uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Robert R.McCammon - Chlopiece Lata

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Robert R.McCammon - Chlopiece Lata.pdf

uzavrano EBooki R Robert R.McCammon
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 103 osób, 75 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 345 stron)

ROBERT McCAMMON CHŁOPIĘCE LATA Boy’s life Przełożyła Maria Grabska

Gnaliśmy naprzód jak furie, Kpiąc sobie z anielskich rad, Wprost w lasy mroczne, głębokie. Przed nami umykał czart Grube dno flaszki po coli W dziewiczą wiodło nas dal, Gdzie zamiast szosy wyrastał Ocean trawiastych fal. Psy wtedy były nam braćmi. Rowery nas niosły w snach Ku gwiazdom nocnego nieba, Na Marsa czerwony piach. Jak Tarzan chwytał ktoś lianę, A Zorro swej szpady strzegł. Bond ścigał obcych agentów, W wir bitwy Herkules szedł. Przed nami słała się przyszłość Ląd piękny, bez skaz i wad, Gdzie rzeki płyną ku źródłom, Rodzicom ujmując lat Chcieliśmy zalać świat wrzawą, Drwić, biegać, polować, grać… Choć w lustrze zmarszczki dziś widzę, Tę książkę chłopcom chcę dać. przełożył Mirosław Grabowski Zanim wyruszymy razem w podróż, chcę wam wyjaśnić kilka istotnych rzeczy. Przeżyłem to wszystko. I w tym sęk. Cały problem z narracją w pierwszej osobie polega na tym, że Czytelnik wie, iż narrator nie zginął. Cokolwiek więc mogło mi się przytrafić - i cokolwiek się przytrafiło - możecie być pewni, że uszedłem z życiem, aliści każde z tych doświadczeń mogło mnie uczynić nieco lepszym lub nieco gorszym człowiekiem - sami zadecydujecie jakim. W paru miejscach zechcecie pewnie powiedzieć: „Hola, skąd on może wiedzieć, że takie a takie wydarzenie miało miejsce albo że dana osoba powiedziała to czy zrobiła tamto, skoro w ogóle go tam nie było?” Odpowiedź jest prosta: później dowiedziałem się wystarczająco dużo, by wypełnić luki W kilku przypadkach zmyśliłem przebieg wydarzeń, a w kilku innych uznałem? że wszystko powinno się było potoczyć właśnie tak, mimo iż w rzeczywistości było inaczej. Urodziłem się w lipcu 1952 roku. Kiedy piszę te słowa, zbliżam się do czterdziestki. Ładny wiek, nie sądzicie? Nie jestem już, jak ongiś pisali moi recenzenci, „obiecujący”. Jestem tym, kim jestem. Zacząłem pisać, kiedy jeszcze byłem w szkole średniej, a wymyślać różne historie na długo przedtem, nim w ogóle pojąłem, czym się w istocie zajmuję. Od 1978 roku drukują to, co piszę. Zostałem więc pisarzem. Czy może „autorem”? „Autor powieści kieszonkowych” - śpiewali Beatlesi. Może słowo „pisarz” zarezerwowano dla tych, których książki oprawia się w tłoczoną skórę? Jedno jest pewne: moja skóra sporo przeszła w ciągu tych lat Podobnie jak każdy z moich braci i sióstr w tym naszym wirującym wokół własnej osi domu, doświadczałem zarówno kopniaków, jak i uśmiechów losu. Ja jednak zostałem wyróżniony umiejętnością tworzenia z pojedynczych nitek postaci i światów. A zatem pisarz czy autor? Może po prostu gawędziarz? Chciałem przelać owe wspomnienia na papier, gdzie łatwiej je zatrzymać. Czy wiecie, że wierzę w czary? Urodziłem się i wychowałem pośród czarodziejów; w czarodziejskim

mieście i czarownych czasach. O, mało kto zdawał sobie sprawę, że żyliśmy w pajęczynie magii, powiązanej srebrnymi włókienkami przypadku i okoliczności. Ale ja wiedziałem o tym od samego początku. Kiedy miałem dwanaście lat, świat był dla mnie latarnią magiczną, w której zielonym blasku oglądałem przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Z wami pewnie było tak samo, tylko już zdążyliście o tym zapomnieć. Widzicie, jestem zdania, że na początku każdy z nas ma czarodziejską moc. Rodzimy się pełni cyklonów, płonących lasów i komet. Rozumiemy śpiew ptaków, umiemy czytać z chmur i dostrzegamy nasze przeznaczenie w ziarnkach piasku. Ale później miejsce w naszych duszach zajmuje nauka. Magia zostaje z nich wyświęcona, wybita, wyprana i wyczesana. Stawia się nas na prostej, utartej ścieżce i mówi o odpowiedzialności. Słyszymy, że jesteśmy już dość duzi. Każe się nam wreszcie dorosnąć, na miłość boską. A wiecie, dlaczego nam to mówią? Bo ludzie, którzy nas pouczają, boją się naszej nieokiełznanej młodości, bo nasza czarodziejska moc sprawia, że czują wstyd i tęsknotę za tym, czemu pozwolili rozsypać się w proch. Kiedy odejdziesz tak daleko z krainy czarów, nigdy więcej nie będziesz miał do niej wstępu. Może czasem ujrzysz ją przez moment Poznasz ją i przypomnisz ją sobie na ułamek sekundy. Jeśli ludzie płaczą na filmach, to dlatego, że w ciemnym kinie przez krótką chwilę dotykają złotego źródła magii. Potem wychodzą w jaskrawe światło rozsądku i logiki i źródło wysycha, ludzie zaś czują w sercu dziwny smutek i nie wiedzą dlaczego. Kiedy jakaś piosenka poruszy w tobie wspomnienie, kiedy wirujące w promieniu światła pyłki odwrócą twoją uwagę od świata, kiedy nocą słyszysz w oddali stukot kół przejeżdżającego pociągu i zastanawiasz się, dokąd też on zmierza, wykraczasz poza człowieka, którym jesteś, i miejsce, w którym się znajdujesz. Na najkrótszą z krótkich chwil wkraczasz do czarodziejskiego królestwa. Głęboko w to wierzę. To, iż z każdym mijającym rokiem oddalamy się od sedna tego, co się w nas zrodziło, jest zwykłą życiową prawdą. Dźwigamy na ramionach coraz więcej ciężarów. Niektóre z nich są pożyteczne, inne mniej. Przydarzają się nam różne rzeczy. Nasi bliscy umierają. Ludzie biorą udział w wypadkach, z których wychodzą kalecy. Z takiej czy innej przyczyny tracą poczucie kierunku. W tym pełnym zwariowanych labiryntów świecie wcale o to nietrudno. Samo życie robi co może, żeby odebrać nam wspomnienie owej magii. A człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy, aż wreszcie pewnego dnia czuje, że coś utracił, ale nie ma pewności co. To tak jak gdybyś puszczał oko do ładnej dziewczyny, a ona odezwałaby się do ciebie „proszę pana”. To się po prostu zdarza. Pamięć o tym, kim byłem i gdzie mieszkałem, jest dla mnie bardzo ważna. W znacznej mierze składa się ona na to, kim będę, kiedy moja podróż dobiegnie końca. Potrzebne mi wspomnienie czarów, jeżeli kiedykolwiek zechcę je jeszcze odprawiać. Muszę wiedzieć. Muszę pamiętać. I chcę wam o tym opowiedzieć. Nazywam się Cory Jay Mackenson. Wychowałem się w miejscowości Zephyr w południowej Alabamie. Nigdy nie było tam za zimno ani za gorąco. Ulice tonęły w cieniu dębów, a wszystkie domy miały ganki i siatki w oknach. W mieście był park, a w nim dwa boiska do baseballu - jedno dla dzieci, a drugie dla dorosłych. Był tam również publiczny basen z błękitną, czystą wodą. Dzieci zawsze nurkowały w najgłębszym miejscu w poszukiwaniu upuszczonych miedziaków. Czwartego Lipca odbywał się festyn, a pod koniec lata - konkurs literacki. Kiedy w 1964 roku skończyłem dwanaście lat, Zephyr miało około tysiąca pięciuset mieszkańców. Była tam kawiarnia „Pod Błyszczącą Gwiazdą”, był skład Woolwortha i mały sklepik spożywczy pod nazwą „Piggly-Wiggly”, a przy drodze numer 10 stał dom, w którym mieszkały sprzedajne dziewczyny. Nie każda rodzina miała odbiornik telewizyjny. W całym hrabstwie obowiązywała prohibicja, co oznacza, iż kwitł tam nielegalny handel alkoholem. Drogi rozchodziły się z miasta na cztery świata strony, a nocą mieszkańcy słyszeli pociąg towarowy do Birmingham, który pozostawiał za sobą zapach spiekanego żelaza. Zephyr miało cztery kościoły,

szkołę podstawową i cmentarz na Poulter Hill. W pobliżu było jezioro - tak głębokie, iż całkiem możliwe, że wcale nie miało dna. Moje rodzinne miasto pełne było bohaterów i łotrów; ludzi uczciwych, którzy znali urodę prawdy, i takich, których sama uroda była kłamstwem. Prawdopodobnie niewiele się różniło od waszego miasta. Ale Zephyr było czarodziejskim miejscem. W blasku księżyca przechadzały się tu duchy. Opuszczały porośnięty trawą cmentarz, stawały na wzgórzu i rozmawiały o dawnych, dobrych czasach, kiedy coca-cola naprawdę miała niepowtarzalny smak i można było odróżnić demokratę od republikanina. Wiem, bo sam je słyszałem. Wiatr wnosił do domów aromat kapryfolium i rodzącej się miłości. Błękitne, postrzępione błyskawice uderzały w ziemię i budziły nienawiść. Mieliśmy wichury i susze, a przepływająca obok miasta rzeka miała brzydki zwyczaj wylewania z brzegów. Pewnej wiosny, kiedy miałem pięć lat, powódź przyniosła na ulice miasta roje węży. Wtedy niczym czarny huragan z nieba sfrunęły setki sokołów i uniosły węże w śmiercionośnych dziobach, a rzeka cofnęła się do koryta jak zbity pies. Potem jak na głos trąbki zza chmur wymaszerowało słońce, a ze splamionych krwią dachów mego miasta uniosła się para. Mieliśmy czarną królową, która liczyła sobie sto sześć lat Mieliśmy rewolwerowca, który ocalił życie Wyattowi Earpowi w corralu O.K. Mieliśmy potwora w rzece i tajemnicę w jeziorze. Mieliśmy ducha, grasującego po szosach za kierownicą czarnego sportowego samochodu z płomieniami wymalowanymi na masce. Mieliśmy Gabriela i Lucyfera, i zbója, który powstał z martwych. Mieliśmy najeźdźcę z kosmosu, chłopca o niezawodnym ramieniu i dinozaura, który do woli buszował po Merchants Street To było cudowne miejsce. Wciąż są we mnie wspomnienia chłopięcych lat, spędzonych w tej zaczarowanej krainie. Pamiętam. I to już wszystko, co chciałem wam wyjaśnić.

I: CIENIE WIOSNY 1. PRZED BRZASKIEM - Cory! Obudź się, synku! Już czas. Pozwalam się wyciągnąć z ciemnej jaskini snu, otwieram oczy i patrzę na niego. Jest już ubrany, ma na sobie brązowy kombinezon, z imieniem „Tom” wypisanym białymi literami w poprzek kieszeni na piersi. Dolatuje mnie zapach jajek na bekonie; w kuchni cicho gra radio, szczęka patelnia i podzwaniają szklanki: to mama porusza się w swoim żywiole, tak pewnie jak pstrąg w potoku. - Już czas - powtarza ojciec i zapala lampkę przy łóżku. Mrużę powieki, pod którymi bledną ostatnie senne obrazy. Słońce jeszcze nie wzeszło. Jest początek marca i chłodny wiatr targa drzewami za oknem. Czuję go, kiedy przyłożę dłoń do szyby. Tato wraca do kuchni na kawę, a mama, wiedząc, że już nie śpię, nastawia radio troszkę głośniej, żeby usłyszeć prognozę pogody. Wiosna trwa już od kilku dni, ale tegoroczna zima miała ostre kły i pazury, którymi uczepiła się Południa niczym biała kocica. Nie było śniegu - tu nigdy nie pada - ale zimny wiatr dął z całą mocą wprost z płuc bieguna. - Włóż ciepły sweter! - woła mama. - Słyszysz? - Słyszę! - odkrzykuję i wyciągam z bieliźniarki gruby zielony sweter. Patrzę na swój pokój, wypełniony teraz żółtym światłem lampki i pomrukiwaniem grzejnika: oto indiańska makata, czerwona jak krew Cochise’a; biurko z siedmioma magicznymi szufladami; krzesło pokryte aksamitem, którego niebieskawa czerń przywodzi na myśl płaszcz Batmana; akwarium, a w nim maleńkie rybki - tak przezroczyste, że widać, jak biją im serduszka; dalej wspomniana już bieliźniarka, oblepiona kalkomaniami, które można znaleźć w pudełkach z modelami samolotów do sklejania firmy Revell; łóżko, a na nim kołdra uszyta przez krewną Jeffersona Davisa, szafka i półki - o tak, przede wszystkim półki. Kopalnia skarbów. Mieści się tu cała moja biblioteczka: setki komiksów - Liga Sprawiedliwych, Flash, Zielona Latarnia, Batman, Duch, Czarny Sokół, Sierżant Rock i Wesoła Kompania, Aquaman i Fantastyczna Czwórka. Są tu sterty magazynów „Świat Chłopca”, dziesiątki tomików serii „Słynne potwory krainy filmu”, „Groza na ekranie” i „Mechanika dla wszystkich”. Jest równy rząd żółtych okładek „National Geographic”; muszę się przyznać ze wstydem, że wiem, gdzie się podziały wszystkie zdjęcia z Afryki. Półki ciągną się całymi milami. Kolekcja marmurów lśni w kamionkowym słoju. Uśpiona cykada oczekuje lata, by znów zaśpiewać. Obok leży jo-jo, które gwiżdże, chyba że sznurek się zerwie i tato musi go naprawić. Dalej niewielki katalog z próbkami materiałów - prezent od pana Parlowe’a z Magazynu Konfekcji Męskiej Stagga. Wyklejam nimi podłogi kabin w modelach samolotów, a fotele wycinam z kartonu. Dalej srebrna kula, odlana przez Samotnego Jeźdźca dla łowcy wilkołaków. Guzik z czasów wojny secesyjnej, który oderwał się od brunatnego munduru, kiedy burza przeszła nad Shiloh. Gumowy nóż do walki z krwiożerczymi krokodylami w wannie. Kanadyjskie monety, gładkie jak równiny Północy. Jestem bogaty ponad wszelką miarę. - Śniadanie na stole! - woła mama. Zapinam suwak swetra w tym samym odcieniu co wystrzępiona koszula Sierżanta Rocka. Łaty na kolanach moich błękitnych dżinsów niczym medale za odwagę upamiętniają potyczki ze żwirem i drutem kolczastym. Mam na sobie czerwoną flanelową koszulę, dość jaskrawą, by rozwścieczyć byka, skarpetki białe jak gołębie skrzydła i czarne jak noc tenisówki. Moja mama jest ślepa na kolory, a tato myśli, że to dziedziczne. Ale ja nie jestem daltonistą. Swoją drogą zabawnie jest patrzeć na ludzi, którym zawdzięcza się przyjście na ten świat, i tak wyraźnie dostrzegać w nich siebie. Dochodzisz wtedy do wniosku, że każdy człowiek jest genetycznym

kompromisem. Mam drobną budowę matki i jej ciemne faliste włosy, ale odziedziczyłem też ostry nos i niebieskie oczy ojca. Po mamie mam dłonie o długich palcach i -„dłonie artysty”, jak twierdzi, kiedy się martwię, że są takie chude - a po ojcu gęste brwi i niewielką bruzdę w podbródku. Czasami marzę przed zaśnięciem, że kiedy się obudzę, będę wyglądał jak Stuart Whitman w Szlaku Cimarron albo Clint Walker w Cheyenne ale prawda przedstawia się tak, że jestem chudym, gapowatym smarkaczem średniego wzrostu i postury, a kiedy zamknę oczy i wstrzymam oddech, zlewam się z tapetą. Za to w wyobraźni nieraz ścigam przestępców pospołu z detektywami i kowbojami, którzy co wieczór paradują przed nami na telewizyjnym ekranie, pomagam Tarzanowi zwoływać lwy w lesie za domem i strzelam do Niemców, tocząc z nimi samotną wojnę. Mam małą grupkę przyjaciół, takich jak Johnny Wilson, Davy Ray Callan czy Ben Sears, ale nigdy nie byłem tym, co się nazywa duszą towarzystwa. Czasem, gdy z kimś rozmawiam, ze zdenerwowania plącze mi się język, więc wolę milczeć. Moi koledzy nie różnią się zbytnio ode mnie wiekiem, wzrostem czy temperamentem. Jeśli nie mamy szans na zwycięstwo, unikamy walki, a zresztą żaden z nas nie umie się dobrze bić. I chyba właśnie tak zaczyna się literatura lub - jeśli wolicie - korekta rzeczywistości; nadawanie światu kształtu, jaki byłby zapewne przyjął, gdyby pan Bóg nie miał zeza i dwóch lewych rąk. W prawdziwym świecie byłem bezsilny; w moim królestwie stawałem się Herkulesem uwolnionym z okowów. Wiem, że jedno na pewno odziedziczyłem po dziadku Jaybirdzie, ojcu taty: jego ciekawość świata. Dziadek skończył już siedemdziesiąt sześć lat, był żylasty jak stary wół, miał plugawy język i jeszcze bardziej plugawe maniery, ale wciąż buszował po lasach wokół swojej farmy. Przynosił do domu rzeczy, na których widok babcia Sarah mdlała: wężowe skórki, puste gniazda szerszeni, nawet zdechłe zwierzęta. Miał zwyczaj rozcinać je scyzorykiem i zaglądać, co mają w środku. Okrwawione wnętrzności rozkładał na gazetach. Pewnego razu powiesił na drzewie martwą ropuchę, zawołał mnie i kazał patrzeć, jak muchy się na niej pasą. Przynosił do domu jutowy worek pełen liści, wytrząsał je we frontowym pokoju i po kolei oglądał przez szkło powiększające, po czym zapisywał różnice między nimi w jednym ze swych niezliczonych notesów. Zbierał niedopałki cygar i zeschnięte kawałki przeżutego tytoniu, które trzymał w szklanych fiolkach. Potrafił godzinami siedzieć i patrzeć na księżyc. Możliwe, że był stuknięty. Możliwe, że „stuknięty” to słowo na określenie kogoś, kto przestając być dzieckiem zachowuje czarodziejską moc. Ale dziadek Jaybird czytał mi niedzielne komiksy i opowiadał o nawiedzonym domu w małej osadzie, w której się urodził. Może i był przyziemny, małostkowy czy głupi, ale zapalił we mnie płomyk ciekawości, w którego świetle potrafiłem dostrzec daleki świat poza Zephyr. Tamtego ranka przed wschodem słońca jadłem śniadanie z mamą i tatą w naszym domu przy Hilltop Street. Był rok 1964. Na świecie zachodziły wielkie zmiany, o których nie miałem pojęcia. W tamtej chwili wiedziałem tylko, że mam ochotę na jeszcze jedną szklankę soku pomarańczowego i że będę pomagał tacie na trasie, zanim odwiezie mnie do szkoły. Wiec kiedy skończyliśmy jeść i naczynia zostały sprzątnięte, wyszedłem na dwór, żeby się przywitać ze Zbójem i nałożyć mu do miski zawiesistej odżywki dla psów. Mama ucałowała nas na pożegnanie, a ja włożyłem watowaną kurtkę, złapałem książki i popędziłem za ojcem do starej, dychawicznej furgonetki. Spuszczony z uwięzi Zbój odprowadził nas kawałek, ale na rogu Hilltop i Shawson zaczynało się terytorium Bodoga - dobermana Ramseyów. Słysząc werble, grające w krtani rywala, Zbój wycofał się dyplomatycznie. Przed nami rozciągało się pogrążone w cichym śnie miasto Zephyr, a na niebie tkwił biały sierp księżyca. W kilku oknach paliły się światła. Było ich niewiele; dochodziła dopiero piąta. Krzywy księżyc odbijał się w powolnym zakolu Rzeki Tecumseha, a jeśli tej nocy pływał w niej Stary Mojżesz, szorował chyba skórzastym brzuchem po dnie. Drzewa na ulicach, wciąż jeszcze bezlistne, poruszały gałęziami

na wietrze. Wszystkie cztery światła uliczne w miejscu, które można było nazwać głównym skrzyżowaniem, pulsowały żółto w zgodnym rytmie. Na wschodzie szeroką rozpadlinę koryta rzeki przecinał kamienny most z zamyślonymi chimerami. Niektórzy twierdzili, że twarze chimer, wyrzeźbione w początku lat dwudziestych, przedstawiały różnych generałów Konfederacji, występuj ących tu w roli upadłych aniołów. Na zachodzie autostrada przedzierała się przez porośnięte lasem wzgórza w drodze ku innym miastom. Tory kolejowe biegły przez północne rubieże Zephyr - dzielnicę Bruton, gdzie mieszkali wszyscy Murzyni. Na południu znajdował się miejski park z muszlą koncertową i dwoma ziemnymi boiskami do baseballu. Park nosił imię Clifforda Graya Hainesa, założyciela Zephyr. Był tu pomnik owego dostojnego męża, który siedział na kamieniu, oparłszy podbródek na dłoni. Według taty wyglądał zupełnie jakby miał zatwardzenie i nie mógł się załatwić ani też wstać z nocnika. Dalej na południe droga numer 10 przecinała granicę miasta i niczym czarny wąż wodny wiła się przez podmokłe lasy, omijając parking dla przyczep i Jezioro Saksońskie, którego brzegi opadały w dół ku niezmierzonej otchłani. Tato skręcił w Merchants Street i jechaliśmy teraz przez handlowe centrum Zephyr. Odgrodzony chodnikiem od przelotowej ulicy, pysznił się Zakład Fryzjerski Dollara, za nim Magazyn Konfekcji Męskiej Stagga, Magazyn Sprzętu i Pasz, sklep spożywczy o dźwięcznej nazwie „Piggly-Wiggly”, skład Woolwortha, kinoteatr „Liryczny” oraz inne atrakcje. Nie było ich wiele; ledwie się człowiek obejrzał, już był na końcu ulicy. Ojciec minął przejazd kolejowy, pokonał jeszcze dwie mile i skręcił w bramę, nad którą wisiał szyld: MLECZARNIA „ZIELONE ŁĄKI”. Ciężarówki podjeżdżały do rampy i ładowały towar. Panował tu duży ruch; zakład otwierano wcześnie, bo mleczarze musieli rano obsłużyć wyznaczone trasy. Czasem, gdy ojciec miał szczególnie napięty harmonogram, prosił mnie, żebym pomógł mu w pracy. Lubiłem ciszę i bezruch poranka. Lubiłem oglądać świat przed świtaniem. Lubiłem dowiadywać się, co zamawiali w mleczarni różni ludzie - nie wiem dlaczego. Może dochodziła we mnie do głosu ciekawość dziadka Jaybirda. Ojciec przejrzał listę dostaw z brygadzistą, wielkim, barczystym chłopem o nazwisku Bowers, a potem obaj wzięliśmy się do załadunku. Pakowaliśmy do furgonetki butelki z mlekiem, kartony świeżych jaj, kubki twarogu i sałatki ziemniaczano-fasolowej, będącej specjalnością „Zielonych Łąk”. Po wyjęciu z chłodni wszystko było lodowato zimne; w świetle wiszących nad rampą latarni skrzył się szron na butelkach. Papierowe kapsle zdobiła twarz uśmiechniętego mleczarza i słowa: „Na zdrowie!” Pan Bowers oparł notatnik na biodrze i z ołówkiem zatkniętym za ucho przyglądał się, jak pracujemy. - Pewnie chciałbyś zostać mleczarzem, co, Cory? - zapytał, a ja odpowiedziałem, że to możliwe. - Świat zawsze będzie potrzebował mleczarzy - ciągnął pan Bowers. - Nie mam racji, Tom? - Jasne jak słońce - przyznał ojciec; było to jego powiedzonko na wszystkie okazje. Posługiwał się nim, gdy słuchał rozmówcy tylko jednym uchem. - Złóż podanie, kiedy skończysz osiemnaście lat - rzekł do mnie pan Bowers. -Znajdziemy coś dla ciebie. - Klepnął mnie w ramię z takim impetem, że omal nie pogubiłem zębów, a butelki na tacy, którą niosłem, zakolebały się z głośnym brzęknięciem. Tato usiadł za kierownicą o grubych poprzeczkach. Kiedy wdrapałem się na fotel obok niego, przekręcił kluczyk, silnik zaskoczył i wycofaliśmy się spod rampy razem z naszym mlecznym ładunkiem. Księżyc opadał za horyzont wprost przed nami, a na krawędzi nocy wisiała jeszcze ostatnia gwiazda. - I co ty na to? - spytał. - Mam na myśli, czy miałbyś ochotę zostać mleczarzem. - Niezła zabawa - powiedziałem. - Tylko w teorii. No, nie mam na co narzekać, ale żadna praca nie bawi, kiedy wykonujesz ją codziennie. Chyba jeszcze nigdy nie mówiliśmy o tym, co chciałbyś w życiu robić, prawda?

- Nie, tatusiu. - No cóż, nie uważam, że powinieneś być mleczarzem tylko dlatego, że ja nim jestem. Widzisz, wcale nie zamierzałem być mleczarzem. Dziadek Jaybird chciał, żebym został farmerem jak on. Babcia Sarah widziała we mnie przyszłego lekarza. Potrafisz to sobie wyobrazić? - zerknął na mnie i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ja lekarzem! Doktor Tom! Nie, moi państwo, to nie dla mnie. - A kim chciałeś zostać? - zapytałem. Tato milczał przez chwilę. Wyglądało na to, że rozmyśla nad moim pytaniem. Doszedłem do wniosku, że chyba dotąd nikt jeszcze mu go nie zadał. Ujął mocniej kierownicę i płynnie wszedł w zakręt drogi, która rozwijała się przed nami w świetle reflektorów, a potem powiedział: - Pierwszym człowiekiem na Wenus. Albo jeźdźcem na rodeo. Albo człowiekiem, który patrzy na pusty plac i oczyma duszy widzi dom, jaki na nim zbuduje calusieńki, aż do ostatniego gwoździa. Albo detektywem. - W gardle zadrżał mu śmiech. - Ale w mleczarni szukali dostawcy, więc jestem tym, kim jestem. - Wcale bym się nie obraził, gdybym został kierowcą wyścigowym - stwierdziłem. Tato czasem zabierał mnie na wyścigi ciężarówek na torze pod Bamesboro. Siedzieliśmy, jedliśmy hot-dogi i patrzyliśmy na snopy iskier, wylatujące w powietrze po każdym zderzeniu powyginanych blach. - Detektyw to też klawy zawód. Rozwiązywałbym zagadki kryminalne, jak chłopcy Hardy’ego. - Tak, to byłoby niezłe - zgodził się tato. - Ale prawda jest taka, że nigdy nie wiadomo, jak sprawy się potoczą. Celujesz w dziesiątkę, niechybnie jak strzała, ale zanim trafisz do celu, porywa cię wiatr. Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek spotkał choć jedną osobę, która ostatecznie została tym, kim chciała być w dzieciństwie. - Ja chciałbym być wszystkim - powiedziałem. - Chciałbym żyć milion razy. - Hm - ojciec pokiwał głową ze zrozumieniem. - To by dopiero był cud, nie sądzisz? -Wyciągnął rękę. - Tu mamy pierwszy przystanek. Mieszkańcy tego domu musieli mieć dzieci, bo zamawiali dwie kwarty mleka zwykłego i dwie kakaowego. Po chwili ruszyliśmy dalej przez ulice, których ciszę mącił tylko wiatr i poszczekiwanie zbudzonych ze snu psów. Zatrzymaliśmy się na Shantuck Street, żeby dostarczyć maślankę i twaróg komuś, kto widocznie lubił kwaśne rzeczy. Zostawiliśmy lśniące butelki na stopniach większości domów przy Bevard Lane. Ojciec roznosił je prędko, ja tymczasem sprawdzałem listę i kompletowałem zamówienie dla następnego domu, wyjmując chłodne opakowania z wnętrza furgonetki. Stanowiliśmy zgrany zespół. Tato powiedział, że ma kilku klientów nad Jeziorem Saksońskim, na południe od miasta. Potem zawrócił do centrum, żebyśmy mogli rozwieźć resztę dostaw, zanim zabrzmi dzwonek na lekcje. Minęliśmy park i wkrótce wyjechaliśmy z Zephyr. Po obu stronach szosy gęstniał las. Zbliżała się szósta. Na wschodzie, ponad porośniętymi sosną i kudzu wzgórzami, niebo zaczynało się już rozjaśniać. Minął nas samochód jadący w przeciwnym kierunku. Szofer mrugnął światłami, a ojciec mu pomachał. - To Marty Barklee. Rozwozi gazety - powiedział. Zadumałem się nad faktem, że istnieje cały odrębny świat, którego życie toczy się przed wschodem słońca, a ludzie, którzy teraz dopiero się budzą, nie mają z nim nic wspólnego. Skręciliśmy z szosy numer 10 i przejechaliśmy kawałek polną drogą, żeby dostarczyć mleko, maślankę i sałatkę ziemniaczaną do małego domku ukrytego w lesie. Potem ruszyliśmy dalej w kierunku jeziora. - Studia - odezwał się ojciec. - Zdaje się, że powinieneś iść na studia. - Chyba tak - bąknąłem, ale to wszystko wydawało mi się bardzo odległe od punktu, w którym znajdowałem się teraz. Wiedziałem tylko, że istnieją akademickie drużyny futbolowe na uniwersytecie

stanowym i że niektórzy chwalą Beara Bryanta, a inni wielbią Shuga Jordana. W moim przekonaniu uczelnię wybierało się w zależności od ulubionej drużyny. - Żeby się dostać na studia, trzeba mieć dobre stopnie - ciągnął tato. - Musisz się pilnie uczyć. - Czy detektywi muszą kończyć studia? - Myślę, że tak, jeśli chcą dobrze wykonywać swój zawód. Gdybym poszedł na studia, kto wie… może zostałbym człowiekiem, który potrafi wybudować dom na pustym placu. Nie przewidzisz, co niesie ci los, i taka jest… …prawda - miał zamiar powiedzieć, ale nie skończył zdania, bo w chwili gdy wyszliśmy z zakrętu, tuż przed nami wyskoczył z lasu brązowy samochód. Ojciec pisnął, jak gdyby ukąsił go szerszeń, z całej siły nacisnął na hamulec i odbił kierownicą w lewo. Brązowy samochód minął nas o cal. Zobaczyłem, że zjeżdża z szosy numer 10 i stacza się z nasypu po prawej stronie drogi. Reflektory miał wyłączone, ale za kierownicą ktoś siedział. Opony z chrzęstem przedzierały się przez ściółkę; samochód wjechał na niewielką, urwiście zakończoną czerwoną skałę i zniknął w mroku. Bryzgi wody poleciały do góry i wtedy uświadomiłem sobie, że samochód właśnie zsunął się do jeziora. - On wpadł do wody! - krzyknąłem. Ojciec zatrzymał wóz, zaciągnął ręczny hamulec i wyskoczył na zarośnięte zielskiem pobocze. Zanim zdążyłem wygramolić się z furgonetki, już biegł w stronę jeziora. Wiatr ze świstem wirował wokół nas. Ojciec zatrzymał się na czerwonym urwisku. W nikłym, różowawym świetle ujrzeliśmy, jak samochód pogrąża się w wodzie; z bagażnika dobywały się wielkie bąble powietrza. - Hej! - wrzasnął ojciec, zwijając dłonie w trąbkę wokół ust. - Wyskakuj stamtąd! Wszyscy wiedzieli, że Jezioro Saksońskie jest głębokie jak otchłań piekielna. Gdy samochód zniknie w atramentowej czerni, nikt go już nigdy nie wydobędzie. - Wyskakuj! - krzyknął ponownie ojciec, ale kierowca, kimkolwiek był, nie odpowiadał. -Pewnie stracił przytomność - rzekł do mnie ojciec, zdejmując buty. Samochód zaczął się przechylać na stronę, po której siedział kierowca. Rozległ się okropny, podobny do wycia dźwięk, wydawany przez wdzierającą się do auta wodę. - Odsuń się - rzucił tato i skoczył do jeziora. Był dobrym pływakiem. Kilkoma potężnymi uderzeniami ramion dotarł do samochodu i wtedy zobaczył, że okno po stronie kierowcy jest otwarte Czuł ssanie wody, która opływała mu nogi, wciągając auto w bezdenną głębinę. - Wyłaź! - ryknął, ale człowiek wciąż siedział bez ruchu. Ojciec uczepił się drzwi i złapał go za ramię. Kierowca był mężczyzną i nie miał na sobie koszuli. Jego ciało było białe i zimne. Ojciec poczuł, że włos mu się jeży. Głowa tamtego opadła bezwładnie do tyłu. Miał krótko ostrzyżone jasne włosy, otwarte usta i zamknięte oczy, które ginęły w czarnych siniakach. Cała twarz była opuchnięta i bestialsko zmasakrowana. Gardło miał omotane miedzianą struną do pianina. Cienki drut zaciągnięto tak mocno, że przeciął skórę i zagłębił się w ciało. - Jezu! - szepnął ojciec rozgarniając wodę. Samochód chwiał się i syczał. Głowa mężczyzny pochyliła się teraz na pierś, jak gdyby do modlitwy. Woda sięgała mu już powyżej gołych kolan. Ojciec uświadomił sobie, że kierowca był zupełnie nagi, nie miał na sobie nawet strzępka odzienia. Na kierownicy coś błysnęło i ojciec zobaczył kajdanki, mocujące prawy przegub trupa do wewnętrznej poprzeczki. Mój tato żył na tym świecie trzydzieści cztery lata. Widywał już nieboszczyków. Hodge Klemson, jeden z jego najserdeczniejszych przyjaciół, utonął w Rzece Tecumseha, kiedy obaj mieli po piętnaście lat. Rozdęte ciało odnaleziono po trzech dniach. Pokryte żółtym dennym mułem, wyglądało jak zeskorupiała starożytna mumia. Ojciec widział to, co zostało z Waltera i Jeanine Traynor przed sześciu

laty po czołowym zderzeniu buicka Waltera z tartaczną ciężarówką, prowadzoną przez otumanionego prochami smarkacza. Widział czarne, połyskliwe szczątki małego Steviego Cauleya, kiedy strażacy zdusili ogień, buchający z poskręcanej karoserii „Nocnej Mony”. Kilkakrotnie patrzył w uśmiechniętą szyderczo twarz śmierci i znosił ten widok jak mężczyzna, ale tym razem było inaczej. Tym razem śmierć miała oblicze mordu. Samochód tonął. Maska szła coraz głębiej pod wodę, tylne stateczniki zaczęły się unosić do góry. Ciało za kierownicą znów zmieniło pozycję i ojciec dostrzegł coś na ramieniu mężczyzny - błękitną plamkę, wyraźnie widoczną na tle białej skóry. To nie był siniec, lecz tatuaż - trupia czaszka z odwiniętymi do tyłu skrzydłami, wyrastającymi wprost ze skroni. Woda gwałtownie wypchnęła z samochodu następną porcję wielkich baniek powietrza. Jeziora nie wolno było lekceważyć: upominało się o swoją zabawkę, aby zamknąć ją przed światem w sekretnym schowku. Kiedy samochód zaczął osuwać się w otchłań, wir porwał mego ojca za nogi i wciągnął pod wodę. Patrzyłem na to wszystko z czerwonej skały na brzegu. W pewnej chwili jego głowa zniknęła. - Tato! - krzyknąłem przerażony. Pod wodą ojciec mocował się z ramionami jeziora. Samochód osunął mu się spod nóg i zniknął w głębinie. Kiedy ojciec miotał się, szukając jakiegoś oparcia w tym płynnym grobie, ku powierzchni pospieszyły kolejne pęcherzyki. Uwolniony przez nie z lepkich objęć wody, ojciec wspiął się po nich jak po srebrzystych schodach na dach jeziora, gdzie mógł zaczerpnąć tchu. Zobaczyłem, że jego głowa wynurza się na powierzchnię. - Tato! - zawołałem jeszcze raz. - Tato, wracaj! - Nic mi nie jest! - odkrzyknął, ale głos mu drżał. - Już wracam! Zaczął płynąć pieskiem w stronę brzegu, nagle opadły z sił jak wyżęty gałgan. Jezioro wciąż burzyło się w miejscu, gdzie tonący samochód poruszył jego wnętrzności, jak gdyby usiłowało strawić niejadalny kąsek. Ojciec nie był w stanie sforsować skalnego urwiska, więc podpłynął trochę dalej, gdzie mógł podciągnąć się na kamienie, czepiając się pędów kudzu. - Nic mi nie jest - powtórzył, ale kiedy znalazł się już na brzegu, nogi się pod nim ugięły i opadł na kolana w błoto. Żółw wielkości półmiska prześliznął się obok niego i zanurkował, chrapnąwszy z zakłopotaniem. Obejrzałem się w stronę furgonetki. Nie wiem dlaczego, ale się obejrzałem. Zobaczyłem człowieka, który stał w lesie po drugiej stronie drogi. Po prostu stał; miał na sobie długi płaszcz, którego poły powiewały na wietrze. Może poczułem wzrok kogoś, kto mnie obserwował, podczas gdy ja patrzyłem, jak ojciec płynie do tonącego auta. Poczułem przeszywający chłód. Zadygotałem, mrugnąłem parę razy i w miejscu, gdzie stał tamten człowiek, ujrzałem tylko targany wiatrem las. - Cory! - zawołał tato.- Podaj mi rękę, synku! Zsunąłem się na mulisty brzeg i pomogłem mu na tyle, na ile mógł pomóc zziębnięty, przerażony dzieciak. Kiedy tato poczuł pod nogami twardy grunt, odgarnął mokre włosy z czoła i rzekł gorączkowo: - Musimy się dostać do telefonu. W tym samochodzie był człowiek. Poszedł prosto na dno! - Widziałem… widziałem… - wskazałem las po drugiej stronie drogi numer 10 - tam był… - No, chodźże prędzej! Ojciec biegł już przez szosę na sztywnych, mokrych nogach. Buty trzymał w ręku. Zerwałem się i podążyłem za nim, blisko jak cień. Mój wzrok powędrował w kierunku miejsca, gdzie widziałem tajemniczą postać, ale nie było tam nikogo, zupełnie nikogo. Tato uruchomił silnik i włączył nagrzewnicę. Zęby mu szczękały, a w szarym świetle poranka twarz miał bladą jak wosk.

- Cholerny świat! - powiedział. Byłem wstrząśnięty, bo nigdy przy mnie nie klął. - Ten gość był przykuty kajdankami do kierownicy. Kajdankami! Boże, całą twarz miał zbitą na miazgę! - Kto to był? - Nie wiem - podkręcił grzejnik i ruszył na południe ku najbliższym zabudowaniom. -Ktoś go załatwił, to pewne! Jezu, jak mi zimno! Skręcił w drogę gruntową, która odbijała na prawo. O pięćdziesiąt jardów od szosy numer 10 stał biały domek z oszkloną werandą. Z boku przylegał do niego ogród z krzakami róż. Pod plastikową wiatą stały dwa samochody, czerwony mustang i stary cadillac upstrzony plamami rdzy. Ojciec zatrzymał się tuż przed budynkiem. - Zaczekaj tutaj - powiedział, w mokrych skarpetkach podszedł do drzwi i nacisnął przycisk dzwonka. Musiał zrobić to jeszcze dwukrotnie, zanim drzwi wreszcie otwarły się z brzękiem i stanęła w nich ruda kobieta, na oko trzy razy tęższa od mojej mamy. Miała na sobie niebieski szlafrok w czarne kwiaty. - Panno Grace, muszę od pani zatelefonować. To pilne - powiedział ojciec. - Ależ pan jest cały mokry! - Głos panny Grace przypominał zębate ostrze zardzewiałej piły. Na palcach dłoni, w której trzymała papierosa, połyskiwały pierścionki. - Stało się nieszczęście - wyjaśnił ojciec. Panna Grace westchnęła jak ruda chmura gradowa. - No dobrze, niech pan wejdzie. I proszę uważać na dywan. Tato wszedł do środka; dzwoneczek znów brzęknął, kiedy drzwi się za nim zamknęły. Siedziałem w furgonetce. Pierwsze pomarańczowe promienie słońca wydostały się spoza wzgórz na wschodzie. W kabinie czuć było zapach jeziora, na podłodze pod fotelem ojca zebrała się kałuża. Widziałem kogoś, kto stał w lesie. Wiem, że go widziałem. Ale czy na pewno? Dlaczego nie podszedł, nie zainteresował się losem człowieka w samochodzie? I kim był tamten człowiek w samochodzie? Właśnie głowiłem się nad tym, kiedy drzwi uchyliły się ponownie i ukazała się w nich panna Grace. Tym razem na błękitny szlafrok narzuciła puszysty biały sweter, włożyła też tenisówki. Jej kostki i łydki były krzepkie jak młode drzewa. W jednej ręce trzymała pudełko herbatników „Lorna Doone”, a w drugiej zapalonego papierosa. Podeszła do furgonetki i uśmiechnęła się do mnie. - Cześć - powiedziała. - Ty jesteś Cory? - Tak, psze pani - odpowiedziałem. Jej uśmiech nie wyglądał na szczery. Miała wąskie wargi, szeroki, spłaszczony nos, a zamiast brwi cienkie kreski wymalowane nad głęboko osadzonymi niebieskimi oczyma. Podsunęła mi pudełko. - Chcesz ciastko? Nie byłem głodny, ale rodzice zawsze mnie uczyli, że się nie odmawia, kiedy ktoś częstuje. Wziąłem jedno. - Weź jeszcze - zachęciła mnie panna Grace, więc sięgnąłem po następne. Panna Grace też zjadła jedno, a potem pociągnęła papierosa i wypuściła dym przez nos. - Twój tato dostarcza nam nabiał - powiedziała. - Na pewno macie nas na liście. Sześć kwart mleka, dwie maślanki, dwie kwarty kakao i trzy pinty śmietany. Sprawdziłem listę. Było tam jej nazwisko - Grace Stafford - i zamówienie. Zgadzało się co do joty. Powiedziałem, że zaraz wszystko przygotuję, i zacząłem wyjmować butelki z wozu. - Ile masz lat? - zapytała. - Dwanaście? - Dopiero w lipcu będę miał dwanaście, psze pani. - Też mam syna. - Panna Grace strzepnęła popiół z papierosa i włożyła do ust następną „Lornę Doone”. - W grudniu skończył dwadzieścia. Mieszka w San Antonio. Wiesz, gdzie to jest?

- Tak, psze pani. W Teksasie. Tam gdzie Alamo. - Zgadza się. A skoro on ma dwadzieścia, to ja trzydzieści osiem. Stare próchno ze mnie, nie sądzisz? Domyśliłem się, że pytanie było podchwytliwe. - Nie, psze pani - odpowiedziałem po namyśle. O, widzę, że mam do czynienia z młodym dyplomatą! - Tym razem uśmiechnęły się również jej oczy. - Zjedz jeszcze ciasteczko. - Podała mi pudełko, zawróciła do drzwi i wrzasnęła przez nie: - Lainie! Lainie, rusz tyłek, chodź no tutaj! Najpierw jednak pojawił się ojciec. W ostrym świetle poranka wyglądał staro, a pod oczami miał ciemne kręgi. - Dzwoniłem do biura szeryfa - powiedział, sadowiąc się na przemoczonym fotelu i wpychając stopy do butów. - Mamy zaczekać na nich w miejscu, gdzie samochód stoczył się do jeziora. - Kto to mógł być, u diabła? - spytała panna Grace. - Nie mam pojęcia. Twarz miał… - Ojciec zerknął na mnie, potem z powrotem na nią. -Był paskudnie pobity. - Musiał być zalany. Pewnie bimbrem. - Nie sądzę. - Ojciec nie wspomniał przez telefon o tym, że kierowca był nagi, uduszony struną z pianina i przykuty do kierownicy. Ta informacja była przeznaczona dla uszu szeryfa, a nie panny Grace czy kogokolwiek innego. - Nie widziała pani może faceta z tatuażem na lewym ramieniu? Wyglądało to jak czaszka, z której wyrastaj ą skrzydła. - Oglądałam więcej tatuaży, niż ma ich cała Marynarka Wojenna - stwierdziła panna Grace - ale nie przypominam sobie, żebym w tej okolicy natknęła się na coś takiego. Dlaczego pan pyta? Facet był bez koszuli? - Właśnie. Miał tę skrzydlatą czaszkę wytatuowaną mniej więcej w tym miejscu. - Tato dotknął swojego lewego ramienia, znów się wzdrygnął i nerwowo zatarł dłonie. - Nigdy go nie wydobędą… Nigdy. To jezioro ma co najmniej trzysta stóp głębokości. Zadźwięczały dzwoneczki. Obróciłem się w stronę drzwi z tacą pełną butelek z mlekiem. Chwiejnym krokiem wyszła z nich dziewczyna o oczach zapuchniętych od snu. Miała na sobie długi szlafrok w szkocką kratę i była boso. Na ramiona opadały jej włosy o barwie jedwabistych kit kukurydzy. Skierowała się ku tacy z mlekiem, przymrużyła oczy w jasnym świetle i powiedziała: - Czuję się, jakbym była przepieprzona na wylot. O mały włos nie zemdlałem. Nigdy w życiu nie słyszałem, żeby kobieta wymówiła tak plugawe słowo. Oczywiście wiedziałem, co oznacza, ale kiedy bez skrępowania padło z tych ładnych ust, byłem wstrząśnięty. - Tu jest młody człowiek, Lainie - powiedziała panna Grace głosem, który mógłby skręcić żelazny gwóźdź. - Uważaj, co mówisz, jeśli łaska. Lainie spojrzała na mnie. Pod jej chłodnym spojrzeniem poczułem się zupełnie tak jak wtedy, gdy włożyłem widelec do kontaktu. Oczy miała czekoladowe, a na wargach półuśmiech, który równie dobrze mógł być szyderczym grymasem. W jej twarzy było coś szorstkiego, czujnego, jak gdyby nie ufała już nikomu. W zagłębieniu szyi zauważyłem małą czerwoną plamkę. - Czyj to dzieciak? - zapytała. - Syna pana Mackensona. Pokaż trochę klasy, dobrze? Z trudem przełknąłem ślinę i oderwałem wzrok od oczu Lainie. Jej szlafrok rozchylał się dyskretnie. Nagle dotarło do mnie, jakie dziewczęta używają brzydkich słów i co to za miejsce. Zarówno od Johnny’ego Wilsona, jak i od Bena Searsa słyszałem, że gdzieś w pobliżu Zephyr jest dom pełen

dziwek. Nawet w szkole podstawowej wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy mówiłeś komuś: „Idź do burdelu”, narażałeś się na to, że ten ktoś wybije ci zęby. Zawsze jednak wyobrażałem sobie burdel jako elegancką posiadłość, okoloną płaczącymi wierzbami, w której czarni lokaje podają gościom koktajle miętowe na werandzie. W rzeczywistości burdel okazał się niewiele wytworniejszy od zakotwiczonej na stałe przyczepy kempingowej. Tak czy owak, widziałem go w całej okazałości, a dziewczyna o kukurydzianych włosach i niewyparzonym języku czerpała dochody z rozkoszy cielesnych. Czułem, jak plecy pokrywa mi gęsia skórka, a scen, jakie niczym powolny, groźny orkan zamajaczyły mi w wyobraźni, wolałbym wam nie opowiadać. - Zabierz to mleko do kuchni - ponagliła ją panna Grace. Szyderstwo przeważało nad uśmiechem, a czekoladowe oczy stały się niemal czarne. - Dlaczego ja? W tym tygodniu dyżur ma Donna Ann! - Dyżur w kuchni ma ta, której każę, moja panno, a ty powinnaś go mieć przez cały miesiąc i dobrze wiesz dlaczego! A teraz rób, co mówię, i zamknij tę wyszczekaną buzię! Usta Lainie sprawnie złożyły się w ciup, ale oczy nie przybrały tak łatwo wyrazu fałszywej pokory; wciąż czaiły się w nich zimne ostrza gniewu. Wzięła ode mnie tacę i stojąc odwrócona plecami do taty i panny Grace, pokazała mi wilgotny, różowy język, po czym zwinęła go w trąbkę. Następnie język wsunął się z powrotem do ust, jego właścicielka zaś obróciła się na pięcie i uraczyła nas wszystkich podstępnym jak cios miecza pierdnięciem, po czym powlokła się do domu. Kiedy zniknęła nam z oczu, panna Grace chrząknęła i powiedziała: - Ta dziewucha ma tyle ogłady, co kołek w płocie. - A z innymi jest lepiej? - zapytał tato. Panna Grace wydmuchnęła kółko z papierosowego dymu i odparła: - Nie, ale ta nawet nie udaje, że ma jakiekolwiek maniery. - Jej wzrok spoczął na mnie. -Weź sobie resztę ciastek, Cory, dobrze? Spojrzałem na ojca. Wzruszył ramionami. - Dobrze, psze pani - powiedziałem. - Świetnie. Bardzo się cieszę, że cię poznałam. - Panna Grace z powrotem skupiła uwagę na moim ojcu i na tkwiącym w kąciku ust papierosie. - Niech mi pan da znać, kiedy coś się wyjaśni. - Oczywiście. Dziękuję, że pozwoliła mi pani skorzystać z telefonu. - Tato wśliznął się za kierownicę. - Tacę zabiorę przy następnym kursie. - Niech pan uważa na siebie - rzuciła panna Grace i weszła do pomalowanego na biało burdelu, podczas gdy ojciec włączył silnik i spuścił ręczny hamulec. Pojechaliśmy z powrotem na miejsce wypadku. W porannym świetle tafla jeziora mieniła się błękitnymi i purpurowymi smugami. Tato zaparkował furgonetkę na polnej drodze - tej samej, z której wypadł fatalny samochód, jak sobie obaj uświadomiliśmy. Potem usiedliśmy i czekaliśmy na szeryfa. Słońce świeciło coraz mocniej, a niebo zmieniło barwę na lazurową. Mój umysł podzielił się na dwie części: jedna myślała o samochodzie i zauważonej w lesie postaci, druga zastanawiała się, skąd mój tato tak dobrze zna pannę Grace i jej burdel. Co prawda, tato znał wszystkich swoich klientów; często rozmawiał o nich z mamą przy obiedzie. Nigdy jednak nie słyszałem, aby choć słowem wspomniał o pannie Grace czy też o burdelu. No cóż, nie był to najwłaściwszy temat do rozmowy przy stole. A poza tym i tak nie poruszyliby go w mojej obecności; mimo iż moi koledzy i w ogóle wszyscy w szkole, poczynając od czwartej klasy, wiedzieli, że gdzieś pod Zephyr jest dom pełen sprzedajnych dziewczyn. Byłem tam. Na własne oczy widziałem sprzedajną dziewczynę. Widziałem jej zwinięty język i kołyszące się w fałdach szlafroka pośladki. Doszedłem do wniosku, że powinno mi to przysporzyć niemałej sławy.

- Cory? - odezwał się cicho ojciec. - Wiesz, czym zajmuje się panna Grace w tamtym domu? - Ja… - Nawet trzecioklasista mógł się tego domyślić. - Wiem, tato. - Kiedy indziej byłbym po prostu zostawił towar pod drzwiami. - Patrzył na jezioro, jak gdyby wciąż widział opadający powoli w głębinę samochód z martwym ciałem przykutym do kierownicy. - Mam ją na liście dostaw od dwóch lat. W każdy poniedziałek i czwartek, jak w zegarku. A w razie gdybyś był ciekaw… twoja mama wie, że tu jeżdżę. Nic nie odpowiedziałem, ale poczułem się o wiele lepiej. - Nie chcę, żebyś z kimkolwiek rozmawiał o pannie Grace i tym domu - ciągnął ojciec. -Chcę, abyś zapomniał, że tu byłeś, jak również o wszystkim, co widziałeś i słyszałeś. Czy możesz to dla mnie zrobić? - Dlaczego? - musiałem o to zapytać. - Panna Grace może się różnić od ciebie, mnie czy mamy, może robić wrażenie osoby źle wychowanej albo jędzy, a pastor na pewno nie pochwala sposobu, w jaki zarabia na życie, ale to dobra kobieta. Po prostu nie chcę, żeby po mieście zaczęły krążyć plotki. Im mniej się mówi o pannie Grace i tym domu, tym lepiej. Rozumiesz? - Chyba tak. - To dobrze. Rozluźnił zaciśnięte na kierownicy palce. Temat został zamknięty. Dotrzymałem obietnicy. Moja sława rozwiała się jak dym, i tyle. Właśnie miałem mu powiedzieć o człowieku, którego widziałem w lesie, kiedy zza zakrętu wyjechał czarno-biały ford z kogutem na dachu i herbem Zephyr na drzwiach. Samochód zwolnił i zatrzymał się w pobliżu naszej furgonetki. Wysiadł z niego szeryf J.T. Amory (J.T. było skrótem od Junior Talmadge). Ojciec wyszedł mu na spotkanie. Szeryf Amory był chudym, wysokim mężczyzną o końskim obliczu. Na jego widok przypomniał mi się widziany kiedyś obrazek, przedstawiający Ichaboda Crane’a, ściganego przez Jeźdźca bez Głowy. Szeryf miał wielkie dłonie i stopy oraz parę uszu zdolnych wpędzić w kompleksy słonia Dumbo. Jego nos wystarczyłoby tylko trochę powiększyć, by godnie zastąpił chorągiewkę na dachu. Gwiazdę nosił przypiętą do kapelusza, którym nakrywał łysą czaszkę okoloną wianuszkiem ciemnych włosów. Nasunąwszy kapelusz głębiej na spocone czoło, szeryf przeszedł z ojcem na brzeg jeziora, gdzie wdali się w długą rozmowę. Obserwowałem ruchy rąk taty, gdy pokazywał Amory’emu, skąd wyjechał samochód i w którym miejscu zatonął. Obaj spojrzeli na gładką powierzchnię jeziora. Wiedziałem, o czym myślą. Samochód mógł się zapaść aż do środka ziemi. Nawet kąśliwe żółwie, które żyły przy brzegu, nie potrafiły nurkować dostatecznie głęboko, by kiedykolwiek go ujrzeć. Nieznany kierowca siedział teraz w ciemności, a w zębach miał muł. - Przykuty kajdankami - rzekł cicho pan Amory. Miał oczy koloru węgli, a bladość jego skóry nasuwała myśl, że woli noc od dnia. - Jesteś tego pewien, Tom? I tego, że uduszono go drutem? - Jestem pewien. Ktoś dołożył starań, żeby go załatwić na amen. Jeszcze trochę, a byłby mu odciął głowę od tułowia. - Przykuty - powtórzył szeryf. - Zapewne po to, żeby nie wypłynął. - W zamyśleniu postukał się palcem w dolną wargę. - No cóż - rzekł w końcu. - Zdaje się, że mamy tu morderstwo, nie sądzisz? - Jeśli to nie morderstwo, to nie wiem, co nim jest. W tym czasie wysiadłem z furgonetki i udałem się w miejsce, skąd - jak mi się wydawało - obserwował mnie tajemniczy mężczyzna. Nie znalazłem nic oprócz ziemi, kamieni i zielska. Jeśli to był mężczyzna - pomyślałem. A może kobieta? Nie zauważyłem, by postać miała długie włosy, ale właściwie widziałem tylko łopoczący na wietrze płaszcz. Przeszedłem się tam i z powrotem wzdłuż linii drzew. Dalej las gęstniał i stawał się coraz bardziej podmokły. Wróciłem z pustymi rękami.

- Przyjdź potem do mnie do biura; spiszemy raport - rzekł do ojca szeryf. - I lepiej wstąp do domu przebrać się w coś suchego. Ojciec skinął głową. - Muszę skończyć dostawę i odwieźć Cory’ego do szkoły. - W porządku. I tak niewiele możemy zrobić dla tego faceta na dnie. - Szeryf chrząknął i wepchnął ręce do kieszeni. - Morderstwo. Ostatnie morderstwo mieliśmy tu w 1961 roku. Pamiętasz, jak Bo Kallagan zabił żonę pucharem, który wygrał w kręgle? Wróciłem do furgonetki i czekałem na ojca. Słońce było już wysoko i sumiennie oświetlało cały świat, ale mnie było ciężko na sercu. Zdawało mi się, że istnieją dwa światy: jeden przed brzaskiem i drugi - słoneczny. Jeśli to prawda, istnieją też ludzie należący do tych dwóch różnych światów. Jedni przemykają się przez krainę nocy, drudzy trzymają się jasnych godzin dnia. Może widziałem właśnie jednego z mieszkańców ciemności, świata sprzed brzasku. I może - na samą myśl poczułem chłód - może on też spostrzegł, że ja go widzę. Uświadomiłem sobie, że naniosłem brudu do furgonetki. Całe tenisówki miałem oblepione błotem. Obejrzałem usmarowane podeszwy. Do jednej przyczepiło się małe zielone piórko.

2. NA DNO I WMROK Zielone piórko powędrowało do kieszeni. Stamtąd dostało się do mojego pokoju i znalazło schronienie w pudełku po cygarach „White Owl”, gdzie drzemała już kolekcja starych kluczy i zasuszonych owadów. Zamknąłem wieczko, włożyłem pudełko do jednej z siedmiu magicznych szuflad i zatrzasnąłem ją z powrotem. I tak piórko popadło w zapomnienie. Im dłużej myślałem o widzianej na skraju lasu postaci, tym bardziej byłem pewien, że moje oczy - przerażone wizją ojca, który idzie na dno w ślad za tonącym samochodem - musiały ulec złudzeniu. Kilka razy zaczynałem mu o tym opowiadać, ale zawsze coś stawało nam na przeszkodzie. Kiedy mama się dowiedziała, że ojciec skoczył do jeziora, dostała ataku histerii. Była na niego tak wściekła, że szlochała i wrzeszczała równocześnie. W końcu ojciec zmusił ją, żeby usiadła w kuchni, i zaczął jej spokojnie tłumaczyć, dlaczego to zrobił. - Przy kierownicy siedział człowiek - powiedział. - Skąd miałem wiedzieć, że już nie żyje? Myślałem, że stracił przytomność. Co byś sobie o mnie pomyślała, gdybym tam stał i nawet palcem nie kiwnął? - Mogłeś się utopić! - napadła na niego mama. Łzy spływały jej po policzkach. - Mogłeś uderzyć głową o jakąś skałę i utonąć! - Nie utonąłem. Nie uderzyłem się o żadną skałę. Musiałem tak postąpić. Podał jej papierową chusteczkę i mama otarła oczy. - W tym jeziorze jest pełno jadowitych węży! - wystrzeliła ostatni pocisk. - Mogłeś wpaść prosto do ich gniazda! - Ale nie wpadłem. Mama westchnęła i pokręciła głową z miną osoby, której przyszło żyć z największym głupcem wszechczasów. - Lepiej zdejmij to mokre ubranie - powiedziała w końcu. - Ja tylko dziękuję Bogu, że to nie twoje ciało leży teraz na dnie. Wstała, żeby pomóc mu rozpiąć przemoczoną koszulę. - Czy wiesz, kto to był? - Nigdy przedtem go nie widziałem. - Kto mógł zrobić coś takiego swojemu bliźniemu? - A, nad tym niech się już głowi szeryf. - Ojciec ściągnął koszulę, a mama ujęła ją dwoma palcami, jak gdyby woda z jeziora przenosiła trąd. - Muszę wpaść do jego biura i pomóc mu spisać raport. Mówię ci, Rebecco, kiedy spojrzałem w tę martwą twarz, serce stanęło mi w piersi. Nigdy dotąd nie widziałem czegoś takiego i mam w Bogu nadzieję, że nigdy już czegoś takiego nie zobaczę. - Rany boskie! - powiedziała mama. - A gdybyś dostał ataku serca? Kto byłby ciebie ratował? Moja mama była wiecznie zatroskana. Martwiła się pogodą, kosztami utrzymania, awarią pralki, papiernią w Adams Valley, zanieczyszczaj ącą Rzekę Tecumseha, cenami nowej odzieży i w ogóle wszystkim. Świat jawił się jej jako ogromna kołdra, bez przerwy rozłażąca się w szwach. Jej strapienie zastępowało igłę, która wzmacnia zagrożone ściegi. Jeśli tylko potrafiła sobie wyobrazić najgorszy z możliwych przebieg wypadków, miała wtedy poczucie, że w pewien sposób nad nimi panuje. Jak już wspomniałem, taki miała styl bycia. Ojciec mógł podejmować decyzje rzucając kostką do gry, ale mama z góry cierpiała na konto każdej nadchodzącej godziny. Myślę, że chyba się wzajemnie równoważyli. Dwoje kochających się ludzi powinno się uzupełniać. Rodzice mojej mamy, dziadzio Austin i babcia Alice, mieszkali około dwunastu mil na południe od nas w miasteczku zwanym Waxahatchee, położonym na skraju bazy lotniczej w Robbins. Babcia

Alice była jeszcze większą pesymistką niż mama. Coś w jej duszy łaknęło tragicznej manny. Dziadzio Austin - który za młodu był drwalem i miał drewnianą nogę na pamiątkę po tym, jak kiedyś obsunęła mu się piła łańcuchowa - groził, że jeśli się nie uspokoi i nie przestanie go dręczyć, to on odkręci nogę i przyłoi nią babci po głowie. Nazywał drewnianą podporę swoją „fajką pokoju”, ale, o ile wiem, nigdy nie wykorzystywał jej do innych celów niż ten, w którym została wystrugana. Mama miała jeszcze starszego brata i siostrę, za to mój ojciec był jedynakiem. Tak czy owak, poszedłem tego dnia do szkoły i przy pierwszej sposobności opowiedziałem Davy’emu Rayowi Callanowi, Johnny’emu Wilsonowi i Benowi Searsowi, co się wydarzyło. Zanim jeszcze dzwonek obwieścił koniec lekcji i mogłem pójść do domu, nowina obiegła już Zephyr niczym szalejąca pożoga. „Morderstwo” stało się hasłem dnia. Rodzice bez przerwy odbierali jakieś telefony. Kto tylko żyw, chciał poznać szczegóły ponurego zajścia. Wyprowadziłem swój stary, zardzewiały rower, żeby zabrać Zbója na wycieczkę do lasu, i nagle przyszło mi na myśl, że być może jedna z tych osób znała już wszystkie szczegóły. Może dzwoniła tylko po to, by sprawdzić, czy została zauważona, albo żeby się dowiedzieć, co zdołał ustalić szeryf Amory? Pedałując przez las w towarzystwie Zbója, który biegł przy mojej nodze, uświadomiłem sobie, że ktoś z mieszkańców Zephyr może być mordercą. Dni mijały; coraz cieplej i pełniej rozkwitała wiosna. Tydzień po kąpieli ojca w Jeziorze Saksońskim fakty dawały się streścić w paru słowach: szeryf nie stwierdził żadnego zaginięcia na terenie Zephyr i sąsiednich gmin. Artykuł na pierwszej stronie wydawanego w Adams Valley „Dziennika” nie wniósł do sprawy nic nowego. Amory, dwóch jego zastępców, kilku strażaków i sześciu ochotników pływali łodziami po jeziorze, ciągnąc za sobą tam i z powrotem sieci, ale wyłowili tylko gromadkę rozjuszonych żółwi i kilka węży wodnych. W latach dwudziestych na miejscu Jeziora Saksońskiego był kamieniołom, lecz któregoś dnia koparki natknęły się na podziemną rzekę, której nie udało się zatrzymać ani odprowadzić gdzie indziej. Głębokość jeziora szacowano na trzysta do pięciuset stóp. Nie było takiej sieci, która mogłaby wydobyć na powierzchnię zatopione auto. Pewnego wieczoru szeryf przyszedł porozmawiać z rodzicami, mnie zaś tym razem pozwolono zostać w pokoju. Amory trzymał kapelusz na kolanach, a jego nos rzucał potężny cień. - Ktokolwiek to zrobił-tłumaczył-musiał wprowadzić samochód tyłem na tę drogę gruntową. Znaleźliśmy odciski opon, ale ślady stóp były zupełnie zatarte. Morderca obciążył czymś pedał gazu i na chwilę przedtem, nim wyjechałeś zza zakrętu, spuścił ręczny hamulec, zatrzasnął drzwi i uskoczył w bok, a samochód ruszył z miejsca i przeciął drogę numer 10. Zabójca, rzecz jasna, nie wiedział, że się tam pojawisz. Gdyby nie to, samochód stoczyłby się do jeziora, zatonął i nikt nigdy by się o tym nie dowiedział. - Szeryf wzruszył ramionami. - Tyle tylko udało mi się wymyślić. - Rozmawiał pan z Martym Barkleem? - Tak. Marty niczego nie widział. Droga gruntowa biegnie w taki sposób, że nawet mijając ją z umiarkowaną prędkością, można w ogóle jej nie zauważyć. - A więc na czym stoimy? Szeryf zadumał się nad pytaniem ojca. Srebrna gwiazda na kapeluszu zabłysła w świetle lampy. Na podwórku rozjazgotał się Zbój, a jego plemienny zew podjęły inne psy aż do najdalszych krańców Zephyr. Szeryf rozłożył wielkie ręce i przez chwilę im się przyglądał. - Tom - powiedział - sytuacja jest naprawdę niezwykła. Mamy ślady opon, ale brak nam samochodu. Mówisz, że widziałeś przykutego do kierownicy nieboszczyka z drutem zaciśniętym wokół szyi, ale nie mamy ciała i zapewne nigdy go nie odzyskamy. W tym mieście nikt nie zaginął. W całym okręgu brakuje tylko jednej nastolatki, którą matka podejrzewa o ucieczkę ze swoim chłopakiem do Nashville. A przy okazji, chłopak i tak nie miał tatuażu. Nie zdołałem znaleźć nikogo, kto by widział faceta

z tatuażem podobnym do tego, jaki nam opisałeś. Szeryf popatrzył na mnie, potem na mamę, a potem przeniósł spojrzenie czarnych jak węgle oczu z powrotem na ojca. - Znasz tę zagadkę, Tom? Jeżeli w lesie przewraca się drzewo, ale w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby to usłyszeć, to czy drzewo robi hałas, czy też nie? Jeżeli nie ma ciała i na ile mogłem to stwierdzić, nigdzie nikt nie zginął, to czy popełniono morderstwo, czy nie? - Widziałem je na własne oczy - rzekł tato. - Podajesz w wątpliwość moje słowa, J.T.? - Nie, tego nie powiedziałem. Mówię tylko, że dopóki nie będę miał ofiary, nie jestem w stanie zdziałać nic więcej. Potrzebne mi nazwisko, Tom, albo twarz. Bez identyfikacji nie wiem nawet, od czego mam zacząć. - A tymczasem zabójca spaceruje sobie między nami wolny jak ptak i na razie nie musi się nawet martwić, że go złapią, czy tak? - Ano - przyznał szeryf - tak to mniej więcej wygląda. Oczywiście Amory obiecał, że nadal będzie pracować nad tą sprawą i że obdzwoni cały stan z prośbą o informacje o zaginionych osobach. Prędzej czy później - powiedział - ktoś wreszcie zacznie szukać człowieka, który utonął w jeziorze. Kiedy szeryf już sobie poszedł, ojciec wymknął się na werandę. Nie zapalił nawet światła. Kiedy mama kazała mi się przygotować do snu, wciąż jeszcze siedział tam samotny jak palec. Tej właśnie nocy obudził mnie jego krzyk. Było zupełnie ciemno. Usiadłem w pościeli; nerwy miałem napięte jak postronki. Słyszałem za ścianą głos mamy. - Już dobrze - mówiła. - To był zły sen, po prostu zły sen. Już wszystko w porządku. Tato przez dłuższy czas milczał. Słyszałem, jak puszcza wodę w łazience. Potem zaskrzypiały sprężyny w ich łóżku. - Może chcesz mi go opowiedzieć? - spytała mama. - Nie. O Boże, nie. - To był tylko zły sen - powtórzyła z naciskiem. - Co z tego? Jak dla mnie był wystarczająco rzeczywisty. - Dasz radę zasnąć z powrotem? Ojciec westchnął. Wyobraziłem go sobie w ciemnej sypialni, z twarzą ukrytą w dłoniach. - Nie wiem - odparł. - Daj, rozmasuję ci plecy. Sprężyny znów zaskrzypiały pod ciężarem przesuwających się ciał. - Jesteś potwornie spięty - powiedziała mama. - Kark masz zupełnie zesztywniały. - Boli jak diabli. O, tu. Tu, gdzie trzymasz palec. - To skurcz. Widocznie naciągnąłeś sobie mięsień. Cisza. Wprawne ręce mamy nieraz przynosiły ulgę także i moim plecom. Co jakiś czas odzywała się poruszona sprężyna. Potem znów usłyszałem głos ojca: - Znów śnił mi się ten człowiek w samochodzie. - Domyśliłam się tego. - Patrzyłem na niego. Twarz miał zbitą do krwi, a szyję okręconą drutem. Widziałem kajdanki, które miał na przegubie, i ten tatuaż na ramieniu. Samochód osuwał się coraz niżej, a on… on wtedy otworzył oczy. Zadygotałem. Nagle wyobraziłem to sobie. Zduszony głos ojca przypominał szloch. - Popatrzył na mnie. Spojrzał mi prosto w oczy. Spod powiek ciekła mu woda. Otworzył usta; język miał czarny jak łeb wodnego węża. Powiedział: „Chodź ze mną”.

- Nie myśl o tym - przerwała mu mama. - Zamknij oczy i spróbuj się uspokoić. - Nie mogę się uspokoić. Nie potrafię. Oczyma duszy widziałem tatę, zwiniętego w znak zapytania na łóżku, a nad nim mamę, rozcierającą mu stężałe mięśnie pleców. - To koszmar - ciągnął. - Ten człowiek podniósł rękę i złapał mnie za ramię. Paznokcie miał sine. Jego palce wpiły mi się w ciało, a on powtórzył: „Chodź ze mną, na dno i w mrok”. I wtedy jezioro zamknęło mi się nad głową. Nie mogłem się z niego wydostać; otworzyłem usta do krzyku, ale wypełniła je woda. Rebecco… O Boże, Rebecco! - Przecież to nieprawda, posłuchaj mnie: to tylko zły sen, a teraz już wszystko wróci do normy. - Nie - odparł tato. - Nie wróci. Nie daje mi to spokoju. Z dnia na dzień jest coraz gorzej. Myślałem, że uda mi się z tego otrząsnąć. Mój Boże, widywałem już przecież z bliska nieboszczyków. Ale to… to co innego. Drut na szyi, kajdanki, ta twarz, z której ktoś zrobił miazgę… to co innego. I nawet nie wiem, kim był; nic o nim nie wiem… Dręczy mnie to we dnie i w nocy. - Przejdzie ci - wtrąciła mama. - Zawsze mi to powtarzasz, kiedy sama zamartwiam się na śmierć. „Trzymaj się - mówisz - to minie”. - Może i tak. W Bogu nadzieja, że minie. Na razie ten koszmar zagnieździł mi się w głowie i za żadne skarby nie mogę się go pozbyć. A najgorsze, Rebecco, najbardziej upiorne jest to, że ten, kto to zrobił, musiał być tutejszy. Wiedział, jak głębokie jest to jezioro. Wiedział, że gdy samochód pójdzie na dno, już nikt nigdy nie zobaczy ciała. Rebecco, to może być ktoś, komu codziennie dostarczam mleko. Albo ktoś, kto siedzi z nami w jednej ławce w kościele. Ktoś, u kogo kupujemy żywność lub ubranie. Kogo znamy przez całe życie… a raczej wydaje się nam, że go znamy. Boję się. Jeszcze nigdy w życiu się tak nie bałem. Wiesz dlaczego? Przez chwilę milczał, a ja wyobrażałem sobie żyłkę pulsującą mu na skroni. - Bo jeśli tu nie jest bezpiecznie - podjął - to nie ma już bezpiecznych miejsc na tym świecie. Głos załamał mu się trochę na ostatnim słowie. Pomyślałem, jak to dobrze, że nie jestem w tamtym pokoju i nie muszę patrzeć mu w twarz. Upłynęło jeszcze parę chwil. Ojciec leżał pewnie bez ruchu, a mama wciąż masowała mu plecy. - Jak myślisz, będziesz mógł teraz zasnąć? - spytała w końcu. - Spróbuję - odrzekł tato. Sprężyny jęknęły jeszcze kilka razy. Usłyszałem, że mama szepcze coś ojcu do ucha. - Mam nadzieję - odparł i oboje umilkli. Czasami ojciec chrapał, ale tej nocy było cicho. Zastanawiałem się, czy leży przy śpiącej mamie z otwartymi oczyma i czy nadal widzi trupa, który sięga po niego, żeby go wciągnąć pod wodę. To, co wcześniej powiedział, nie pozwalało mi zasnąć. „Jeśli tu nie jest bezpiecznie, to nie ma już bezpiecznych miejsc na tym świecie”. Ten wypadek pozostawił w sercu ojca ranę, głębszą niż Jezioro Saksońskie. Może sprawił to fakt, że wszystko stało się tak nagle, a może zimna krew, z jaką dokonano tego bestialskiego czynu? A może główną winę ponosiła świadomość, że nawet w najspokojniejszym miasteczku za zamkniętymi drzwiami mogły się kryć potworne tajemnice? Sądzę, że ojciec przez całe życie wierzył, że w głębi duszy każdy człowiek jest dobry. Ta tragedia strzaskała podstawy jego wiary. Miałem wrażenie, iż morderca przykuł ojca do tej strasznej chwili tak samo, jak skuł rękę ofiary z kierownicą. Zamknąłem oczy i zacząłem się modlić o to, by ojciec znalazł drogę, która go wyprowadzi z ciemności. Mijał marzec, łagodny jak baranek, a sprawa zabójstwa wciąż wisiała nad miastem.

3. NAJEŹDŹCA Jak to zwykle bywa, wszystko się powoli ułożyło. Po południu w pierwszą sobotę kwietnia, kiedy drzewa okrywały się pąkami, a z rozgrzanej ziemi wychylały się łodyżki kwiatów, siedziałem sobie między Benem Searsem a Johnnym Wilsonem w samym środku rozwrzeszczanej hordy dzieciaków. Tarzan - Gordon Scott, najlepszy Tarzan wszechczasów - zatopił nóż w brzuchu krokodyla. Trysnęła krew, szkarłatna na barwnej taśmie Eastmana. - Widziałeś to? Widziałeś? - powtarzał Ben, szturchając mnie łokciem w żebra. Oczywiście, że widziałem. Miałem przecież oczy. Jednego byłem pewien: że moje żebra nie dotrwają nawet do kreskówki o Trzech Ofermach, wyświetlanej w przerwie między filmami fabularnymi podczas podwójnego seansu. Kinoteatr „Liryczny” był jedynym kinem w Zephyr. Zbudowano go w 1945 roku, tuż po wojnie, kiedy to jedni synowie Zephyr wracali do domu marszowym krokiem, a inni o kulach. Trzeba im było rozrywki, żeby mogli zapomnieć o koszmarach spod znaku swastyki czy wschodzącego słońca. Jakiś roztropny ojciec miasta sięgnął do sakiewki i sprowadził z Birmingham budowniczego, który wyciągnął plan i zaznaczył naroża gmachu na pustym placu po składzie tytoniu. Mnie oczywiście nie było jeszcze wtedy na świecie, ale pan Dollar chętnie opowiadał każdemu tę historię. Wzniesiono więc pałac zdobny w gipsowe anioły i odtąd w sobotnie popołudnia zasiadały w nim ulepione ze zwykłej gliny diablęta, wnosząc ze sobą prażoną kukurydzę, cukierki i dzikie okrzyki, swoim rodzicom zaś dając parę godzin wytchnienia. W ową sobotę siedziałem tam więc z dwoma kumplami i oglądałem Tarzana. Nie pamiętam, dlaczego Davy’ego z nami nie było. Zdaje się, że za karę musiał zostać w domu, bo uderzył Molly Lujack w głowę sosnową szyszką. Satelity wystrzelały w kosmos, siejąc wokół iskrami. Brodaty facet z cygarem wykrzykiwał coś po hiszpańsku na wyspie u wybrzeży Florydy, a woda w świńskiej zatoce barwiła się krwią. Jakiś łysy Rosjanin tupał nogą ze złością. Żołnierze pakowali plecaki na wycieczkę do dżungli, która nazywała się Wietnam. Na pustyni wybuchały bomby atomowe, targaj ąc na strzępy manekiny w salonach domów na niby. Nic nas to nie obchodziło. Nie na tym polegała magia. Magia rodziła się w sobotnie popołudnia na podwójnym seansie w „Lirycznym” i każdy z nas chętnie dawał się oczarować. Pamiętam, że kiedyś oglądałem program telewizyjny z cyklu „77 Wieczornych Historyjek”. Bohater był w teatrze, który także nazywał się „Liryczny”. Zacząłem rozmyślać nad tym słowem. Zajrzałem do wielkiego, 2483-stronicowego słownika, który dostałem od dziadka Jaybirda na dziesiąte urodziny. „Liryczny - wyjaśniał - melodyjny, nadający się do śpiewania. Rzewny. Poezja liryczna. Patrz także: lira”. W odniesieniu do kina nie miało to wiele sensu, postanowiłem więc kontynuować poszukiwania. Hasło „lira” przeniosło mnie w świat poetyckich opowieści, śpiewanych przez wędrownych minstreli w czasach królów i obronnych zamków. Stąd był już tylko krok do magicznego słowa „opowieść”. W owych wczesnych latach wydawało mi się, że wszystkie ludzkie środki przekazu wzięły początek stąd, że ktoś znał historię, którą chciał się podzielić z innymi. Potrzeba opowiadania, chęć podłączenia się do wspólnej sieci jest chyba jedną z najbardziej nieodpartych pokus. A chęć słuchania, przeżywania losów innych niż nasze własne leży u podstaw magii, którą mamy we krwi. Poezja. - Dźgnij go, Tarzan! Szybko! - wrzeszczał Ben, a jego łokieć wyrabiał normę za cały nadchodzący rok. Ben Sears był pulchnym chłopcem o ciemnych, krótko przystrzyżonych włosach. Miał wysoki, dziewczęcy głos i nosił okulary w rogowej oprawie. Na całym świecie nie było takiej koszuli, która

by mu nie wylazła ze spodni. Był tak niezdarny, że mógłby się niechcący udusić własnymi sznurówkami. Miał szeroki podbródek i pyzate policzki i żadnej szansy na to, by kiedykolwiek przyśnić się jakiejś dziewczynie w roli Tarzana, ale był moim przyjacielem. Kontrastując z pulchną obfitością Bena, Johnny Wilson był chudym, spokojnym molem książkowym. Miał w żyłach indiańską krew, o której świadczyły czarne, błyszczące oczy. W letnim słońcu jego skóra nabierała barwy sosnowych szyszek. Włosy też miał prawie czarne, gładko ulizane z pomocą vitalisu, z wyjątkiem niesfornego czubka, który sterczał mu na linii przedziałka niczym kępka dzikiego szczypiorku. Ojciec Johnny’ego, brygadzista w fabryce płyt betonowych, położonej między Zephyr a Union Town, miał dokładnie taką samą fryzurę. Pani Wilson była bibliotekarką w tutejszej szkole podstawowej i chyba dlatego Johnny tyle czytał. Pożerał encyklopedie w ten sam sposób, w jaki inne dzieciaki łykają dropsy cytrynowe albo pikantne chrupki. Nos Johnny’ego przypominał czirokezki tomahawk, a prawą brew przecinała niewielka blizna w miejscu, gdzie jego kuzyn Philbo uderzył go patykiem podczas wspólnej zabawy W wojnę jeszcze w 1960 roku. W szkole Johnny Wilson musiał znosić wyzwiska w rodzaju „Indiańca” albo „Czarnucha”. Na dodatek od urodzenia miał zniekształconą stopę, co jeszcze podwajało impet kierowanych do niego zaczepek. Ale Johnny był stoikiem, choć oczywiście wtedy nie znałem tego słowa. Akcja filmu toczyła się skomplikowanymi meandrami, nieuchronnie zmierzaj ąc do końca - tak samo jak płynąca przez dżunglę rzeka zmierza w kierunku morza. Tarzan zwyciężył złych łowców słoni, zwrócił Gwiazdę Salomona plemieniu i oddalił się w stronę zachodzącego słońca. Następnie obejrzeliśmy kreskówkę o Trzech Ofermach, w której Moe garściami wyrywał Larry’emu włosy, a Curly siedział w wannie pełnej ostryg. Bawiliśmy się znakomicie. A potem bez żadnych fanfar rozpoczął się drugi film. Był czarno-biały i na widowni od razu rozległy się jęki. Wiadomo, że tylko kolor oddaje prawdę o życiu. Na ekranie pojawił się tytuł: Najeźdźcy z Marsa. Dzieło trąciło starzyzną i chyba pochodziło z lat pięćdziesiątych. - Idę po prażoną kukurydzę - oznajmił Ben. - Czy komuś coś przynieść? Odparliśmy, że nie i Ben samotnie zaczął się przepychać pomiędzy rzędami ochrypłych od wrzasków widzów. Napisy dobiegły końca i wreszcie zaczęło się coś dziać. Uzbrojony w kubek prażonej kukurydzy Ben zdążył wrócić w samą porę, by zobaczyć, jak wśród huku piorunów spływa z nieba latający talerz i osiada na piaszczystym wzgórku za domem głównego bohatera. Zwykle gdy na ekranie nie toczyła się bójka, sobotni kinomani głośno dawali wyraz swemu niezadowoleniu, lecz tym razem widok złowieszczego spodka zdołał nas skutecznie uciszyć. Jestem przekonany, że w ciągu najbliższej półtorej godziny obroty stoiska z łakociami spadły do zera, choć od czasu do czasu jakiś dzieciak zrywał się z miejsca i wybiegał na zewnątrz, żeby odetchnąć w krzepiącym świetle dnia. Oczywiście tamtej burzliwej nocy bohater widział wszystko przez swój mały teleskop, ale nikt nie chciał mu wierzyć. Chłopiec nie przestawał obserwować pagórka i był świadkiem, jak piaszczysty wir porwał policjanta - wessał go pod ziemię, niczym groteskowy kosmiczny odkurzacz. Potem policjant wrócił do domu chłopca i zaczął go przekonywać, że z tym lądowaniem to bzdura. Tym bardziej że nikt poza nim nie widział latającego talerza! Zachowywał się jednak… dziwacznie. Miał bladą twarz i martwe oczy robota. Na jego karku bohater zauważył brzydką ranę w kształcie litery „X”. Policjant był kiedyś miłym, skorym do żartów facetem. Po powrocie ze wzgórka już się nie uśmiechał. Coś go odmieniło. Rany w kształcie litery „X” zaczęły się pojawiać na szyjach innych ludzi. Słowa chłopca trafiały w próżnię. Tłumaczył rodzicom, że w ziemi, tuż za ich domem, gnieżdżą się Marsjanie. I w końcu

rodzice postanowili to sprawdzić. Ben zapomniał o prażonej kukurydzy. Johnny podciągnął kolana prawie pod samą brodę. Ja bałem się głośniej odetchnąć. Ależ z ciebie głuptas - powiedzieli chłopcu po powrocie ze spaceru szorstcy, posępni rodzice. Nie ma się czego bać. To wymysł. Wszystko jest w najlepszym porządku. Chodź z nami, pójdziemy tam, gdzie podobno wylądował ten spodek. Sam się przekonasz, jakim jesteś głuptasem. - Nie idź - szepnął Ben. - Nie idź tam, nie idź! Słyszałem zgrzyt jego paznokci wbijanych w poręcz fotela. Chłopiec uciekł z domu. Uciekł od tych obcych ludzi, którzy nie potrafili się już uśmiechać. Wszędzie wokół widział rany w kształcie litery „X”. Nawet naczelnik policji miał taką ranę na karku. Ludzie znani mu od urodzenia nagle przestali być sobą. Wszyscy chcieli go gwałtem zatrzymać, dopóki nie przyjdą po niego rodzice. Głuptasie - powtarzali. Któż by uwierzył w bajeczkę o Marsjanach siedzących pod ziemią w oczekiwaniu na chwilę, w której zawładną światem? Groza sięgała szczytu. W końcu oddział wojska zapuścił się w labirynt tuneli, którymi Marsjanie podziurawili na kształt mrowiska całe wzgórze. Mieli tam maszynę, która wycinała ci na karku znak „X” i zmieniała cię w jednego z nich. Przywódca najeźdźców - najeżona mackami głowa zamknięta w szklanej kuli - wyglądał, jak gdyby wykluł się w zbiorniku na odpadki. Wspomagany przez żołnierzy bohater walczył z kosmitami, którzy śmigali po tunelach, zaprzeczając istnieniu prawa grawitacji. A kiedy doszło do wielkiego starcia marsjańskich maszyn z czołgami armii Stanów Zjednoczonych i na szali zawisł los całej Ziemi… …chłopiec się obudził. To tylko sen - powiedział mu ojciec. Matka uśmiechnęła się do niego. Tylko sen, nie ma się czego bać. Śpij spokojnie, dobranoc. Tylko sen, zły sen. I wtedy chłopiec cicho wstał z łóżka, zerknął przez teleskop i zobaczył, jak z ciemnego, zasnutego burzowymi chmurami nieba spływa w dół latający talerz i osiada na piaszczystym wzgórku za domem. Koniec? Zapaliły się światła. Popołudniowy seans dobiegł końca. Kiedy wysypywaliśmy się na ulicę, posłyszałem jak pan Stellko, kierownik kina, mówi do jednej z bileterek: - Czemu jest tak cholernie cicho? Prawdziwa groza jest niema. Jakoś zebraliśmy się w sobie na tyle, by wsiąść na rowery i zacząć kręcić pedałami. Część dzieci poszła do domów pieszo, inne czekały, aż przyjadą po nie rodzice. Wszyscy byliśmy jeszcze pod wrażeniem przeżytych przed chwilą emocji i kiedy nasza trójka zatrzymała się przy stacji benzynowej na Ridgeton Street, żeby napompować przednie koło w rowerze Johnny’ego, przyłapałem Bena, jak wpatruje się w kark pana White’a, z którego płatami schodził opalony naskórek. Rozstaliśmy się na rogu Bonner i Hilltop. Johnny pomknął do domu jak wicher, grube nogi Bena też zaczęły nabierać tempa, za to ja musiałem walczyć z zardzewiałym łańcuchem o każdy przejechany metr. Mój rower najlepsze lata miał już dawno za sobą. Kiedy za pośrednictwem pchlego targu trafił do mnie, już był bardzo stary. Co jakiś czas napomykałem o nowym, ale ojciec powiedział, że musi mi wystarczyć to, co mam, a jeżeli to mi nie odpowiada, mogę chodzić piechotą. Z pieniędzmi często było u nas krucho; nawet bilet do kina traktowany był jak luksus. Nieco później odkryłem, że owe sobotnie popołudnia stanowiły jedyną okazję, aby sprężyny w łóżku moich rodziców mogły odegrać symfonię, nie zmuszając mnie do niepotrzebnych domysłów. - Dobrze się bawiłeś? - zapytała mama, kiedy zziajany wkroczyłem do domu po powitalnych

karesach ze Zbójem. - Dobrze - odparłem. - Ten film z Tarzanem był ekstra. - Byłeś na podwójnym seansie, prawda? - zagadnął ojciec rozparty na sofie, z nogami uniesionymi do góry. W telewizji toczył się inauguracyjny mecz pierwszej ligi. Właśnie zaczynał się sezon baseballowy. - Tak. Wyminąłem ich, zmierzając do kuchni po jabłko. - A o czym był drugi film? - O… właściwie o niczym specjalnym. W pewnych sprawach rodzice mają węch lepszy od wygłodniałego kocura. Pozwolili mi wziąć jabłko, umyć je nad zlewem, dokładnie wypolerować i przynieść do pokoju. Pozwolili mi nawet zatopić w nim zęby. Dopiero wtedy ojciec oderwał wzrok od ekranu i rzucił: - Co ci się stało? Odgryzłem kawałek jabłka. Mama usiadła obok taty i podobnie jak on utkwiła we mnie wzrok. - Słucham? - zapytałem ostrożnie. Co sobotę wpadasz do domu jak cała horda rozbójników i od razu zaczynasz opowiadać nam film. Z trudem dajesz się powstrzymać od odegrania każdej sceny. A dziś co w ciebie wstąpiło? - Eee… chyba… Właściwie to sam nie wiem. - Chodź no tutaj - odezwała się mama. Kiedy podszedłem, jej dłoń pobiegła do mojego czoła. - Nie masz gorączki. Na pewno dobrze się czujesz? - Doskonale. - Zatem pierwszy film był o Tarzanie. - Kiedy tato się raz na coś uwziął, to nie popuścił; zupełnie jak buldog. - A drugi? Zapewne mógłbym powtórzyć im tytuł. Ale jak miałem im wytłumaczyć, o czym naprawdę był ten film? Powiedzieć, że obudził drzemiące w nas lęki, dotknął tego, czego każde dziecko boi się najbardziej: że w jednej nieodwracalnej chwili jego rodzice znikną i zostaną zastąpieni przez zimnych, niezdolnych do uśmiechu kosmitów? - O… o potworach - zdecydowałem się w końcu. - No, to pewnie bardzo ci się podobał. - W telewizorze rozległ się pistoletowy strzał piłki uderzającej o kij i uwaga ojca błyskawicznie skupiła się z powrotem na grze. - Rany! No, ruszaj się, Mickey! W tym momencie zadzwonił telefon. Pobiegłem go odebrać, nim rodzice zechcą zadać mi następne pytanie. - Cory? Cześć, mówi pani Sears. Czy mógłbyś poprosić mamę? - Już się robi. Mamusiu! - zawołałem. - Telefon do ciebie! Mama wzięła ode mnie słuchawkę, ja zaś czmychnąłem do łazienki. Całe szczęście, że miałem do załatwienia sprawę numer 1. Nie wiem, czy zdołałbym usiedzieć na sedesie, mając w pamięci ów najeżony czułkami marsjański łeb. - Rebecca? - zapytała pani Sears. - Dzień dobry, jak się masz? - Dziękuję, Lizbeth, dobrze. I jak tam, kupiłaś te losy na loterię? - Ma się rozumieć. Cztery. Mam nadzieję, że przynajmniej jeden będzie pełny. - No, to świetnie. - Właściwie dzwonię dlatego, że Ben przed chwilą wrócił z kina i byłam ciekawa, jak się czuje Cory. - Cory? - Mama urwała i zaczęła się zastanawiać nad stanem mojego umysłu. - Twierdzi, że nic mu nie jest. To samo mówi Ben, ale zachowuje się trochę tak, jak gdyby był czymś… wytrącony z równowagi,

to chyba najwłaściwsze słowo. Zwykle po powrocie biega za nami po całym domu i dziób mu się nawet na chwilę nie zamyka, a dzisiaj ciężko z niego cokolwiek wyciągnąć. Właśnie wyszedł na podwórze. Oznajmił, że musi coś sprawdzić, ale nie chciał powiedzieć co. - Cory jest w łazience - rzekła mama, jak gdyby to także stanowiło część łamigłówki. Zniżyła głos na wypadek, gdyby wydawany przeze mnie plusk nie przeszkadzał mi podsłuchiwać. - On też jest dziś jakiś dziwny. Sądzisz, że w kinie między nimi coś zaszło? - Właśnie o tym myślałam. Może się pokłócili. - No cóż, przyjaźnią się od dawna, ale to się zdarza. - Tak samo było ze mną i Amy Lynn McGraw. Przez sześć lat trzymałyśmy się razem jak papużki nierozłączki, a potem z powodu zgubionej paczki igieł nie rozmawiałyśmy ze sobą przez okrągły rok. W związku z czym uważam, że chłopcy powinni się spotkać. Jeśli wybuchła między nimi jakaś scysja, może lepiej byłoby, gdyby od razu spróbowali się pogodzić. - To brzmi rozsądnie. - Miałam zamiar zapytać Bena, czy chciałby, żeby Cory u nas zanocował. Nie masz nic przeciwko temu? - Ja nie, ale muszę najpierw pomówić z Tomem i Corym. - Zaczekaj chwileczkę - wtrąciła pani Sears. - Ben właśnie wrócił. - Mama usłyszała trzask zamykanych drzwi. - Ben? Rozmawiam z mamą Cory’ego. Może chciałbyś, żeby Cory wpadł dzisiaj do nas? Mógłby zostać na noc. Mama nastawiła uszu, ale spuszczona przeze mnie w toalecie woda całkowicie zagłuszyła odpowiedź Bena. - Mówi, że chciałby - poinformowała pani Sears. Wyłoniwszy się z łazienki, od razu padłem ofiarą tego zadzierzgniętego w najlepszej intencji spisku. - Cory, czy chciałbyś spędzić dzisiejszy wieczór u Bena? Zamyśliłem się. - Czy ja wiem… - zacząłem. Nie mogłem jej powiedzieć, dlaczego się zastanawiam. W lutym, kiedy ostatnio u nich nocowałem, pan Sears w ogóle nie wrócił na noc, a pani Sears przez cały czas chodziła po domu i martwiła się, gdzie się podział jej mąż. Ben wyznał mi, że jego tato robi sobie nocne wycieczki, i prosił, żebym nikomu o tym nie mówił. - Ben chce, żebyś przyszedł. -Mama błędnie odczytała moje wahanie. Wzruszyłem ramionami. - Dobra. To chyba pójdę. - Idź spytać ojca, czy się zgadza. - Kiedy podreptałem do frontowego pokoju, mama powiedziała do pani Sears: - Wiem, ile znaczy przyjaźń. Jeśli mają jakieś problemy, pomożemy im je rozwiązać. - Tato mówi, że nie ma sprawy - oznajmiłem wracając. W trakcie meczu ojciec zgodziłby się nawet na czyszczenie zębów drutem kolczastym. - Lizbeth? Będzie u was koło szóstej. - Mama nakryła dłonią słuchawkę i powiedziała do mnie: - Na kolację mają pieczonego kurczaka. Kiwnąłem głową, usiłując przywołać na twarz uśmiech, ale myślami byłem głęboko w tunelu, gdzie Marsjanie knuli plan zniszczenia ludzkiej rasy - jednego miasteczka po drugim. - A jak tam u was, Rebecco? - odezwała się pani Sears. - Wiesz, co mam na myśli. - No, idź już, Cory - powiedziała mama. Usłuchałem, mimo iż wiedziałem, że teraz będą omawiane ważne sprawy. - Tom sypia już trochę lepiej - ciągnęła - ale wciąż ma koszmary. Chciałabym mu jakoś pomóc, a nie potrafię. Chyba będzie musiał sam się z tym uporać. - Słyszałam, że szeryf dał już za wygraną.