Spis treści
O, nadkomisarz Gajewski!
Stukilowy duch
Naturalne narzędzie zbrodni
Stowarzyszenie sfrustrowanych policjantów
Baby, ach te baby
Czym to pachnie?
Zadyma w środku wiosny
Smak duńskiego piwa
Brzydka ona, brzydki on
Reporterzy, pajace i inne przypadki
Będziecie skończeni!
Muzeum niegdysiejszej sławy
Błędny rycerz Sroka
Haft awangardowy
EPILOG
Podziękowania
O, nadkomisarz Gajewski!
Bywają mężczyźni, którzy popadają w głęboką melan-
cholię, wracając do domów wypełnionych szczebiotem
licznych dziatek i pohukiwaniem nielicznych żon. Taaa,
pomyślał nadkomisarz Jan Gajewski i potknął się na wy-
stającej płytce chodnika. Choć utrzymał równowagę, to ba-
lansując, przydepnął połę nowiuteńkiego trencza w kolorze
khaki. Próbował zakląć adekwatnie do sytuacji, ale wdru-
kowane w jego pamięć napomnienia matki, babek i ciotek
skutecznie blokowały ścieżkę dostępu do samczych fraz,
których z wyraźnym upodobaniem używali koledzy z wy-
działu zabójstw. Przegrawszy walkę z zagnieżdżonym w
świadomości matriarchalnym chórkiem, policjant zajął się
usuwaniem szkód. Nim jednak z wypolerowanej na błysk
aktówki wydobył pakiet chusteczek higienicznych - najlep-
szych, trójwarstwowych - dyskretnie się rozejrzał. I napo-
tkawszy rozbawiony wzrok dwu niekompletnie odzianych
niewiast, które w to wciąż jeszcze chłodnawe, choć wio-
senne, popołudnie wystawały pod niezapaloną latarnią,
spłonił się, zafrasował i zdenerwował albo to samo w in-
nej kolejności. O, nadkomisarz
Gajewski, pomyślały niekompletnie odziane niewiasty.
O, kobiety lekkich obyczajów, pomyślał Gajewski.
Trudno, żeby wyletnione przodowniczki pracy nie zwró-
ciły na niego uwagi - blisko dwumetrowy policjant rzucał
się w oczy. Dzięki systematycznym biegom i odwiedzinom
na basenie Jan zachował sylwetkę sprzed kontuzji łokcia, z
powodu której szybko pożegnał się z młodzieżową repre-
zentacją siatkówki. Wyglądał jak atleta, lecz miał w sobie
też coś misiowatego: pulchne, zmysłowe usta, duże jak
bochny dłonie i długie rzęsy powiększone przez szkła da-
lekowidza. I pewną powolność w ruchach, jakby przed
każdym krokiem zastanawiał się, czy jednak warto go zro-
bić. Był wręcz stworzony do roli dobrego policjanta, bia-
da jednak temu, kto dał się zwieść fizjonomii rosłego, nie-
co przygarbionego niedźwiedzia z mrocznych zakątków
Peru.
Zwykł wracać z pracy na piechotę. Być może lubił spa-
cerować, prawdopodobnie dobrze robiło mu świeże po-
wietrze, bez wątpienia dbał o kondycję, ale niewykluczone
też, że zwyczajnie odwlekał moment powrotu do domu, w
którym cisza była zjawiskiem równie rzadkim co zaćmie-
nie słońca. Ze spuszczoną głową, powoli szedł więc w
stronę rodzinnego gniazda, w którym dziś na pewno nie
mógł się spodziewać spokoju, a to dlatego że jego żona za-
ordynowała na wieczór grill party. Przez moment miał
ochotę zabawić się w dziecinną grę: trzy kroki naprzód,
dwa do tyłu, ale szybko przywołał się do porządku - wszak
to do niego należało przyrządzenie karkówki à la Hannibal
Lecter.
Wystarczyło, że pchnął furtkę i wszedł na swoją pose-
sję, przed mały domek z niewielkim ogródkiem na Podgó-
rzu, który odziedziczył po rodzicach, a zaraz w uszy ude-
rzył go jazgot trójki potomstwa, a potem charakterystyczny
stukot dziesięciocentymetrowych szpilek:
- Gdzie ty się włóczysz, Cmoku, przecież miałeś być
wcześniej! Wszystko na mojej głowie, jak zwykle - wark-
nęła Ewa i odwróciła się na pięcie. Gajewski na próżno
ułożył usta do powitalnego cmoknięcia, odburknął coś nie-
wyraźnie. Bez słowa protestu powlókł się za żoną, wysłu-
chał kilku poleceń i jednoznacznie brzmiących ocen wła-
snego nieodpowiedzialnego zachowania, ciesząc się w du-
chu, że połowica nie zarejestrowała uszczerbku na jego
odzieży.
- Dobrze, dobrze, już ci pomagam, ale muszę się prze-
brać - rzekł i niezwłocznie przystąpił do ukrywania dowo-
du swojego niechlujstwa.
Co nie było łatwe, bo w domu Gajewskich każdemu
przedmiotowi przyporządkowano jedyne właściwe miej-
sce, a za samowolną zmianę przewidziane były dotkliwe
kary. W przypadku dzieci mało wymyślna, acz skuteczna:
okresowy zakaz oglądania telewizji lub korzystania z inter-
netu w zależności od stopnia przewinienia. Ale niepo-
prawny wzór do naśladowania traktowany był znacznie
bardziej surowo - każdy romans z chaosem odpokutowy-
wał, nosząc przez tydzień krawat w bałwanki. Robił więc,
co mógł, by się nie narażać. Tym razem jednak było po
ptokach, a przy tym nie miał wiele czasu. Ani, prawdę po-
wiedziawszy, pomysłu, gdzie przechować płaszcz tak, by
bezpiecznie zabrać go z kryjówki i zanieść do pralni.
- Zasnąłeś tam, czy co? - Jego filigranowe szczęście,
rozmiar 34, obdarzone było głosem, który mógłby rozsa-
dzać ściany.
Nie odpowiedział, bo wreszcie przyszedł mu do głowy
zbawienny koncept. Szuflada na krawaty. Schowek, do któ-
rego jego domowy cerber zaglądał tylko wtedy, gdy doszło
do złamania domowego regulaminu. Zgrabnie lawirując
pomiędzy plączącym się mu pod nogami potomstwem - w
duchu błogosławił policyjne testy sprawności - przemknął
do garderoby i z niejakim trudem upchnął trencz do szufla-
dy z krawatami. Potem szybko wciągnął czarne dżinsy i
szary pulower. Był gotowy, by po raz kolejny zadziwić
wszystkich pokazem niebanalnych umiejętności kulinar-
nych.
Ewa, choć zawsze lubiła wtrącać swoje trzy grosze,
kierowana niezawodną intuicją niedużych kobietek, wie-
działa kiedy zamilknąć, więc inspektor mógł teraz w spo-
koju przygotowywać niezwykłe marynaty, zaskakujące ze-
stawieniami smaków dressingi, egzotyczne sałatki. No i
mięsa, szczególnie lekko krwistą karkówkę z grilla, jego
popisowy numer, którego tajemnicy nie zdradził dotąd ni-
komu. Powoli schodzili się goście - w większości zaprzy-
jaźnione dzieciate małżeństwa. Dom i ogród wypełniały
się gwarem, ale mistrz kulinarnej ceremonii tylko witał się
zdawkowo i sygnalizował mową ciała, że jest bardzo zaję-
ty.
A potem zaczęło się to, za czym pan domu zdecydowa-
nie nie przepadał - konsumpcja, której towarzyszyła kon-
wersacja bogata w męczące licytowanie się przygodami i
przewagami pociech, wrednymi szefami i najnowszymi na-
bytkami. Nadkomisarz najchętniej wyłączyłby się z niej,
odpłynął myślami gdzieś w milsze okolice, ot, choćby pró-
bując sobie wyobrazić, jakie niespodzianki wykombinuje
Paul Smith w kolekcji jesień/zima. Ale wylogować się nie
mógł, bo gdy tylko zdarzyło mu się zamilknąć na dłużej,
zaraz czuł na sobie karcący wzrok żony, której zależało,
żeby jej ukochany mąż zachowywał się jak chodzący ideał.
Czas wlókł się Janowi niemiłosiernie, wolał jednak nie
spoglądać na zegarek. I kiedy nieomal pogodził się już z
tym, że tego wieczoru skazany jest na długie męki small
talku, stał się cud. To znaczy Gajewski w cuda nie wierzył,
jak również w przeczucia czy intuicję, był bowiem przeko-
nany, że najlepsze efekty, zarówno w życiu, jak i w pracy,
przynieść może jedynie „nadludzki wysiłek w nieludzkich
warunkach". Wyczytał to w jednej z modnych powieści
głośnych autorów, jakie wciąż podtykała mu Ewa, dbając
o jego kulturalne obycie, choć on zdecydowanie wolał
mroczne kryminały, na których okładki żona patrzyła tak
jak na ślady błota pozostawione na świeżo wypastowanym
parkiecie.
Cud zapowiedziało trzaśnięcie zbyt mocno pchniętej
furtki, a potem szuranie i pochrząkiwanie - jakże dobrze
znane nadkomisarzowi, jakże często wyprowadzające go z
równowagi, ale nie tego wieczoru; tym razem ucieszył się,
że zaraz zobaczy Marka Srokę. Swojego najbliższego
współpracownika, pod pewnymi względami nieocenione-
go, pod innymi nieznośnego.
- Dzwoniłem, dzwoniłem - zadudnił tubalny głos Marka,
który jak zwykle zapomniał się przywitać, zupełnie ignoru-
jąc wbity w niego wzrok zaciekawionych imprezowiczów.
- Dobry wieczór, podkomisarzu - powiedział Gajewski.
- Dzwoniłem, ale i tak przyjechałem. - Sroka chrząknął
donośnie, jednocześnie drapiąc się po brzuchu opiętym na-
zbyt ciasną, wymiętoloną koszulą flanelową w granatowo-
czerwoną kratę.
- Tak? Kiedy? - W tym momencie Jan przypomniał so-
bie, że komórkę zostawił w płaszczu.
- Abonent nie raczył był odebrać, a głos abonenta z
poczty obiecywał, że oddzwoni. Co tu kryć: kłamał. Spró-
bowałem na stacjonarny, z panią Ewą gadałem.
Nadkomisarz spojrzał pytająco na połowicę, która
uśmiechnęła się promiennie:
- Ach, wypadło mi z pamięci, zresztą nie myślałam, że
to coś ważnego.
- Jak to nieważne, jak to... - zapienił się Marek.
- Do rzeczy - uciął Gajewski, widząc złe błyski w
oczach żony. - Co się stało?
Sroka wskazał głową na zasłuchaną publiczność. Na
twarzach gości malowało się napięcie. Z gatunku rado-
snych: to się dzieje naprawdę. Załapawszy sygnał, Ewa
stuknęła widelcem o talerz.
- Jedzcie, kochani, bo wystygnie. Jasiu, włóż coś innego
i postaraj się wrócić przed północą.
- No właśnie, jedzcie, kochani - zalecił życzliwie Sroka
- żeby nie wystygło, jak tamten.
Pod, nad - mruczał Marek, otwierając drzwi zabłocone-
go, zdezelowanego volkswagena golfa, który pewnie pa-
miętał czasy wypadów do Berlina Zachodniego po tani
sprzęt rtv. - Przydałby się awansik, ale mi się nie chce. Oj,
Jasiu, jak mi się nie chce.
- Mógłbyś tu czasem przewietrzyć.
Z wnętrza samochodu wydobyła się fala podłych aroma-
tów. Potu, „mocnych" i czegoś jeszcze, w co Jan wolał nie
wnikać zbyt głęboko. Hamburger czwartej świeżości?
- Zakurzyłoby się, co? - Sroka miał gdzieś modę na nie-
palenie i jej kilkumiesięcznego, jak to neofici, zatwardzia-
łego wyznawcę. - Będziesz to musiał jakoś przeżyć.
Gajewski bez słowa chwycił za korbkę otwierającą szy-
bę. Odpadła, ledwie jej dotknął. Chciał nasadzić ją z po-
wrotem na śrubę, ale wytarty gwint słabo trzymał. Wes-
tchnął i spróbował uchylić okno, ciągnąc szybę palcami w
dół. Jego niedźwiedzia siła na niewiele się tu jednak zda-
ła.
- Może po prostu przywal z piąchy - zarechotał Sroka.
Plama, korba, Sroka w apogeum swojego dowcipu, cóż
za pechowy dzień, pomyślał Gajewski.
- Włóż ją do schowka, szkodniku - powiedział Marek. -
Jeśli się zmieści. Ciągle zapominam przykręcić, ale kiedyś
się wezmę... - I już zbierał się, by zaśpiewać znany swego
czasu przebój Elektrycznych Gitar, ale Jan, wiedząc, co się
święci, zgromił go wzrokiem. - Dobra. Let's go.
- Właśnie. Bo w końcu nie powiedziałeś mi, dokąd je-
dziemy.
- Niedaleko, na Zabłocie, resztę sobie sam zobaczysz. A
teraz, panie i panowie, Raaamsteeeein.
Odtwarzacz - co za przykra niespodzianka! - działał bez
zarzutu, więc ogłuszony Ohne dich Gajewski z ulgą przyjął
koniec podróży. Rączo wyskoczył z samochodu. Ekipa za-
bezpieczająca miejsce zdarzenia nie robiła wprawdzie
dużo zamieszania, ale i tak w pobliżu zgromadził się tłu-
mek gapiów. Kilkoro staruszków, dwaj młodzianie w pod-
róbkach Adidasa, puszysta blondynka w wieku mocno po-
stbalzakowskim i mężczyzna trzymający na smyczy dorod-
nego labradora. Obserwowali akcję zza niewielkiego par-
kanu, którym otoczono kamienicę przeznaczoną do rozbiór-
ki, bez zażenowania wpatrując się w nowych bohaterów,
jacy właśnie pojawili się na scenie.
Gajewski i Sroka nie musieli wyciągać legitymacji, bo
na straży porządku stała młodsza aspirant Beata Źrenicka.
Ostrzegawczym gestem ukróciła wylewność Sroki, który
jak zwykle rozpromienił się na widok imponującego bius
tu koleżanki. Nie raz, nie dwa musiała radzić sobie z kom-
plementami Marka, należącymi do kategorii trudnych.
- Cześć. Zapraszam. Tylko uważajcie, bo dziur tu tyle,
co psich kup. W środku też za ciekawie nie jest.
- Wszystko już zabezpieczyliście? - zapytał Gajewski,
wciąż jeszcze nie wiedząc, jakaż to atrakcja czeka go za
chwilę.
- Siedzimy tu od godziny, więc tyle, ile się dało. Na
dole chyba wszystko, ale chłopaki szukają jeszcze pod sa-
mym dachem.
- Dobra, popatrzmy.
Gdy tylko weszli przez resztki ledwie trzymającej się na
zawiasach, obłażącej z licznych warstw farby w rozma-
itych kolorach bramy, owionął ich gęsty fetor stęchlizny i
moczu, przemieszany z jeszcze innym przykrym zapachem,
słodkawym i mdlącym. Pod butami chrzęściła szklana
stłuczka i gruz. I znowu piękne okoliczności przyrody, po-
myślał Gajewski, ale zaraz przestał się nad sobą rozczu-
lać. Mężczyzna leżał na dole zrujnowanej klatki schodo-
wej i nie wyglądałby najgorzej, gdyby nie jego prawa noga
skręcona pod nienaturalnym kątem i niewielka kałuża krwi
w kształcie spłaszczonej poduszki. Gajewski spojrzał w
górę, przeliczył piętra. Trzy. Może nie dość na natychmia-
stowe zejście, ale zmarły nie należał do chuderlaków. To
właśnie z powodu swojej masy ciało nie przypominało te-
raz połamanego konaru, lecz całkiem foremny balon. Ja-
kieś dwa metry od niego leżała wojskowa latarka.
- Samodzielnie sfrunął?
- Sfrunął? - Marek od stóp do głów wyrażał zdziwienie.
- Motylem to on nie był. Zdrowo pierdolnął.
- Podkomisarzu... - skrzywił się Gajewski. - Trochę sza-
cunku dla denata.
- Trudno powiedzieć - chcąc jak najszybciej uciąć
sprzeczkę, Źrenicka pospieszyła z wyjaśnieniem - w każ-
dym razie nie widać, żeby się bronił. Barierka się chyba
sama nie złamała, zdaje się, że ktoś przy niej kombinował,
musimy to jeszcze sprawdzić... Jak załatwimy więcej re-
flektorów, trzeba będzie dokładnie przeczesać całą górę i
schody.
Jan znów przeciągnął wzrokiem po piętrach.
- Jak rozumiem, chłopcy też nie dostali się tam na skrzy-
dłach, więc ewentualne ślady na schodach możemy sobie
wsadzić - rzucił Sroka - do innej bajki. Szkoda, w tym
pyle fajnie by się odznaczyły. Nadgorliwość nie jest
pierwszym szczeblem do kariery.
Nadkomisarz nie miał jednak zamiaru bawić się w edu-
kowanie podwładnej:
- Do środka też się trzeba jakoś dostać. Teraz za ciem-
no, jutro przeszukamy dokładniej cały teren. Lekarz już
był?
- Tak, doktor Ostrowski, ale dużo nie wykombinował.
Tyle że delikwent leży tu co najmniej od wczoraj.
- A kto go znalazł?
- Facet. Właściwie jego pies. Czekają za płotem.
- Porozmawiasz z nim, Marek? Może coś widział.
- Wy nie wiecie, a ja wiem, jak rozmawiać trzeba z
psem. Bo mieszkałem w jednej wsi i poznałem język... -
Sroka dysponował całkiem przyjemnym basem i nie fał-
szował.
- Sam jesteś pies - uciął Gajewski. - Pospiesz się. Beat-
ko, niech chłopcy skończą przynajmniej na górze, a jego
już chyba zabierzemy.
- Tak. Ciekawe, że miał przy sobie dowód. Nazywa się,
nazywał, kurde. - Właścicielka przecudnej urody biustu
pracowała w służbach tylko trzy lata i nie próbowała uda-
wać zaimpregnowanej. Przyrzekła sobie, że nigdy nie
spróbuje. - Jacek Płatek. Lat dwadzieścia dziewięć. Za-
mieszkały...
- Jasne. Trzeba zawiadomić rodzinę.
Chłodnawy wiosenny wieczór zdążył się w tym czasie
zamienić w zimną noc, a słaby wietrzyk w solidne wietrzy-
sko, hulające teraz w pozbawionej szyb kamienicy, zmaga-
jące się z resztkami rynien, które ocierając się o dziurawy
mur, wydawały złowieszcze dźwięki. Mimo to gapie wciąż
tkwili na posterunku.
- „Coś się dzieje wreszcie, gwałcą w naszym mieście" -
zanucił cicho Jan, ale skarcił sam siebie w myślach. Zbyt
długie przebywanie w towarzystwie Marka wyraźnie mu
szkodziło, zaczynał przejmować jego nawyki. Zapiął kurt-
kę pod szyją, po czym kiwnął na Srokę. Marek pożegnał
się ze świadkiem, podrapał psa za uchem.
- Dowiedziałeś się czegoś ciekawego? - spytał Gajew-
ski.
- Niespecjalnie. Facet ma tu weterynarza w okolicy, po
wizycie psina chciała jeszcze na sikundę, zaczęła ujadać
koło rudery, najpierw myślał, że to menele znowu robią ja-
kiś dym. Znalazł trupa i tyle.
- Taaa...
- No, nadkomisarzu, na moje oko zdążymy przed półno-
cą. Szanowna małżonka na pewno będzie kontenta.
Rodzina Płatka od dawna już nie należała do świata ży-
wych. Osierocony ponad dwadzieścia lat temu, wychowy-
wał się w domu dziecka. Dwa dni zajęło Beacie odszuka-
nie kogoś, kto go pamiętał i mógł się podjąć identyfikacji.
Emerytowanej już dyrektorki bidula nie można było
wprawdzie zmusić do bezpośredniej konfrontacji z ciałem,
ale wystarczyło jej zdjęcie. Zapamiętała Jacka jako jedne-
go z najlepszych wychowanków. Żadnych problemów,
wrodzona inteligencja i upór, aż chciało mu się pomagać,
żeby nie skończył jak wielu z nich. Udało się: dostał
mieszkanie i stypendium, zrobił dyplom z informatyki. Pra-
cował w domu, pani Anna nie wie, czym się dokładnie zaj-
mował, nie zna się na komputerach, ale chyba nieźle sobie
radził. Co rok przysyłał jej kartkę na święta. Nie zwierzał
się wprawdzie, nie sądzi jednak, żeby kogoś miał. Wrogo-
wie? Kobieta rozpłakała się, jakby dopiero teraz uświado-
miła sobie, co się stało - dzieciaki, o dziwo, go lubiły. To
było łagodne cielę z masą kompleksów, muchy by nie
skrzywdził.
Trzydziestometrową kawalerkę prawie w całości wy-
pełniał sprzęt komputerowy. Wysokiej klasy. Dobrze za-
bezpieczony przed intruzami. Kiedy policyjni informatycy
zabrali się do dzieła, Sroka udał się na oględziny reszty
mieszkania. W lodówce znalazł jedynie dwie zgrzewki po
dwadzieścia jogurtów. Widać chłopak toczył ze sobą cięż-
ką walkę. Od niedawna, bo jogurty miały jeszcze miesiąc
przydatności do spożycia. Nie znalazłszy nic innego do je-
dzenia, Marek zadowolił się sokiem stojącym na parape-
cie. Bez namysłu złapał za karton. Było przecież mało
prawdopodobne, żeby morderca Płatka wpadł tu wcześniej
na podwieczorek i z życzliwości dla organów ścigania zo-
stawił parę wizytówek. Wychylił napój duszkiem. Chłopcy
komputerowcy przynosili do roboty własne termosy z
kawą.
W łazience także nic nie wskazywało na to, że głównego
lokatora ktoś odwiedzał. Sroka nie mógł powstrzymać
uśmiechu na widok pary monstrualnych gaci starannie roz-
wieszonych na suszarce. Jako że sam do motyli nie należał,
przymierzył je w myślach. Jak by to ujął stary Joe Alex:
człowiek umiera, a jego gacie wciąż tęsknie wypatrują no-
siciela. No prawie do rymu wyszło. Obracając w palcach
pedantycznie zwiniętą do połowy tubkę z pastą do zębów,
rozważał na głos:
- Kto cię ubił, dziecko? Wielorybku ty biedny.
- Marek! - zawołał Daniel komputerowiec. - On się lo-
gował na odcisk palca. Nie damy rady.
- To jak, mamy tu przetransportować zwłoki czy obciąć
odnośną część ciała?
- Chyba wszystkie dziesięć palców. Na miejscu nie
damy rady, kretynie, musimy zabrać sprzęt do nas.
- Okej, i tak się o niego nikt nie upomni. Ile wam zajmie
demontaż?
- Trochę zajmie.
Odpuściwszy sobie poszukiwanie papierowych śladów
typu chłopięcy memorbuch, bo w mieszkaniu Płatka znaj-
dował się jedynie papier toaletowy i sterta magazynów
komputerowych, Sroka postanowił przejść się po sąsia-
dach. I nie zdziwił się, że w kamienicy Jacek pełnił funk-
cję stukilogramowego ducha. Grzeczny, cichy jak myszka,
rzadko wychodził, nikt go nie odwiedzał. Jednej z sąsiadek
nieraz pomagał wnieść zakupy, inna odebrała za niego
przesyłkę kurierską. Emerytowanemu nauczycielowi z
pierwszego piętra zainstalował internet. Krótko mówiąc:
dupa blada.
Widząc na wyświetlaczu komórki numer Gajewskiego,
Sroka profilaktycznie skarcił się za użycie słowa niepożą-
danego w lepszym towarzystwie. Kartonu po soku już się
pozbył.
- No co tam?! - wrzasnął nadkomisarz, bo tylko w ten
sposób mógł przebić się przez rozdzierający wrzask jedne-
go ze swoich licznych dziatek.
- W mieszkaniu nic. Informatycy muszą pogrzebać w
komputerze. Właściwie w tych trzech, które miał był. A jak
tam sekcja?
- Co?! Zaraz jadę! - darł się wciąż Gajewski. Ryk
wzrósł o parę decybeli, ani chybi do płaczącego dołączyły
posiłki.
- Jasiu, kałachem ich. Tu jedziesz czy do prosektorium?
Nadkomisarz z pewnością nie usłyszał pierwszego zda-
nia.
- Do ...rium, och, cicho już bądźcie, tatuś zaraz przyklei
oczko misiowi.
- Temu, kurwa, misiu - rzekł sam do siebie Marek, za-
kończywszy rozmowę.
Patolog Dobrzaniecki szybko uporał się z zadaniem. De-
nat również - serce wysiadło mu, zanim osiągnął parter, a
obrażenia wewnętrzne dopełniły dzieła. Żadnych obcych
tkanek za czymkolwiek i w czymkolwiek, żadnych innych
mikrośladów, włókien, a więc na pewno się nie bronił.
Potwierdziło się też, że Płatek zszedł mniej więcej dobę
przed znalezieniem ciała.
Chemicy nie działaliby tak szybko i sprawnie, gdyby nie
niezawodna Źrenicka. A raczej jej starsza siostra Ela, ob-
darzona przez naturę biustem jeszcze bardziej imponują-
cym od Beatkowego.
Sroka nieodmiennie nazywał ją Pamelą Anderson z tru-
piego patrolu, na co śmiejąc się, odpowiadała nieodmien-
nie tak samo: Ale cycki mam prawdziwe. Miała też specy-
ficzne poczucie humoru, które onieśmielało Gajewskiego.
Zresztą nie tylko ono. Nadkomisarz czuł się w towarzy-
stwie starszej Źrenickiej wyjątkowo niepewnie, mimo że
zazwyczaj nie miewał problemów w kontaktach z kobieta-
mi. Wystarczyło jednak, że przypadkowo - jakżeby inaczej
- zabłądził wzrokiem w okolice głębokiego dekoltu za-
wsze niedopiętego białego kitla Eli, że usłyszał nieco
schrypnięty głos pani doktor, a zaraz spinał się wewnętrz-
nie. Musiał wtedy zamykać oczy i powtarzać w myślach
odpędzającą demony mantrę: lubię tylko małe kobietki, lu-
bię tylko małe kobietki. Wygląd wampa z dość już starych
filmów był jednak nieco mylący - starsza Źrenicka ucho-
dziła za jednego z najlepszych biotechnologów w okolicy.
Rozległej... Zanim Jan wszedł do budynku laboratorium
kryminalistycznego, zadrżał i wziął głęboki oddech, prze-
widując stresogenną sytuację.
Stres nie stres, warto było. Siostry Źrenickie - Gajewski
odetchnął z ulgą, widząc aspirantkę - miały dla nadkomisa-
rza prawdziwą bombę.
- No, ruszamy tropem trupa - zamruczała Ela.
Gajewski nieuważnie przyjął nic, nic i nic oraz nieco
psiej sierści znalezionej na rękawie płaszcza denata. Dużo
ciekawsza rzecz ukryta była w kieszeni. Gdyby to
Sroka znajdował się na miejscu Źrenickiej, wręczeniu
znaleziska towarzyszyłoby triumfalne „ta dam". Podając
nadkomisarzowi foliową torebkę, Beata zachowała jednak
powagę. Jan założył rękawiczki i delikatnie rozwinął białe
płócienko złożone w kostkę. W rogu chusteczki do nosa z
delikatnej bawełny zobaczył wyhaftowany napis.
„Grubas".
Litery wyszyto równiuteńko. A chusteczka nosiła ślady
kilkakrotnego prania.
- Grafolog nic by tu nie wskórał - stwierdziła Beata, za-
glądając Gajewskiemu przez ramię. - To pismo techniczne,
pamiętam je z zetpete.
- A haftowania się uczyłaś?
Przez chwilę oboje próbowali wyobrazić sobie kobietę,
która zdołałaby zepchnąć Płatka z piątego piętra. I już Ga-
jewski byłby skłonny uwierzyć w zdeprawowaną wersję
Agaty Wróbel, gdyby nie zapach. Będąc pewnym, że nie
znajdzie na płótnie żadnych śladów, nadkomisarz przybli-
żył je do nosa. Na sto procent L'Homme Diora.
Stukilowy duch
Ma 26 lat. Wczoraj chciał popełnić samobójstwo i po-
stanowił skoczyć z okna na 6. piętrze. Gdyby nie miesz-
kańcy bloku, determinacja dyżurnego komendy i działa-
nie dwóch policjantów z sekcji kryminalnej, być może
spełniłby samobójczy zamysł...
- Cmoku, śniadanie!
Policjanci wyciągnęli ze studni 28-letniego mężczyznę,
który po awanturze ze swoim bratem próbował popełnić
samobójstwo. Funkcjonariusze przekonali desperata, aby
chwycił się zrzuconej do studni linki. Mężczyzna znajduje
się teraz pod opieką lekarzy specjalistów.
Nie tylko niedzielny ranek, taki jak dziś, Gajewski roz-
poczynał od filiżanki mocnej kawy i spacerku po sieci.
Lektura wieści ze świata policji wprawiała go zwykle w
dobry humor. Ujęli, wykryli, rozszyfrowali, zapobiegli. Z
największą radością nadkomisarz wczytywał się w notki o
niedoszłych samobójstwach, które w wyselekcjonowanej
masie składały się na obraz porażający optymizmem. Wy-
starczy trochę czujności i znowu sukces. A co robi policja
węgierska, no co? Łapie palaczy, pomyśli sobie internauta
jeden z drugim. Anonimowym, pomyślał Jan, dumny z
osiągnięć kolegów.
Błogie oddawanie się nicnierobieniu wymagało pewne-
go wysiłku - Jan musiał wywalczyć zakaz swobodnego
wstępu rodziny do jego domowego sanktuarium. Mieściło
się ono w piwnicy, liczyło zaledwie sześć metrów kwa-
dratowych i co najważniejsze, wiodły do niego zdezelo-
wane drewniane schody, które doskonale sprawdzały się
jako system wczesnego ostrzegania. Gajewski miał zawsze
wystarczająco dużo czasu, by zamknąć stronę internetową
albo ukryć pod biurkiem czytany właśnie kryminał i przy-
jąć pozę szalenie zapracowanego funkcjonariusza.
Choć sześcioletni Adaś chudy był jak przecinek, w stop-
nie walił niczym dwa stada słoni.
- Tato, bo mama mówi, że jak natychmiast nie przyj-
dziesz, to da wszystko Felkowi sąsiadów - wydyszał chło-
piec po tym, jak wcześniej z rozmachem otworzył drzwi.
- Tyle razy powtarzałem, że masz pukać - westchnął
nadkomisarz. - Jakiemu znowu Felkowi?
- No, kotowi - wyjaśnił mały.
- Kotu, synku. I nie zaczynaj zdania od „no".
- Kotu - poprawił się syn. - Ale dlaczego Felkowi, nie
Felku?
Gajewski chciał już uciąć „a bo tak", lecz czuł się zobo-
wiązany wobec jedynego członka rodziny, który okazywał
mu szacunek. Najszczerszy: Adaś wpatrzony był w ojca
jak w obrazek i naprawdę brał sobie do serca co najmniej
połowę jego dobrych rad. Tę o konieczności pukania z za-
pałem ignorował. Jan próbował ułożyć w głowie krótką,
ale treściwą przemowę w stylu profesora Miodka, o zawi-
łościach gramatyki języka polskiego.
Szybko jednak złapał się na tym, że sam nie za bardzo
już pamięta formułki wkuwane w zamierzchłych czasach.
Tak się mówi, bo tak się mówi, błąkała mu się w myślach
tautologiczna reguła. Ale jak to jeszcze wytłumaczyć sze-
ściolatkowi? Taktycznie zmienił temat.
- Co jest na śniadanie?
- Płatki - skrzywił się chłopiec.
Z tym dokarmianiem kota to jednak nie taki zły pomysł,
skonstatował nadkomisarz, lecz na głos palnął rzecz jasna
mówkę o zdrowotnych walorach zbóż. Marzył o jajecznicy
na tłustym boczku, ale gdy przypomniał sobie, ile trudu za-
jęło mu ostatnio przepłynięcie dwóch kilometrów, doszedł
do wniosku, że ustalanie jadłospisu pozostawi jednak żo-
nie.
Dziewczynki jadły bez szemrania. Kasia, uczennica kla-
sy trzeciej, była już wprawdzie nieźle obyta w temacie
dbania o linię, wtajemniczyły ją koleżanki, ale jej matka
rozprawiła się z młodzieńczą anoreksją w trzy sekundy,
oświadczając, że bardziej trendy jest jeść i mieć iPoda, niż
nie jeść i obnosić się z obciachowym odtwarzaczem płyt.
Za to pięcioletniej Ani należało stale pilnować przed po-
chłonięciem czterech pączków naraz.
- Siadać proszę - zakomenderowała Ewa, o radości,
iskro bogów, całkiem dziś przyjazna. - No i co tam w
wielkim świecie?
Zamiast udać obrażoną niewinność, Jan zatkał usta nieco
zimnawą jajecznicą, bez boczku oczywiście. Rzadki u po-
łowicy dobry nastrój to jedno, a zwyczajowy nienaganny
wygląd, drugie. Perfekcyjnie umalowana, odprasowana i
przyozdobiona w perełki na szyi, pięknie harmonizujące z
kremową bluzką, Ewa mogłaby w każdej chwili wyruszyć
na oficjalną wizytę u cesarzowej Japonii.
Jeśli tylko zmieniłaby domowe klapki na szpileczce, je-
dyne ustępstwo na rzecz weekendu, na coś bardziej sto-
sownego.
- Ja też chcę to co tato - marudził Adaś.
- Nie chcesz, synku, wierz mi.
Radę, żeby nie dyskutować z matką, Adaś dla odmiany
sobie zapamiętał. Co nie znaczy, że dał za wygraną.
Ostrożnie przechylił pudełko z płatkami kukurydzianymi i
usypał z nich górkę na obrusie. Ewa była dziś naprawdę w
pokojowym nastroju, więc machnęła ręką. Jest niedziela,
niech sobie dziecko postrajkuje. Choć bez krzyków i napo-
mnień strajkowanie nie było zbyt zabawne, Adaś nie miał
już odwrotu i chcąc nie chcąc, zajął się układaniem obraz-
ka z płatków.
- Co robisz? - podjął zabawę ojciec.
- Samolot.
Kasia przewróciła oczyma z pogardą:
- Nie wytrzymam z tym niedorozwojem. Nie mogę przez
niego jeść.
- Kasiu... - tym razem Ewa nie ociągała się z interwen-
cją wychowawczą. - Wymyśl jakiś lepszy pretekst. I nie
wyrażaj się.
- Ja mogę - wtrąciła Ania, łapiąc za talerz brata.
Boże, niech kogoś zabiją, niech ktoś zadzwoni, prosił
bezgłośnie Gajewski.
Błagajcie, a wszyscy nagle pokochają wędkarstwo albo
wpadną do cioci na imieniny. Na szczęście małżonka po-
stanowiła spędzić niedzielę po bożemu i razem z potom-
stwem zasiadła przed telewizorem. Po zmyciu sterty na-
czyń Gajewski mógł więc znów udać się do swojej samot-
ni.
Umościł się w fotelu i z lubością wgłębił w oglądanie
obrazków z najnowszego numeru „GQ", edycja brytyjska,
stwierdziwszy jednak, że Dylan Jones & S-ka wciąż nie
lansują krawatów w bałwanki, przerzucił się na Memento
mori Iana Rankina. Odłożył książkę mniej więcej po czter-
dziestu stronach.
- Taa - powiedział do siebie. Poseł, który skoczył albo
ktoś mu pomógł. Żadnych świadków zdarzenia, żadnych
śladów walki, tylko ten niepokojący krzyk, kiedy spadał.
Denat, jak Płatek, stracił rodziców, ale znacznie później.
Skrawki ubrań pozostałych ofiar jak chusteczka z monogra-
mem.
Książkę kupił niedawno. Trzeba gdzieś sprawdzić mie-
siąc wydania, może tu chodzić o naśladownictwo. Może...
Nie, to bez sensu. Trzeba się upewnić, że nie zrobił tego
sam, że nie włożył sobie tej chusteczki, żeby pamiętać, kim
jest. Marek nie znalazł tych perfum w mieszkaniu, innych
chustek też nie. Zero podręczników do haftowania, igły z
nitką też swoją drogą nie. Komputerowcy już się ponoć
włamali do sprzętu Płatka, jutro mają się z nimi spotkać.
Ciekawe, gdzie się kupuje taki sprzęt? Przejrzeć przelewy,
bo wśród rachunków niczego nie było.
Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 20I0 Wydanie I Warszawa 20I0
Spis treści O, nadkomisarz Gajewski! Stukilowy duch Naturalne narzędzie zbrodni Stowarzyszenie sfrustrowanych policjantów Baby, ach te baby Czym to pachnie? Zadyma w środku wiosny Smak duńskiego piwa Brzydka ona, brzydki on Reporterzy, pajace i inne przypadki Będziecie skończeni! Muzeum niegdysiejszej sławy Błędny rycerz Sroka Haft awangardowy EPILOG Podziękowania
O, nadkomisarz Gajewski! Bywają mężczyźni, którzy popadają w głęboką melan- cholię, wracając do domów wypełnionych szczebiotem licznych dziatek i pohukiwaniem nielicznych żon. Taaa, pomyślał nadkomisarz Jan Gajewski i potknął się na wy- stającej płytce chodnika. Choć utrzymał równowagę, to ba- lansując, przydepnął połę nowiuteńkiego trencza w kolorze khaki. Próbował zakląć adekwatnie do sytuacji, ale wdru- kowane w jego pamięć napomnienia matki, babek i ciotek skutecznie blokowały ścieżkę dostępu do samczych fraz, których z wyraźnym upodobaniem używali koledzy z wy- działu zabójstw. Przegrawszy walkę z zagnieżdżonym w świadomości matriarchalnym chórkiem, policjant zajął się usuwaniem szkód. Nim jednak z wypolerowanej na błysk aktówki wydobył pakiet chusteczek higienicznych - najlep- szych, trójwarstwowych - dyskretnie się rozejrzał. I napo- tkawszy rozbawiony wzrok dwu niekompletnie odzianych niewiast, które w to wciąż jeszcze chłodnawe, choć wio- senne, popołudnie wystawały pod niezapaloną latarnią, spłonił się, zafrasował i zdenerwował albo to samo w in- nej kolejności. O, nadkomisarz Gajewski, pomyślały niekompletnie odziane niewiasty. O, kobiety lekkich obyczajów, pomyślał Gajewski. Trudno, żeby wyletnione przodowniczki pracy nie zwró- ciły na niego uwagi - blisko dwumetrowy policjant rzucał
się w oczy. Dzięki systematycznym biegom i odwiedzinom na basenie Jan zachował sylwetkę sprzed kontuzji łokcia, z powodu której szybko pożegnał się z młodzieżową repre- zentacją siatkówki. Wyglądał jak atleta, lecz miał w sobie też coś misiowatego: pulchne, zmysłowe usta, duże jak bochny dłonie i długie rzęsy powiększone przez szkła da- lekowidza. I pewną powolność w ruchach, jakby przed każdym krokiem zastanawiał się, czy jednak warto go zro- bić. Był wręcz stworzony do roli dobrego policjanta, bia- da jednak temu, kto dał się zwieść fizjonomii rosłego, nie- co przygarbionego niedźwiedzia z mrocznych zakątków Peru. Zwykł wracać z pracy na piechotę. Być może lubił spa- cerować, prawdopodobnie dobrze robiło mu świeże po- wietrze, bez wątpienia dbał o kondycję, ale niewykluczone też, że zwyczajnie odwlekał moment powrotu do domu, w którym cisza była zjawiskiem równie rzadkim co zaćmie- nie słońca. Ze spuszczoną głową, powoli szedł więc w stronę rodzinnego gniazda, w którym dziś na pewno nie mógł się spodziewać spokoju, a to dlatego że jego żona za- ordynowała na wieczór grill party. Przez moment miał ochotę zabawić się w dziecinną grę: trzy kroki naprzód, dwa do tyłu, ale szybko przywołał się do porządku - wszak to do niego należało przyrządzenie karkówki à la Hannibal Lecter. Wystarczyło, że pchnął furtkę i wszedł na swoją pose- sję, przed mały domek z niewielkim ogródkiem na Podgó- rzu, który odziedziczył po rodzicach, a zaraz w uszy ude-
rzył go jazgot trójki potomstwa, a potem charakterystyczny stukot dziesięciocentymetrowych szpilek: - Gdzie ty się włóczysz, Cmoku, przecież miałeś być wcześniej! Wszystko na mojej głowie, jak zwykle - wark- nęła Ewa i odwróciła się na pięcie. Gajewski na próżno ułożył usta do powitalnego cmoknięcia, odburknął coś nie- wyraźnie. Bez słowa protestu powlókł się za żoną, wysłu- chał kilku poleceń i jednoznacznie brzmiących ocen wła- snego nieodpowiedzialnego zachowania, ciesząc się w du- chu, że połowica nie zarejestrowała uszczerbku na jego odzieży. - Dobrze, dobrze, już ci pomagam, ale muszę się prze- brać - rzekł i niezwłocznie przystąpił do ukrywania dowo- du swojego niechlujstwa. Co nie było łatwe, bo w domu Gajewskich każdemu przedmiotowi przyporządkowano jedyne właściwe miej- sce, a za samowolną zmianę przewidziane były dotkliwe kary. W przypadku dzieci mało wymyślna, acz skuteczna: okresowy zakaz oglądania telewizji lub korzystania z inter- netu w zależności od stopnia przewinienia. Ale niepo- prawny wzór do naśladowania traktowany był znacznie bardziej surowo - każdy romans z chaosem odpokutowy- wał, nosząc przez tydzień krawat w bałwanki. Robił więc, co mógł, by się nie narażać. Tym razem jednak było po ptokach, a przy tym nie miał wiele czasu. Ani, prawdę po- wiedziawszy, pomysłu, gdzie przechować płaszcz tak, by bezpiecznie zabrać go z kryjówki i zanieść do pralni. - Zasnąłeś tam, czy co? - Jego filigranowe szczęście,
rozmiar 34, obdarzone było głosem, który mógłby rozsa- dzać ściany. Nie odpowiedział, bo wreszcie przyszedł mu do głowy zbawienny koncept. Szuflada na krawaty. Schowek, do któ- rego jego domowy cerber zaglądał tylko wtedy, gdy doszło do złamania domowego regulaminu. Zgrabnie lawirując pomiędzy plączącym się mu pod nogami potomstwem - w duchu błogosławił policyjne testy sprawności - przemknął do garderoby i z niejakim trudem upchnął trencz do szufla- dy z krawatami. Potem szybko wciągnął czarne dżinsy i szary pulower. Był gotowy, by po raz kolejny zadziwić wszystkich pokazem niebanalnych umiejętności kulinar- nych. Ewa, choć zawsze lubiła wtrącać swoje trzy grosze, kierowana niezawodną intuicją niedużych kobietek, wie- działa kiedy zamilknąć, więc inspektor mógł teraz w spo- koju przygotowywać niezwykłe marynaty, zaskakujące ze- stawieniami smaków dressingi, egzotyczne sałatki. No i mięsa, szczególnie lekko krwistą karkówkę z grilla, jego popisowy numer, którego tajemnicy nie zdradził dotąd ni- komu. Powoli schodzili się goście - w większości zaprzy- jaźnione dzieciate małżeństwa. Dom i ogród wypełniały się gwarem, ale mistrz kulinarnej ceremonii tylko witał się zdawkowo i sygnalizował mową ciała, że jest bardzo zaję- ty. A potem zaczęło się to, za czym pan domu zdecydowa- nie nie przepadał - konsumpcja, której towarzyszyła kon- wersacja bogata w męczące licytowanie się przygodami i
przewagami pociech, wrednymi szefami i najnowszymi na- bytkami. Nadkomisarz najchętniej wyłączyłby się z niej, odpłynął myślami gdzieś w milsze okolice, ot, choćby pró- bując sobie wyobrazić, jakie niespodzianki wykombinuje Paul Smith w kolekcji jesień/zima. Ale wylogować się nie mógł, bo gdy tylko zdarzyło mu się zamilknąć na dłużej, zaraz czuł na sobie karcący wzrok żony, której zależało, żeby jej ukochany mąż zachowywał się jak chodzący ideał. Czas wlókł się Janowi niemiłosiernie, wolał jednak nie spoglądać na zegarek. I kiedy nieomal pogodził się już z tym, że tego wieczoru skazany jest na długie męki small talku, stał się cud. To znaczy Gajewski w cuda nie wierzył, jak również w przeczucia czy intuicję, był bowiem przeko- nany, że najlepsze efekty, zarówno w życiu, jak i w pracy, przynieść może jedynie „nadludzki wysiłek w nieludzkich warunkach". Wyczytał to w jednej z modnych powieści głośnych autorów, jakie wciąż podtykała mu Ewa, dbając o jego kulturalne obycie, choć on zdecydowanie wolał mroczne kryminały, na których okładki żona patrzyła tak jak na ślady błota pozostawione na świeżo wypastowanym parkiecie. Cud zapowiedziało trzaśnięcie zbyt mocno pchniętej furtki, a potem szuranie i pochrząkiwanie - jakże dobrze znane nadkomisarzowi, jakże często wyprowadzające go z równowagi, ale nie tego wieczoru; tym razem ucieszył się, że zaraz zobaczy Marka Srokę. Swojego najbliższego współpracownika, pod pewnymi względami nieocenione- go, pod innymi nieznośnego.
- Dzwoniłem, dzwoniłem - zadudnił tubalny głos Marka, który jak zwykle zapomniał się przywitać, zupełnie ignoru- jąc wbity w niego wzrok zaciekawionych imprezowiczów. - Dobry wieczór, podkomisarzu - powiedział Gajewski. - Dzwoniłem, ale i tak przyjechałem. - Sroka chrząknął donośnie, jednocześnie drapiąc się po brzuchu opiętym na- zbyt ciasną, wymiętoloną koszulą flanelową w granatowo- czerwoną kratę. - Tak? Kiedy? - W tym momencie Jan przypomniał so- bie, że komórkę zostawił w płaszczu. - Abonent nie raczył był odebrać, a głos abonenta z poczty obiecywał, że oddzwoni. Co tu kryć: kłamał. Spró- bowałem na stacjonarny, z panią Ewą gadałem. Nadkomisarz spojrzał pytająco na połowicę, która uśmiechnęła się promiennie: - Ach, wypadło mi z pamięci, zresztą nie myślałam, że to coś ważnego. - Jak to nieważne, jak to... - zapienił się Marek. - Do rzeczy - uciął Gajewski, widząc złe błyski w oczach żony. - Co się stało? Sroka wskazał głową na zasłuchaną publiczność. Na twarzach gości malowało się napięcie. Z gatunku rado- snych: to się dzieje naprawdę. Załapawszy sygnał, Ewa stuknęła widelcem o talerz. - Jedzcie, kochani, bo wystygnie. Jasiu, włóż coś innego i postaraj się wrócić przed północą. - No właśnie, jedzcie, kochani - zalecił życzliwie Sroka - żeby nie wystygło, jak tamten.
Pod, nad - mruczał Marek, otwierając drzwi zabłocone- go, zdezelowanego volkswagena golfa, który pewnie pa- miętał czasy wypadów do Berlina Zachodniego po tani sprzęt rtv. - Przydałby się awansik, ale mi się nie chce. Oj, Jasiu, jak mi się nie chce. - Mógłbyś tu czasem przewietrzyć. Z wnętrza samochodu wydobyła się fala podłych aroma- tów. Potu, „mocnych" i czegoś jeszcze, w co Jan wolał nie wnikać zbyt głęboko. Hamburger czwartej świeżości? - Zakurzyłoby się, co? - Sroka miał gdzieś modę na nie- palenie i jej kilkumiesięcznego, jak to neofici, zatwardzia- łego wyznawcę. - Będziesz to musiał jakoś przeżyć. Gajewski bez słowa chwycił za korbkę otwierającą szy- bę. Odpadła, ledwie jej dotknął. Chciał nasadzić ją z po- wrotem na śrubę, ale wytarty gwint słabo trzymał. Wes- tchnął i spróbował uchylić okno, ciągnąc szybę palcami w dół. Jego niedźwiedzia siła na niewiele się tu jednak zda- ła. - Może po prostu przywal z piąchy - zarechotał Sroka. Plama, korba, Sroka w apogeum swojego dowcipu, cóż za pechowy dzień, pomyślał Gajewski. - Włóż ją do schowka, szkodniku - powiedział Marek. - Jeśli się zmieści. Ciągle zapominam przykręcić, ale kiedyś się wezmę... - I już zbierał się, by zaśpiewać znany swego czasu przebój Elektrycznych Gitar, ale Jan, wiedząc, co się święci, zgromił go wzrokiem. - Dobra. Let's go. - Właśnie. Bo w końcu nie powiedziałeś mi, dokąd je-
dziemy. - Niedaleko, na Zabłocie, resztę sobie sam zobaczysz. A teraz, panie i panowie, Raaamsteeeein. Odtwarzacz - co za przykra niespodzianka! - działał bez zarzutu, więc ogłuszony Ohne dich Gajewski z ulgą przyjął koniec podróży. Rączo wyskoczył z samochodu. Ekipa za- bezpieczająca miejsce zdarzenia nie robiła wprawdzie dużo zamieszania, ale i tak w pobliżu zgromadził się tłu- mek gapiów. Kilkoro staruszków, dwaj młodzianie w pod- róbkach Adidasa, puszysta blondynka w wieku mocno po- stbalzakowskim i mężczyzna trzymający na smyczy dorod- nego labradora. Obserwowali akcję zza niewielkiego par- kanu, którym otoczono kamienicę przeznaczoną do rozbiór- ki, bez zażenowania wpatrując się w nowych bohaterów, jacy właśnie pojawili się na scenie. Gajewski i Sroka nie musieli wyciągać legitymacji, bo na straży porządku stała młodsza aspirant Beata Źrenicka. Ostrzegawczym gestem ukróciła wylewność Sroki, który jak zwykle rozpromienił się na widok imponującego bius tu koleżanki. Nie raz, nie dwa musiała radzić sobie z kom- plementami Marka, należącymi do kategorii trudnych. - Cześć. Zapraszam. Tylko uważajcie, bo dziur tu tyle, co psich kup. W środku też za ciekawie nie jest. - Wszystko już zabezpieczyliście? - zapytał Gajewski, wciąż jeszcze nie wiedząc, jakaż to atrakcja czeka go za chwilę. - Siedzimy tu od godziny, więc tyle, ile się dało. Na dole chyba wszystko, ale chłopaki szukają jeszcze pod sa-
mym dachem. - Dobra, popatrzmy. Gdy tylko weszli przez resztki ledwie trzymającej się na zawiasach, obłażącej z licznych warstw farby w rozma- itych kolorach bramy, owionął ich gęsty fetor stęchlizny i moczu, przemieszany z jeszcze innym przykrym zapachem, słodkawym i mdlącym. Pod butami chrzęściła szklana stłuczka i gruz. I znowu piękne okoliczności przyrody, po- myślał Gajewski, ale zaraz przestał się nad sobą rozczu- lać. Mężczyzna leżał na dole zrujnowanej klatki schodo- wej i nie wyglądałby najgorzej, gdyby nie jego prawa noga skręcona pod nienaturalnym kątem i niewielka kałuża krwi w kształcie spłaszczonej poduszki. Gajewski spojrzał w górę, przeliczył piętra. Trzy. Może nie dość na natychmia- stowe zejście, ale zmarły nie należał do chuderlaków. To właśnie z powodu swojej masy ciało nie przypominało te- raz połamanego konaru, lecz całkiem foremny balon. Ja- kieś dwa metry od niego leżała wojskowa latarka. - Samodzielnie sfrunął? - Sfrunął? - Marek od stóp do głów wyrażał zdziwienie. - Motylem to on nie był. Zdrowo pierdolnął. - Podkomisarzu... - skrzywił się Gajewski. - Trochę sza- cunku dla denata. - Trudno powiedzieć - chcąc jak najszybciej uciąć sprzeczkę, Źrenicka pospieszyła z wyjaśnieniem - w każ- dym razie nie widać, żeby się bronił. Barierka się chyba sama nie złamała, zdaje się, że ktoś przy niej kombinował, musimy to jeszcze sprawdzić... Jak załatwimy więcej re-
flektorów, trzeba będzie dokładnie przeczesać całą górę i schody. Jan znów przeciągnął wzrokiem po piętrach. - Jak rozumiem, chłopcy też nie dostali się tam na skrzy- dłach, więc ewentualne ślady na schodach możemy sobie wsadzić - rzucił Sroka - do innej bajki. Szkoda, w tym pyle fajnie by się odznaczyły. Nadgorliwość nie jest pierwszym szczeblem do kariery. Nadkomisarz nie miał jednak zamiaru bawić się w edu- kowanie podwładnej: - Do środka też się trzeba jakoś dostać. Teraz za ciem- no, jutro przeszukamy dokładniej cały teren. Lekarz już był? - Tak, doktor Ostrowski, ale dużo nie wykombinował. Tyle że delikwent leży tu co najmniej od wczoraj. - A kto go znalazł? - Facet. Właściwie jego pies. Czekają za płotem. - Porozmawiasz z nim, Marek? Może coś widział. - Wy nie wiecie, a ja wiem, jak rozmawiać trzeba z psem. Bo mieszkałem w jednej wsi i poznałem język... - Sroka dysponował całkiem przyjemnym basem i nie fał- szował. - Sam jesteś pies - uciął Gajewski. - Pospiesz się. Beat- ko, niech chłopcy skończą przynajmniej na górze, a jego już chyba zabierzemy. - Tak. Ciekawe, że miał przy sobie dowód. Nazywa się, nazywał, kurde. - Właścicielka przecudnej urody biustu pracowała w służbach tylko trzy lata i nie próbowała uda-
wać zaimpregnowanej. Przyrzekła sobie, że nigdy nie spróbuje. - Jacek Płatek. Lat dwadzieścia dziewięć. Za- mieszkały... - Jasne. Trzeba zawiadomić rodzinę. Chłodnawy wiosenny wieczór zdążył się w tym czasie zamienić w zimną noc, a słaby wietrzyk w solidne wietrzy- sko, hulające teraz w pozbawionej szyb kamienicy, zmaga- jące się z resztkami rynien, które ocierając się o dziurawy mur, wydawały złowieszcze dźwięki. Mimo to gapie wciąż tkwili na posterunku. - „Coś się dzieje wreszcie, gwałcą w naszym mieście" - zanucił cicho Jan, ale skarcił sam siebie w myślach. Zbyt długie przebywanie w towarzystwie Marka wyraźnie mu szkodziło, zaczynał przejmować jego nawyki. Zapiął kurt- kę pod szyją, po czym kiwnął na Srokę. Marek pożegnał się ze świadkiem, podrapał psa za uchem. - Dowiedziałeś się czegoś ciekawego? - spytał Gajew- ski. - Niespecjalnie. Facet ma tu weterynarza w okolicy, po wizycie psina chciała jeszcze na sikundę, zaczęła ujadać koło rudery, najpierw myślał, że to menele znowu robią ja- kiś dym. Znalazł trupa i tyle. - Taaa... - No, nadkomisarzu, na moje oko zdążymy przed półno- cą. Szanowna małżonka na pewno będzie kontenta. Rodzina Płatka od dawna już nie należała do świata ży- wych. Osierocony ponad dwadzieścia lat temu, wychowy-
wał się w domu dziecka. Dwa dni zajęło Beacie odszuka- nie kogoś, kto go pamiętał i mógł się podjąć identyfikacji. Emerytowanej już dyrektorki bidula nie można było wprawdzie zmusić do bezpośredniej konfrontacji z ciałem, ale wystarczyło jej zdjęcie. Zapamiętała Jacka jako jedne- go z najlepszych wychowanków. Żadnych problemów, wrodzona inteligencja i upór, aż chciało mu się pomagać, żeby nie skończył jak wielu z nich. Udało się: dostał mieszkanie i stypendium, zrobił dyplom z informatyki. Pra- cował w domu, pani Anna nie wie, czym się dokładnie zaj- mował, nie zna się na komputerach, ale chyba nieźle sobie radził. Co rok przysyłał jej kartkę na święta. Nie zwierzał się wprawdzie, nie sądzi jednak, żeby kogoś miał. Wrogo- wie? Kobieta rozpłakała się, jakby dopiero teraz uświado- miła sobie, co się stało - dzieciaki, o dziwo, go lubiły. To było łagodne cielę z masą kompleksów, muchy by nie skrzywdził. Trzydziestometrową kawalerkę prawie w całości wy- pełniał sprzęt komputerowy. Wysokiej klasy. Dobrze za- bezpieczony przed intruzami. Kiedy policyjni informatycy zabrali się do dzieła, Sroka udał się na oględziny reszty mieszkania. W lodówce znalazł jedynie dwie zgrzewki po dwadzieścia jogurtów. Widać chłopak toczył ze sobą cięż- ką walkę. Od niedawna, bo jogurty miały jeszcze miesiąc przydatności do spożycia. Nie znalazłszy nic innego do je- dzenia, Marek zadowolił się sokiem stojącym na parape- cie. Bez namysłu złapał za karton. Było przecież mało prawdopodobne, żeby morderca Płatka wpadł tu wcześniej
na podwieczorek i z życzliwości dla organów ścigania zo- stawił parę wizytówek. Wychylił napój duszkiem. Chłopcy komputerowcy przynosili do roboty własne termosy z kawą. W łazience także nic nie wskazywało na to, że głównego lokatora ktoś odwiedzał. Sroka nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok pary monstrualnych gaci starannie roz- wieszonych na suszarce. Jako że sam do motyli nie należał, przymierzył je w myślach. Jak by to ujął stary Joe Alex: człowiek umiera, a jego gacie wciąż tęsknie wypatrują no- siciela. No prawie do rymu wyszło. Obracając w palcach pedantycznie zwiniętą do połowy tubkę z pastą do zębów, rozważał na głos: - Kto cię ubił, dziecko? Wielorybku ty biedny. - Marek! - zawołał Daniel komputerowiec. - On się lo- gował na odcisk palca. Nie damy rady. - To jak, mamy tu przetransportować zwłoki czy obciąć odnośną część ciała? - Chyba wszystkie dziesięć palców. Na miejscu nie damy rady, kretynie, musimy zabrać sprzęt do nas. - Okej, i tak się o niego nikt nie upomni. Ile wam zajmie demontaż? - Trochę zajmie. Odpuściwszy sobie poszukiwanie papierowych śladów typu chłopięcy memorbuch, bo w mieszkaniu Płatka znaj- dował się jedynie papier toaletowy i sterta magazynów komputerowych, Sroka postanowił przejść się po sąsia- dach. I nie zdziwił się, że w kamienicy Jacek pełnił funk-
cję stukilogramowego ducha. Grzeczny, cichy jak myszka, rzadko wychodził, nikt go nie odwiedzał. Jednej z sąsiadek nieraz pomagał wnieść zakupy, inna odebrała za niego przesyłkę kurierską. Emerytowanemu nauczycielowi z pierwszego piętra zainstalował internet. Krótko mówiąc: dupa blada. Widząc na wyświetlaczu komórki numer Gajewskiego, Sroka profilaktycznie skarcił się za użycie słowa niepożą- danego w lepszym towarzystwie. Kartonu po soku już się pozbył. - No co tam?! - wrzasnął nadkomisarz, bo tylko w ten sposób mógł przebić się przez rozdzierający wrzask jedne- go ze swoich licznych dziatek. - W mieszkaniu nic. Informatycy muszą pogrzebać w komputerze. Właściwie w tych trzech, które miał był. A jak tam sekcja? - Co?! Zaraz jadę! - darł się wciąż Gajewski. Ryk wzrósł o parę decybeli, ani chybi do płaczącego dołączyły posiłki. - Jasiu, kałachem ich. Tu jedziesz czy do prosektorium? Nadkomisarz z pewnością nie usłyszał pierwszego zda- nia. - Do ...rium, och, cicho już bądźcie, tatuś zaraz przyklei oczko misiowi. - Temu, kurwa, misiu - rzekł sam do siebie Marek, za- kończywszy rozmowę. Patolog Dobrzaniecki szybko uporał się z zadaniem. De-
nat również - serce wysiadło mu, zanim osiągnął parter, a obrażenia wewnętrzne dopełniły dzieła. Żadnych obcych tkanek za czymkolwiek i w czymkolwiek, żadnych innych mikrośladów, włókien, a więc na pewno się nie bronił. Potwierdziło się też, że Płatek zszedł mniej więcej dobę przed znalezieniem ciała. Chemicy nie działaliby tak szybko i sprawnie, gdyby nie niezawodna Źrenicka. A raczej jej starsza siostra Ela, ob- darzona przez naturę biustem jeszcze bardziej imponują- cym od Beatkowego. Sroka nieodmiennie nazywał ją Pamelą Anderson z tru- piego patrolu, na co śmiejąc się, odpowiadała nieodmien- nie tak samo: Ale cycki mam prawdziwe. Miała też specy- ficzne poczucie humoru, które onieśmielało Gajewskiego. Zresztą nie tylko ono. Nadkomisarz czuł się w towarzy- stwie starszej Źrenickiej wyjątkowo niepewnie, mimo że zazwyczaj nie miewał problemów w kontaktach z kobieta- mi. Wystarczyło jednak, że przypadkowo - jakżeby inaczej - zabłądził wzrokiem w okolice głębokiego dekoltu za- wsze niedopiętego białego kitla Eli, że usłyszał nieco schrypnięty głos pani doktor, a zaraz spinał się wewnętrz- nie. Musiał wtedy zamykać oczy i powtarzać w myślach odpędzającą demony mantrę: lubię tylko małe kobietki, lu- bię tylko małe kobietki. Wygląd wampa z dość już starych filmów był jednak nieco mylący - starsza Źrenicka ucho- dziła za jednego z najlepszych biotechnologów w okolicy. Rozległej... Zanim Jan wszedł do budynku laboratorium kryminalistycznego, zadrżał i wziął głęboki oddech, prze-
widując stresogenną sytuację. Stres nie stres, warto było. Siostry Źrenickie - Gajewski odetchnął z ulgą, widząc aspirantkę - miały dla nadkomisa- rza prawdziwą bombę. - No, ruszamy tropem trupa - zamruczała Ela. Gajewski nieuważnie przyjął nic, nic i nic oraz nieco psiej sierści znalezionej na rękawie płaszcza denata. Dużo ciekawsza rzecz ukryta była w kieszeni. Gdyby to Sroka znajdował się na miejscu Źrenickiej, wręczeniu znaleziska towarzyszyłoby triumfalne „ta dam". Podając nadkomisarzowi foliową torebkę, Beata zachowała jednak powagę. Jan założył rękawiczki i delikatnie rozwinął białe płócienko złożone w kostkę. W rogu chusteczki do nosa z delikatnej bawełny zobaczył wyhaftowany napis. „Grubas". Litery wyszyto równiuteńko. A chusteczka nosiła ślady kilkakrotnego prania. - Grafolog nic by tu nie wskórał - stwierdziła Beata, za- glądając Gajewskiemu przez ramię. - To pismo techniczne, pamiętam je z zetpete. - A haftowania się uczyłaś? Przez chwilę oboje próbowali wyobrazić sobie kobietę, która zdołałaby zepchnąć Płatka z piątego piętra. I już Ga- jewski byłby skłonny uwierzyć w zdeprawowaną wersję Agaty Wróbel, gdyby nie zapach. Będąc pewnym, że nie znajdzie na płótnie żadnych śladów, nadkomisarz przybli- żył je do nosa. Na sto procent L'Homme Diora.
Stukilowy duch Ma 26 lat. Wczoraj chciał popełnić samobójstwo i po- stanowił skoczyć z okna na 6. piętrze. Gdyby nie miesz- kańcy bloku, determinacja dyżurnego komendy i działa- nie dwóch policjantów z sekcji kryminalnej, być może spełniłby samobójczy zamysł... - Cmoku, śniadanie! Policjanci wyciągnęli ze studni 28-letniego mężczyznę, który po awanturze ze swoim bratem próbował popełnić samobójstwo. Funkcjonariusze przekonali desperata, aby chwycił się zrzuconej do studni linki. Mężczyzna znajduje się teraz pod opieką lekarzy specjalistów. Nie tylko niedzielny ranek, taki jak dziś, Gajewski roz- poczynał od filiżanki mocnej kawy i spacerku po sieci. Lektura wieści ze świata policji wprawiała go zwykle w dobry humor. Ujęli, wykryli, rozszyfrowali, zapobiegli. Z największą radością nadkomisarz wczytywał się w notki o niedoszłych samobójstwach, które w wyselekcjonowanej masie składały się na obraz porażający optymizmem. Wy- starczy trochę czujności i znowu sukces. A co robi policja węgierska, no co? Łapie palaczy, pomyśli sobie internauta jeden z drugim. Anonimowym, pomyślał Jan, dumny z osiągnięć kolegów. Błogie oddawanie się nicnierobieniu wymagało pewne- go wysiłku - Jan musiał wywalczyć zakaz swobodnego
wstępu rodziny do jego domowego sanktuarium. Mieściło się ono w piwnicy, liczyło zaledwie sześć metrów kwa- dratowych i co najważniejsze, wiodły do niego zdezelo- wane drewniane schody, które doskonale sprawdzały się jako system wczesnego ostrzegania. Gajewski miał zawsze wystarczająco dużo czasu, by zamknąć stronę internetową albo ukryć pod biurkiem czytany właśnie kryminał i przy- jąć pozę szalenie zapracowanego funkcjonariusza. Choć sześcioletni Adaś chudy był jak przecinek, w stop- nie walił niczym dwa stada słoni. - Tato, bo mama mówi, że jak natychmiast nie przyj- dziesz, to da wszystko Felkowi sąsiadów - wydyszał chło- piec po tym, jak wcześniej z rozmachem otworzył drzwi. - Tyle razy powtarzałem, że masz pukać - westchnął nadkomisarz. - Jakiemu znowu Felkowi? - No, kotowi - wyjaśnił mały. - Kotu, synku. I nie zaczynaj zdania od „no". - Kotu - poprawił się syn. - Ale dlaczego Felkowi, nie Felku? Gajewski chciał już uciąć „a bo tak", lecz czuł się zobo- wiązany wobec jedynego członka rodziny, który okazywał mu szacunek. Najszczerszy: Adaś wpatrzony był w ojca jak w obrazek i naprawdę brał sobie do serca co najmniej połowę jego dobrych rad. Tę o konieczności pukania z za- pałem ignorował. Jan próbował ułożyć w głowie krótką, ale treściwą przemowę w stylu profesora Miodka, o zawi- łościach gramatyki języka polskiego. Szybko jednak złapał się na tym, że sam nie za bardzo
już pamięta formułki wkuwane w zamierzchłych czasach. Tak się mówi, bo tak się mówi, błąkała mu się w myślach tautologiczna reguła. Ale jak to jeszcze wytłumaczyć sze- ściolatkowi? Taktycznie zmienił temat. - Co jest na śniadanie? - Płatki - skrzywił się chłopiec. Z tym dokarmianiem kota to jednak nie taki zły pomysł, skonstatował nadkomisarz, lecz na głos palnął rzecz jasna mówkę o zdrowotnych walorach zbóż. Marzył o jajecznicy na tłustym boczku, ale gdy przypomniał sobie, ile trudu za- jęło mu ostatnio przepłynięcie dwóch kilometrów, doszedł do wniosku, że ustalanie jadłospisu pozostawi jednak żo- nie. Dziewczynki jadły bez szemrania. Kasia, uczennica kla- sy trzeciej, była już wprawdzie nieźle obyta w temacie dbania o linię, wtajemniczyły ją koleżanki, ale jej matka rozprawiła się z młodzieńczą anoreksją w trzy sekundy, oświadczając, że bardziej trendy jest jeść i mieć iPoda, niż nie jeść i obnosić się z obciachowym odtwarzaczem płyt. Za to pięcioletniej Ani należało stale pilnować przed po- chłonięciem czterech pączków naraz. - Siadać proszę - zakomenderowała Ewa, o radości, iskro bogów, całkiem dziś przyjazna. - No i co tam w wielkim świecie? Zamiast udać obrażoną niewinność, Jan zatkał usta nieco zimnawą jajecznicą, bez boczku oczywiście. Rzadki u po- łowicy dobry nastrój to jedno, a zwyczajowy nienaganny wygląd, drugie. Perfekcyjnie umalowana, odprasowana i
przyozdobiona w perełki na szyi, pięknie harmonizujące z kremową bluzką, Ewa mogłaby w każdej chwili wyruszyć na oficjalną wizytę u cesarzowej Japonii. Jeśli tylko zmieniłaby domowe klapki na szpileczce, je- dyne ustępstwo na rzecz weekendu, na coś bardziej sto- sownego. - Ja też chcę to co tato - marudził Adaś. - Nie chcesz, synku, wierz mi. Radę, żeby nie dyskutować z matką, Adaś dla odmiany sobie zapamiętał. Co nie znaczy, że dał za wygraną. Ostrożnie przechylił pudełko z płatkami kukurydzianymi i usypał z nich górkę na obrusie. Ewa była dziś naprawdę w pokojowym nastroju, więc machnęła ręką. Jest niedziela, niech sobie dziecko postrajkuje. Choć bez krzyków i napo- mnień strajkowanie nie było zbyt zabawne, Adaś nie miał już odwrotu i chcąc nie chcąc, zajął się układaniem obraz- ka z płatków. - Co robisz? - podjął zabawę ojciec. - Samolot. Kasia przewróciła oczyma z pogardą: - Nie wytrzymam z tym niedorozwojem. Nie mogę przez niego jeść. - Kasiu... - tym razem Ewa nie ociągała się z interwen- cją wychowawczą. - Wymyśl jakiś lepszy pretekst. I nie wyrażaj się. - Ja mogę - wtrąciła Ania, łapiąc za talerz brata. Boże, niech kogoś zabiją, niech ktoś zadzwoni, prosił bezgłośnie Gajewski.
Błagajcie, a wszyscy nagle pokochają wędkarstwo albo wpadną do cioci na imieniny. Na szczęście małżonka po- stanowiła spędzić niedzielę po bożemu i razem z potom- stwem zasiadła przed telewizorem. Po zmyciu sterty na- czyń Gajewski mógł więc znów udać się do swojej samot- ni. Umościł się w fotelu i z lubością wgłębił w oglądanie obrazków z najnowszego numeru „GQ", edycja brytyjska, stwierdziwszy jednak, że Dylan Jones & S-ka wciąż nie lansują krawatów w bałwanki, przerzucił się na Memento mori Iana Rankina. Odłożył książkę mniej więcej po czter- dziestu stronach. - Taa - powiedział do siebie. Poseł, który skoczył albo ktoś mu pomógł. Żadnych świadków zdarzenia, żadnych śladów walki, tylko ten niepokojący krzyk, kiedy spadał. Denat, jak Płatek, stracił rodziców, ale znacznie później. Skrawki ubrań pozostałych ofiar jak chusteczka z monogra- mem. Książkę kupił niedawno. Trzeba gdzieś sprawdzić mie- siąc wydania, może tu chodzić o naśladownictwo. Może... Nie, to bez sensu. Trzeba się upewnić, że nie zrobił tego sam, że nie włożył sobie tej chusteczki, żeby pamiętać, kim jest. Marek nie znalazł tych perfum w mieszkaniu, innych chustek też nie. Zero podręczników do haftowania, igły z nitką też swoją drogą nie. Komputerowcy już się ponoć włamali do sprzętu Płatka, jutro mają się z nimi spotkać. Ciekawe, gdzie się kupuje taki sprzęt? Przejrzeć przelewy, bo wśród rachunków niczego nie było.