ROBERT SILVERBERG
ZAMEK LORDA
VALENTINE'A
TOM I
PRZEŁOŻYŁA: HELENA MICHALSKA
SCAN-DAL
Podziękowania
Za pomoc przy opisach techniki żonglowania mam dług wdzięczności wobec Catherine
Crowell z San Francisco i tych niezwykłych artystów Flying Karamazov Brothers, którzy być
może do tej chwili nie wiedzą jak wielką okazali mi pomoc. Jednakże, użyte w tej książce
pojęcia z zakresu teorii i praktyki żonglowania, szczególnie te dotyczące umiejętności
czterorękich żonglerów, pochodzą głównie ode mnie, i ani pani Crowell, ani Karamazovowie
nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za jakiekolwiek niewiarygodne czy nieprawdopodobne
historie opisane na tych stronach. Nieocenioną pomoc przy innych problemach w trakcie
pisania książki okazała mi Marta Randall. Wkładem pani Randall są między innymi teksty
kilku 7 umieszczonych tu pieśni. Za krytyczne uwagi do rękopisu w jego trudnych,
początkowych stadiach jestem wdzięczny Barbarze Silverberg i Susan L. Houfek, jestem
również winny podziękowanie Tedowi Chichak ze Scott Meredith Literary Agency za jego
wsparcie, zachętę i profesjonalną wnikliwość.
Robert Silverberg
KSIĘGA KRÓLA SNÓW
Rozdział I
I wtedy, po całodziennym marszu przez złociste opary wilgotnego ciepła, oblepiającego
ciało niczym delikatne runo, Valentine znalazł się na odkrytej skalistej grani. Tam w dole leżała
stolica prowincji, Pidruid, największe miasto, do jakiego dotarł od... od... od kiedy? No, w
każdym razie największe w czasie całej wędrówki.
Przysiadł na krawędzi białej kruchej skały i grzebiąc butem w zwietrzałym kamieniu
patrzył w dół. Zdawało mu się, że wciąż ciążą mu na powiekach resztki długiego snu.
Zamrugał. Do zmierzchu letniego dnia było jeszcze bardzo daleko, chociaż słońce przeszło już
na zachodnią stronę Pidruid i wisiało teraz nad Morzem Wielkim. Odpocznę chwileczkę,
pomyślał, a potem zejdę na dół i poszukam noclegu.
I kiedy tak odpoczywał, usłyszał stukot toczących się z góry kamyków. Niespiesznie
spojrzał za siebie. Drogą, którą przed chwilą przyszedł, jechał konno młody pastuch, chłopiec o
słomianych włosach i piegowatej twarzy. Za nim podążało piętnaście, może dwadzieścia
purpurowoskórych wierzchowców, spasionych i lśniących, niewątpliwie dobrze doglądanych.
Wierzchowiec chłopca był starszy i chudszy od tamtych, sprawiał za to wrażenie roztropnego,
nawykłego do trudów stworzenia.
- Hej! - zawołał chłopiec. - Dokąd podążasz?
- Do Pidruid. A ty?
- Ja też. Jadę sprzedać konie na targu. Pić się chce człowiekowi przy takiej robocie.
Masz może wino?
- Trochę - odrzekł Valentine. Stuknął palcem w butelkę uwiązaną na biodrze, w
miejscu, w którym bardziej krewcy mężczyźni niosą broń. - Dobre czerwone wino z głębi
kraju. Szkoda tylko, że się kończy.
- Daj mi łyk, to zabiorę cię do miasta.
- Zgoda - powiedział Valentine.
Podniósł się i wyciągnął butelkę w stronę chłopca, który tymczasem zsiadł z konia i
zbliżał się do niego. Pastuch nie miał więcej niż czternaście, piętnaście lat i choć był
muskularny, z dobrze rozwiniętą klatką piersiową, Valentine'owi sięgał zaledwie do łokcia. A
przecież Valentine, silny, barczysty mężczyzna o dużych zręcznych rękach, był wzrostu
zaledwie nieco powyżej średniego.
Chłopiec potrząsnął butelką, powąchał ze znawstwem wino i skinąwszy głową na znak
aprobaty pociągnął duży łyk. Westchnął z ulgą.
- Przez całą drogę z Falkynkip nałykałem się niemało kurzu. I ten parny upał - można
się udusić! Jeszcze godzina o suchym gardle, a zupełnie bym się wykończył. - Zwrócił butelkę
Valentine'owi. - Mieszkasz tutaj?
Valentine zmarszczył brwi. - Nie.
- Idziesz na festyn? - Jaki festyn?
- To ty nic nie wiesz?
Valentine potrząsnął przecząco głową. Czuł, że chłopiec przewierca go bystrym,
kpiącym wzrokiem. Zmieszał się.
- Podróżowałem - powiedział wymijająco. - Nie śledziłem nowinek. To w Pidruid
będzie festyn?
- Tak, w tym tygodniu - odrzekł chłopiec. - Zacznie się w Dniu Gwiazdy. Będzie wielka
parada, cyrk, prawdziwie królewska uroczystość. Spójrz na dół! Nie widzisz, że o n właśnie
wkracza do miasta?
Valentine podążył wzrokiem za wyciągniętą ręką chłopca i mrużąc oczy wpatrywał się
w południowe obrzeża Pidruid, ale zobaczył tylko ciasno spiętrzone zielone dachy domów i
gmatwaninę starych wąskich uliczek. Potrząsnął głową raz jeszcze.
-Tam! - powiedział chłopiec niecierpliwie. - Obok portu. Widzisz okręty? Pięć
potężnych okrętów, z powiewającymi na dziobach jego banderami? Trochę dalej widać orszak,
popatrz, właśnie mija Smoczą Bramę i wkracza na Czarny Gościniec. A ten rydwan pod Łu-
kiem Marzeń, to chyba jego. Naprawdę nie widzisz? Czy coś jest nie tak z twoimi oczami?
- Nie znam miasta - odparł łagodnie Valentine. - Ale oczywiście widzę i port, i pięć
okrętów.
- Świetnie. No to popatrz trochę dalej, w głąb lądu. Widzisz kamienną bramę? A
przebiegający pod nią szeroki gościniec? A tamten łuk powitalny?
- Tak, teraz widzę.
- A jego proporzec na rydwanie?
- Czyj proporzec? Wybacz, nie bardzo wiem, o co chodzi, ale...
- Czyj, czyj! Proporzec Lorda Valentine'a! Rydwan Lorda Valentine'a! Straż
przyboczna Lorda Valentine'a, maszerująca ulicami Pidruid! To nic nie wiesz o przyjeździe
Koronala?
- Nie, nie wiem.
- A festyn? Z jakiego powodu urządzano by festyn o tej porze, jeśli nie na jego cześć?
Valentine uśmiechnął się.
- Podróżowałem. Jak widać, ominęły mnie najnowsze wieści. Chcesz jeszcze wina?
- Niewiele ci zostało - powiedział chłopiec.
- Bierz. Wypij do końca. Kupię sobie w Pidruid.
Podał chłopcu butelkę i znów powędrował spojrzeniem w dół zbocza, poprzez
drewniane przedmieścia, poprzez rojowisko śródmiejskich domów i dalej, ku zabudowaniom
portu, ku wielkim okrętom, banderom, maszerującym wojownikom, rydwanowi. Musiała to
być podniosła chwila w dziejach Pidruid, ponieważ władza Koronala zaczynała się gdzieś hen
daleko, na Górze Zamkowej, na drugim końcu Majipooru i obejmowała tak rozległe
przestrzenie, zarówno władca, jak i świat, którym rządził, zdawały się boskie, bardziej
legendarne niż rzeczywiste. Koronal Majipooru nieczęsto zjawiał się na zachodnim
kontynencie. Dziwne, ale Valentine wcale nie był poruszony obecnością tam w dole swojego
znamienitego imiennika. On to on, a ja to ja, pomyślał. On tej nocy będzie spał w jednym ze
wspaniałych pałaców władców Pidruid, a ja na jakiejś stercie siana. Polem odbędzie się wielki
festyn. Ale co to mnie obchodzi? Poczuł się jednak nieco winny, iż nie podzielał podniecenia
chłopca. Chyba był niezbyt uprzejmy.
- Wybacz mi - rzekł. - Tak mało wiem o tym, co działo się na świecie przez ostatnie
miesiące. Dlaczego Koronal tu przybywa?
- Robi wielki objazd - odpowiedział chłopiec. - Odwiedza każdy zakątek królestwa, by
obwieścić o objęciu przez siebie władzy. Rozumiesz, dopiero od dwóch lat zasiada na tronie.
To brat nieżyjącego Lorda Voriaxa. O tym, że Lord Voriax umarł i że Lord Valentine jest
naszym Koronalem, musiałeś już chyba słyszeć.
- No tak, słyszałem - odpowiedział Valentine z niepewny miną.
- Więc to on właśnie jest tam na dole, w Pidruid. Objeżdża królestwo po raz pierwszy,
od kiedy osiadł na Zamku. Poprzedni miesiąc spędzał na południu, w prowincjach pokrytych
dżunglą; wczoraj zaś przybił do brzegu w Pidruid, a dzisiaj uroczyście wkracza do miasta,
gdzie z tej okazji odbędzie się festyn: dużo jedzenia i picia dla każdego, gry, tańce, różne
uciechy i wielki jarmark, na którym dobrze sprzedam moje wierzchowce. Po tym wszystkim
ruszy dalej, przez cały Zimroel, od stolicy do stolicy, i przejedzie tyle tysięcy mil, że na samą
myśl o tym boli mnie głowa, a ze wschodniego wybrzeża kontynentu pożegluje z powrotem na
Alhanroel i osiądzie na Górze Zamkowej, i nikt z nas nie zobaczy go na Zimroelu przez
następnych dwadzieścia lat albo i więcej. Być Koronalem. to dopiero coś. - Chłopiec zaśmiał
się. - Miałeś dobre wino. Nazywam się Shanamir. A ty?
- Valentine.
- Valentine? Valentine? Z takim imieniem można zajść daleko.
- Jest raczej dość pospolite.
- Dodaj “Lord" na początku i będziesz Koronalem!
- To nie takie łatwe. A poza tym, po co mi to?
- Jak to, po co? - zdziwił się Shanamir. - Władza, piękne stroje, jedzenie, wino, klejnoty,
pałace, kobiety...
- Odpowiedzialność - dorzucił posępnie Valentine. - Ciężar. Czy myślisz, że Koronal
nic nie robi, tylko pije złociste wino i uczestniczy w procesjach na swoją cześć? Myślisz, że ta
podróż sprawia mu przyjemność?
Chłopiec pomyślał chwilę.
- Może i nie.
- On rządzi miliardami ludzi, na obszarach, których ogromu nie jesteśmy w stanie
ogarnąć umysłem. Wszystkie obowiązki spadają na jego barki. Wprowadzanie w życie
dekretów Pontifexa, utrzymywanie porządku, przestrzeganie sprawiedliwości w każdym
kraju... Już samo myślenie o tym mnie męczy, chłopcze. I musi pilnować, żeby świat nie
pogrążył się w chaosie. Nie zazdroszczę mu. Ach, zostawmy w spokoju jego i jego sprawy!
Shanamir milczał chwilę, zanim się odezwał.
- Nie jesteś tak głupi, jak mi się zdawało, Valentine - Naprawdę sądziłeś, że jestem
głupi?
- No, może naiwny, beztroski. Masz przecież swoje lata, a tak mało wiesz o pewnych
rzeczach, ze ja, o połowę od ciebie młodszy, muszę ci je tłumaczyć. Ale może się mylę. No, to
zjeżdżajmy do Pidruid.
Rozdział 2
Valentine mógł przebierać w prowadzonych na targ wierzchowcach, ale nie dostrzegał
między nimi różnicy, toteż wziął pierwszego z brzegu i lekko wskoczył na jego grzbiet. Po tak
długim marszu jazda okazała się prawdziwą przyjemnością. Wierzchowiec był wygodny, to
zrozumiałe, gdyż te zwierzęta od tysiącleci hodowano właśnie dla ludzkiej wygody.
Wynalezione w dawnych czasach, nadał były silne, spokojne, nie okazywały zmęczenia i
zadowalały się byle jaką strawą. Ale umiejętność ich sztucznego wytwarzania dawno już
poszło w zapomnienie i teraz rodziły się same, tak jak zwierzęta naturalne. Poruszanie się po
Majipoorze inaczej niż na ich grzbiecie było właściwie nie do pomyślenia.
Jeszcze dobrą milę jechali wysoką granią aż do miejsca, w którym droga gwałtownie
opadała w dół ostrymi zakosami aż do nadbrzeżnej doliny. Valentine milczał, pozwolił mówić
chłopcu, Shanamir przybywał z północnego wschodu, z okolicy odległej o dwa i pól dnia drogi
lądem, gdzie wraz z ojcem i braćmi hodowali wierzchowców, by je sprzedawać na targu w
Pidruid. Nieźle im się z tego żyło. On lam miał trzynaście lat i wygórowane mniemanie o sobie.
Nigdy nie był poza granicami prowincji, której stolicą było Pidruid, ale któregoś dnia miał
zamiar ruszyć dalej, przemierzyć cały Majipoor, udać się i pielgrzymką na Wyspę Snu i
uklęknąć tam przed Panią, przepłynąć Morze Wewnętrzne i pokonać wzniesienie Góry
Zamkowej, zejść z niej, pójść na południe, może aż za strefę dusznych tropików, dotrzeć do
wypalonych przez słońce jałowych włości Króla Snów - no bo jaki ma się pożytek z życia i
zdrowia na świecie tak pełnym cudów jak Majipoor, jeśli się po nim nie podróżuje?
- A ty, Valentine - zapytał niespodziewanie - kim ty jesteś? Skąd się tu wziąłeś? Dokąd
idziesz?
Valentine, oszołomiony paplaniną chłopca i ukołysany miarowym rytmem
wierzchowca schodzącego w dół wijącą się drogą, nie był przygotowany na tyle pytań. Wydusił
z siebie jednak kilka zdań.
- Przybywam ze wschodniej prowincji. Poza odwiedzinami w Pidruid nie mam innych
planów. Zostanę tu tak długo, aż znajdę wystarczające powody, by powędrować dalej.
- Dlaczego właśnie tu?
- A dlaczego gdzie indziej?
- Och - westchnął Shanamir - niech ci będzie. Widzę, że coś ukrywasz. Pewnie jesteś
młodszym synem księcia z Ni-moya albo z Piliploku, zesłałeś na kogoś złośliwy sen,
przyłapano cię na tym i twój ojciec dał ci worek pieniędzy, bylebyś tylko zniknął gdzieś na
drugim krańcu kontynentu. Mam rację?
- Co do joty. - Valentine mrugnął porozumiewawczo.
- I masz pełne sakwy rojali i koron, i idziesz pożyć w Pidruid niby jakiś książę, popić,
pojeść, zabawić się, aż wydasz ostatnią monetę. Wtedy najmiesz się do pracy na statku i
popłyniesz na Alhanroel, a ja z tobą jako twój giermek. Zgadza, się?
- Zgadza się, mój przyjacielu. Z wyjątkiem pieniędzy. Nie zadbałem, by i one pasowały
do twojej historii.
- Ale masz jakieś pieniądze? - zainteresował się Shanamir poważniejąc. - Nie
wyglądasz na żebraka. Ci z Pidruid są dla nich bardzo surowi. Nie wpuszczają do miasta
żadnych włóczęgów.
- Mam kilka monet - odparł Valentine. - Chyba starczy, by przeżyć festyn, a nawet parę
dni dłużej. Co będzie potem, zobaczymy.
- Jeśli naprawdę wyruszysz na morze, Valentine, weź mnie ze sobą.
- Dobrze, jeśli wyruszę, to z tobą.
Byli już w połowie drogi. Miasto Pidruid leżało w wielkiej przybrzeżnej niecce ze
wszystkich stron otoczonej niewysokimi szarymi wzgórzami. Niewielka przerwa w ich
łańcuchu sprawiała, że morze wdzierało się w głąb lądu, tworząc zatokę, nad którą rozłożył się
wspaniały miejski port. Gdy w to późne letnie popołudnie Valentine znalazł się na poziomie
morza, poczuł, jak owiewa go przybrzeżna bryza, jak chłodzi go i odświeża, łagodząc
całodzienny upal. Od zachodu napływały już ku brzegowi kłęby mgły, a powietrze miało słony
posmak, jak gdyby było przesiąknięte wodą, w której jeszcze przed godziną pływały ryby i
morskie smoki. Valentine przestraszył się rozmiarów leżącego przed nim miasta. Nie pamiętał,
czy kiedykolwiek widział większe; co prawda, nie pamiętał również wielu innych rzeczy.
Tu kończył się kontynent. Za plecami miał cały Zimroel, a z tego, co wiedział,
przemierzył go, rozpoczynając wędrówkę od jednego z największych wschodnich portów - od
Ni-moya czy też może Piliploku. Choć to dziwne: był za młody, by zdążyć odbyć tak długą
podróż, i to pieszo, bo nie przypominał sobie, by do dzisiejszego popołudnia dosiadał
jakiegokolwiek wierzchowca. A jednak wprawa, z jaką wskoczył na szeroki grzbiet konia,
świadczyłaby o tym, że przynajmniej pewną część drogi odbył konno. Mniejsza o to. Był tam,
gdzie był, i nie miał powodu do niepokoju. Skoro w jakiś bliżej nieokreślony sposób przybył w
to miejsce, pozostanie w nim tak długo, jak długo będzie miał na to ochotę. Nie czuł w sobie
takiego głodu podróży jak Shanamir. Świat był tak rozległy, że nie potrafił nawet o tym myśleć:
trzy wielkie kontynenty, dwa olbrzymie morza, bezmiar przestrzeni, który dawał się w pełni
objąć jedynie w snach, a i wtedy część prawdy o nim pozostawała nieuchwytna. Mówiono, że
Lord Valentine mieszka w zamku, który ma osiem tysięcy lat i w którym co roku przybywa pięć
pokoi. Że ten zamek stoi na górze sięgającej nieba, kolonie trzydziestomilowej wysokości. Że
na stokach tej góry znajduje się pięćdziesiąt miast tak wielkich jak Pidruid. Nie mieściło się to
w głowie. Świat był zbyt duży, zbyt stary, zbyt obficie zaludniony jak na jeden ludzki rozum.
Będę mieszkał w mieście Pidruid, pomyślał Valentine, znajdę jakiś sposób, by zarobić na
jedzenie i kwaterę, i będę szczęśliwy.
- Oczywiście nie masz zamówionego łóżka w żadnej gospodzie - wyrwał go z zadumy
Shanamir.
- Oczywiście nie mam.
- Jakżeby inaczej. A w mieście wszystkie gospody są zajęte z powodu festynu i
obecności Koronala. Gdzie zatem będziesz spał, Valentine?
- Byłe gdzie. Pod drzewem. Na stercie szmat. W parku. To mi wygląda na park, ten
kawałek zieleni z wysokimi drzewami - tam, na prawo.
- Czy pamiętasz, co ci mówiłem o włóczęgach w Pidruid? Znajdą cię i zamkną w lochu
na miesiąc, a gdy wypuszczą, to tylko po to, żebyś sprzątał łajno na ulicach. Będziesz musiał
odkładać pieniądze na zapłacenie grzywny, co przy zarobkach zamiatacza zabierze ci resztę
życia.
- Sprzątanie łajna to przynajmniej stałe zajęcie - powiedział Valentine, ale nie
rozśmieszył tym Shanamira.
- Jest tu gospoda, w której zatrzymują się kupcy z gór. Znają mnie tam, a raczej mojego
ojca. Jakoś cię w niej urządzimy. No i co byś zrobił beze mnie?
- Zostałbym zamiataczem łajna, nie inaczej.
- Wydaje mi się, że naprawdę nie miałbyś nic przeciwko temu. - Chłopiec dotknął ucha
swego wierzchowca, zatrzymując go w ten sposób. Spojrzał towarzyszowi podróży prosto w
oczy. - Czy dla ciebie, Valentine, nic na tym świecie nie ma znaczenia? Nie mogę cię rozgryźć.
Nie wiem, czy jesteś głupi, czy tylko najbardziej lekkomyślny ze wszystkich ludzi na
Majipoorze.
- Sam chciałbym to wiedzieć - odrzekł Valentine.
U stóp wzgórza górska droga dołączyła do szerokiego gościńca biegnącego z północy
dnem doliny i zakręcającego na zachód, do Pidruid. Po obu stronach ustawione były niskie
białe słupki, z wybitym podwójnym herbem Pontifexa i Koronala - labiryntem i gwiazdą.
Nawierzchnię gościńca stanowiło niebieskoszare tworzywo, elastyczne, lekko sprężynujące,
bez jakichkolwiek pęknięć czy dziur. Droga była doskonała, bo zrobiono ją zapewne w czasach
starożytnych, a wszystko, co po nich przetrwało, nadal było doskonałe. Na przykład
wierzchowce. Wciąż stąpały niestrudzenie. Owe syntetyczne stworzenia nie wiedziały, co to
zmęczenie, i mogły człapać od portu Pidruid do portu Piliplok bez odpoczynku i bez jednej
skargi. Od czasu do czasu Shanamir spoglądał do tyłu, sprawdzając, czy idąc luźno nie
pogubiły się, ale one grzecznie tkwiły w szeregu - tępy pysk za szorstkim ogonem, szorstki
ogon przed tępym pyskiem - tuż przy skraju gościńca.
Słońce, lekko zamglone, nabierało złocistych tonów zachodu. Miasto leżało przed nimi
jak na dłoni, ale podróżnych zachwycił widok rosnących po obu stronach drogi drzew. Były
wspaniałe. Miały niebieskawe wysmukłe pnie, przewyższające człowieka co najmniej
dwudziestokrotnie, a w miejscu koron ogromne, ciemnozielone, lśniące pióropusze o długich,
wąskich jak sztylety liściach i zdumiewających kiściach czerwonych kwiatów. Te kwiaty
płonęły wzdłuż drogi niczym szpaler latarni morskich.
- Co to za drzewa? - spytał Valentine.
- To palmy, które tutaj nazywają ognistym deszczem - odpowiedział Shanamir. -
Pidruid z nich słynie. Rosną tylko na wybrzeżu i kwitną przez jeden tydzień w roku. Zimą
spadają z nich cierpkie owoce, z których robi się mocne wino. Jutro będziesz je pił.
- Koronal wybrał niezły moment na przyjazd. - Myślę, że nieprzypadkowo.
Szpaler olśniewających drzew ciągnął się w nieskończoność, a oni jechali wzdłuż niego
tak długo, aż otwarte pola ustąpiły miejsca bogatym wiejskim zagrodom, te z kolei
podmiejskim terenom o bardziej zwartej i skromniejszej zabudowie, potem pojawiła się strefa
zakurzonych fabryczek, aż w końcu stanęli przed starożytnymi murami właściwego Pidruid,
sięgającymi połowy wysokości ognistych palm. Wykuta w nich brama miała kształt łuku i była
zwieńczona starymi blankami.
- Brama Falkynkip - obwieścił Shanamir. - Wejście do Pidruid od strony wschodniej. Za
chwilę znajdziemy się w stolicy. Wśród milionów istot, Valentine, wszystkich ras Majipooru - i
to nie tylko ludzkich. Nie, tutaj zobaczysz zbiorowisko wszystkiego, co żyje. Skandarów,
Hjortów, Liimenów i całą resztę. Mówi się nawet, że jest tu mała grupa Zmiennokształtnych.
- Zmiennokształtnych?
- Tak, to taka stara rasa. Tubylcy.
- My nazywamy ich trochę inaczej. - Zdawało się, że Valentine szuka w pamięci
odpowiedniego słowa. - Metamorfowie, czy tak?
- Tak, to ci sami. Słyszałem, że tak nazywają ich na wschodzie. Masz dziwny akcent,
wiesz o tym?
- Nie dziwniejszy od twojego, przyjacielu.
- Ale to twój akcent brzmi obco. Ja mówię normalnie. Ty wymawiasz słowa w
dziwaczny sposób. My nazywamy ich Metamorfami - powtórzył, przedrzeźniając Valentine'a. -
Czy w taki sposób mówią w Ni-moya?
Valentine wzruszył ramionami. Shanamir ciągnął dalej.
- Boję się ich, tych Zmiennokształtnych. Tych Metamorfów. Nasza planeta byłaby bez
nich szczęśliwsza. Czają się wszędzie, podszywają pod innych, wyrządzają szkody. Wolałbym,
żeby trzymali się swojego miejsca.
- Większość z nich tak właśnie robi, nie uważasz?
- Większość może i tak, ale wiadomo, że jest ich trochę w każdym mieście. Mamy przez
nich coraz to nowe kłopoty. - Pochylił się ku Valentine'owi, schwycił go za ramię i przyjrzał mu
się badawczo. - Takiego to wszędzie można spotkać. Choćby na grani. Siedzi tam sobie w
gorące popołudnie i gapi się w dół na miasto.
- A więc myślisz, że jestem przebranym Metamorfem?
Chłopiec zachichotał.
- To udowodnij, że nie jesteś!
Valentine namyślał się chwilę, w jaki by tu sposób się bronić, ale nic mu nie
przychodziło do głowy. Wobec tego wykrzywił twarz w potworną maskę: rozciągnął policzki,
jakby były z gumy, wygiął usta i wywrócił gałki oczu.
- Oto moje prawdziwe oblicze - powiedział. - Rozszyfrowałeś mnie. - Roześmieli się
zgodnie i weszli przez Bramę Falkynkip do stołecznego miasta Pidruid.
Za murami miejskimi wszystko wydawało się starsze. Domy, zbudowane ongiś w
osobliwym stylu kanciastych pudeł, domy o ścianach pełnych wybrzuszeń od podstaw aż po
same dachy, których dachówki, przeważnie złuszczone i połamane, były poprzerastane
wielkimi kępami pospolitego zielska, potrafiącego zapuścić korzenie w każdej szczelinie i w
każdym skrawku ziemi. W powietrzu wisiała gęsta mgła, a pod nią zapadał chłodny zmrok,
rozjarzony światłami prawie wszystkich okien. Główny gościniec rozwidlał się i dzielił bez
końca. Shanamir prowadził teraz swoje zwierzęta wąską uliczką, ale wciąż jeszcze taką, której
były podporządkowane inne, jeszcze węższe. Ulice były gęste od ludzi. Tłum działał na
Valentine'a dziwnie niepokojąco; nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek miał tak blisko
siebie tak wielu ludzi. Cisnęli się pod kopyta, cmokali na jego wierzchowca, przepychali się
między sobą, poszturchiwali. Tłum tragarzy, kupców, marynarzy, sprzedawców, ludzi z gór jak
Shanamir, prowadzących zwierzęta albo niosących na targ swoje wyroby, turystów we
wspaniałych, skrzących się brokatem szatach. Wszędzie pod nogami plątały się dzieci. Czas
festynu w Pidruid! Z okien wyższych pięter przeciągnięto w poprzek ulic jaskrawe proporce
uszyte ze szkarłatnej tkaniny, ozdobione gwiezdnym herbem i jasnozielonymi napisami
pozdrawiającymi i witającymi Lorda Valentine'a, Koronala, w jego najdalej na zachód
wysuniętej metropolii.
- Daleko jeszcze do twojej gospody? - spytał Valentine.
- Pół miasta. Jesteś głodny?
- Trochę. Bardziej niż trochę.
Shanamir dał ręką znak i idące za nim zwierzęta posłusznie skierowały się w
brukowaną uliczkę. Zatrzymały się tam, gdzie im kazał, pod arkadami, a on zsiadając ze
swojego wierzchowca wskazał Valentine'owi niewielki, lepiący się od brudu stragan po drugiej
stronie ulicy. Nad płonącym węglem drzewnym skwierczały nadziane na szpikulce kiełbaski.
Stragan obsługiwał Liimen, przysadzisty, z głową jak obuch, z twarzą szarawą, dziobatą, w
której, niczym węgle w kraterze, jarzyło się troje oczu. Chłopiec pokazał mu coś na migi i
Liimen podsunął im dwa szpikulce z kiełbaskami, po czym napełnił dwa kufle jasnym,
bursztynowym piwem. Valentine wygrzebał z sakiewki monetę i położył ją na kontuarze.
Moneta była solidna, błyszcząca, z karbowanymi brzegami, ale Liimen popatrzył na nią tak, jak
gdyby Valentine położył przed nim skorpiona. Shanamir pośpiesznie schwycił monetę, a w
zamian za nią podsunął Liimenowi jedną ze swych własnych - miedzianą, kanciastą, z wybitym
pośrodku trójkątnym otworem. Tamtą zwrócił Valentine'owi. Wzięli swoje porcje i wrócili do
wierzchowców.
- Czy to była zła moneta? - spytał Valentine.
- Mógłbyś za nią kupić Liimena, wszystkie jego kiełbaski i jeszcze piwa na cały
miesiąc! Skąd ją masz?
- Jak to skąd? Z sakiewki!
- Jest w niej więcej takich?
- Być może - odpowiedział Valentine. Przyjrzał się z zainteresowaniem monecie, która
na awersie miała wizerunek starego mężczyzny o posępnej, zasuszonej twarzy, a na rewersie
tryskające energią oblicze młodego. Było to pięćdziesiąt rojali.
- Czy ma zbyt dużą wartość, by ją gdziekolwiek wydać? - spytał. - Właściwie, co za nią
można kupić?
- Pięć moich wierzchowców - odpowiedział Shanamir. - Noclegi w książęcej kwaterze
przez rok. Przejazd okrętem na Alhanroel i z powrotem. Cokolwiek z tych rzeczy, a może
nawet więcej. Dla wielu z nas byłaby to zapłata za wielomiesięczną pracę. Czy nie masz żadne-
go pojęcia o cenach?
- Na to wygląda - odpowiedział Valentine speszony.
- Te kiełbaski kosztują dziesięć wag. Sto wag daje jedną koronę, dziesięć koron daje
rojala, a to jest pięćdziesiąt rojali. Nadążasz za mną? Rozmienię ci ją na targu. Tymczasem
dobrzeją ukryj. Pidruid to dość porządne miasto, ale z sakiewką pełną takich monet kusisz los.
Dlaczego nie powiedziałeś mi, że nosisz przy sobie majątek? - Shanamir szeroko rozłożył ręce.
- Dlatego, że sam o tym nie wiesz. Tak przypuszczam. Z ciebie wprost bije naiwność,
Valentine. Przy tobie czuję się jak mężczyzna, a przecież jestem chłopcem. To ty wyglądasz na
dziecko. Co ty w ogóle wiesz? Wiesz przynajmniej, ile masz lat? No, kończ piwo i ruszamy
dalej.
Valentine skinął głową. Sto wag daje koronę, pomyślał, dziesięć koron daje rojala.
Zaczął się również zastanawiać, co odpowiedziałby Shanamirowi, gdyby ten przycisnął go
bardziej pytając o wiek, Dwadzieścia osiem lat? Trzydzieści dwa? Nie miał pojęcia. A co
będzie, jeśli ktoś na serio weźmie go na spytki? Trzydzieści dwa, zdecydował. To brzmi nieźle.
Tak, mam trzydzieści dwa lata, dziesięć koron daje rojala, a ta błyszcząca moneta, na której
widnieją podobizny starego i młodego mężczyzny, ma wartość pięćdziesięciu rojali.
Rozdział 3
Droga do gospody Shanamira wiodła przez sarn środek Pidruid, przecinając dzielnice,
które mimo późnej pory wciąż były zatłoczone bawiącymi się ludźmi. Valentine zapytał, czy ta
wieczorna zabawa jest związana z wizytą Koronala, a Shanamir odpowiedział, że nie, że tak
samo jest tu w każdą noc, bo przecież znajdują się w głównym porcie zachodniego wybrzeża
Zimroelu, do którego zawijają statki ze wszystkich portów Majipooru; w porcie, z którego
płynie się przez Morze Wewnętrzne na Alhanroel, w podróż, która pochłania większą część
roku i podczas której handluje się trochę z nieliczną, z rzadka rozsianą ludnością Suvraelu, tego
wypalonego przez słońce ostępu Króla Snów. Wystarczy, pomyślał Valentine, bo kiedy tylko
ktoś mu przypomniał o bezkresie Majipooru, natychmiast czuł się przytłoczony ciężarem
całego świata, choć wiedział, że to niemądre uczucie, skoro Majipoor jest jedynie gigantyczną
bańką wypełnioną powietrzem. W takim razie skąd ten ołowiany przytłaczający go ciężar i te
chwile nieuzasadnionego przerażenia? Dosyć zmartwień. Już wkrótce pogrąży się w sen, a rano
dzień przyniesie nowe niezwykłe zdarzenia.
- Przetniemy teraz Złoty Plac - obwieścił Shanamir - a za nim skręcimy w Trakt Wodny,
który prowadzi wprost do przystani. Stamtąd do naszej gospody tylko dziesięć minut.
Zobaczysz, plac jest godny podziwu.
Rzeczywiście, był godny podziwu. A przynajmniej to, co Valentine zdołał zobaczyć:
rozległa, prostokątna przestrzeń, dość szeroka, by mogły tam ćwiczyć jednocześnie dwie armie,
otoczona ze wszystkich czterech stron ogromnymi budynkami, których frontony, pokryte
mozaiką złotych płytek, odbijały teraz światła pochodni i lśniły jaśniej niż ogniste palmy. Tak,
to już nie ogniste palmy, to było morze ognia. Ale tej nocy nie można było przejść przez plac.
Już na sto kroków od wejścia ze wschodniej strony drogę zamykał gruby sznur obszyty czer-
wonym pluszem. Za nim stały ubrane w uniformy oddziały straży przybocznej Koronata:
kamienne, pewne siebie twarze, ręce skrzyżowane na zielono-złotych kurtkach. Shanamir
ześliznął się z wierzchowca, podbiegł naprzód i zamienił z kimś parę słów. Kiedy wrócił, na
jego twarzy malowała się złość.
- Zagrodzili plac zupełnie. Oby Król Snów zesłał na nich tej nocy okropne sny!
- Co się stało?
- Koronal rozgościł się w pałacu burmistrza - o, w tamtym najwyższym budynku po
drugiej stronie ze złotymi girlandami na ścianach - i nikogo na plac nie wpuszczą przez całą
noc. Nie możemy nawet obejść go dokoła, gdyż już od dawna we wszystkich przejściach tkwi
zbity tłum, czekający na przelotne choćby pojawienie się Lorda Valentine'a. Tak więc mamy
przed sobą godzinę albo i dwie objazdu. Przeżyjemy to, w końcu sen nie jest dzisiaj
najważniejszy. Ale popatrz, oto i on!
Valentine podążył wzrokiem za ręką Shanamira. Na balkonie, zawieszonym wysoko na
frontowej ścianie pałacu burmistrza, pokazały się jakieś sylwetki. Z tej odległości wyglądały
niczym myszy, lecz takie myszy, od których biło dostojeństwo i majestat, myszy ubrane we
wspaniałe szaty. To Valentine wdział nawet z daleka. Wzrok wszystkich przyciągał
ciemnowłosy mężczyzna, chyba brodaty, w ciężkim, lamowanym futrem białym płaszczu
narzuconym na zielony, a może niebieski kubrak. Koronal stał z przodu balkonu i wyciągał ręce
w stronę zgromadzonego w oddali tłumu, który uniósł palce rozczapierzone w znak gwiazdy i
wykrzykiwał raz po raz jego imię:
- Valentine! Valentine! Lord Valentine!
Shanamir, wyciągając szyję, aby lepiej widzieć, również krzyczał: - Valentine! Lord
Valentine!
Valentine'a ogarnęła fala niechęci.
- Coś podobnego! - mruknął pod nosem. - Ryczą tak, jakby był jakimś bóstwem, które
we własnej osobie zstąpiło do Pidruid na obiad. A przecież jest tylko człowiekiem. Kiedy kiszki
ma pełne, to je opróżnia, nie mam racji?
Shanamir aż zamrugał oczami.
- Co ty mówisz. Przecież to Koronal.
- Dla mnie on nic nie znaczy, chociaż ja dla niego jeszcze mniej.
- Przecież on tu rządzi. Wymierza sprawiedliwość. Nie dopuszcza do chaosu. Sam to
powiedziałeś. Czyż nie jest godny szacunku?
- Szacunku, tak. Ale nie boskiej czci.
- Boska cześć oddawana królom nie jest niczym nowym. Ojciec opowiadał mi o
dawnych czasach. Nawet kiedy istniała Stara Ziemia, zawsze byli na niej królowie i założę się,
że zawsze ich czczono, i to w sposób dużo bardziej bałwochwalczy niż czynią to zebrani tu
dzisiejszej nocy.
- A czasami tych królów topili niewolnicy, truli ministrowie, dusiły żony, a jeszcze
innych obalali ludzie, którzy tylko udawali, że im służą. A już na pewno wszyscy królowie
umarli, zostali pogrzebani i zapomniani. - Valentine poczuł, jak ogarnia go fala nagłego
gniewu. Splunął z niesmakiem. - Wiele narodów na Starej Ziemi w ogóle ich nie miało.
Dlaczego my, na Majipoorze, nie moglibyśmy się obejść bez władców? Ci kosztowni
koronalowie, ukrywający się w labiryncie tajemniczy Pontifex albo tamten na Suvraelu,
zsyłający złe sny - nie, Shanamirze, może jestem zbyt głupi, by cokolwiek zrozumieć, ale
naprawdę nie widzę w tym żadnego sensu. Te pełne zachwytu okrzyki to przecież czyste
szaleństwo! Idę o zakład, że nikt ich nie wznosi, kiedy burmistrz Pidruid przejeżdża przez ulice.
- Królowie są potrzebni - obstawał przy swoim Shanamir. - Świat jest zbyt duży, by
rządzili nim wyłącznie burmistrzowie. Aby utrzymać ogólny ład, potrzebujemy wielkich i
przemawiających do ludzi symboli, monarchów podobnych bogom. Patrz! - Chłopiec wskazał
na balkon. - Tam wysoko, ta mała postać w białej szacie, to Koronal Majipooru. Czy kiedy na
niego patrzysz, nie czujesz na plecach dreszczu?
- Nie, nie czuję.
- Czy nie poraża cię świadomość, że na świecie żyje dwadzieścia miliardów ludzi i
tylko jeden Koronal, że właśnie jego widzisz tej nocy na własne oczy, że prawdopodobnie
nigdy więcej go już nie zobaczysz? Nie czujesz żadnego lęku?
- Nie czuję.
- Dziwny jesteś, Valentine. Jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty. Jak
można być nieczułym na widok Koronala?
- Jak widać, można - odrzekł Valentine, wzruszając ramionami. - Chodźmy już stąd.
Ten tłum mnie męczy. Lepiej poszukajmy gospody.
Rozpoczęli długą, mozolną wędrówkę, gdyż uliczki zbiegające się na placu były
poprzecinane wieloma innymi i by trafić na biegnącą w kierunku zachodnim, Shanamir musiał
wciąż zataczać koła, coraz to szersze, a gdziekolwiek się skierowali, towarzyszył im
jednostajny stukot końskich kopyt. W końcu udało im się wydostać z dzielnicy pięknych hoteli
i jeszcze piękniejszych sklepów i po przejechaniu między mrocznymi składami i magazynami
znaleźli się na nabrzeżu portowym, a po chwili trafili na naruszoną zębem czasu gospodę, z
poczerniałymi, wypaczonymi ścianami i postrzępioną strzechą. Shanamir wprowadził swoje
zwierzęta do stajni znajdującej się na tyłach podwórza i zniknął w mieszkaniu gospodarza,
zostawiając Valentine'a samego w ciemnościach. Czekając na chłopca Valentine wciąż jeszcze
słyszał - choć może tylko tak mu się zdawało - niewyraźne, stłumione odległością okrzyki: -
Valentine... Valentine... Lord Valentine! - Nie robiło na nim wrażenia, że pospólstwo z ulicy
powtarza jego imię. To było imię tamtego. Wreszcie spostrzegł biegnącego przez podwórze
Shanamira.
- Załatwione. Daj mi trochę pieniędzy.
- Pięćdziesiątkę?
- Mniej, znacznie mniej. Pół korony albo coś koło tego. Valentine wysupłał z sakiewki
jakieś monety, przyjrzał się im w nikłym świetle lampy i wręczył chłopcu kilka wytartych
sztuk.
- Za kwaterę? - spytał.
- Żeby przekupić odźwiernego - odpowiedział Shanamir. - Tej nocy ciężko o miejsce do
spania. Gdy się wciśniesz w jakiś kąt, to innym będzie ciaśniej. Musimy mieć odźwiernego po
naszej stronie na wypadek, gdyby ktoś się poskarżył. Chodź i nie odzywaj się.
W środku pachniało morskim powietrzem i pleśnią. Na ławce, niczym olbrzymia
ropucha, siedział Hjort o tłustej szarawej twarzy i zabawiał się układaniem kart do gry.
Szorstkoskóra istota ledwie na nich spojrzała. Shanamir położył przed nim monetę, na co
jedyną reakcją było lekkie kiwnięcie głową w kierunku długiego, wąskiego pokoju,
pozbawionego okien i oświetlonego niewyraźnym czerwonawym światłem trzech
zawieszonych u sufitu lamp. Na podłodze leżały materace, jeden obok drugiego; prawie
wszystkie były zajęte.
- Tutaj - powiedział Shanamir, trącając jeden czubkiem buta. Zdjął szybko wierzchnie
ubranie i położył się, zostawiając trochę miejsca dla Valentine'a. - Przyjemnych snów.
- Przyjemnych snów - odpowiedział Valentine. Pozbył się butów i wierzchniego
ubrania i zwalił się ciężko obok chłopca. Odległe okrzyki wciąż dźwięczały mu w uszach, a
może raczej huczały w głowie. Dopiero teraz poczuł zmęczenie minionym dniem. Jeśli
nawiedzą go marzenia senne, to chciałby je zapamiętać i zrozumieć ich znaczenie, ale najpierw
powinien pogrążyć się w głębokim śnie - takim, jaki spływa na człowieka kompletnie
wyczerpanego. A rankiem? Nowy dzień. Wszystko może się zdarzyć. Wszystko.
Rozdział 4
Oczywiście, sen się zjawił, przyszedł z samej głębi nocy. Valentine, tak jak to robił od
dzieciństwa, i tym razem jak gdyby z boku obserwował rozwój wydarzeń. Sny, zawierające w
sobie przesłania od potęg rządzących światem i kierujących życiem każdego człowieka,
objawiają najgłębiej ukrytą prawdę, więc jeśli ktoś je lekceważy, posypuje niemądrze. Sen
zatem trwał, a Valentine przemierzał rozległą purpurową równinę pod zgubnym purpurowym
niebem, na którym wisiała olbrzymia kula bursztynowego słońca. Był sam, miał
wymizerowaną twarz i przekrwione, zmęczone oczy. Gdy tak szedł, ziemia pod jego stopami
zaczęła groźnie pękać, a z pomarańczowych szczelin, niczym sprężynujące zabawki z pudełek,
wyskakiwały jakieś stworzenia, spoglądały na Valentine'a, śmiały mu się zjadliwie w twarz, po
czym wskakiwały z powrotem do pomarańczowego wnętrza, ziemia zaś znów zamykała się nad
nimi.
I to wszystko. Sen był nietypowy, gdyż nie rozwinęła się w nim żadna akcja ani nie miał
końcowego przesłania. Stanowił zaledwie obraz, niezrozumiałą scenę wyciętą z większego
malowidła, jeszcze nie w całości przed nim odsłoniętego. Nie potrafiłby nawet powiedzieć, czy
zesłała go Pani, błogosławiona władczyni Wyspy Snu, czy niechętny ludziom Król Snów.
Leżał na pół przebudzony, z przejmującym wrażeniem, że oddzielono go od własnego wnętrza
i że unosi się bezwładnie na falach, niezdolny nawet do zrozumienia mądrości snów, tak jakby
był obecny na tym świecie zaledwie od przedwczoraj.
Zasnął ponownie, tym razem głęboko i tylko hałaśliwy stukot kropel przelotnego
deszczu przywrócił go na chwilę do świadomości, Na dobre obudziło go dopiero światło
wczesnego poranka, ciepłe, złocistozielone, sączące się przez otwarte na kontu korytarza drzwi.
Shanamir gdzieś przepadł. Poza chrapiącą w głębi pokoju parą Valentine był sam. Wstał z
materaca, przeciągnął się, rozluźnił mięśnie rąk i nóg. Umył się w stojącej pod ścianą misce z
wodą, potem ubrał się i czując przypływ energii wyszedł na podwórze, gotów przyjąć wszelkie
wyzwania nadchodzącego dnia.
Ranne powietrze było ciężkie od wilgoci, ale po nocnych mgłach nie zostało ani śladu, a
z bezchmurnego nieba nawet o tak wczesnym poranku lał się na ziemię słoneczny żar. Na
podwórzu rosły trzy olbrzymie winorośle, każda pnąca się po innej ścianie, z sękatymi,
zdrewniałymi pniami, grubszymi od bioder mężczyzny, pokryte gąszczem ciemnobrązowych,
szuflowatych liści, wśród których świeżą czerwienią połyskiwały młode pędy. Winorośl kwitła
krzykliwie żółtymi, pozwijanymi w trąbki kwiatami, ale jednocześnie dźwigała już ciężkie
kiście dojrzewających owoców, niebieskich z matowym, białawym nalotem, lśniących po nocy
kroplami rosy. Valentine skubnął jedną jagodę. Była słodko-cierpka jak młode wino. Sięgnął
po drugą, potem po trzecią, rozsmakowując się coraz bardziej w cierpkości owoców.
Krążąc po podwórzu zajrzał do stajni, w której wierzchowce Shanamira spokojnie
chrupały sieczkę, ale chłopca przy nich nie było. Zajęty interesami, pomyślał Valentine.
Opuścił stajnię i dalej wałęsał się po podwórzu, ale kiedy poczuł zapach smażonej ryby, kiszki
skręcił mu głód. Pchnął koślawe drzwi i znalazł się w kuchni, gdzie mały, wyglądający na
znużonego mężczyzna gotował śniadanie dla gości. Kucharz spojrzał na Valentine'a obojętnie.
- Czy nie przychodzę za późno? - spytał grzecznie Valentine.
- Siadaj. Ryba i piwo, trzydzieści wag.
Valentine wygrzebał półkoronówkę i położył ją na piecu. Kucharz pchnął w jego stronę
parę miedziaków i rzucił na patelnię następny kawałek ryby. Valentine usiadł pod ścianą. Kilku
biesiadników podniosło się do wyjścia. Kobieta, która siedziała przy ich stole, młoda i gibka, z
ciasno upiętymi czarnymi włosami, przystanęła, przechodząc koło niego.
- Piwo jest w tamtym dzbanie - powiedziała. - Weź sobie sam.
- Dziękuję - odrzekł Valentine, ale ona była już za drzwiami.
Napełnił kufel ciężkim, mętnym płynem i w tej samej chwili kucharz podał mu chrupką,
pachnącą rybę. Valentine zjadł ją w mgnieniu oka.
- Można jeszcze? - spytał. Znużony mężczyzna spełnił jego prośbę z kwaśną miną.
Jedząc śniadanie Valentine czuł, że siedzący przy następnym stole gość, tłusty Hjort o
nadętej twarzy, dziobatej popielatej skórze i dużych wyłupiastych oczach, przygląda mu się
bacznie cały czas. Ten osobliwy nadzór nie dawał mu spokoju. Wreszcie nie wytrzymał i
spojrzał tamtemu prosto w twarz. Hjort zamrugał i odwrócił wzrok.
Jednak ciekawość zwyciężyła, bo po chwili, nie kryjąc już swego zainteresowania,
zapytał:
- Od niedawna tu jesteś, prawda?
- Tak, od ostatniej nocy. - A na długo przybywasz? - Przynajmniej na czas festynu.
W tym Hjorcie było coś, co mu się nie podobało. Nic chodziło o wygląd, typowy
przecież dla tych opasłych istot z nadętymi gębami. Ten był niegrzeczny, to się wyczuwało.
Hjortowie nie ponosili odpowiedzialności za swój wygląd. Im pewnie nie przypadały do gustu
istoty ludzkie - stwory blade, kościste, o obrzydliwie gładkiej skórze.
Może irytowały go natrętne spojrzenia. Może nadmiar pomarańczowego pigmentu na
mięsistym obliczu intruza. Może. Tak czy inaczej, Valentine był zaniepokojony.
Zdając sobie sprawę, że nie jest zbyt towarzyski, postanowił wyjść Hjortowi naprzeciw
i obdarzył go chłodnym uśmiechem.
- Mam na imię Valentine. Jestem z Ni-moya.
- Kawał drogi - powiedział Hjort, żując hałaśliwie.
- Mieszkasz gdzieś w pobliżu?
- Na południe od Pidruid. Niedaleko. Vinorkis jestem. Handluję skórami haigusa -
odpowiedział Hjort i zajął się krajaniem swojej porcji. - Po chwili jednak znów wlepił rybie
oczy w twarz Valentine'a. - Podróżujesz z chłopcem?
- Niezupełnie. Spotkałem go w drodze do Pidruid.
Hjort pokiwał głową.
- Wracasz do Ni-moya po festynie?
Ten zalew pytań stawał się dla Valentine'a coraz bardziej dokuczliwy. Jednak
powstrzymał się z nieuprzejmą odpowiedzią.
- Nie jestem jeszcze pewien - mruknął.
- Zostajesz tu?
Valentine wzruszył ramionami.
- Naprawdę nie mam jeszcze żadnych planów.
- Hrn... - mruknął Hjort. - Niezły sposób na życie.
Trudno sądzić po bezbarwnym tonie wypowiedzi, czy była to pochwała, czy
uszczypliwa krytyka. Ale Valentine nie dbał o to. Z towarzyskich powinności wywiązał się już
w wystarczający sposób. Hjort również zdawał się nie mieć nic więcej do powiedzenia.
Skończył śniadanie, odepchnął z hałasem krzesło i na swój niezgrabny hjortowy sposób
pokolebał się do drzwi, rzucając na odchodnym:
- Trzeba teraz pójść na targ i się rozejrzeć.
Valentine też opuścił kuchnię. Wyszedł na podwórze, gdzie właśnie toczyła się dziwna
gra. W odległym kącie, pod ścianą, ośmiu graczy rzucało do siebie sztyletami. Sześciu z nich
było Skandarami, gburowatymi, wielkimi kudłatymi stworzeniami o szarej skórze i czterech
ramionach. Dwoje pozostałych było ludźmi. Valentine widział ich już przy śniadaniu: szczupła
ciemnowłosa dziewczyna i drobny, niski mężczyzna o surowym spojrzeniu, z niezwykle jasną
skórą i długimi białymi włosami. Sztylety przecinały powietrze z zadziwiającą prędkością,
lśniąc stalą w promieniach porannego słońca. Na twarzach rzucających malowało się wielkie
skupienie. Nikt się nie mylił, nikt nie chwytał za ostrze. Valentine nie był nawet w stanie
policzyć sztyletów, gdyż zdawało mu się, że wszystkie jednocześnie są w powietrzu i że każdy
gracz zawsze trzyma jeden w ręku. Żonglerzy, pomyślał Valentine, którzy doskonalą swoje
rzemiosło przed występami na festynie. Wielcy Skandarzy zadziwiali niezwykłą koordynacją
ruchów, ale mężczyzna i kobieta wcale im nie ustępowali. Valentine zatrzymał się w
bezpiecznej odległości i z zachwytem obserwował latające w powietrzu sztylety.
Jeden z uczestniczących w zabawie Skandarów zawołał “Hop!" i zmieniono formułę
gry. Sześciu obcych zaczęło rzucać do siebie w parach, coraz to podwajając prędkość, a dwoje
łudzi odeszło tymczasem na bok. Dziewczyna uśmiechnęła się do Valentine'a zachęcająco.
- Hej, dołącz do nas!
- Co takiego?!
- Zagraj z nami! - Jej oczy skrzyły się zaczepnie. - To raczej niebezpieczna gra.
- Każda naprawdę dobra gra jest niebezpieczna. Trzymaj! - Cisnęła w niego sztyletem
bez najmniejszego ostrzeżenia. - Jak ci na imię, człowieku?
- Valentine - odpowiedział, desperacko chwytając rękojeść przelatującego mu obok
ucha sztyletu.
- Niezły chwyt - zauważył białowłosy mężczyzna. - Łap ten! Valentine zaśmiał się i
chwycił drugi sztylet. Sześciu Skandalów, całkowicie ignorując bawiących się obok ludzi,
nadal przerzucało się połyskliwą bronią.
- No, a teraz odrzuć! -zawołała dziewczyna.
Valentine bojąc się ją zranić, cisnął sztyletem ostrożnie, więc ten, po zatoczeniu
niewielkiego łuku, upadł u jej stóp.
- Stać cię na więcej - powiedziała z przekąsem.
- Przepraszam - mruknął z cicha.
Tym razem rzucił sztylet z większą energią, a ona chwyciła go spokojnie, wzięła drugi z
rąk białowłosego i posłała oba kolejno ku Valentine'owi. Nie miał czasu na myślenie. Trzask,
trzask - i już je trzymał.
- Uwaga! - zawołał. Cisnął jednym ze sztyletów w dziewczynę, chwycił drugi,
nadlatujący od strony białowłosego żonglera, wysłał trzeci w powietrze, a już zbliżał się
następny, po nim następny - westchnął tylko widząc, że nie są to sztylety służące do zabawy, o
stępionych ostrzach, lecz nie miał czasu na myślenie: sztylety krążyły nieustannie. Z wolna
chwytał rytm. Był skupiony i czujny, poruszał się miarowo, łapiąc, rzucając, chwyt - rzut.
Valentine pojął szybko, że prawdziwy żongler powinien używać obu rąk jednocześnie, ale on
nie był żonglerem, potrafił tylko koordynować łapanie i rzucanie. To przynajmniej robił
dobrze. Zastanawiał się, kiedy popełni nieunikniony błąd i sztylet zamiast w dłoni wyląduje w
jego ciele. Tempo rosło. Słyszał śmiech żonglerów i śmiał się razem z nimi, lecz nadal robił to,
co do niego należało. Chwytał i rzucał. Zabawa trwała dobre dwie, trzy minuty, aż wreszcie z
wysiłku zaczął tracić refleks. W tym momencie należało przerwać. Nie odrzucał już
schwytanych sztyletów, tylko upuszczał je kolejno, aż wszystkie trzy znalazły się u jego stóp.
Pochylił się, ciężko oddychając, i poklepał się po udach. Koniec zabawy.
Para żonglerów biła brawo. Wśród Skandarów nadal groźnie wirowały ostrza, ale kiedy
jeden z nich krzyknął następne “Hop!", sekstet obcych zgarnął fruwającą przedtem w
powietrzu broń i oddalił się bez słowa w kierunku kwater.
Dziewczyna podbiegła do Valentine'a.
- Nazywam się Carabella - przedstawiła się. Nie była wyższa od Shanamira, z
dziewczynki stała się kobietą nie dawniej niż parę lat temu. Jej drobne, gibkie ciało kipiało
niepohamowaną żywotnością.
Miała na sobie jasnozielony opięty kaftanik, a na szyi potrójny sznur wypolerowanych
muszli quanna. Jej oczy były tak samo czarne jak włosy, a uśmiech ciepły i zachęcający.
- Gdzie do tej pory żonglowałeś, kolego?
- Nigdzie - odpowiedział Valentine. Przeciągnął ręką po spoconym czole. - To zbyt
niebezpieczna rozrywka. Nie wiem, w jaki sposób wyszedłem z tego cało.
- Nigdzie?! - wykrzyknął białowłosy. - Nigdy przedtem? A więc był to pokaz twoich
wrodzonych zdolności?
- Można by tak powiedzieć - rzekł Valentine wzruszając ramionami.
- I my mamy w to uwierzyć? - białowłosy nie mógł się nadziwić.
- Chyba tak - odpowiedziała za niego Carabella. - Był świetny, to prawda, ale brak mu
wprawy. Czy zauważyłeś, jak gonił rękami sztylety, to tu, to tam, trochę za nerwowo, trochę za
skwapliwie, nie mogąc się doczekać, kiedy rękojeść sama znajdzie się na właściwym miejscu?
A te jego rzuty - czy nie były zbyt pośpieszne, zbyt gwałtowne? Ktoś, kto ma jakie takie
doświadczenie, nie potrafi udawać podobnej niezręczności. On też by nie potrafił. Ten
Valentine ma dobre oko, Sleecie, ale mówi prawdę. Nigdy jeszcze nie rzucał sztyletem.
- On ma coś więcej niż dobre oko - mruknął Sleet. - Ma refleks do pozazdroszczenia.
Ma talent.
- Skąd jesteś? - spytała Carabella.
- Ze wschodu - odpowiedział wymijająco Valentine.
- Tak myślałam. Wymawiasz słowa w nieco dziwny sposób. Przybywasz z Yelathys? Z
Khyntor?
- Tak, z tamtych stron.
Carabella i Sleet zauważyli te wymijające odpowiedzi. Popatrzyli na siebie. Valentine
tymczasem zastanawiał się, czy to ojciec i córka. Raczej nie. Sleet wcale nie był tak stary, jak
wyglądał. W średnim wieku, zgoda, ale nie stary. To tylko biel włosów i bladość skóry tak go
postarzały. Był szczupłym, żylastym mężczyzną, miał wąskie wargi i krótką szpiczastą białą
brodę. Blizna, choć dawno zagojona, nadal znaczyła mu policzek.
- My jesteśmy z południa, ja z Tilomon, a Sleet z Narabalu - odezwała się Carabella po
chwili milczenia.
- Przyjechaliście tu, żeby wystąpić na festynie Koronala?
- Tak, i zaangażowaliśmy się właśnie do grupy Skandara Zalzana Kavola, który
potrzebuje istot ludzkich, żeby być w zgodzie z ostatnim dekretem Koronala. A ty? Co cię
sprowadza do Pidruid?
- Też festyn - powiedział Valentine.
- Chcesz tu ubić jakiś interes?
- Nie, chcę tylko popatrzeć na zawody i na wielką paradę. Sleet zaśmiał się znacząco.
- Nie musisz się nas wstydzić, przyjacielu. To naprawdę żadna hańba sprzedawać
wierzchowce na targu. Widzieliśmy cię w nocy, kiedy przyjechałeś z chłopcem.
- Nie - odrzekł Valentine. - Tego młodego pastucha spotkałem nie dalej jak wczoraj w
pobliżu miasta. Skorzystałem z jego towarzystwa, bo jestem tu obcy. Nie zajmuję się handlem.
W drzwiach gospody pojawił się jeden ze Skandarów. Był to stwór o połowę wyższy od
Valentine'a, potężny i ociężały, z szerokimi szczękami, z wyrazem dzikości w wąskich żółtych
oczach. Cztery ramiona zwisały aż za kolana i kończyły się dłońmi wielkimi jak grabie.
- Do środka! - zawołał szorstko.
Sleet zasalutował i puścił się biegiem. Carabella zwlekała chwilę, przyglądając się z
uśmiechem Valentine'owi.
- Jesteś kimś niezwykłym - powiedziała. - Z pewnością nie kłamiesz, ale nic z tego, co
mówisz, nie brzmi prawdziwie. Myślę, że sam niewiele wiesz o własnej duszy. Podobasz mi
się. Rozsiewasz wokół dziwną aurę; promieniujesz niewinnością, naiwnością, ciepłem. A może
czymś innym. Sama nie wiem. - Nieśmiało dotknęła jego ramienia. - Naprawdę, podobasz mi
się. Może jeszcze zagramy razem.
I już jej nie było. Popędziła za Sleetem.
Został sam; nigdzie też nie było widać Shanamira. Nieoczekiwanie dla samego siebie
zapragnął spędzić cały dzień z żonglerami, zwłaszcza z Carabellą, choć wiedział, że to
niemożliwe. Był wczesny ranek. Co ma począć ze sobą przez cały długi dzień? Ostatecznie,
pozostało mu Pidruid.
Ruszył krętymi ulicami, gęsto zasłanymi listowiem. Bujna winorośl i drzewa z grubymi
zwisającymi konarami krzewiły się, gdzie tylko mogły. Dobrze, jak widać, służyła im wilgoć i
ciepłe morskie powietrze. Gdzieś z daleka dobiegały dźwięki orkiestry, grającej wesołą, choć
chyba nazbyt piskliwą melodię. Muzyka to przycichała, to rozbrzmiewała na nowo. Być może
orkiestra przeprowadzała próbę przed wielką paradą. Rynsztokiem spływał strumień spienionej
wody. Brodziły w nim zdziczałe miejskie zwierzęta - mintuny, psy mangi i nawet małe drole z
perkatymi nosami. W tak ruchliwym mieście jak Pidruid wszyscy byli zajęci, każdy człowiek i
każde stworzenie, nawet zabłąkane zwierzęta miały coś ważnego do roboty, no i oczywiście
wszyscy się niezmiernie śpieszyli. Wszyscy z wyjątkiem Valentine'a, który wędrował bez celu.
Przystawał co chwila. To zajrzał w głąb ciemnego sklepu, ozdobionego zwojami kolorowego
płótna niczym girlandami kwiatów, to wąchał stęchły zapach składu korzennego, to dłuższą
chwilę sycił oczy różnokolorowymi kwiatami rosnącymi w wypielęgnowanym ogrodzie
wciśniętym między dwa wysokie budynki.
Ludzie popatrywali na niego, dziwiąc się, że stać go na luksus nieśpieszenia się
donikąd.
Na jednej z ulic zatrzymał się dłużej, aby popatrzeć na dzieci, bawiące się w jakąś
pantomimę. Mały chłopiec, na którego czole niby diadem lśniła złota przepaska, stojąc
pośrodku koła robił groźne miny, a pozostałe dzieci tańczyły wokół niego, udając, że się boją, i
śpiewały:
Stary król Drzemko
Na tronie zasiada,
Ni oka nie zmruży,
Ni z nikim nie gada.
Stary król Drzemko
Nocą się wprasza,
Kto był niegrzeczny
Tego przestrasza.
Serce ma król Drzemko
Zimne jak u gada.
Ni oka nie zmruży,
Ni z nikim nie gada.
Kiedy dzieci zorientowały się, że Valentine je obserwuje, obróciły się w jego stronę i
zaczęły go przedrzeźniać. Roześmiał się i poszedł dalej.
Przed południem znalazł się na nabrzeżu. Długie, półkoliste molo wrzynało się głęboko
w wody przystani; wyglądało na to, że jest miejscem gorączkowej pracy. Robotnicy portowi
czterech czy pięciu ras wyładowywali statki handlowe, noszące bandery dwudziestu portów ze
wszystkich trzech kontynentów, na pontonach transportowali ładunki na nabrzeże, a stamtąd
przenosili je do magazynów. Tylu tam jednak było rozzłoszczonych nadzorców, wydających
ROBERT SILVERBERG ZAMEK LORDA VALENTINE'A TOM I PRZEŁOŻYŁA: HELENA MICHALSKA SCAN-DAL
Podziękowania Za pomoc przy opisach techniki żonglowania mam dług wdzięczności wobec Catherine Crowell z San Francisco i tych niezwykłych artystów Flying Karamazov Brothers, którzy być może do tej chwili nie wiedzą jak wielką okazali mi pomoc. Jednakże, użyte w tej książce pojęcia z zakresu teorii i praktyki żonglowania, szczególnie te dotyczące umiejętności czterorękich żonglerów, pochodzą głównie ode mnie, i ani pani Crowell, ani Karamazovowie nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za jakiekolwiek niewiarygodne czy nieprawdopodobne historie opisane na tych stronach. Nieocenioną pomoc przy innych problemach w trakcie pisania książki okazała mi Marta Randall. Wkładem pani Randall są między innymi teksty kilku 7 umieszczonych tu pieśni. Za krytyczne uwagi do rękopisu w jego trudnych, początkowych stadiach jestem wdzięczny Barbarze Silverberg i Susan L. Houfek, jestem również winny podziękowanie Tedowi Chichak ze Scott Meredith Literary Agency za jego wsparcie, zachętę i profesjonalną wnikliwość. Robert Silverberg
KSIĘGA KRÓLA SNÓW
Rozdział I I wtedy, po całodziennym marszu przez złociste opary wilgotnego ciepła, oblepiającego ciało niczym delikatne runo, Valentine znalazł się na odkrytej skalistej grani. Tam w dole leżała stolica prowincji, Pidruid, największe miasto, do jakiego dotarł od... od... od kiedy? No, w każdym razie największe w czasie całej wędrówki. Przysiadł na krawędzi białej kruchej skały i grzebiąc butem w zwietrzałym kamieniu patrzył w dół. Zdawało mu się, że wciąż ciążą mu na powiekach resztki długiego snu. Zamrugał. Do zmierzchu letniego dnia było jeszcze bardzo daleko, chociaż słońce przeszło już na zachodnią stronę Pidruid i wisiało teraz nad Morzem Wielkim. Odpocznę chwileczkę, pomyślał, a potem zejdę na dół i poszukam noclegu. I kiedy tak odpoczywał, usłyszał stukot toczących się z góry kamyków. Niespiesznie spojrzał za siebie. Drogą, którą przed chwilą przyszedł, jechał konno młody pastuch, chłopiec o słomianych włosach i piegowatej twarzy. Za nim podążało piętnaście, może dwadzieścia purpurowoskórych wierzchowców, spasionych i lśniących, niewątpliwie dobrze doglądanych. Wierzchowiec chłopca był starszy i chudszy od tamtych, sprawiał za to wrażenie roztropnego, nawykłego do trudów stworzenia. - Hej! - zawołał chłopiec. - Dokąd podążasz? - Do Pidruid. A ty? - Ja też. Jadę sprzedać konie na targu. Pić się chce człowiekowi przy takiej robocie. Masz może wino? - Trochę - odrzekł Valentine. Stuknął palcem w butelkę uwiązaną na biodrze, w miejscu, w którym bardziej krewcy mężczyźni niosą broń. - Dobre czerwone wino z głębi kraju. Szkoda tylko, że się kończy. - Daj mi łyk, to zabiorę cię do miasta. - Zgoda - powiedział Valentine. Podniósł się i wyciągnął butelkę w stronę chłopca, który tymczasem zsiadł z konia i zbliżał się do niego. Pastuch nie miał więcej niż czternaście, piętnaście lat i choć był muskularny, z dobrze rozwiniętą klatką piersiową, Valentine'owi sięgał zaledwie do łokcia. A przecież Valentine, silny, barczysty mężczyzna o dużych zręcznych rękach, był wzrostu zaledwie nieco powyżej średniego. Chłopiec potrząsnął butelką, powąchał ze znawstwem wino i skinąwszy głową na znak aprobaty pociągnął duży łyk. Westchnął z ulgą. - Przez całą drogę z Falkynkip nałykałem się niemało kurzu. I ten parny upał - można
się udusić! Jeszcze godzina o suchym gardle, a zupełnie bym się wykończył. - Zwrócił butelkę Valentine'owi. - Mieszkasz tutaj? Valentine zmarszczył brwi. - Nie. - Idziesz na festyn? - Jaki festyn? - To ty nic nie wiesz? Valentine potrząsnął przecząco głową. Czuł, że chłopiec przewierca go bystrym, kpiącym wzrokiem. Zmieszał się. - Podróżowałem - powiedział wymijająco. - Nie śledziłem nowinek. To w Pidruid będzie festyn? - Tak, w tym tygodniu - odrzekł chłopiec. - Zacznie się w Dniu Gwiazdy. Będzie wielka parada, cyrk, prawdziwie królewska uroczystość. Spójrz na dół! Nie widzisz, że o n właśnie wkracza do miasta? Valentine podążył wzrokiem za wyciągniętą ręką chłopca i mrużąc oczy wpatrywał się w południowe obrzeża Pidruid, ale zobaczył tylko ciasno spiętrzone zielone dachy domów i gmatwaninę starych wąskich uliczek. Potrząsnął głową raz jeszcze. -Tam! - powiedział chłopiec niecierpliwie. - Obok portu. Widzisz okręty? Pięć potężnych okrętów, z powiewającymi na dziobach jego banderami? Trochę dalej widać orszak, popatrz, właśnie mija Smoczą Bramę i wkracza na Czarny Gościniec. A ten rydwan pod Łu- kiem Marzeń, to chyba jego. Naprawdę nie widzisz? Czy coś jest nie tak z twoimi oczami? - Nie znam miasta - odparł łagodnie Valentine. - Ale oczywiście widzę i port, i pięć okrętów. - Świetnie. No to popatrz trochę dalej, w głąb lądu. Widzisz kamienną bramę? A przebiegający pod nią szeroki gościniec? A tamten łuk powitalny? - Tak, teraz widzę. - A jego proporzec na rydwanie? - Czyj proporzec? Wybacz, nie bardzo wiem, o co chodzi, ale... - Czyj, czyj! Proporzec Lorda Valentine'a! Rydwan Lorda Valentine'a! Straż przyboczna Lorda Valentine'a, maszerująca ulicami Pidruid! To nic nie wiesz o przyjeździe Koronala? - Nie, nie wiem. - A festyn? Z jakiego powodu urządzano by festyn o tej porze, jeśli nie na jego cześć? Valentine uśmiechnął się. - Podróżowałem. Jak widać, ominęły mnie najnowsze wieści. Chcesz jeszcze wina? - Niewiele ci zostało - powiedział chłopiec.
- Bierz. Wypij do końca. Kupię sobie w Pidruid. Podał chłopcu butelkę i znów powędrował spojrzeniem w dół zbocza, poprzez drewniane przedmieścia, poprzez rojowisko śródmiejskich domów i dalej, ku zabudowaniom portu, ku wielkim okrętom, banderom, maszerującym wojownikom, rydwanowi. Musiała to być podniosła chwila w dziejach Pidruid, ponieważ władza Koronala zaczynała się gdzieś hen daleko, na Górze Zamkowej, na drugim końcu Majipooru i obejmowała tak rozległe przestrzenie, zarówno władca, jak i świat, którym rządził, zdawały się boskie, bardziej legendarne niż rzeczywiste. Koronal Majipooru nieczęsto zjawiał się na zachodnim kontynencie. Dziwne, ale Valentine wcale nie był poruszony obecnością tam w dole swojego znamienitego imiennika. On to on, a ja to ja, pomyślał. On tej nocy będzie spał w jednym ze wspaniałych pałaców władców Pidruid, a ja na jakiejś stercie siana. Polem odbędzie się wielki festyn. Ale co to mnie obchodzi? Poczuł się jednak nieco winny, iż nie podzielał podniecenia chłopca. Chyba był niezbyt uprzejmy. - Wybacz mi - rzekł. - Tak mało wiem o tym, co działo się na świecie przez ostatnie miesiące. Dlaczego Koronal tu przybywa? - Robi wielki objazd - odpowiedział chłopiec. - Odwiedza każdy zakątek królestwa, by obwieścić o objęciu przez siebie władzy. Rozumiesz, dopiero od dwóch lat zasiada na tronie. To brat nieżyjącego Lorda Voriaxa. O tym, że Lord Voriax umarł i że Lord Valentine jest naszym Koronalem, musiałeś już chyba słyszeć. - No tak, słyszałem - odpowiedział Valentine z niepewny miną. - Więc to on właśnie jest tam na dole, w Pidruid. Objeżdża królestwo po raz pierwszy, od kiedy osiadł na Zamku. Poprzedni miesiąc spędzał na południu, w prowincjach pokrytych dżunglą; wczoraj zaś przybił do brzegu w Pidruid, a dzisiaj uroczyście wkracza do miasta, gdzie z tej okazji odbędzie się festyn: dużo jedzenia i picia dla każdego, gry, tańce, różne uciechy i wielki jarmark, na którym dobrze sprzedam moje wierzchowce. Po tym wszystkim ruszy dalej, przez cały Zimroel, od stolicy do stolicy, i przejedzie tyle tysięcy mil, że na samą myśl o tym boli mnie głowa, a ze wschodniego wybrzeża kontynentu pożegluje z powrotem na Alhanroel i osiądzie na Górze Zamkowej, i nikt z nas nie zobaczy go na Zimroelu przez następnych dwadzieścia lat albo i więcej. Być Koronalem. to dopiero coś. - Chłopiec zaśmiał się. - Miałeś dobre wino. Nazywam się Shanamir. A ty? - Valentine. - Valentine? Valentine? Z takim imieniem można zajść daleko. - Jest raczej dość pospolite. - Dodaj “Lord" na początku i będziesz Koronalem!
- To nie takie łatwe. A poza tym, po co mi to? - Jak to, po co? - zdziwił się Shanamir. - Władza, piękne stroje, jedzenie, wino, klejnoty, pałace, kobiety... - Odpowiedzialność - dorzucił posępnie Valentine. - Ciężar. Czy myślisz, że Koronal nic nie robi, tylko pije złociste wino i uczestniczy w procesjach na swoją cześć? Myślisz, że ta podróż sprawia mu przyjemność? Chłopiec pomyślał chwilę. - Może i nie. - On rządzi miliardami ludzi, na obszarach, których ogromu nie jesteśmy w stanie ogarnąć umysłem. Wszystkie obowiązki spadają na jego barki. Wprowadzanie w życie dekretów Pontifexa, utrzymywanie porządku, przestrzeganie sprawiedliwości w każdym kraju... Już samo myślenie o tym mnie męczy, chłopcze. I musi pilnować, żeby świat nie pogrążył się w chaosie. Nie zazdroszczę mu. Ach, zostawmy w spokoju jego i jego sprawy! Shanamir milczał chwilę, zanim się odezwał. - Nie jesteś tak głupi, jak mi się zdawało, Valentine - Naprawdę sądziłeś, że jestem głupi? - No, może naiwny, beztroski. Masz przecież swoje lata, a tak mało wiesz o pewnych rzeczach, ze ja, o połowę od ciebie młodszy, muszę ci je tłumaczyć. Ale może się mylę. No, to zjeżdżajmy do Pidruid.
Rozdział 2 Valentine mógł przebierać w prowadzonych na targ wierzchowcach, ale nie dostrzegał między nimi różnicy, toteż wziął pierwszego z brzegu i lekko wskoczył na jego grzbiet. Po tak długim marszu jazda okazała się prawdziwą przyjemnością. Wierzchowiec był wygodny, to zrozumiałe, gdyż te zwierzęta od tysiącleci hodowano właśnie dla ludzkiej wygody. Wynalezione w dawnych czasach, nadał były silne, spokojne, nie okazywały zmęczenia i zadowalały się byle jaką strawą. Ale umiejętność ich sztucznego wytwarzania dawno już poszło w zapomnienie i teraz rodziły się same, tak jak zwierzęta naturalne. Poruszanie się po Majipoorze inaczej niż na ich grzbiecie było właściwie nie do pomyślenia. Jeszcze dobrą milę jechali wysoką granią aż do miejsca, w którym droga gwałtownie opadała w dół ostrymi zakosami aż do nadbrzeżnej doliny. Valentine milczał, pozwolił mówić chłopcu, Shanamir przybywał z północnego wschodu, z okolicy odległej o dwa i pól dnia drogi lądem, gdzie wraz z ojcem i braćmi hodowali wierzchowców, by je sprzedawać na targu w Pidruid. Nieźle im się z tego żyło. On lam miał trzynaście lat i wygórowane mniemanie o sobie. Nigdy nie był poza granicami prowincji, której stolicą było Pidruid, ale któregoś dnia miał zamiar ruszyć dalej, przemierzyć cały Majipoor, udać się i pielgrzymką na Wyspę Snu i uklęknąć tam przed Panią, przepłynąć Morze Wewnętrzne i pokonać wzniesienie Góry Zamkowej, zejść z niej, pójść na południe, może aż za strefę dusznych tropików, dotrzeć do wypalonych przez słońce jałowych włości Króla Snów - no bo jaki ma się pożytek z życia i zdrowia na świecie tak pełnym cudów jak Majipoor, jeśli się po nim nie podróżuje? - A ty, Valentine - zapytał niespodziewanie - kim ty jesteś? Skąd się tu wziąłeś? Dokąd idziesz? Valentine, oszołomiony paplaniną chłopca i ukołysany miarowym rytmem wierzchowca schodzącego w dół wijącą się drogą, nie był przygotowany na tyle pytań. Wydusił z siebie jednak kilka zdań. - Przybywam ze wschodniej prowincji. Poza odwiedzinami w Pidruid nie mam innych planów. Zostanę tu tak długo, aż znajdę wystarczające powody, by powędrować dalej. - Dlaczego właśnie tu? - A dlaczego gdzie indziej? - Och - westchnął Shanamir - niech ci będzie. Widzę, że coś ukrywasz. Pewnie jesteś młodszym synem księcia z Ni-moya albo z Piliploku, zesłałeś na kogoś złośliwy sen, przyłapano cię na tym i twój ojciec dał ci worek pieniędzy, bylebyś tylko zniknął gdzieś na drugim krańcu kontynentu. Mam rację?
- Co do joty. - Valentine mrugnął porozumiewawczo. - I masz pełne sakwy rojali i koron, i idziesz pożyć w Pidruid niby jakiś książę, popić, pojeść, zabawić się, aż wydasz ostatnią monetę. Wtedy najmiesz się do pracy na statku i popłyniesz na Alhanroel, a ja z tobą jako twój giermek. Zgadza, się? - Zgadza się, mój przyjacielu. Z wyjątkiem pieniędzy. Nie zadbałem, by i one pasowały do twojej historii. - Ale masz jakieś pieniądze? - zainteresował się Shanamir poważniejąc. - Nie wyglądasz na żebraka. Ci z Pidruid są dla nich bardzo surowi. Nie wpuszczają do miasta żadnych włóczęgów. - Mam kilka monet - odparł Valentine. - Chyba starczy, by przeżyć festyn, a nawet parę dni dłużej. Co będzie potem, zobaczymy. - Jeśli naprawdę wyruszysz na morze, Valentine, weź mnie ze sobą. - Dobrze, jeśli wyruszę, to z tobą. Byli już w połowie drogi. Miasto Pidruid leżało w wielkiej przybrzeżnej niecce ze wszystkich stron otoczonej niewysokimi szarymi wzgórzami. Niewielka przerwa w ich łańcuchu sprawiała, że morze wdzierało się w głąb lądu, tworząc zatokę, nad którą rozłożył się wspaniały miejski port. Gdy w to późne letnie popołudnie Valentine znalazł się na poziomie morza, poczuł, jak owiewa go przybrzeżna bryza, jak chłodzi go i odświeża, łagodząc całodzienny upal. Od zachodu napływały już ku brzegowi kłęby mgły, a powietrze miało słony posmak, jak gdyby było przesiąknięte wodą, w której jeszcze przed godziną pływały ryby i morskie smoki. Valentine przestraszył się rozmiarów leżącego przed nim miasta. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek widział większe; co prawda, nie pamiętał również wielu innych rzeczy. Tu kończył się kontynent. Za plecami miał cały Zimroel, a z tego, co wiedział, przemierzył go, rozpoczynając wędrówkę od jednego z największych wschodnich portów - od Ni-moya czy też może Piliploku. Choć to dziwne: był za młody, by zdążyć odbyć tak długą podróż, i to pieszo, bo nie przypominał sobie, by do dzisiejszego popołudnia dosiadał jakiegokolwiek wierzchowca. A jednak wprawa, z jaką wskoczył na szeroki grzbiet konia, świadczyłaby o tym, że przynajmniej pewną część drogi odbył konno. Mniejsza o to. Był tam, gdzie był, i nie miał powodu do niepokoju. Skoro w jakiś bliżej nieokreślony sposób przybył w to miejsce, pozostanie w nim tak długo, jak długo będzie miał na to ochotę. Nie czuł w sobie takiego głodu podróży jak Shanamir. Świat był tak rozległy, że nie potrafił nawet o tym myśleć: trzy wielkie kontynenty, dwa olbrzymie morza, bezmiar przestrzeni, który dawał się w pełni objąć jedynie w snach, a i wtedy część prawdy o nim pozostawała nieuchwytna. Mówiono, że Lord Valentine mieszka w zamku, który ma osiem tysięcy lat i w którym co roku przybywa pięć
pokoi. Że ten zamek stoi na górze sięgającej nieba, kolonie trzydziestomilowej wysokości. Że na stokach tej góry znajduje się pięćdziesiąt miast tak wielkich jak Pidruid. Nie mieściło się to w głowie. Świat był zbyt duży, zbyt stary, zbyt obficie zaludniony jak na jeden ludzki rozum. Będę mieszkał w mieście Pidruid, pomyślał Valentine, znajdę jakiś sposób, by zarobić na jedzenie i kwaterę, i będę szczęśliwy. - Oczywiście nie masz zamówionego łóżka w żadnej gospodzie - wyrwał go z zadumy Shanamir. - Oczywiście nie mam. - Jakżeby inaczej. A w mieście wszystkie gospody są zajęte z powodu festynu i obecności Koronala. Gdzie zatem będziesz spał, Valentine? - Byłe gdzie. Pod drzewem. Na stercie szmat. W parku. To mi wygląda na park, ten kawałek zieleni z wysokimi drzewami - tam, na prawo. - Czy pamiętasz, co ci mówiłem o włóczęgach w Pidruid? Znajdą cię i zamkną w lochu na miesiąc, a gdy wypuszczą, to tylko po to, żebyś sprzątał łajno na ulicach. Będziesz musiał odkładać pieniądze na zapłacenie grzywny, co przy zarobkach zamiatacza zabierze ci resztę życia. - Sprzątanie łajna to przynajmniej stałe zajęcie - powiedział Valentine, ale nie rozśmieszył tym Shanamira. - Jest tu gospoda, w której zatrzymują się kupcy z gór. Znają mnie tam, a raczej mojego ojca. Jakoś cię w niej urządzimy. No i co byś zrobił beze mnie? - Zostałbym zamiataczem łajna, nie inaczej. - Wydaje mi się, że naprawdę nie miałbyś nic przeciwko temu. - Chłopiec dotknął ucha swego wierzchowca, zatrzymując go w ten sposób. Spojrzał towarzyszowi podróży prosto w oczy. - Czy dla ciebie, Valentine, nic na tym świecie nie ma znaczenia? Nie mogę cię rozgryźć. Nie wiem, czy jesteś głupi, czy tylko najbardziej lekkomyślny ze wszystkich ludzi na Majipoorze. - Sam chciałbym to wiedzieć - odrzekł Valentine. U stóp wzgórza górska droga dołączyła do szerokiego gościńca biegnącego z północy dnem doliny i zakręcającego na zachód, do Pidruid. Po obu stronach ustawione były niskie białe słupki, z wybitym podwójnym herbem Pontifexa i Koronala - labiryntem i gwiazdą. Nawierzchnię gościńca stanowiło niebieskoszare tworzywo, elastyczne, lekko sprężynujące, bez jakichkolwiek pęknięć czy dziur. Droga była doskonała, bo zrobiono ją zapewne w czasach starożytnych, a wszystko, co po nich przetrwało, nadal było doskonałe. Na przykład wierzchowce. Wciąż stąpały niestrudzenie. Owe syntetyczne stworzenia nie wiedziały, co to
zmęczenie, i mogły człapać od portu Pidruid do portu Piliplok bez odpoczynku i bez jednej skargi. Od czasu do czasu Shanamir spoglądał do tyłu, sprawdzając, czy idąc luźno nie pogubiły się, ale one grzecznie tkwiły w szeregu - tępy pysk za szorstkim ogonem, szorstki ogon przed tępym pyskiem - tuż przy skraju gościńca. Słońce, lekko zamglone, nabierało złocistych tonów zachodu. Miasto leżało przed nimi jak na dłoni, ale podróżnych zachwycił widok rosnących po obu stronach drogi drzew. Były wspaniałe. Miały niebieskawe wysmukłe pnie, przewyższające człowieka co najmniej dwudziestokrotnie, a w miejscu koron ogromne, ciemnozielone, lśniące pióropusze o długich, wąskich jak sztylety liściach i zdumiewających kiściach czerwonych kwiatów. Te kwiaty płonęły wzdłuż drogi niczym szpaler latarni morskich. - Co to za drzewa? - spytał Valentine. - To palmy, które tutaj nazywają ognistym deszczem - odpowiedział Shanamir. - Pidruid z nich słynie. Rosną tylko na wybrzeżu i kwitną przez jeden tydzień w roku. Zimą spadają z nich cierpkie owoce, z których robi się mocne wino. Jutro będziesz je pił. - Koronal wybrał niezły moment na przyjazd. - Myślę, że nieprzypadkowo. Szpaler olśniewających drzew ciągnął się w nieskończoność, a oni jechali wzdłuż niego tak długo, aż otwarte pola ustąpiły miejsca bogatym wiejskim zagrodom, te z kolei podmiejskim terenom o bardziej zwartej i skromniejszej zabudowie, potem pojawiła się strefa zakurzonych fabryczek, aż w końcu stanęli przed starożytnymi murami właściwego Pidruid, sięgającymi połowy wysokości ognistych palm. Wykuta w nich brama miała kształt łuku i była zwieńczona starymi blankami. - Brama Falkynkip - obwieścił Shanamir. - Wejście do Pidruid od strony wschodniej. Za chwilę znajdziemy się w stolicy. Wśród milionów istot, Valentine, wszystkich ras Majipooru - i to nie tylko ludzkich. Nie, tutaj zobaczysz zbiorowisko wszystkiego, co żyje. Skandarów, Hjortów, Liimenów i całą resztę. Mówi się nawet, że jest tu mała grupa Zmiennokształtnych. - Zmiennokształtnych? - Tak, to taka stara rasa. Tubylcy. - My nazywamy ich trochę inaczej. - Zdawało się, że Valentine szuka w pamięci odpowiedniego słowa. - Metamorfowie, czy tak? - Tak, to ci sami. Słyszałem, że tak nazywają ich na wschodzie. Masz dziwny akcent, wiesz o tym? - Nie dziwniejszy od twojego, przyjacielu. - Ale to twój akcent brzmi obco. Ja mówię normalnie. Ty wymawiasz słowa w dziwaczny sposób. My nazywamy ich Metamorfami - powtórzył, przedrzeźniając Valentine'a. -
Czy w taki sposób mówią w Ni-moya? Valentine wzruszył ramionami. Shanamir ciągnął dalej. - Boję się ich, tych Zmiennokształtnych. Tych Metamorfów. Nasza planeta byłaby bez nich szczęśliwsza. Czają się wszędzie, podszywają pod innych, wyrządzają szkody. Wolałbym, żeby trzymali się swojego miejsca. - Większość z nich tak właśnie robi, nie uważasz? - Większość może i tak, ale wiadomo, że jest ich trochę w każdym mieście. Mamy przez nich coraz to nowe kłopoty. - Pochylił się ku Valentine'owi, schwycił go za ramię i przyjrzał mu się badawczo. - Takiego to wszędzie można spotkać. Choćby na grani. Siedzi tam sobie w gorące popołudnie i gapi się w dół na miasto. - A więc myślisz, że jestem przebranym Metamorfem? Chłopiec zachichotał. - To udowodnij, że nie jesteś! Valentine namyślał się chwilę, w jaki by tu sposób się bronić, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Wobec tego wykrzywił twarz w potworną maskę: rozciągnął policzki, jakby były z gumy, wygiął usta i wywrócił gałki oczu. - Oto moje prawdziwe oblicze - powiedział. - Rozszyfrowałeś mnie. - Roześmieli się zgodnie i weszli przez Bramę Falkynkip do stołecznego miasta Pidruid. Za murami miejskimi wszystko wydawało się starsze. Domy, zbudowane ongiś w osobliwym stylu kanciastych pudeł, domy o ścianach pełnych wybrzuszeń od podstaw aż po same dachy, których dachówki, przeważnie złuszczone i połamane, były poprzerastane wielkimi kępami pospolitego zielska, potrafiącego zapuścić korzenie w każdej szczelinie i w każdym skrawku ziemi. W powietrzu wisiała gęsta mgła, a pod nią zapadał chłodny zmrok, rozjarzony światłami prawie wszystkich okien. Główny gościniec rozwidlał się i dzielił bez końca. Shanamir prowadził teraz swoje zwierzęta wąską uliczką, ale wciąż jeszcze taką, której były podporządkowane inne, jeszcze węższe. Ulice były gęste od ludzi. Tłum działał na Valentine'a dziwnie niepokojąco; nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek miał tak blisko siebie tak wielu ludzi. Cisnęli się pod kopyta, cmokali na jego wierzchowca, przepychali się między sobą, poszturchiwali. Tłum tragarzy, kupców, marynarzy, sprzedawców, ludzi z gór jak Shanamir, prowadzących zwierzęta albo niosących na targ swoje wyroby, turystów we wspaniałych, skrzących się brokatem szatach. Wszędzie pod nogami plątały się dzieci. Czas festynu w Pidruid! Z okien wyższych pięter przeciągnięto w poprzek ulic jaskrawe proporce uszyte ze szkarłatnej tkaniny, ozdobione gwiezdnym herbem i jasnozielonymi napisami pozdrawiającymi i witającymi Lorda Valentine'a, Koronala, w jego najdalej na zachód
wysuniętej metropolii. - Daleko jeszcze do twojej gospody? - spytał Valentine. - Pół miasta. Jesteś głodny? - Trochę. Bardziej niż trochę. Shanamir dał ręką znak i idące za nim zwierzęta posłusznie skierowały się w brukowaną uliczkę. Zatrzymały się tam, gdzie im kazał, pod arkadami, a on zsiadając ze swojego wierzchowca wskazał Valentine'owi niewielki, lepiący się od brudu stragan po drugiej stronie ulicy. Nad płonącym węglem drzewnym skwierczały nadziane na szpikulce kiełbaski. Stragan obsługiwał Liimen, przysadzisty, z głową jak obuch, z twarzą szarawą, dziobatą, w której, niczym węgle w kraterze, jarzyło się troje oczu. Chłopiec pokazał mu coś na migi i Liimen podsunął im dwa szpikulce z kiełbaskami, po czym napełnił dwa kufle jasnym, bursztynowym piwem. Valentine wygrzebał z sakiewki monetę i położył ją na kontuarze. Moneta była solidna, błyszcząca, z karbowanymi brzegami, ale Liimen popatrzył na nią tak, jak gdyby Valentine położył przed nim skorpiona. Shanamir pośpiesznie schwycił monetę, a w zamian za nią podsunął Liimenowi jedną ze swych własnych - miedzianą, kanciastą, z wybitym pośrodku trójkątnym otworem. Tamtą zwrócił Valentine'owi. Wzięli swoje porcje i wrócili do wierzchowców. - Czy to była zła moneta? - spytał Valentine. - Mógłbyś za nią kupić Liimena, wszystkie jego kiełbaski i jeszcze piwa na cały miesiąc! Skąd ją masz? - Jak to skąd? Z sakiewki! - Jest w niej więcej takich? - Być może - odpowiedział Valentine. Przyjrzał się z zainteresowaniem monecie, która na awersie miała wizerunek starego mężczyzny o posępnej, zasuszonej twarzy, a na rewersie tryskające energią oblicze młodego. Było to pięćdziesiąt rojali. - Czy ma zbyt dużą wartość, by ją gdziekolwiek wydać? - spytał. - Właściwie, co za nią można kupić? - Pięć moich wierzchowców - odpowiedział Shanamir. - Noclegi w książęcej kwaterze przez rok. Przejazd okrętem na Alhanroel i z powrotem. Cokolwiek z tych rzeczy, a może nawet więcej. Dla wielu z nas byłaby to zapłata za wielomiesięczną pracę. Czy nie masz żadne- go pojęcia o cenach? - Na to wygląda - odpowiedział Valentine speszony. - Te kiełbaski kosztują dziesięć wag. Sto wag daje jedną koronę, dziesięć koron daje rojala, a to jest pięćdziesiąt rojali. Nadążasz za mną? Rozmienię ci ją na targu. Tymczasem
dobrzeją ukryj. Pidruid to dość porządne miasto, ale z sakiewką pełną takich monet kusisz los. Dlaczego nie powiedziałeś mi, że nosisz przy sobie majątek? - Shanamir szeroko rozłożył ręce. - Dlatego, że sam o tym nie wiesz. Tak przypuszczam. Z ciebie wprost bije naiwność, Valentine. Przy tobie czuję się jak mężczyzna, a przecież jestem chłopcem. To ty wyglądasz na dziecko. Co ty w ogóle wiesz? Wiesz przynajmniej, ile masz lat? No, kończ piwo i ruszamy dalej. Valentine skinął głową. Sto wag daje koronę, pomyślał, dziesięć koron daje rojala. Zaczął się również zastanawiać, co odpowiedziałby Shanamirowi, gdyby ten przycisnął go bardziej pytając o wiek, Dwadzieścia osiem lat? Trzydzieści dwa? Nie miał pojęcia. A co będzie, jeśli ktoś na serio weźmie go na spytki? Trzydzieści dwa, zdecydował. To brzmi nieźle. Tak, mam trzydzieści dwa lata, dziesięć koron daje rojala, a ta błyszcząca moneta, na której widnieją podobizny starego i młodego mężczyzny, ma wartość pięćdziesięciu rojali.
Rozdział 3 Droga do gospody Shanamira wiodła przez sarn środek Pidruid, przecinając dzielnice, które mimo późnej pory wciąż były zatłoczone bawiącymi się ludźmi. Valentine zapytał, czy ta wieczorna zabawa jest związana z wizytą Koronala, a Shanamir odpowiedział, że nie, że tak samo jest tu w każdą noc, bo przecież znajdują się w głównym porcie zachodniego wybrzeża Zimroelu, do którego zawijają statki ze wszystkich portów Majipooru; w porcie, z którego płynie się przez Morze Wewnętrzne na Alhanroel, w podróż, która pochłania większą część roku i podczas której handluje się trochę z nieliczną, z rzadka rozsianą ludnością Suvraelu, tego wypalonego przez słońce ostępu Króla Snów. Wystarczy, pomyślał Valentine, bo kiedy tylko ktoś mu przypomniał o bezkresie Majipooru, natychmiast czuł się przytłoczony ciężarem całego świata, choć wiedział, że to niemądre uczucie, skoro Majipoor jest jedynie gigantyczną bańką wypełnioną powietrzem. W takim razie skąd ten ołowiany przytłaczający go ciężar i te chwile nieuzasadnionego przerażenia? Dosyć zmartwień. Już wkrótce pogrąży się w sen, a rano dzień przyniesie nowe niezwykłe zdarzenia. - Przetniemy teraz Złoty Plac - obwieścił Shanamir - a za nim skręcimy w Trakt Wodny, który prowadzi wprost do przystani. Stamtąd do naszej gospody tylko dziesięć minut. Zobaczysz, plac jest godny podziwu. Rzeczywiście, był godny podziwu. A przynajmniej to, co Valentine zdołał zobaczyć: rozległa, prostokątna przestrzeń, dość szeroka, by mogły tam ćwiczyć jednocześnie dwie armie, otoczona ze wszystkich czterech stron ogromnymi budynkami, których frontony, pokryte mozaiką złotych płytek, odbijały teraz światła pochodni i lśniły jaśniej niż ogniste palmy. Tak, to już nie ogniste palmy, to było morze ognia. Ale tej nocy nie można było przejść przez plac. Już na sto kroków od wejścia ze wschodniej strony drogę zamykał gruby sznur obszyty czer- wonym pluszem. Za nim stały ubrane w uniformy oddziały straży przybocznej Koronata: kamienne, pewne siebie twarze, ręce skrzyżowane na zielono-złotych kurtkach. Shanamir ześliznął się z wierzchowca, podbiegł naprzód i zamienił z kimś parę słów. Kiedy wrócił, na jego twarzy malowała się złość. - Zagrodzili plac zupełnie. Oby Król Snów zesłał na nich tej nocy okropne sny! - Co się stało? - Koronal rozgościł się w pałacu burmistrza - o, w tamtym najwyższym budynku po drugiej stronie ze złotymi girlandami na ścianach - i nikogo na plac nie wpuszczą przez całą noc. Nie możemy nawet obejść go dokoła, gdyż już od dawna we wszystkich przejściach tkwi zbity tłum, czekający na przelotne choćby pojawienie się Lorda Valentine'a. Tak więc mamy
przed sobą godzinę albo i dwie objazdu. Przeżyjemy to, w końcu sen nie jest dzisiaj najważniejszy. Ale popatrz, oto i on! Valentine podążył wzrokiem za ręką Shanamira. Na balkonie, zawieszonym wysoko na frontowej ścianie pałacu burmistrza, pokazały się jakieś sylwetki. Z tej odległości wyglądały niczym myszy, lecz takie myszy, od których biło dostojeństwo i majestat, myszy ubrane we wspaniałe szaty. To Valentine wdział nawet z daleka. Wzrok wszystkich przyciągał ciemnowłosy mężczyzna, chyba brodaty, w ciężkim, lamowanym futrem białym płaszczu narzuconym na zielony, a może niebieski kubrak. Koronal stał z przodu balkonu i wyciągał ręce w stronę zgromadzonego w oddali tłumu, który uniósł palce rozczapierzone w znak gwiazdy i wykrzykiwał raz po raz jego imię: - Valentine! Valentine! Lord Valentine! Shanamir, wyciągając szyję, aby lepiej widzieć, również krzyczał: - Valentine! Lord Valentine! Valentine'a ogarnęła fala niechęci. - Coś podobnego! - mruknął pod nosem. - Ryczą tak, jakby był jakimś bóstwem, które we własnej osobie zstąpiło do Pidruid na obiad. A przecież jest tylko człowiekiem. Kiedy kiszki ma pełne, to je opróżnia, nie mam racji? Shanamir aż zamrugał oczami. - Co ty mówisz. Przecież to Koronal. - Dla mnie on nic nie znaczy, chociaż ja dla niego jeszcze mniej. - Przecież on tu rządzi. Wymierza sprawiedliwość. Nie dopuszcza do chaosu. Sam to powiedziałeś. Czyż nie jest godny szacunku? - Szacunku, tak. Ale nie boskiej czci. - Boska cześć oddawana królom nie jest niczym nowym. Ojciec opowiadał mi o dawnych czasach. Nawet kiedy istniała Stara Ziemia, zawsze byli na niej królowie i założę się, że zawsze ich czczono, i to w sposób dużo bardziej bałwochwalczy niż czynią to zebrani tu dzisiejszej nocy. - A czasami tych królów topili niewolnicy, truli ministrowie, dusiły żony, a jeszcze innych obalali ludzie, którzy tylko udawali, że im służą. A już na pewno wszyscy królowie umarli, zostali pogrzebani i zapomniani. - Valentine poczuł, jak ogarnia go fala nagłego gniewu. Splunął z niesmakiem. - Wiele narodów na Starej Ziemi w ogóle ich nie miało. Dlaczego my, na Majipoorze, nie moglibyśmy się obejść bez władców? Ci kosztowni koronalowie, ukrywający się w labiryncie tajemniczy Pontifex albo tamten na Suvraelu, zsyłający złe sny - nie, Shanamirze, może jestem zbyt głupi, by cokolwiek zrozumieć, ale
naprawdę nie widzę w tym żadnego sensu. Te pełne zachwytu okrzyki to przecież czyste szaleństwo! Idę o zakład, że nikt ich nie wznosi, kiedy burmistrz Pidruid przejeżdża przez ulice. - Królowie są potrzebni - obstawał przy swoim Shanamir. - Świat jest zbyt duży, by rządzili nim wyłącznie burmistrzowie. Aby utrzymać ogólny ład, potrzebujemy wielkich i przemawiających do ludzi symboli, monarchów podobnych bogom. Patrz! - Chłopiec wskazał na balkon. - Tam wysoko, ta mała postać w białej szacie, to Koronal Majipooru. Czy kiedy na niego patrzysz, nie czujesz na plecach dreszczu? - Nie, nie czuję. - Czy nie poraża cię świadomość, że na świecie żyje dwadzieścia miliardów ludzi i tylko jeden Koronal, że właśnie jego widzisz tej nocy na własne oczy, że prawdopodobnie nigdy więcej go już nie zobaczysz? Nie czujesz żadnego lęku? - Nie czuję. - Dziwny jesteś, Valentine. Jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty. Jak można być nieczułym na widok Koronala? - Jak widać, można - odrzekł Valentine, wzruszając ramionami. - Chodźmy już stąd. Ten tłum mnie męczy. Lepiej poszukajmy gospody. Rozpoczęli długą, mozolną wędrówkę, gdyż uliczki zbiegające się na placu były poprzecinane wieloma innymi i by trafić na biegnącą w kierunku zachodnim, Shanamir musiał wciąż zataczać koła, coraz to szersze, a gdziekolwiek się skierowali, towarzyszył im jednostajny stukot końskich kopyt. W końcu udało im się wydostać z dzielnicy pięknych hoteli i jeszcze piękniejszych sklepów i po przejechaniu między mrocznymi składami i magazynami znaleźli się na nabrzeżu portowym, a po chwili trafili na naruszoną zębem czasu gospodę, z poczerniałymi, wypaczonymi ścianami i postrzępioną strzechą. Shanamir wprowadził swoje zwierzęta do stajni znajdującej się na tyłach podwórza i zniknął w mieszkaniu gospodarza, zostawiając Valentine'a samego w ciemnościach. Czekając na chłopca Valentine wciąż jeszcze słyszał - choć może tylko tak mu się zdawało - niewyraźne, stłumione odległością okrzyki: - Valentine... Valentine... Lord Valentine! - Nie robiło na nim wrażenia, że pospólstwo z ulicy powtarza jego imię. To było imię tamtego. Wreszcie spostrzegł biegnącego przez podwórze Shanamira. - Załatwione. Daj mi trochę pieniędzy. - Pięćdziesiątkę? - Mniej, znacznie mniej. Pół korony albo coś koło tego. Valentine wysupłał z sakiewki jakieś monety, przyjrzał się im w nikłym świetle lampy i wręczył chłopcu kilka wytartych sztuk.
- Za kwaterę? - spytał. - Żeby przekupić odźwiernego - odpowiedział Shanamir. - Tej nocy ciężko o miejsce do spania. Gdy się wciśniesz w jakiś kąt, to innym będzie ciaśniej. Musimy mieć odźwiernego po naszej stronie na wypadek, gdyby ktoś się poskarżył. Chodź i nie odzywaj się. W środku pachniało morskim powietrzem i pleśnią. Na ławce, niczym olbrzymia ropucha, siedział Hjort o tłustej szarawej twarzy i zabawiał się układaniem kart do gry. Szorstkoskóra istota ledwie na nich spojrzała. Shanamir położył przed nim monetę, na co jedyną reakcją było lekkie kiwnięcie głową w kierunku długiego, wąskiego pokoju, pozbawionego okien i oświetlonego niewyraźnym czerwonawym światłem trzech zawieszonych u sufitu lamp. Na podłodze leżały materace, jeden obok drugiego; prawie wszystkie były zajęte. - Tutaj - powiedział Shanamir, trącając jeden czubkiem buta. Zdjął szybko wierzchnie ubranie i położył się, zostawiając trochę miejsca dla Valentine'a. - Przyjemnych snów. - Przyjemnych snów - odpowiedział Valentine. Pozbył się butów i wierzchniego ubrania i zwalił się ciężko obok chłopca. Odległe okrzyki wciąż dźwięczały mu w uszach, a może raczej huczały w głowie. Dopiero teraz poczuł zmęczenie minionym dniem. Jeśli nawiedzą go marzenia senne, to chciałby je zapamiętać i zrozumieć ich znaczenie, ale najpierw powinien pogrążyć się w głębokim śnie - takim, jaki spływa na człowieka kompletnie wyczerpanego. A rankiem? Nowy dzień. Wszystko może się zdarzyć. Wszystko.
Rozdział 4 Oczywiście, sen się zjawił, przyszedł z samej głębi nocy. Valentine, tak jak to robił od dzieciństwa, i tym razem jak gdyby z boku obserwował rozwój wydarzeń. Sny, zawierające w sobie przesłania od potęg rządzących światem i kierujących życiem każdego człowieka, objawiają najgłębiej ukrytą prawdę, więc jeśli ktoś je lekceważy, posypuje niemądrze. Sen zatem trwał, a Valentine przemierzał rozległą purpurową równinę pod zgubnym purpurowym niebem, na którym wisiała olbrzymia kula bursztynowego słońca. Był sam, miał wymizerowaną twarz i przekrwione, zmęczone oczy. Gdy tak szedł, ziemia pod jego stopami zaczęła groźnie pękać, a z pomarańczowych szczelin, niczym sprężynujące zabawki z pudełek, wyskakiwały jakieś stworzenia, spoglądały na Valentine'a, śmiały mu się zjadliwie w twarz, po czym wskakiwały z powrotem do pomarańczowego wnętrza, ziemia zaś znów zamykała się nad nimi. I to wszystko. Sen był nietypowy, gdyż nie rozwinęła się w nim żadna akcja ani nie miał końcowego przesłania. Stanowił zaledwie obraz, niezrozumiałą scenę wyciętą z większego malowidła, jeszcze nie w całości przed nim odsłoniętego. Nie potrafiłby nawet powiedzieć, czy zesłała go Pani, błogosławiona władczyni Wyspy Snu, czy niechętny ludziom Król Snów. Leżał na pół przebudzony, z przejmującym wrażeniem, że oddzielono go od własnego wnętrza i że unosi się bezwładnie na falach, niezdolny nawet do zrozumienia mądrości snów, tak jakby był obecny na tym świecie zaledwie od przedwczoraj. Zasnął ponownie, tym razem głęboko i tylko hałaśliwy stukot kropel przelotnego deszczu przywrócił go na chwilę do świadomości, Na dobre obudziło go dopiero światło wczesnego poranka, ciepłe, złocistozielone, sączące się przez otwarte na kontu korytarza drzwi. Shanamir gdzieś przepadł. Poza chrapiącą w głębi pokoju parą Valentine był sam. Wstał z materaca, przeciągnął się, rozluźnił mięśnie rąk i nóg. Umył się w stojącej pod ścianą misce z wodą, potem ubrał się i czując przypływ energii wyszedł na podwórze, gotów przyjąć wszelkie wyzwania nadchodzącego dnia. Ranne powietrze było ciężkie od wilgoci, ale po nocnych mgłach nie zostało ani śladu, a z bezchmurnego nieba nawet o tak wczesnym poranku lał się na ziemię słoneczny żar. Na podwórzu rosły trzy olbrzymie winorośle, każda pnąca się po innej ścianie, z sękatymi, zdrewniałymi pniami, grubszymi od bioder mężczyzny, pokryte gąszczem ciemnobrązowych, szuflowatych liści, wśród których świeżą czerwienią połyskiwały młode pędy. Winorośl kwitła krzykliwie żółtymi, pozwijanymi w trąbki kwiatami, ale jednocześnie dźwigała już ciężkie kiście dojrzewających owoców, niebieskich z matowym, białawym nalotem, lśniących po nocy
kroplami rosy. Valentine skubnął jedną jagodę. Była słodko-cierpka jak młode wino. Sięgnął po drugą, potem po trzecią, rozsmakowując się coraz bardziej w cierpkości owoców. Krążąc po podwórzu zajrzał do stajni, w której wierzchowce Shanamira spokojnie chrupały sieczkę, ale chłopca przy nich nie było. Zajęty interesami, pomyślał Valentine. Opuścił stajnię i dalej wałęsał się po podwórzu, ale kiedy poczuł zapach smażonej ryby, kiszki skręcił mu głód. Pchnął koślawe drzwi i znalazł się w kuchni, gdzie mały, wyglądający na znużonego mężczyzna gotował śniadanie dla gości. Kucharz spojrzał na Valentine'a obojętnie. - Czy nie przychodzę za późno? - spytał grzecznie Valentine. - Siadaj. Ryba i piwo, trzydzieści wag. Valentine wygrzebał półkoronówkę i położył ją na piecu. Kucharz pchnął w jego stronę parę miedziaków i rzucił na patelnię następny kawałek ryby. Valentine usiadł pod ścianą. Kilku biesiadników podniosło się do wyjścia. Kobieta, która siedziała przy ich stole, młoda i gibka, z ciasno upiętymi czarnymi włosami, przystanęła, przechodząc koło niego. - Piwo jest w tamtym dzbanie - powiedziała. - Weź sobie sam. - Dziękuję - odrzekł Valentine, ale ona była już za drzwiami. Napełnił kufel ciężkim, mętnym płynem i w tej samej chwili kucharz podał mu chrupką, pachnącą rybę. Valentine zjadł ją w mgnieniu oka. - Można jeszcze? - spytał. Znużony mężczyzna spełnił jego prośbę z kwaśną miną. Jedząc śniadanie Valentine czuł, że siedzący przy następnym stole gość, tłusty Hjort o nadętej twarzy, dziobatej popielatej skórze i dużych wyłupiastych oczach, przygląda mu się bacznie cały czas. Ten osobliwy nadzór nie dawał mu spokoju. Wreszcie nie wytrzymał i spojrzał tamtemu prosto w twarz. Hjort zamrugał i odwrócił wzrok. Jednak ciekawość zwyciężyła, bo po chwili, nie kryjąc już swego zainteresowania, zapytał: - Od niedawna tu jesteś, prawda? - Tak, od ostatniej nocy. - A na długo przybywasz? - Przynajmniej na czas festynu. W tym Hjorcie było coś, co mu się nie podobało. Nic chodziło o wygląd, typowy przecież dla tych opasłych istot z nadętymi gębami. Ten był niegrzeczny, to się wyczuwało. Hjortowie nie ponosili odpowiedzialności za swój wygląd. Im pewnie nie przypadały do gustu istoty ludzkie - stwory blade, kościste, o obrzydliwie gładkiej skórze. Może irytowały go natrętne spojrzenia. Może nadmiar pomarańczowego pigmentu na mięsistym obliczu intruza. Może. Tak czy inaczej, Valentine był zaniepokojony. Zdając sobie sprawę, że nie jest zbyt towarzyski, postanowił wyjść Hjortowi naprzeciw i obdarzył go chłodnym uśmiechem.
- Mam na imię Valentine. Jestem z Ni-moya. - Kawał drogi - powiedział Hjort, żując hałaśliwie. - Mieszkasz gdzieś w pobliżu? - Na południe od Pidruid. Niedaleko. Vinorkis jestem. Handluję skórami haigusa - odpowiedział Hjort i zajął się krajaniem swojej porcji. - Po chwili jednak znów wlepił rybie oczy w twarz Valentine'a. - Podróżujesz z chłopcem? - Niezupełnie. Spotkałem go w drodze do Pidruid. Hjort pokiwał głową. - Wracasz do Ni-moya po festynie? Ten zalew pytań stawał się dla Valentine'a coraz bardziej dokuczliwy. Jednak powstrzymał się z nieuprzejmą odpowiedzią. - Nie jestem jeszcze pewien - mruknął. - Zostajesz tu? Valentine wzruszył ramionami. - Naprawdę nie mam jeszcze żadnych planów. - Hrn... - mruknął Hjort. - Niezły sposób na życie. Trudno sądzić po bezbarwnym tonie wypowiedzi, czy była to pochwała, czy uszczypliwa krytyka. Ale Valentine nie dbał o to. Z towarzyskich powinności wywiązał się już w wystarczający sposób. Hjort również zdawał się nie mieć nic więcej do powiedzenia. Skończył śniadanie, odepchnął z hałasem krzesło i na swój niezgrabny hjortowy sposób pokolebał się do drzwi, rzucając na odchodnym: - Trzeba teraz pójść na targ i się rozejrzeć. Valentine też opuścił kuchnię. Wyszedł na podwórze, gdzie właśnie toczyła się dziwna gra. W odległym kącie, pod ścianą, ośmiu graczy rzucało do siebie sztyletami. Sześciu z nich było Skandarami, gburowatymi, wielkimi kudłatymi stworzeniami o szarej skórze i czterech ramionach. Dwoje pozostałych było ludźmi. Valentine widział ich już przy śniadaniu: szczupła ciemnowłosa dziewczyna i drobny, niski mężczyzna o surowym spojrzeniu, z niezwykle jasną skórą i długimi białymi włosami. Sztylety przecinały powietrze z zadziwiającą prędkością, lśniąc stalą w promieniach porannego słońca. Na twarzach rzucających malowało się wielkie skupienie. Nikt się nie mylił, nikt nie chwytał za ostrze. Valentine nie był nawet w stanie policzyć sztyletów, gdyż zdawało mu się, że wszystkie jednocześnie są w powietrzu i że każdy gracz zawsze trzyma jeden w ręku. Żonglerzy, pomyślał Valentine, którzy doskonalą swoje rzemiosło przed występami na festynie. Wielcy Skandarzy zadziwiali niezwykłą koordynacją ruchów, ale mężczyzna i kobieta wcale im nie ustępowali. Valentine zatrzymał się w
bezpiecznej odległości i z zachwytem obserwował latające w powietrzu sztylety. Jeden z uczestniczących w zabawie Skandarów zawołał “Hop!" i zmieniono formułę gry. Sześciu obcych zaczęło rzucać do siebie w parach, coraz to podwajając prędkość, a dwoje łudzi odeszło tymczasem na bok. Dziewczyna uśmiechnęła się do Valentine'a zachęcająco. - Hej, dołącz do nas! - Co takiego?! - Zagraj z nami! - Jej oczy skrzyły się zaczepnie. - To raczej niebezpieczna gra. - Każda naprawdę dobra gra jest niebezpieczna. Trzymaj! - Cisnęła w niego sztyletem bez najmniejszego ostrzeżenia. - Jak ci na imię, człowieku? - Valentine - odpowiedział, desperacko chwytając rękojeść przelatującego mu obok ucha sztyletu. - Niezły chwyt - zauważył białowłosy mężczyzna. - Łap ten! Valentine zaśmiał się i chwycił drugi sztylet. Sześciu Skandalów, całkowicie ignorując bawiących się obok ludzi, nadal przerzucało się połyskliwą bronią. - No, a teraz odrzuć! -zawołała dziewczyna. Valentine bojąc się ją zranić, cisnął sztyletem ostrożnie, więc ten, po zatoczeniu niewielkiego łuku, upadł u jej stóp. - Stać cię na więcej - powiedziała z przekąsem. - Przepraszam - mruknął z cicha. Tym razem rzucił sztylet z większą energią, a ona chwyciła go spokojnie, wzięła drugi z rąk białowłosego i posłała oba kolejno ku Valentine'owi. Nie miał czasu na myślenie. Trzask, trzask - i już je trzymał. - Uwaga! - zawołał. Cisnął jednym ze sztyletów w dziewczynę, chwycił drugi, nadlatujący od strony białowłosego żonglera, wysłał trzeci w powietrze, a już zbliżał się następny, po nim następny - westchnął tylko widząc, że nie są to sztylety służące do zabawy, o stępionych ostrzach, lecz nie miał czasu na myślenie: sztylety krążyły nieustannie. Z wolna chwytał rytm. Był skupiony i czujny, poruszał się miarowo, łapiąc, rzucając, chwyt - rzut. Valentine pojął szybko, że prawdziwy żongler powinien używać obu rąk jednocześnie, ale on nie był żonglerem, potrafił tylko koordynować łapanie i rzucanie. To przynajmniej robił dobrze. Zastanawiał się, kiedy popełni nieunikniony błąd i sztylet zamiast w dłoni wyląduje w jego ciele. Tempo rosło. Słyszał śmiech żonglerów i śmiał się razem z nimi, lecz nadal robił to, co do niego należało. Chwytał i rzucał. Zabawa trwała dobre dwie, trzy minuty, aż wreszcie z wysiłku zaczął tracić refleks. W tym momencie należało przerwać. Nie odrzucał już schwytanych sztyletów, tylko upuszczał je kolejno, aż wszystkie trzy znalazły się u jego stóp.
Pochylił się, ciężko oddychając, i poklepał się po udach. Koniec zabawy. Para żonglerów biła brawo. Wśród Skandarów nadal groźnie wirowały ostrza, ale kiedy jeden z nich krzyknął następne “Hop!", sekstet obcych zgarnął fruwającą przedtem w powietrzu broń i oddalił się bez słowa w kierunku kwater. Dziewczyna podbiegła do Valentine'a. - Nazywam się Carabella - przedstawiła się. Nie była wyższa od Shanamira, z dziewczynki stała się kobietą nie dawniej niż parę lat temu. Jej drobne, gibkie ciało kipiało niepohamowaną żywotnością. Miała na sobie jasnozielony opięty kaftanik, a na szyi potrójny sznur wypolerowanych muszli quanna. Jej oczy były tak samo czarne jak włosy, a uśmiech ciepły i zachęcający. - Gdzie do tej pory żonglowałeś, kolego? - Nigdzie - odpowiedział Valentine. Przeciągnął ręką po spoconym czole. - To zbyt niebezpieczna rozrywka. Nie wiem, w jaki sposób wyszedłem z tego cało. - Nigdzie?! - wykrzyknął białowłosy. - Nigdy przedtem? A więc był to pokaz twoich wrodzonych zdolności? - Można by tak powiedzieć - rzekł Valentine wzruszając ramionami. - I my mamy w to uwierzyć? - białowłosy nie mógł się nadziwić. - Chyba tak - odpowiedziała za niego Carabella. - Był świetny, to prawda, ale brak mu wprawy. Czy zauważyłeś, jak gonił rękami sztylety, to tu, to tam, trochę za nerwowo, trochę za skwapliwie, nie mogąc się doczekać, kiedy rękojeść sama znajdzie się na właściwym miejscu? A te jego rzuty - czy nie były zbyt pośpieszne, zbyt gwałtowne? Ktoś, kto ma jakie takie doświadczenie, nie potrafi udawać podobnej niezręczności. On też by nie potrafił. Ten Valentine ma dobre oko, Sleecie, ale mówi prawdę. Nigdy jeszcze nie rzucał sztyletem. - On ma coś więcej niż dobre oko - mruknął Sleet. - Ma refleks do pozazdroszczenia. Ma talent. - Skąd jesteś? - spytała Carabella. - Ze wschodu - odpowiedział wymijająco Valentine. - Tak myślałam. Wymawiasz słowa w nieco dziwny sposób. Przybywasz z Yelathys? Z Khyntor? - Tak, z tamtych stron. Carabella i Sleet zauważyli te wymijające odpowiedzi. Popatrzyli na siebie. Valentine tymczasem zastanawiał się, czy to ojciec i córka. Raczej nie. Sleet wcale nie był tak stary, jak wyglądał. W średnim wieku, zgoda, ale nie stary. To tylko biel włosów i bladość skóry tak go postarzały. Był szczupłym, żylastym mężczyzną, miał wąskie wargi i krótką szpiczastą białą
brodę. Blizna, choć dawno zagojona, nadal znaczyła mu policzek. - My jesteśmy z południa, ja z Tilomon, a Sleet z Narabalu - odezwała się Carabella po chwili milczenia. - Przyjechaliście tu, żeby wystąpić na festynie Koronala? - Tak, i zaangażowaliśmy się właśnie do grupy Skandara Zalzana Kavola, który potrzebuje istot ludzkich, żeby być w zgodzie z ostatnim dekretem Koronala. A ty? Co cię sprowadza do Pidruid? - Też festyn - powiedział Valentine. - Chcesz tu ubić jakiś interes? - Nie, chcę tylko popatrzeć na zawody i na wielką paradę. Sleet zaśmiał się znacząco. - Nie musisz się nas wstydzić, przyjacielu. To naprawdę żadna hańba sprzedawać wierzchowce na targu. Widzieliśmy cię w nocy, kiedy przyjechałeś z chłopcem. - Nie - odrzekł Valentine. - Tego młodego pastucha spotkałem nie dalej jak wczoraj w pobliżu miasta. Skorzystałem z jego towarzystwa, bo jestem tu obcy. Nie zajmuję się handlem. W drzwiach gospody pojawił się jeden ze Skandarów. Był to stwór o połowę wyższy od Valentine'a, potężny i ociężały, z szerokimi szczękami, z wyrazem dzikości w wąskich żółtych oczach. Cztery ramiona zwisały aż za kolana i kończyły się dłońmi wielkimi jak grabie. - Do środka! - zawołał szorstko. Sleet zasalutował i puścił się biegiem. Carabella zwlekała chwilę, przyglądając się z uśmiechem Valentine'owi. - Jesteś kimś niezwykłym - powiedziała. - Z pewnością nie kłamiesz, ale nic z tego, co mówisz, nie brzmi prawdziwie. Myślę, że sam niewiele wiesz o własnej duszy. Podobasz mi się. Rozsiewasz wokół dziwną aurę; promieniujesz niewinnością, naiwnością, ciepłem. A może czymś innym. Sama nie wiem. - Nieśmiało dotknęła jego ramienia. - Naprawdę, podobasz mi się. Może jeszcze zagramy razem. I już jej nie było. Popędziła za Sleetem. Został sam; nigdzie też nie było widać Shanamira. Nieoczekiwanie dla samego siebie zapragnął spędzić cały dzień z żonglerami, zwłaszcza z Carabellą, choć wiedział, że to niemożliwe. Był wczesny ranek. Co ma począć ze sobą przez cały długi dzień? Ostatecznie, pozostało mu Pidruid. Ruszył krętymi ulicami, gęsto zasłanymi listowiem. Bujna winorośl i drzewa z grubymi zwisającymi konarami krzewiły się, gdzie tylko mogły. Dobrze, jak widać, służyła im wilgoć i ciepłe morskie powietrze. Gdzieś z daleka dobiegały dźwięki orkiestry, grającej wesołą, choć chyba nazbyt piskliwą melodię. Muzyka to przycichała, to rozbrzmiewała na nowo. Być może
orkiestra przeprowadzała próbę przed wielką paradą. Rynsztokiem spływał strumień spienionej wody. Brodziły w nim zdziczałe miejskie zwierzęta - mintuny, psy mangi i nawet małe drole z perkatymi nosami. W tak ruchliwym mieście jak Pidruid wszyscy byli zajęci, każdy człowiek i każde stworzenie, nawet zabłąkane zwierzęta miały coś ważnego do roboty, no i oczywiście wszyscy się niezmiernie śpieszyli. Wszyscy z wyjątkiem Valentine'a, który wędrował bez celu. Przystawał co chwila. To zajrzał w głąb ciemnego sklepu, ozdobionego zwojami kolorowego płótna niczym girlandami kwiatów, to wąchał stęchły zapach składu korzennego, to dłuższą chwilę sycił oczy różnokolorowymi kwiatami rosnącymi w wypielęgnowanym ogrodzie wciśniętym między dwa wysokie budynki. Ludzie popatrywali na niego, dziwiąc się, że stać go na luksus nieśpieszenia się donikąd. Na jednej z ulic zatrzymał się dłużej, aby popatrzeć na dzieci, bawiące się w jakąś pantomimę. Mały chłopiec, na którego czole niby diadem lśniła złota przepaska, stojąc pośrodku koła robił groźne miny, a pozostałe dzieci tańczyły wokół niego, udając, że się boją, i śpiewały: Stary król Drzemko Na tronie zasiada, Ni oka nie zmruży, Ni z nikim nie gada. Stary król Drzemko Nocą się wprasza, Kto był niegrzeczny Tego przestrasza. Serce ma król Drzemko Zimne jak u gada. Ni oka nie zmruży, Ni z nikim nie gada. Kiedy dzieci zorientowały się, że Valentine je obserwuje, obróciły się w jego stronę i zaczęły go przedrzeźniać. Roześmiał się i poszedł dalej. Przed południem znalazł się na nabrzeżu. Długie, półkoliste molo wrzynało się głęboko w wody przystani; wyglądało na to, że jest miejscem gorączkowej pracy. Robotnicy portowi czterech czy pięciu ras wyładowywali statki handlowe, noszące bandery dwudziestu portów ze wszystkich trzech kontynentów, na pontonach transportowali ładunki na nabrzeże, a stamtąd przenosili je do magazynów. Tylu tam jednak było rozzłoszczonych nadzorców, wydających