwienie przed innymi, rozpoczął wyjaśniać co zaszło. - Nasza akcja miała być zwykłym odbiciem. Bardzo pokojowym. Osobnik prawdopodobnie zawarł kontrakt z nowymi pracodawcami, lecz nie zabezpieczył sobie zwolnienia z bieżącej korporacji. Pan Johnson zapewnił nas, że osobnik nie był w drażliwej sytuacji i sprawa powinna być całkowicie czysta. Ktoś umoczył. Klient kompletnie nie wiedział o co chodzi. On nawet nie zdawał sobie sprawy, że Sam i ci inni byli tutaj ze względu na niego. - Wyrachowany podstęp, aby złapać Vernera - zasugerował Chatterjee. Dodger był ciekawy, ile wie Chatterjee. Ten ciemnoskóry elf nie był obecny, kiedy Sam zeszłego lata bawił w rezydencji i nie powinien znać starej sprawy. Być może tylko on wysondował rzucający się w oczy wniosek. - Jeśli to była pułapka, to bardzo nędzna. Rozsądnie patrząc, nie było szansy na zamknięcie. - W takim razie akcja odwetowa Renraku? Wzmianka Chatterjee o korporacji, z której Sam zbiegł, odpędzała wszelkie pozostałe myśli o niewinności. Wiedza Chatterjee była znakiem, że profesor w dalszym ciągu był zainteresowany Samem. - Nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Laverty skinął głową. - Wniosek oparty na materiałach, które zdobyłeś na temat prawdziwej tożsamości pana Johnsona. Dodger wypróbował swoje najbardziej obrażone spojrzenie. - Klient oczekuje, że zachowamy poufne stosunki. Bardzo niezdrowo jest dopytywać się o takie rzeczy. - Dodger? - Laverty uśmiechnął się i Dodger zrozumiał, że jego podstęp nie miał szansy. - Andrew Glover z Amalgamated Technologies and Telecommunications. Pan Glover jest wiceprezesem na torze zbieżnym z karabinową serią. Jego firma ma pochodzenie, które jest prawie tak samo europejskie, jak oni sami. Nie widać najmniejszych powiązań z Renrakiem. Oczywiście - dodał Dodger z chytrym uśmiechem, - istnieje powiązanie z Seader- Krupp. Laverty podniósł brew, lecz nic nie powiedział. Estios zareagował pierwszy. - Saeder-Krupp! To kukiełki Lofwyra. Jeśli bestia robi interesy w Seattle... Głos Laverty'ego był surowy, kiedy uciszał Estiosa.

- Panie Estios, jest pan zbyt głośny dzisiaj. Plany smoka nie są ważne w tej sprawie. Zwykłe prawo własności do pakietu akcji jest niewystarczającym dowodem na to, że smok jest w to wmieszany. Mimo że ATT jest własnością Seader-Krupp, korporacja pozostaje zasadniczo niezależna i myślę, że prawdopodobnie Lofwyr nawet nie wiedział o tej operacji. Dodger, czy ty powiedziałeś, że twój pan Johnson to Glover? - Andrew. Laverty skinął głową. - Chociaż wątpię w to, że twój kolega jest znów zaplątany w intrygi smoka, myślę, że będzie potrzebował swoich zapowiadających się magicznych talentów. Dodger zrozumiał ukryte pytanie. Miał nawet podobne zdanie na temat propozycji, która została postawiona. - W dalszym ciągu nie chce przyjść, żeby się z tobą zobaczyć, profesorze. - Rozumiem. Jego surowy, logiczny trening i naukowe ukierunkowanie tworzą bardzo solidną zaporę przeciw hermetycznej tradycji. Twoja opowieść o jego wizji totemu Psa była wstrząsająca. Nie wyobrażałem sobie takiej ewentualności. To było bardzo kłopotliwe niedopatrzenie. On pewnie nie ma dla mnie wiele szacunku, od kiedy źle oceniłem jego powołanie. Aha, pomyślał Dodger, gdybyś tylko wiedział jak niewiele. -To nie jest powód. Pomimo przeżycia w strumieniu smoczego ognia, Sam nie bardzo wierzy w swoje magiczne zdolności. To nieprawdopodobne, żeby winił cię za to, że uważasz go za maga, skoro sam nie jest jeszcze przekonany o swoim szamańskim powołaniu. Sam desperacko trzyma się naukowego spojrzenia na świat. - Zatem porzucił badania nad magią? - Wprost przeciwnie. Usiłuje ją zgłębiać. To doprowadza Lady Tsung do szału. Laverty wyglądał na zdziwionego. - Pani Tsung usiłuje go uczyć? - Usiłuje, to dobre określenie. Gdyby Sam nie był tak nieustępliwy, zrozumiałby, że magiczne orientacje jego i Lady Tsung są nie do pogodzenia. - Teraz, po tym, co powiedziałeś, brak wizji nie wydaje się być zaskoczeniem. Spróbuj przyprowadzić go z powrotem. - On nie chce przyjść. Chce najpierw odnaleźć swoją siostrę. - Taka lojalność jest godna podziwu i bardzo cenna. Lecz mógłbyś przyprowadzić go tutaj!

Po tych słowach Laverty odwrócił się i opuścił bibliotekę. Estios i Chatterjee ruszyli za nim. Teresa nadal stała przy drzwiach, nie spiesząc do wyjścia. Estios zatrzymał się przy wyjściu i zamienili ze sobą kilka słów. Mówili zbyt cicho, aby Dodger mógł coś usłyszeć. Po chwili Estios wyprostował się i spojrzał wrogo w kierunku Dodgera. Dodger odpowiedział uśmiechem, co tylko jeszcze bardziej rozjuszyło elfa. Zanim ze złością przekroczył próg, Estios powiedział ostatnie słowo do Teresy. Dodger został w pokoju sam z Teresa. Czekał aż wykona pierwszy ruch; delikatnie przeszła po dywanie do biurka, gdzie leżał cyberdeck. Dodger stał, dopóki nie zbliżyła się. Przeszła koło niego, wyciągnęła rękę i wzięła chip, który wypluło urządzenie. Zważyła go w ręce i powiedziała: - Wygląda na to, że bardzo lubisz tego Samuela Vernera. - Powiedziałem, że pomogę mu znaleźć siostrę. - Postawiłeś sobie następne zadanie? - Szlachetne śledztwo. Dowiedzieliśmy się, że dziewczyna została wysłana na wyspę Yomi. To fatalne miejsce, gdzie Japończycy wysyłają tych, którzy mieli pecha i zostali obdarzeni przez naturę metaludzkimi genami. Chcemy uwolnić jaz tego parszywego więzienia. - Wobec tego będziecie musieli zaatakować. - Yomi nie należy do miejsc, gdzie tego typu akcje przechodzą bezboleśnie. Trzeba się przygotować. Pójdziemy, kiedy będziemy gotowi. Najpierw musimy zdobyć informacje i kredyty, ponieważ transport, wyposażenie i mięśnie nie są tanie. Kiedy zgromadzimy to, co potrzebujemy popracujemy trochę nad sprawnością. Wszystko szłoby dużo sprawniej, gdyby Sam nie był tak wymagający. Wykonała nieznaczny ruch, prawie dotykając go. - Będzie z ciebie doskonały paladyn. Stary ból odezwał się. Dodger odwrócił się; nie chciał, żeby zauważyła jakie wrażenie zrobiły jej słowa. - Nie jestem paladynem i nigdy nie będę. Nie chcę, aby uważano, że służę czyjejś woli. - Ty służysz temu normowi - powiedziała delikatnie. - Ja nie służę jemu. Ja mu pomagam. - Dodger odwrócił się, aby spojrzeć na nią, lecz jej twarz zasłaniały włosy. Jego ręce zwisały bezwładnie. - Jest wielka różnica między tymi dwoma słowami. - Zawsze przejmowałeś się słowami. - Teresa bawiła się chipem. Nie chciała spojrzeć mu w twarz. — Dlaczego mu pomagasz?

- Jesteśmy przyjaciółmi. Teresa nieznacznie pochyliła głowę. Mógł teraz zobaczyć jej piękną, zamyśloną twarz całkiem zesmutniałą. Poważną minę zastąpił pełen zadumy uśmiech. - Byliśmy kiedyś przyjaciółmi. Dodger z trudem połknął ślinę. - Myślałem, że tak było. W końcu spotkała jego spojrzenie. Jej oczy były niczym szmaragdy, równie niezgłębione jak pamiętał. Dawno temu Dodger był pogrążony w tych oczach. Zrozumiał, że jest znów na to gotów. - Lecz ty odszedłeś - powiedziała. - Musiałem. - Czy wróciłeś? - Nie jestem pewien. - Rozumiem. - Schowała chip do kieszeni, okrążyła mężczyznę i zatrzymując się koło drzwi powiedziała: - Przyjdź mi powiedzieć, kiedy będziesz pewien. Wyszła. Tylko ciemności i stare książki słyszały, jak cicho powiedział: - Przyjdę.

ROZDZIAŁ 4 Sam spojrzał na Sally Tsung. Była piękną kobietą. Od zręcznie cieniowanych popielatoblond włosów spływających po poduszce, do szczupłych i kształtnych stóp wystających spod zmiętego koca, była tworem jakby żywcem wyjętym z marzeń samotnego mężczyzny. Lecz ona nie była marzeniem, a on w ciągu ostatnich miesięcy nie mógł narzekać na brak towarzystwa. Sam nie rozumiał co w nim widziała. Sally była wysoka i starannie ubrana, ciała miała tyle, ile kobieta powinna mieć. Mocne mięśnie były podstawą tych zdecydowanie krągłych kształtów. Wytatuowany w żywych kolorach chiński smok ślizgał się wzdłuż jej prawej ręki. Brodata głowa bestii spoczywała na grzbiecie dłoni, której cienkie palce zaciśnięte w pięść prawie zakrywały brakujący staw małego palca. Nigdy nie powiedziała Samowi jak doszło do jego utraty. Pomimo życia pełnego przygód, o czym wiedział, nie miała żadnych innych blizn. Ich brak obracała w żart, a s woj ą gładką skórę przypisywała potędze magicznego uzdrawiania. Za każdym razem, kiedy Sam próbował pytać się o palec, znajdywała ciekawszy temat do rozmowy. Jeśli ją przyciskał, zawsze miała spotkanie, na które już była spóźniona. Przestał pytać. Jednak historia palca nie była sprawą najważniejszą. W stosunku do swego ciała miała poglądy bardzo liberalne, nigdy jednak nie pozwalała dotykać swojej przeszłości. Miał nadzieję, że z czasem może się otworzy i zaufa mu, lecz jak dotąd jego nadzieje pozostawały niespełnione. Sally Tsung była chodzącą zagadką. Zimny nos przyciśnięty do jego nagich pleców powiedział mu. że nie jest sam w tym apartamencie. Odwracając się ostrożnie, aby nie przeszkodzić Sally, Sam ześliznął się z łóżka; stare sprężyny tylko trochę zaskrzypiały. lnu z zapałem liznął go po twarzy, a Sam zmierzwił mu futro w równie radosnym powitaniu. Sam wziął prysznic i ubrał się, lnu cierpliwie czekał pod drzwiami. Po drodze do wyjścia Sam wziął swoją kurtkę z frędzlami. Nie sądził, żeby podczas spaceru z lnu przydała się jej kuloodporna podpinka. Ciemności jeszcze nie zapadły, wobec tego większość łowców siedziała jeszcze w łóżkach. A przecież kuloodporna podszewka działa jak izolacja, zmieniając syntetyczną skórę z frędzlami w bardzo ciepłe ubranie. Wypady z lnu dawały czas do namysłu, a dokładniej - czas do zmartwień. Przypuszczalnie wieczorem będzie jeszcze jedna magiczna lekcja i nie mógł się jej doczekać.

Lekcje nie szły dobrze. Bez względu na to, jak cierpliwie Sally tłumaczyła teorie Sam wydawał się niezdolny do zrozumienia żadnego, z wyjątkiem najprostszych czarów. Tylko te mu wychodziły, kiedy miał czas opracować swoją własną symbolikę. Teksty, które otrzymał od profesora Laverty'ego, wydawały się gmatwać sprawę jeszcze bardziej. Sally twierdziła, że mógł by mieć więcej szczęścia z magią rytualna, lecz jak dotąd szanowała jego odmowę. Przywoływanie duchów wydawało mu się niewłaściwe, a nawet bezbożne. Dlaczego właściwie nie miałby ćwiczyć nocą, nawet jeśli znaczyło to spotkanie z Duchem. Mając lekcję magii w harmonogramie, wolał stawić czoła oziębłości Ducha, niż znosić obelgi Sally pod adresem swojej inteligencji. Sam zdawał sobie sprawę z tego, że inteligencja ma mało wspólnego z powodzeniem w rzucaniu zaklęć. Nawet Ziggy, to dziecko ulicy, które nie odstępowało Sally na krok, dawało sobie radę z czarami. Jego iloraz inteligencji był o kilka punktów niższy od współczynnika lnu. W każdym razie Sam był pewien, że gdyby ta noc miała upłynąć pod hasłem pistoletu, wolałby już noc magiczną. Ostatnich kilka miesięcy, które spędził wśród shadowrunnerów było bardziej burzliwe, niż Mitsubishi Flutterer płynący wprost na burzę. Mimo wszystko odkrył, że polubił życie wśród cieni. To nie zawsze było przyjemne i na pewno odczuwał brak komfortu dawnego codziennego korporacyjnego życia, lecz czuł, że dano mu szansę spróbowania czegoś innego. Tutaj na ulicach nie był po prostu bezimiennym pachołkiem pomiędzy innymi bezimiennymi pachołkami - tańczącymi do melodii zagranej przez korporację. Ludzie z ulicy byli indywidualistami, niektórzy lubowali się w ekstrawagancji. Gdy raz nabierają zaufania do kogoś, co nie bywa szybkie ani łatwe, zostają prawdziwymi przyjaciółmi. Samowi takie towarzystwo odpowiadało. Cieszył się, że dzięki poparciu Sally i Dodgera został zaakceptowany w ich środowisku. Jednym z największych minusów było oziębienie stosunków z Duchem. Który Wchodzi do Środka. Indianin wydawał się być zadowolony widząc, że Sam porzucił świat korporacji. Nawet chciał pomóc w naprawianiu szkód wyrządzonych przez spisek Haesslicha. Sam był mu za to wdzięczny. Robiła na nim wrażenie spokojna siła Indianina i jego zdolność do zmierzania ku obranemu celowi. Lecz potem coś się stało, coś co zmieniło stanowisko Ducha wobec Sama. Od tamtej nocy, kiedy załatwili sprawę z Haesslichem, Duch odmówił wzięcia udziału w jakiejkolwiek akcji razem z Samem. Duch w dalszym ciągu pomagał Samowi doskonalić umiejętności potrzebne do życia pośród cieni, lecz trzymał się na uboczu, zjawiając się na czas lekcji i znikając, kiedy instruktaż dobiegał końca. Sally wzruszała

ramionami, a Dodger mówił mu, że to minie, lecz Sam niczego więcej na ten temat nie mógł się dowiedzieć. lnu zakończył swoje sprawy, więc wzięli kurs powrotny na squat Sama. Powrót do domu skierował jego myśli znów do Sally. Ich wzajemne stosunki wydawały się coraz bardziej kruche. Można prawie powiedzieć, że pogarszały się na wszystkich frontach, może z wyjątkiem łóżka. Tutaj pasja wydawała się silna jak zawsze. Od chwili pierwszego zaproszenia zakochał się. Teraz, kilka miesięcy później zdał sobie sprawę, że tak naprawdę wcale jej nie zna. Kiedy się rozstawali, nie miał pojęcia dokąd szła. Przyznawała otwarcie, że ma swoje mety, lecz nie chciała go ze sobą tam zabierać, mówiąc, że nie sadła niego. Nigdy nie próbował jej śledzić; to byłaby zdrada zaufania, ale dręczyła go ciekawość dokąd chodziła. Nikt nie mógłby spędzić wspólnie tak wiele czasu, co oni, wiedząc o sobie tak mało. Przebywając między shadowrunnerami, w czasie treningów i wspólnych godzin spędzonych na zabawie dowiedział się paru rzeczy na temat jej osobowości. Nie był pewien czy to mu się podobało. Na razie mógł powiedzieć, że pieniądze były głównym motywem jej działania. Była najemnikiem prawie do granic etyki. Jej główną zasadą było sprzedać swe usługi za najwyższa cenę. Wszystkim, co wiedziała o honorze, było absolutne minimum, które dotyczyło jej reputacji. Rozumiała lojalność, przynajmniej w pewnych granicach - w czasie akcji, kiedy zaufanie do zespołu było absolutną koniecznością. Była lojalną tylko wtedy, kiedy była pewna, że inni są tak samo lojalni w stosunku do niej. W razie najmniejszych wątpliwości była gotowa ć zatrudniać dodatkowych goryli - odwody dla zabezpieczenia przed zdradą. Przynajmniej wobec niego nie wykazywała takiej podejrzliwości. Nie wydawała się rozumieć, że zespół shadowrunnerów musi działać jak rodzina. W rzeczywistości wydawało się, że w ogóle nie rozumie instytucji rodziny. Ze wszystkich jej grzechów najbardziej dokuczał mu sposób, w jaki próbowała wymazać z niego pamięć o siostrze. Nie mógłby zapomnieć o Janice nawet dla niej. lnu jak zwykle zwyciężył wyścig w górę schodów, lecz Sam nie był tak zdyszany, jak ostatniego lata. Czas spędzony wśród shadowrunnerów wzmocnił go, pozbawił tłuszczu i miękkości nabranych podczas życia w korporacji. Otworzył drzwi do apartamentu, pozwalając lnu pędzić ze wszystkich sił. Zorientował się, że lnu, szczekając w podnieceniu, obudził Sally. - Masz dosyć ćwiczeń? - spytała, zsuwając kołdrę. Uśmiechnął się wiedząc jaki rodzaj ćwiczeń miała na myśli. -Sądziłem, że będziemy mieli lekcje wieczorem. - Zbyt dużo pracy i Sam staje się leniwy.

- Przeciągnęła się sprawdzając jego reakcję. Widząc, że opiera się pokusie, wzruszyła ramionami i zaczęła zakładać szorty. - Myślałam, że moglibyśmy dziś wieczorem spróbować przywołania. Sam zmarszczył brwi. - Dlaczego? Przecież wiesz, że nie chcę robić tego rodzaju rzeczy. - Każdy mag musi się na tym znać - powiedziała Sally, zawiązując tasiemkę. - Jeśli nie znasz podstawowych zasad przywoływania, nie będziesz mógł odpędzić nieprzyjacielskiego ducha. To bardzo potrzebna umiejętność. - Wypędzanie to coś podobnego do egzorcyzmów, prawda? - Należy ci się złoty medal. Tak, jest podobne, lecz pozbawione religijnego bezsensu. Wiedząc, że był to bolesny punkt Sam powiedział: - Religia nie jest nonsensem. - Nie zaczynaj ze mną - oczy Sally błysnęły diamentowym ogniem, potem złagodniały. - Tak czy owak, chciałam dziś wieczorem dać ci ducha-sojusznika. Sam wiedział co miała na myśli, trochę już czytał na ten temat. Przewrotnie jednak udawał, że nie rozumie. - Masz na myśli kogoś w rodzaju domownika. - Jeszcze jeden medal. - Ty nie masz takiego ducha - przypomniał jej. Sam zdziwił się słysząc rozdrażnienie w swoim głosie. Wyraz jej twarzy świadczył, że również zwróciła na to uwagę. - Ja również nie zwlekam z nauką magii. Sojusznik może być tym, kogo potrzebujesz, aby złamać tę blokadę, która ci utrudnia szkolenie. Sally nie ma zamiaru poddać się. On również. - Nie będę miał nic wspólnego z diabłami. - Idiota! Nie ma żadnych diabłów, może za wyjątkiem tych. które kierują megakorporacjami. Duchy mogą używać wybiegów i układać się, ale nie są demonami. Ściśle mówiąc, są to formy energii wtłoczone do poszczególnych konstruktów przez inteligencję, której energia zmusza je do pozostania w takim stanie. Duchy nie maja żadnego związku z upadłymi aniołami, złośliwymi istotami z kosmosu, lub czymkolwiek w tym rodzaju. Są to historie zmyślone przez staruchów o ziemistych twarzach, aby straszyć wrażliwe dzieci, które są zbyt głupie, żeby się obronić logicznym myśleniem. Myślałam, że masz więcej rozumu niż one. - Masz prawo do własnej opinii - powiedział Sam z rozdrażnieniem. Wiedział, że większość tego, co się mówi o duchach będących demonami, to bzdury - przecież nie był