uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Robert Silverberg - Cykl-Planeta Majipoor (1) Zamek lorda Valentaine a (2)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Robert Silverberg - Cykl-Planeta Majipoor (1) Zamek lorda Valentaine a (2).pdf

uzavrano EBooki R Robert Silverberg
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 50 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 255 stron)

ROBERT SILVERBERG ZAMEK LORDA VALENTINE'A TOM II PRZEŁOŻYŁA: HELENA MICHALSKA SCAN-DAL

KSIĘGA WYSPY SNU

Rozdział 1 Gdyby ktoś go spytał, jak długo przeleżał nagi na płaskiej skale, na którą wyrzuciła go nieokiełznana rzeka Steiche, odpowiedziałby, że może miesiące, a może lata. Ale, rzecz osobliwa, nieustanny hałas, z jakim przetaczały się spienione wody, działał na niego kojąco. Znów, tak jak kiedyś, gdy znalazł się na górskiej grani wysoko nad miastem Pidruid, słońce otulało go złocistą mgiełką, a on powtarzał sobie, że jeśli będzie leżał wystarczająco długo, to słoneczne promienie z pewnością uleczą wszystkie potłuczenia, rany i siniaki, jakimi był pokryty. Tak, ale czyż nie powinien się podnieść, rozejrzeć za schronieniem i poszukać swoich towarzyszy? Tylko jak miał stanąć na nogi, jeżeli z trudem przewracał się z boku na bok? Nie tak powinien się zachowywać Koronal Majipooru. Dobrze o tym wiedział. Pobłażanie sobie może ujść kupcowi, właścicielowi gospody czy nawet żonglerowi, ale ktoś, kto rości sobie pretensje do rządzenia światem, powinien się poddać większej dyscyplinie. A zatem, powiedział do siebie, wstań, ubierz się i trzymając się rzeki idź na północ tak daleko, aż spotkasz tych, którzy pomogą ci odzyskać twoją podniebną siedzibę. No, Valentine, ruszże się! Trwał w miejscu. Koronal czy nie, tocząc się i spadając na łeb na szyję przez kolejne progi i spiętrzenia rzeki zużytkował całą energię. Leżąc bez ruchu, bezwładnie, czuł pod swoim ciałem wielkość Majipooru, tysiące mil obwodu planety, wystarczająco dużej, by zapewnić przestrzeń do życia dwudziestu miliardom ludzi, i to bez zbytniego ścisku, planety pełnej miast kolosów i cudownych parków, i leśnych rezerwatów, i świętych miejsc, i pól, i ogrodów, więc gdyby się podniósł, musiałby przejść to całe królestwo na własnych nogach, krok za krokiem. O ileż prostsze było leżenie. Coś połaskotało go po krzyżu, coś elastycznego i natrętnego. Wygodniej było nie zwracać na to uwagi. - Valentine?... Lepiej niczego nie słyszeć. Łaskotanie powtórzyło się. I wtedy w zmęczonym umyśle zaświtała myśl, że głos wypowiedział jego imię, a zatem ktoś jeszcze przeżył. Radość wypełniła mu duszę. Zmuszając się do wysiłku, Valentine uniósł nieco głowę i zobaczył obok siebie niewielką, za to hojnie przez naturę wyposażoną w kończyny postać Autifona Deliambera. Mały Vroon szturchnął go raz trzeci. - Żyjesz! - wykrzyknął Valentine. - Jak widać. Tak jak i ty, mniej więcej. - A Carabella? A Shanamir?

- Nie spotkałem nikogo. -Tego się obawiałem - mruknął posępnie Valentine. Zamknął oczy, opuścił głowę i na nowo ogarnięty rozpaczą poczuł się zbędnym, wyrzuconym za burtę balastem. - Chodź - rzekł Deliamber. - Mamy przed sobą długą podróż. - Wiem. Dlatego nie wstaję. - Czy jesteś ranny? - Chyba nie, ale marzę o odpoczynku, Deliamberze. Chciałbym tak przeleżeć setki lat. Zwinne macki czarodzieja zakrzątnęły się wokół Valentine'a. - Żadnych poważnych obrażeń - zawyrokował Vroon. - Całkiem nieźle z tego wyszedłeś. - Powiedziałbym, że nie całkiem źle - sprostował Valentine. - A co z tobą? - Vroonowie są dobrymi pływakami, nawet ci starzy. Nie jestem ranny. Musimy iść, Valentine. - Później. - Czy to w taki sposób Koronal Maji... - Nie - odrzekł Valentine. - Ale Koronal Majipooru nie powinien spływać rzeką na byle jak zbitych pniakach. Koronal Majipooru nie powinien włóczyć się po lasach dzień za dniem i spać w deszczu, i karmić się orzechami i jagodami. Koronal... - Koronal powinien skrywać przed poddanymi gnuśność i brak ducha - powiedział czarodziej z przyganą. - A właśnie jeden z nich się zbliża. Valentine zamrugał oczami i usiadł. Szybkimi krokami zmierzała w ich stronę Lisamon Hultin. Wyglądała niezbyt porządnie, nawet jak na nią: ubranie w strzępach, olbrzymie, wlewające się z tych strzępów ciało pokryte było widocznymi z daleka, licznymi skaleczeniami. Nie zważając na to szła prężnym krokiem, a jej głos, kiedy zawołała do nich, brzmiał donośnie jak zwykle. - Hej, wy tam! Jesteście cali? - Na to wygląda - odparł Valentine. - Czy widziałaś jeszcze kogoś? - Carabellę i chłopca, około pół mili stąd. Duch Valentine'a poszybował wzwyż. - Nic im się nie stało? - Jej nic. - A co z Shanamirem? - Wciąż nie odzyskał przytomności. Carabella wysłała mnie na poszukiwanie czarodzieja. Znalazł się szybciej, niż myślałam. Och, co za rzeka! To niemal zabawne, jak szybko poradziła sobie z tratwą. Valentine sięgnął po ubranie, a kiedy okazało się, że jest mokre, wzruszając ramionami upuścił je z powrotem na kamienie. - Musimy natychmiast dostać się do Shanamira. Masz wiadomości o Khunie, Sleecie i

Vinorkisie? - Żadnego z nich nie widziałam. Wpadłam do rzeki, a kiedy z niej wyszłam, byłam już sama. - A Skandarzy? - Ani śladu. - Zwróciła się do Deliambera: - Jak myślisz, czarodzieju, gdzie jesteśmy? - Na końcu świata - odpowiedział Deliamber. - Ale przynajmniej poza rezerwatem Metamorfów. Prowadź mnie do chłopca. Lisamon Hultin posadziła sobie Vroona na ramiona i pomaszerowała z powrotem brzegiem rzeki, a Valentine, trzymając w ręku wilgotne ubranie, powlókł się za nimi. Po jakimś czasie dotarli do Carabelli i Shanamira, wyrzuconych na białą piaszczystą wysepkę gęsto po- rośniętą trzciną o czerwonych pałkach. Carabella, ubrana tylko w krótką skórzaną spódnicę, choć pokiereszowana i utrudzona, trzymała się całkiem nieźle. Shanamir natomiast, z dziwnie pociemniałą skórą, leżał bez czucia; oddech miał ledwo wyczuwalny. - Och, Valentine! - krzyknęła Carabella, podrywając się i biegnąc ku niemu. - Widziałam, jak znikasz pod wodą, a potem... potem... Och, myślałam, że już cię nigdy nie zobaczę. Valentine przycisnął ją mocno do siebie. - To samo myślałem o tobie, Carabello. Myślałem, że straciłem cię na zawsze. - Nic ci się nie stało? - Nic poważnego - odpowiedział. - A co z tobą? - Woda rzucała mną na wszystkie strony, ale w końcu znalazłam się w spokojniejszym nurcie i dopłynęłam do brzegu, gdzie już leżał nieprzytomny Shanamir. Wtedy z zarośli wynurzyła się Lisamon i widząc, co się dzieje, ruszyła na poszukiwanie Deliambera i... co z nim, czarodzieju? - Jedną chwilę - odpowiedział Deliamber dotykając koniuszkami macek piersi i czoła chłopca, jak gdyby chciał mu przekazać część swojej energii. Shanamir odetchnął głęboko, poruszył się, uniósł powieki, opuścił je, znów uniósł. Zaczął coś niewyraźnie mówić, lecz Deliamber nakazał mu spojrzeniem złocistych oczu, aby leżał spokojnie, póki nie odzyska sił. Nie było mowy, żeby tego popołudnia ruszyć w dalszą drogę. Valentine i Carabella zbudowali w trzcinowych zaroślach prowizoryczny szałas, a Lisamon Hultin skleciła postny obiad z surowych owoców i młodych pędów pinniny. Gdy się posilili, zasiedli razem na brzegu rzeki, by podziwiać w milczeniu cudowny zachód słońca. A było na co popatrzeć. Niebo płonęło złotem i fioletem, woda migotała świetlistymi refleksami oranżu i purpury. Potem przyszły półcienie jasnej zieleni, aksamitnego różu, jedwabistego szkarłatu, a gdy pojawiły się pierwsze szarości i czernie, wiadomo było, że nadchodzi noc.

Rankiem wszyscy byli gotowi do dalszej podróży, łącznie z Shanamirem. Opieka Deliambera i naturalna odporność młodego organizmu zrobiły swoje. Połatali, jak mogli, swoje ubrania i skierowali się na północ. Najpierw szli odkrytym brzegiem rzeki, potem jednak byli zmuszeni przedzierać się przez sąsiadujący z nią las niezgrabnych drzew androdragma i kwitnących alabandyn. Powietrze było delikatne i łagodne, a słońce, rzucając przez gęste korony drzew plamy światła, obdarzało strudzonych wędrowców przyjemnym ciepłem. Po trzech godzinach marszu Valentine poczuł zapach dymu i jeszcze inny, bardziej przyjemny, który przypominał mu aromat opiekanej na ogniu ryby. Czując napływającą do ust ślinę, rzucił się biegiem przed siebie, gotów zapłacić, wyżebrać, a gdyby to było konieczne, ukraść tę rybę, ponieważ nie potrafiłby już nawet zliczyć dni, które minęły od czasu, kiedy ostatni raz jadł gorący posiłek. Wypadł z cienistego lasu i skoczył z nierównej skarpy wprost na łachę piasku i białych kamieni. Zacisnął powieki, zamrugał porażony ostrym blaskiem słońca i zobaczył przy rozpalonym nad rzeką ognisku trzy przykucnięte znajome sylwetki - jasnoskórą istotę ludzką o szokująco białych włosach, długonogiego niebieskoskórego obcego oraz nadętego Hjorta. - Sleet! - krzyknął. - Khun! Vinorkis! Sleet, Khun i Vinorkis ze spokojem obserwowali jego gwałtowne wejście, a kiedy się do nich zbliżył, Sleet najzwyczajniej w świecie wręczył mu zastrugany patyk, na który był nadziany płat różowego mięsa. - Przegryź coś - powiedział. Valentine znów zamrugał, tym razem ze zdziwienia. - W jaki sposób znaleźliście się aż tutaj, tak daleko od nas? Jak rozpaliliście ogień? Jak złowiliście rybę? Jak... - Ryba ci stygnie - powiedział Khun, dzieląc swoim zwyczajem sylaby. - Najpierw zjedz, potem będziesz pytał. Valentine żarłocznie odgryzł kęs. Zdawało mu się, że nigdy w życiu nie próbował czegoś tak delikatnego: kruche, wilgotne mięso, wspaniale przyrumienione, najwytworniejszy smakołyk, jaki kiedykolwiek mógłby być podany na Górze Zamkowej. Odwracając się zawołał do innych, by się pośpieszyli, ale ich nie trzeba było zapraszać ani popędzać. Shanamir biegł w podskokach krzycząc radośnie, Carabella ze zwykłym sobie wdziękiem śmigała między głazami, Lisamon Hultin z nieodłącznym Deliamberem na ramieniu sunęła za nimi czyniąc po drodze wiele hałasu. - Ryba dla wszystkich - zaanonsował Sleet. Złapali, jak się okazało, kilkanaście sztuk, które teraz krążyły smutno w odgrodzonej

kamieniami płytkiej zatoczce w pobliżu ogniska. Jedną po drugiej Khun wyjmował z wody, zabijał, rozcinał, patroszył, wyczyszczone podawał Sleetowi, ten opiekał ją nad ogniem i podsuwał żarłocznie rzucającym się najedzenie nowo przybyłym. Mały żongler spokojnie opowiadał, co się z nimi działo. Kiedy ich tratwa się rozpadła, uczepili się trzech grubych pni i spłynęli na nich przez wszystkie progi, daleko w dół rzeki. Po drodze mignęła im plaża, na którą fale wyrzuciły Valentine'a, ale jego samego nie widzieli. Dryfowali dalej, aż w końcu porzucili pnie i dopłynęli do brzegu. Khun łapał ryby gołą ręką. Jak twierdził Sleet, Khun miał najszybsze ręce pod słońcem i z pewnością byłby doskonałym żonglerem. Khun słysząc to zaśmiał się szeroko, a z jego twarzy po raz pierwszy znikł gorzki grymas. - A ognisko? - spytała Carabella. - Czyżbyś je zapalił pocierając palcem o palec? - Próbowaliśmy i tak - odparł Sleet z niewinną miną. - Ale to była żmudna praca. Wobec tego poszliśmy do wioski tuż za zakrętem, zamieszkałej przez rybacki ludek, i poprosiliśmy o ogień. - Rybacki ludek? - powtórzył zdziwiony Valentine. - To osada Liimenów - wyjaśnił Sleet. - Takich, którzy jeszcze nie wpadli na to, że z racji swego pochodzenia są przeznaczeni do sprzedawania kiełbasek w miastach na zachodzie. Minionej nocy użyczyli nam schronienia, a dziś po południu mają nas przewieźć łodzią do Ni-moya, gdzie w miejscu wyznaczonym przez Deliambera czekalibyśmy na naszych przyjaciół. Teraz widzę, że będziemy musieli wynająć dwie lodzie. - Jesteśmy już tak blisko Ni-moya? - spytał Deliamber. - Jak nam powiedziano, dwie godziny łodzią do miejsca, gdzie Steiche wpada do Zimru. Nagle świat wydał się Valentine'owi nie tak olbrzymi, a oczekujące go obowiązki nie tak przytłaczające. Jeść gorącą rybę, wiedzieć, że w pobliżu znajduje się przyjazna osada, mieć świadomość, że dzikie ostępy zostały z tyłu - czyż to wszystko nie mogłoby podnieść na duchu nawet Koronala? No tak, ale co z Zalzanem Kavolem i jego trzema ocalałymi w walce z Metamorfami braćmi? Wioska Liimenów rzeczywiście leżała na wyciągnięcie ręki i liczyła około pięciuset niskich, płaskogłowych i ciemnoskórych mieszkańców, których potrójne, jarzące się jak węgle oczy z niejakim zdziwieniem popatrywały na przybyłych wędrowców. Liimeńscy rybacy mieszkali w skromnych, krytych strzechą chatach. W małych ogródkach hodowali nie znane przybyszom rośliny, których zbiory były zapewne dodatkiem do ryb, które łowili z pomocą flotylli pospolitych łodzi. Tutejsi Liimeni mówili trudnym do zrozumienia narzeczem, ale Sleet potrafił się z nimi porozumieć i nie tylko wynajął jeszcze jedną łódź, ale także kupił za parę

koron nowe ubrania dla Carabelli i Lisamon Hultin. Wczesnym popołudniem wypłynęli do Ni-moya w towarzystwie czterech milczących rybaków. Rzeka i tu miała wartki nurt, ale na szczęście skończyły się już niebezpieczne progi i białe kipiele, toteż dwie łodzie bez przeszkód torowały sobie drogę na północ. Górskie urwiste obrzeża ustąpiły miejsca szerokim dolinom aluwialnym, użyźnionym czarnym rzecznym mułem, a rolnicze wioski stały się nieodłączną częścią krajobrazu. Steiche rozlewała swe wody coraz szerzej i powoli nabierała charakteru typowego szlaku wodnego. Monotonię okolicy urozmaicały miasta, i to wcale nie małe, aczkolwiek wobec ogromu otaczającej je przestrzeni sprawiały wrażenie wiejskich przysiółków. Wreszcie oczom podróżnych ukazały się ciemne wody, które sięgały hen po kres horyzontu, niczym otwarte morze. - To Zimr - oświadczył Liimen stojący przy sterze łodzi Valentine'a. - Tu kończy się Steiche. Po lewej stronie jest plaża w Nissimornie. Valentine spojrzał we wskazanym kierunku. Plaża nie miała w sobie nic szczególnego. Była otoczona rzędem palm o dziwnie poskręcanych pniach i ze śmiesznie sterczącymi pióropuszami czerwonych liści. Kiedy podpłynęli bliżej, na tle palm zamajaczyły cztery wielkie, kudłate, czwororęczne postaci siedzące wokół tratwy o znajomych kształtach, tratwy związanej w górze rzeki, naprędce i z nierównych pniaków. Skandarzy, zgodnie z umową, czekali na resztę towarzystwa.

Rozdział 2 Zalzan Kavol nie widział niczego nadzwyczajnego w odbytym spływie rzeką. Tak, ich tratwa podpłynęła do progów, tak, on i jego bracia torowali sobie żerdziami drogę wśród głazów, tak, trochę nimi porzucało, ale nieszczególnie, a potem dalej z prądem do plaży w Nissimornie, gdzie rozbili obóz, coraz bardziej niepokojąc się, co też mogło opóźnić spływ reszty towarzystwa. Skandarowi nie przyszło do głowy, że inne tratwy mogły się rozbić, ani też nie spostrzegł po drodze żadnych rozbitków. - Mieliście jakieś kłopoty? - spytał najniewinniej w świecie. - Drobiazg, nie ma o czym mówić - odpowiedział chłodno Valentine - Cieszmy się, że jesteśmy razem, a poza tym powinniśmy pomyśleć o przyzwoitym noclegu. Nie zwlekając podjęli dalszą podróż i znaleźli się w miejscu połączenia Steiche z Zimrem. Żeby uwierzyć w istnienie tak szerokiego zlewiska dwóch rzek, trzeba je było zobaczyć na własne oczy, ale mimo wszystko ta wiara przychodziła Valentine'owi z trudem. W mieście Nissimorn, na południowo-wschodnim brzegu połączonych rzek, zostawili Liimenów, a sami wsiedli na prom, który powiózł ich do Ni-moya, największego miasta kontynentu Zimroel, liczącego trzydzieści milionów mieszkańców. W Ni-moya Zimr zmieniał kierunek ze wschodniego na południowo-wschodni. Rzeka i jej ostry zakręt nadawały olbrzymiej megalopolii swoisty kształt. Rozciągała się ona na przestrzeni kilkuset mil zarówno wzdłuż obu brzegów, jak i wzdłuż kilku północnych dopływów Zimru. Valentine i jego towarzysze przybyli od strony południowych przedmieść, gdzie przeważały dzielnice mieszkalne, które stopniowo przechodziły w tereny uprawne, sięgające w głąb doliny Steiche. Główna strefa miejska, ledwo jeszcze widoczna, leżała na pół- nocnych brzegach i opadała ku wodzie kolejnymi kondygnacjami białych wieżowców o płaskich dachach. Obie części miasta łączyły stałe linie promów i statków. Przepłynięcie przez Zimr zabrało podróżnym kilka godzin; zmierzchało już, kiedy zbliżali się do właściwego Ni-moya. Miasto miało bajkowy wygląd. Zapalające się właśnie światła wydobywały z mroku zielone wzgórza i nieskazitelnie białe budowle. Wzdłuż portowych nabrzeży panował ożywiony ruch mniejszych i większych statków. Pidruid, które w pierwszych dniach wędrówki wydawało się Valentine'owi tak potężne, było małą mieściną w porównaniu z tym kolosem. Tylko Skandarzy, Khun i Deliamber odwiedzili już kiedyś Ni-moya. Deliamber wykorzystał czas podróży promem, aby opowiedzieć o cudach tego miasta: o Muślinowej Galerii - handlowych arkadach zawieszonych nad ziemią na prawie niewidocznych linach; o

Parku Legendarnych Zwierząt, gdzie w warunkach przypominających naturalne środowisko żyły najrzadsze okazy fauny, stworzenia, które cywilizacja doprowadziła do niemal całkowitej zagłady; o Kryształowym Bulwarze - ulicy zalewanej oślepiającym światłem obrotowych reflektorów; o Wielkim Bazarze, gdzie na piętnastu milach kwadratowych powierzchni, pod ciągiem żółto mieniących się dachów kłębił się labirynt uliczek z tysiącami maleńkich sklepików; o Muzeum Światów i Izbie Czarów, o Pałacu Książęcym rozbudowanym do gigantycznych rozmiarów, o którym mówiono, że tylko Zamek Lorda Valentine'a może go przewyższać urodą architektury, i o wielu innych niezwykłościach, których same nazwy brzmiały w uszach Valentine'a tak, jakby były wzięte z najbardziej fantastycznej baśni. Ale nie był to czas na baśnie. Orkiestra miejska składająca się z tysiąca instrumentów, szybujące w powietrzu restauracje, wypchane ptaki o oczach z brylantów musiały zaczekać do dnia, aż Valentine powróci tu w szatach Koronala. Kiedy prom zbliżał się do przystani, Valentine zgromadził wszystkich wokół siebie i powiedział: - Nadszedł czas, by każdy wybrał własną drogę. Ja zamierzam udać się do Piliploku, a potem na Wyspę. Ceniłbym sobie wasze towarzystwo w tej podróży, jak również w dalszej, ale nie mogę wam niczego obiecać poza nie kończącą się wędrówką, a może i przedwczesną śmiercią. Mam małą nadzieję na sukces, widzę natomiast przed sobą mnóstwo przeszkód. Czy mimo to ktokolwiek z was chce pójść ze mną? - Choćby i na koniec świata! - krzyknął Shanamir. - Ja tak samo - powiedział Sleet, a za nim Vinorkis. - Chyba nie wątpisz we mnie? - spytała Carabella. Valentine uśmiechnął się. Spojrzał na Deliambera. - Tu wchodzi w grę świętość królestwa. Jakże mógłbym nie pójść za prawowitym Koronalem? - oświadczył czarodziej. - Dla mnie to za trudne - powiedziała Lisamon Hultin. - Nie rozumiem, jak można pozbawić Koronala jego własnego ciała. Ale nie mam innego zajęcia, Valentine. Zostaję przy tobie. - Dziękuję wam wszystkim - rzekł Valentine. - I podziękuję jeszcze raz, i to bardziej godnie, kiedy znajdziemy się w paradnej sali na Górze Zamkowej. - A czy nie potrzebujesz Skandarów, panie? - spytał Zalzan Kavol. Tego Valentine się nie spodziewał. - Wy też chcecie iść ze mną? - Straciliśmy wóz. Śmierć rozerwała nasze braterskie więzi. Nie mamy czym żonglować. Przyznaję, że nie pociąga mnie pielgrzymka, ale chcę ci towarzyszyć na Wyspę i dalej, tak jak i

moi bracia. Jeśli, oczywiście, nas potrzebujesz. - I to bardzo, Zalzanie Kavolu. Czy na królewskim dworze jest stanowisko żonglera? Będziesz je miał, obiecuję ci! - Dziękuję, mój panie - odpowiedział z powagą Skandar, bardzo wzruszony. - Jest jeszcze jeden ochotnik - odezwał się Khun. - Ty też? - spytał zdumiony Valentine. - Nie dbam o to, kto rządzi planetą, na której wiedzie mi się nie najlepiej. Dbam natomiast o swój honor. Tylko dzięki tobie nie zginąłem w Fontannie Piurifayne. Zawdzięczam ci życie i chcę ci służyć najlepiej, jak potrafię. Valentine potrząsnął głową. - Zrobiliśmy dla ciebie to, co na naszym miejscu zrobiłaby każda cywilizowana istota. Nie ma mowy o żadnym długu. - Ja patrzę na to inaczej - odparł Khun. - Poza tym moje życie aż do teraz było banalne i płytkie. Opuściłem ojczysty Kianimot bez istotnego powodu. Tutaj postępowałem niezbyt mądrze, za co omal nie zapłaciłem głową. Muszę to zmienić. Poświęcę się twojej sprawie i w końcu może sam uwierzę w jej słuszność. A jeśli nawet zginę, abyś ty został królem, nasze rachunki się wyrównają. Godną śmiercią spłaciłbym też dług wobec wszechświata za roztrwonione życie. Powiedz, przydam ci się do czegoś? - Witam cię z całego serca - rzekł Valentine. Prom zagwizdał przeciągle i przycumował do przystani. Tę noc spędzili w najtańszym, jaki mogli znaleźć, starym hoteliku portowym, w którym była, co prawda, tylko jedna łazienka, ale gdzie dbano o czystość, a ściany zostały świeżo pobielone wapnem. W pobliskiej gospodzie zjedli dość obfity obiad, po którym Valentine zaapelował o założenie wspólnej kasy, a jej prowadzenie powierzył Shanamirowi i Zalzanowi Karolowi, ponieważ to oni zdawali się mieć najlepsze z całego towarzystwa rozeznanie w wartości pieniądza. Valentine'owi zostało sporo funduszy jeszcze z czasów Pidruid, a Zalzan Kavol, ku zdziwieniu wszystkich, wysupłał z głęboko schowanej sakiewki całą stertę dziesięciorojalówek. Razem byli wystarczająco bogaci, aby dopłynąć na Wyspę Snu. Następnego ranka wykupili bilety na statek rzeczny, podobny do tego, który ich wiózł z Khyntoru do Verfu, i rozpoczęli podróż do Piliploku, wielkiego portu przy ujściu Zimru do morza. Przewędrowali już przez Zimroel ładny szmat drogi, ale od wschodnich wybrzeży kontynentu nadal dzieliły ich tysiące mil. Podróż po szerokiej, spławnej rzece mogłaby być szybsza, gdyby nie to, że statek zatrzymywał się w niezliczonych miastach i miasteczkach,

takich jak Larnimisculus, Belka, Clarischanz, Flegit, Hiskuret, Centriun, Obliorn Yale, Salvamot, Gourkaine, Semirod, Cerinor, Haunfort Wielki, Impemond, Orgeliuse, Dambemuir i w wielu innych. Wciąż zawijali do niemal identycznych przystani. W każdej miejscowości nad brzegiem rzeki biegła promenada z nieodłącznym szpalerem palm i alabandyn, w każdej sklepy były jaskrawo pomalowane, w każdej po wąskich uliczkach rozległych bazarów przepychały się tłumy ludzi i w każdej nowi pasażerowie, ściskając w garści bilety, przypuszczali szturm na trap. Żonglerzy nie zapomnieli jeszcze, że są żonglerami. Sleet wystrugał maczugi z wyproszonego u załogi drewna, Carabella zdobyła piłki, a Skandarzy nie zaniedbywali po każdym posiłku wynieść ukradkiem kilku naczyń. W ten sposób trupa skompletowała sprzęt i już na trzeci dzień dała podróżnym niezłe przedstawienie. Do wspólnej kasy wpadło parę koron. Zalzan Kavol z dnia na dzień odzyskiwał dawną pewność siebie, chociaż w sytuacjach, w których niegdyś płonąc gniewem rozpętałby potworną awanturę, teraz zachowywał się bardzo powściągliwie. Skandarzy wracali w rodzinne strony. Widać było, jak są podnieceni, kiedy stojąc przy relingu patrzyli na przesuwające się przed ich oczami wypłowiałe od słońca wzgórza czy zadbane mieściny o schludnych uliczkach i drewnianych domach. Zalzan Kavol drobiazgowo opowiadał o początkach swojej kariery, o jej wzlotach i, nielicznych oczywiście, upadkach, o tym, jak początkowo krążyli po okolicznych wsiach i miasteczkach, zapuszczając się powoli coraz dalej w głąb kontynentu, a raz nawet dotarli do Stenwamp i do Portu Saikforge, miast leżących w górnym biegu Zimru, tysiące mil od wybrzeża. Wspomniał też, jakby mimochodem, o sporze z impresariern, co spowodowało, że musieli szukać szczęścia na drugim końcu Zimroelu. Valentine podejrzewał, że ten spór nie był zbyt łagodny i że wynikły z niego jakieś kłopoty z prawem, ale nie zadawał Skandarowi żadnych pytań. Pewnego wieczoru, po większej ilości wina, Skandarzy zaintonowali pieśń - pierwszy raz, od kiedy Valentine ich poznał - pieśń Skandarów, ponurą, wisielczą, z monotonnie powtarzającym się refrenem, na modłę maszerujących wojaków, którym ciążą już ramiona, a nogi odmawiają posłuszeństwa: Strachu cień W sercu mrok Smutek łzami Zaćmił wzrok. Śmierć i łzy,

Śmierć i łzy, Idą w trop Tam gdzie my. Niejeden kraj Przeszedłem daleki Obce wzgórza I domowe rzeki. Śmierć i łzy, Śmierć i łzy, Idą w trop Tam gdzie my. Smocze morza, Lądy płaczu, Już ja domu Nie zobaczę. Śmierć i łzy, Śmierć i łzy, Idą w trop Tam gdzie my. Pieśń tchnęła bezdennym żalem i bezgranicznym bólem, ale kołyszący się w jej rytm śpiewacy mieli tak przekomiczny wygląd, że Valentine i Carabella z trudem powstrzymywali się od śmiechu. Jednak w miarę powtarzania refrenu Valentine poważniał, aż w końcu ogarnęło go głębokie współczucie dla Skandarów. Oni rzeczywiście spotkali na swej drodze śmierć i niedolę, i choć teraz zbliżali się do domu, to znaczną część życia spędzili poza nim. A może, pomyślał Valentine, to nie jest takie proste być Skandarem na Majipoorze, wielkim kudłatym stworem górującym nad tłumem mniejszych i gładkoskórych istot. Lato skończyło się i na wschodzie Zimroelu nastała pora suszy, podczas której wieją południowe wiatry, roślinność zapada w zimowy sen aż do wiosennych deszczy, a w ludziach, jak mówił Zalzan Karol, wyzwalają się mroczne namiętności, popychając ich do najgorszych

zbrodni. Valentine początkowo uważał ten region za mniej interesujący od śródkontynentalnych dżungli lub porośniętego bujną podzwrotnikową roślinnością zachodniego wybrzeża., lecz powoli zaczęła mu się podobać jego powściągliwa, surowa uroda. Odetchnął jednak z ulgą, kiedy po wielu dniach spędzonych na rzece, która zdawała się nie mieć końca, Zalzan Karol obwieścił, że widać już przedmieścia Piliploku.

Rozdział 3 Port Piliplok był tak samo stary i tak samo rozległy jak jego bliźniaczy brat na przeciwległym krańcu kontynentu, port Pidruid, ale na tym kończyło się podobieństwo obu miast. Pidruid było budowane bez planu i stanowiło gmatwaninę ulic, alei i bulwarów przeplatających się ze sobą przypadkowo, zgodnie z fantazją kolejnych budowniczych, podczas gdy Piliplok zaprojektowano niezliczone tysiące lat temu z niemal maniakalną precyzją. Ten największy wschodni port kontynentu rozłożył się po południowej stronie ujścia Zimru do Morza Wewnętrznego. Rzeka osiągnęła tu nieprawdopodobną szerokość sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu mil i całą tą szerokością wlewała do morza muł i kamienie niesione przez siedem tysięcy mil, mącąc olbrzymie niebieskozielone wodne przestworza. Północna strona ujścia ograniczona była kredowym urwiskiem, na milę wysokim i kilka mil szerokim, widocznym nawet z Piliploku, kiedy poranne słońce odbijało się w jego białych ścianach. Nie było tam warunków do założenia portu ani miasta, toteż urwisko przeznaczono na pustelnię. Przebywali w niej ci, którzy poświęcili się Pani i już od stu lat nie chcieli mieć nic wspólnego ze światem zewnętrznym, który zresztą odpłacał im pięknym za nadobne i żył swoim życiem. Miasto, którego jedenaście milionów mieszkańców utrzymywało się ze wspaniałego portu, podporządkowało mu wszystkie swoje mechanizmy i jeśli port był sterem, ono było rufą statku, który nazywał się Piliplok. Najbliżej portowego nabrzeża leżało centrum handlowe, za nim szedł przemysł, potem rozrywki i na końcu dzielnice mieszkalne, wyraźnie podzielone między sobą pod względem zamożności, nie przestrzegające natomiast zbytnio podziałów rasowych. Miasto było wielkim skupiskiem Skandarów - Valentine'owi zdawało się, że co trzecia osoba na ulicy należy do rodziny Zalzana Kavola - i ta wielka liczba rozpychających się owłosionych ramion mogła każdego przybysza wprawić w lekkie zakłopotanie. Mieszkało tu także sporo wyniosłych, arystokratycznych, dwugłowych Su-Suherów, kupców handlujących luksusowymi towarami: najdelikatniejszymi tkaninami, biżuterią i najrzadszymi okazami rękodzieła sprowadzanego z różnych prowincji. Valentine, czując na policzkach gorące tchnienie południowego wiatru, zaczynał rozumieć, co Zalzan Kavol miał na myśli mówiąc o wyzwalanych przez ten wiatr namiętnościach. - Czy on kiedykolwiek przestanie wiać? - spytał. - Z pierwszym dniem wiosny - odpowiedział Zalzan Kavol. Valentine pomyślał, że wtedy będzie już daleko, ale szybko się okazało, że wcale nie jest to takie pewne. Razem z Zalzanem Kavolem i Deliamberem udał się do przystani Shkunibor, leżącej we wschodniej części portu,

aby załatwić formalności związane z podróżą na Wyspę. Całymi miesiącami wyobrażał sobie tę przystań jako miejsce o baśniowym blasku i pełnej splendoru, majestatycznej architekturze, jednak rzeczywistość nijak się miała do marzeń. Nabrzeże portowe, z którego odpływały statki z pielgrzymami, nie miało w sobie niczego z baśni czy legendy: pusta, goła przestrzeń z walącym się budynkiem o łuszczących się, dawno nie malowanych ścianach, z powiewającymi na wietrze strzępami bander. Nigdzie nie było żywej duszy. Po dłuższych poszukiwaniach Zalzan Kavol znalazł rozkład rejsów, wywieszony w jakimś ciemnym kącie walącego się budynku. Według niego statki z pielgrzymami odpływały na Wyspę pierwszego dnia każdego miesiąca - z wyjątkiem jesieni. Ostatni wyszedł w morze tydzień temu, w Dzień Gwiazdy. Następny wypływał za trzy miesiące. - Trzy miesiące! - krzyknął Valentine. - Co będziemy tu robić przez trzy miesiące? Żonglować na ulicach? Żebrać? Kraść? Czytaj rozkład jeszcze raz! - Nic innego nie wyczytam - odpowiedział krzywiąc się Skandar. - Wszystko przez te wiatry! Jestem zaślepiony miłością do tego miasta, ale nie cierpię go w porze wiatrów. Parszywe szczęście! - Czy w tym sezonie nie wychodzą w morze żadne statki? - spytał Valentine. - Tylko smocze - rzekł Skandar. - Co to za statki? - Rybackie, polują na smoki morskie, które o tej porze roku odbywają gody i łatwo je można podejść. Wiele tych statków już na pewno wypłynęło. Ale co nam po nich? - A jak daleko się zapuszczają? - pytał dalej Valentine. - Aż trafią na łowiska. Czasami nawet docierają do Archipelagu Rodamaunt. - Gdzie to jest? - Archipelag Rodamaunt to długi łańcuch wysp na Morzu Wewnętrznym, gdzieś w połowie drogi między nami a Wyspą Snu - pośpieszył z wyczerpującą odpowiedzią Deliamber. - Czy te wyspy są zamieszkałe? - Tak, i to gęsto. - Świetnie. Z pewnością między wyspami kwitnie jakiś handel. Co wy na to, żebyśmy wynajęli jeden z tych smoczych statków i dopłynęli nim aż do Archipelagu, a tam zlecimy miejscowemu kapitanowi, aby nas przewiózł na Wyspę? - Czemu nie - rzekł Deliamber. - Chyba nie ma przepisu zabraniającego pielgrzymom podróżowania na innych statkach poza specjalnie dla nich przeznaczonymi? - O niczym takim nie słyszałem - zapewnił go Vroon.

Zalzan Kavol miał jednak zastrzeżenia co do tego pomysłu. - Rybacy polujący na smoki z pewnością nie zechcą zawracać sobie głowy pasażerami - powiedział. - Oni nie zajmują się takim procederem. - Może zaczną, kiedy zobaczą parę rojali. - Nie byłbym tego pewny. Ich zajęcie daje im niezły dochód. Mogą się bać, że przyniesiemy pecha albo że będziemy się naprzykrzać i przeszkadzać. No i jeśli wcześniej natkną się na łowiska, nie zechcą nas zawieźć na Archipelag. A jeżeli nawet zawiozą, to skąd można wiedzieć, że znajdzie się tam ktoś, kto popłynie z nami dalej? - Może masz rację - zgodził się Valentine - ale z drugiej strony to wszystko da się łatwo zorganizować. Zamiast przez trzy najbliższe miesiące przejadać pieniądze w Piliploku, można ich użyć jako argumentu w rozmowie z kapitanem statku. Idziemy szukać rybaków! Przystanie, jedna za drugą, ciągnęły się wzdłuż wybrzeża przez kilka mil. Stały w nich dziesiątki statków przygotowywanych do nowego, właśnie rozpoczynającego się sezonu. Te, które łowiły smoki morskie, miały identyczne kształty i podobnie złowieszczy wygląd. Były to kolosy o opasłych kadłubach i wysokich, fantazyjnych, potrójnie rozwidlonych masztach. Na dziobach straszyły zębiaste paszcze, a rufy wieńczyły długie wiechcie kolczastych ogonów. Na zdobionych malowidłami burtach bielały rzędy zębów i groźnie łypały żółte i purpurowe oczy. Górne pokłady były najeżone wyrzutniami harpunów i kołowrotami do sieci, a splamione krwią pokłady świadczyły o tym, że odbywały się na nich rzezie. Valentine nie sądził, aby statki-rzeźnie były najwłaściwszym środkiem lokomocji na pokojową, świętą Wyspę, ale nie miał wyboru. Zresztą i ów wybór wkrótce okazał się wielce wątpliwy. Szli od statku do statku, od nabrzeża do nabrzeża, od suchego doku do suchego doku, a specjaliści od mordowania smoków wysłuchiwali ich propozycji bez jakiegokolwiek zainteresowania. Do pertraktacji Valentine wyznaczył Zalzana Kavola, ponieważ kapitanami byli głównie Skandarzy, więc istniała większa szansa, że przychylnie potraktują jednego ze swoich. Niestety, kapitanowie okazali się niepodatni na wszelkie perswazje. - Wasz pobyt na pokładzie będzie rozpraszać załogę - powiedział pierwszy. - Będziecie się o wszystko potykać i zaraz dostaniecie choroby morskiej. Będziecie żądać specjalnych posług... - Nie przewozimy pasażerów - uciął krótko drugi. - Takie są przepisy. - Archipelag leży za daleko na południe. Niechętnie tam się zapuszczamy - oświadczył trzeci. - Mówi się - powiedział czwarty - że smoczy statek, który zabiera na pokład obcych, nie

wraca z morza. Wolałbym nie sprawdzać, czy to tylko przesąd. Może jeszcze nie w tym roku. - Nie interesują mnie pielgrzymi - rzekł piąty. - Niech was Pani sama przeniesie, jeśli ma taką wolę. Na moim statku na pewno nie popłyniecie. Szósty też odmówił, dodając, że tracą tylko czas. Siódmy to potwierdził. Ósmy, dowiedziawszy się już, że wycieczka szczurów lądowych plącze się po dokach i szuka naiwnego, nawet się im nie pokazał. Dziewiąty kapitan, stara, siwa, szczerbata, z wytartym futrem Skandarka, mimo że też nie chciała ich zabrać, okazała się jednak dość rozmowna i coś im poradziła. - Na przystani Prestimiona - powiedziała - znajdziecie kapitana Gorzvala z “Brangalyn". Gorzvalowi przytrafiło się ostatnio parę niefortunnych rejsów i stąd wiadomo, że ma pusto w kieszeni. Nie dalej jak wczoraj wieczorem słyszałam w tawernie, że usiłuje zaciągnąć jakąś pożyczkę na remont kadłuba. Możliwe, że połasiłby się na dodatkowy zarobek. - A gdzie jest przystań Prestimiona? - spytał Zalzan Kavol. - Na samym końcu, za przystaniami Dekkereta i Kinnikena, tuż obok szalup ratunkowych. Godzinę później, rzuciwszy jedno spojrzenie na “Brangalyn", Valentine pomyślał, że stanowisko w pobliżu szalup jest chyba najbardziej odpowiednim miejscem dla statku kapitana Gorzvala, gdyż wyglądał on tak, jakby miał za chwilę rozpaść się na kawałki. Był mniejszy i starszy od dotychczas oglądanych, a w którymś momencie długiego żywota jego kadłub musiał zostać nieźle nadwerężony; na domiar złego poddany został następnie niefachowemu remontowi, o czym świadczyły źle dopasowane wręgi i dziwnie przechylona sterburta. Wy- malowane tuż nad linią wody oczy i zęby dawno straciły magiczną i odstraszającą moc. Galeon był przekrzywiony, szpice ogona odłamane w odległości dziesięciu stóp od nasady, być może przez uderzenie rozdrażnionego smoka, a maszty z niewiadomych przyczyn były skrócone. Załoga, która dość niemrawo uszczelniała i smołowała pokład, nawijała liny i cerowała żagle, przyjęła ich bez większego zainteresowania. Kapitan Gorzval pasował wyglądem do swego statku. Wzrostu Lisamon Hultin albo nieco niższy, mógł uchodzić za karła wśród Skandarów. Zezowaty na jedno oko, ze sterczącym kikutem lewego zewnętrznego ramienia, ze zmatowiałym szorstkim futrem, przygarbiony, sprawiał wrażenie zmęczonego życiem i przegranego. Ożywił się jednak natychmiast, kiedy Zalzan Kavol zagadnął go o podróż na Archipelag Rodamaunt. - Ilu? - spytał krótko. - Dwunastu. Czterech Skandarów, Hjort, Vroon, pięcioro ludzi i jeden obcy. - Mówisz, że jesteście pielgrzymami. Wszyscy?

- Co do jednego. Gorzval zrobił ręką niedbały znak oddający cześć Pani i powiedział: - Wiecie o tym, że przewożenie pasażerów na statkach polujących na smoki jest nielegalne. Jestem jednak dłużnikiem Pani i chcę jej podziękować za ostatnio otrzymane łaski. Zrobię dla was wyjątek. Płacicie gotówką i z góry. - Oczywiście - odpowiedział Zalzan Kavol. Valentine odetchnął z ulgą. Statek był nędzny i w opłakanym stanie, a Gorzval to zapewne podrzędnej klasy nawigator, o ile w ogóle można tu było mówić o jakiejkolwiek klasie, do tego doświadczany często przez nieszczęścia, ale jedynie on chciał z nimi rozmawiać. Gorzval wymienił swoją cenę i z widocznym przejęciem oczekiwał targu. Zażądał mniej niż połowę sumy bezskutecznie oferowanej innym kapitanom, lecz mimo to Zalzan Karol, powodowany starym przyzwyczajeniem i dumą, spróbował urwać trzy rojale. Poszło łatwo. Gorzval wyraźnie przerażony ewentualną utratą klientów, spuścił półtora. Widząc tę słabość Zalzan Kavol nie zamierzał ustąpić, ale Valentine zlitował się nad nieszczęsnym kapitanem i uciął sprawę. - Umowa stoi. Kiedy odpływamy? - Za trzy dni. Z trzech zrobiło się cztery. Gorzval mówił niejasno o potrzebie dodatkowych napraw, co faktycznie oznaczało, jak odkrył Valentine, konieczność załatania kilku naprawdę poważnych dziur. Kapitan nie był zdolny do takiego wysiłku finansowego, póki nie spadli mu z nieba pasażerowie i ich gotówka. Powtarzając zasłyszane w tawernie plotki, Lisamon Hultin opowiedziała im, że Gorzval, aby zdobyć pieniądze na cieślę, próbował zastawić część przyszłego połowu, lecz nie znalazł chętnego. Dowiedzieli się ponadto o nim, że nie ma dobrej reputacji, że wypowiadane przez niego sądy nie cieszą się uznaniem, że mu się nie szczęści, że jego załoga jest źle opłacana i leniwa. Kiedyś przegapił całe łowisko smoków i wrócił z niczym do Piliploku, podczas innej wyprawy stracił rękę, bo zajął się potworem, który, jak się okazało, jeszcze nie zdechł, a podczas ostatniego rejsu jakaś poirytowana bestia, uderzając w śródokręcie, omal nie posłała “Brangalyn" na dno. - Chyba lepiej byłoby popłynąć na Wyspę wpław - podsumowała Lisamon swoje sprawozdanie. - Może przyniesiemy naszemu kapitanowi więcej szczęścia, niż miał dotychczas - rzekł Valentine. - Z takim optymizmem, mój panie, powinieneś być na Górze Zamkowej najdalej do Dnia

Zimy - zaśmiał się Sleet. Valentine mu zawtórował, ale szybko spoważniał. Rzeczywiście, statek nie wzbudzał zaufania, a po nieszczęściach w Piurifayne nie chciałby poprowadzić tych ludzi ku następnej katastrofie. Przecież szli za nim, ślepo mu ufając, opierając się tylko na wierze w sny, czary i enigmatyczną pantomimę Metamorfów. Jakiż to byłby dla niego wstyd i ból, gdyby śpiesząc się nadmiernie na Wyspę, zgotował im następną niedolę! A tu jeszcze ten sterany życiem, kaleki kapitan, do którego Valentine tak nieoczekiwanie poczuł sympatię. Jeśli nawet jest prawdą, że Gorzval był przez całe życie niefortunnym marynarzem, to jeszcze nie znaczy, że teraz nie będzie dobrym sternikiem, zwłaszcza wioząc Koronala, któremu los również nie sprzyjał i to tak bardzo, że w ciągu jednej nocy pozbawił go tronu, pamięci i tożsamości! W przeddzień wypłynięcia “Brangalyn" Vinorkis odciągnął Valentine'a na stronę i odezwał się zafrasowany: - Mój panie, jesteśmy obserwowani. - Skąd wiesz? Hjort uśmiechnął się i pogładził pomarańczowe wąsy. - Mam niejakie doświadczenie w tym fachu. Zauważyłem jak taki jeden, niepozorny z wyglądu, Skandar, włóczy się po dokach. Któryś z cieśli okrętowych powiedział mi, że wypytuje o ludzi Gorzvala, a zwłaszcza o pasażerów z “Brangalyn" i o to, dokąd płyną. Valentine zachmurzył się. - A już myślałem, że umknęliśmy im podczas przeprawy przez kontynent! - Musieli w Ni-moya powtórnie wpaść na nasz ślad. - W takim razie trzeba ich koniecznie zgubić na Archipelagu. O ile dotrą tam za nami. Miej to towarzystwo na oku. Dziękuję ci, Vinorkisie. - Nie dziękuj, panie, spełniam swój obowiązek. Rankiem podczas załadunku statku Vinorkis wypatrywał wścibskiego Skandara w każdym zakątku przystani, ale na próżno. Szpieg zrobił swoje i zniknął, pomyślał Valentine. Teraz pałeczkę przejmie następny lojalny sługa uzurpatora. Kiedy wychodzili w morze, wiał silny południowy wiatr, ale smocze statki umiały z nim walczyć i lawirować między jednym a drugim podmuchem. Zabawa była męcząca, lecz nie do uniknięcia, gdyż smoki morskie dawały się upolować tylko podczas tej podłej pory roku. Na wszelki wypadek “Brangalyn" wyposażono w dodatkowy silnik, oczywiście o niezbyt wielkiej mocy, gdyż na Majipoorze zawsze były kłopoty z paliwem. Statek nabrał wiatru w żagle i manewrując z godnością, choć dość niezdarnie, opuścił Piliplok. Morze Wielkie, zajmujące prawie całą drugą półkulę, z racji swego ogromu leżało poza

zasięgiem statków. Żegluga skupiała się na mniejszym morzu Majipooru, zwanym powszechnie Morzem Wewnętrznym, a przez marynarzy również “kałużą", choć żeby tę “kału- żę" przebyć od wschodnich wybrzeży Zimroelu do zachodnich brzegów Alhanroelu, trzeba było pokonać jakieś pięć tysięcy mil morskich. Wody rozdzielała leżąca w połowie drogi Wyspa Snu - wystarczająco duża, by być światem samym dla siebie, lecz za mała, by ją na- zywać kontynentem - i kilka łańcuchów niewielkich wysepek. Smoki morskie, których ilość szacowano na dziesięć - dwanaście wielkich stad, pędziły żywot w ciągłych podróżach dokoła globu, co im zajmowało lata, dziesiątki lat, a może i wieki. Jak długo żyły, nikt naprawdę nie wiedział. Każdego roku letnią porą jedno z takich stad kończyło podróż przez Morze Wielkie, mijało Narabal i opływając Zimroel od południa zbliżało się aż do Piliploku, ale ponieważ samice spodziewały się młodych, nie urządzano wtedy polowań. Jesienią młode się rodziły, a kiedy horda osiągała wietrzne wody między Piliplokiem a Wyspą Snu, z portu wypływały całe masy smoczych statków i rozpoczynały się doroczne łowy. Polowano zarówno na młode, jak i na stare sztuki, a te, które przeżyły, ruszały na dalszy szlak wzdłuż południowych wybrzeży Wyspy Snu, półwyspu Stoienzar i kontynentu Alhanroel, by na dobre zniknąć na obszarach Morza Wielkiego. Tam, przez nikogo nie ścigane, zażywały swobody aż do czasu, kiedy znów nadchodziła pora powrotu w okolice Piliploku. Smoki morskie były bezsprzecznie największymi stworzeniami żyjącymi na Majipoorze. Rodząc się miały zaledwie pięć stóp długości, ale rosły przez całe życie i dochodziły do znacznych rozmiarów, chociaż nikt dokładnie nie wiedział, jak dużych. Kiedy skończyły się kłopoty, Gorzval okazał się niezwykle gadatliwym Skandarem. Zaprosił podróżnych, by spożywali posiłki przy jego stole i godzinami snuł opowieści o smokach morskich i ich legendarnych rozmiarach. Jeden, schwytany za panowania Lorda Malibora, miał sto dziewięćdziesiąt stóp długości, inny, z czasów Confalume'a, dwieście czterdzieści, a kiedy Prestimion był Pontifexem, a Lord Dekkeret Koronalem, złowiono sztukę o całe trzydzieści stóp dłuższą. Ale rekordzistą, twierdził Gorzval, był ten, który bezczelnie pojawił się u wejścia do portu za panowania Thimina i Lorda Kinnikena, bo mierzył ni mniej, ni więcej tylko równe trzysta piętnaście stóp. Ten potwór, znany potem jako Smok Lorda Kinnikena, uciekł nawet nie zadraśnięty, ponieważ cała flotylla smoczych statków właśnie znajdowała się na połowach, daleko w morzu. Przypuszczalnie widywano go w następnych stuleciach, ostatni raz w roku, kiedy Lord Voriax został Koronalem, ale gdy się pojawiał, nikt nawet nie brał harpuna do ręki, gdyż powszechnie wierzono, że ta bestia przynosi nieszczęście. - Teraz musi już mierzyć z pięćset stóp - powiedział Skandar - i modlę się, żeby nie spotkać go na swojej drodze. Valentine widywał czasami małe smoki morskie. Sprzedawano je na jarmarkach w całym

Zimroelu. Próbował nawet ciemnego, twardego, specyficznie pachnącego mięsa. Mięso z większych sztuk, dochodzących nawet do pięćdziesięciu stóp, sprzedawano świeże tylko na wschodnim wybrzeżu, gdyż z powodu trudności z transportem nie można było zaopatrywać w nie rynków w głębi kraju. Smoki jeszcze większe nie nadawały się do jedzenia. Z ich mięsa wytapiano tłuszcz, który służył jako olej napędowy, ponieważ na Majipoorze brakowało naturalnych zasobów paliwa. Kości smoków, i tych dużych, i tych małych, miały powszechne zastosowanie w architekturze, ponieważ ich wytrzymałość była równa stali, a znacznie łatwiej się je uzyskiwało. Nie narodzone młode, często znajdowane w ciałach martwych samic, z dużym powodzeniem wykorzystywano w lecznictwie. Skóra smoków, skrzydła smoków, smoków to, smoków tamto, wszystko, według słów kapitana, przynosiło jakąś korzyść i niczego nie marnowano. - To, na przykład, jest smocze mleko - powiedział Gorzval podając swoim gościom butelkę niebieskawego, prawie przezroczystego płynu. - Za butelkę czegoś takiego w Ni-moya albo w Khyntorze płacą dziesięć koron. Spróbujcie, proszę. Lisamon Hultin pociągnęła mały łyk i splunęła na podłogę. - Smocze mleko czy smocze siuśki? - spytała. Kapitan uśmiechnął się lodowato. - W Dulornie - powiedział - to, co wyplułaś, kosztowałoby cię przynajmniej koronę, a i tak miałabyś szczęście, jeśli w ogóle byś je dostała. - Pchnął butelkę do Sleeta, lecz ten potrząsnął głową przecząco. Pchnął do Valentine'a. Po chwili wahania Valentine podniósł ją do ust. - Gorzkie - powiedział - i czuć je pleśnią, ale nie takie złe. Do czego służy? Skandar poklepał się po udach. - Afrodyzjak! - zagrzmiał. - Pobudza witalność! Rozpala krew! Przedłuża życie! -Wskazał jowialnie na Zalzana Kavola, który, nie zapraszany, pociągnął duży haust płynu. - Widzicie? Każdy Skandar dobrze o tym wie! Mężczyzny z Piliploku nie trzeba namawiać do wypicia smoczego mleka! - Smocze mleko? - zdziwiła się Carabella. - A więc one są ssakami? - Tak, oczywiście. Młode wylęgają się z jaj jeszcze w brzuchu matki. W jednym miocie bywa dziesięć, dwanaście sztuk. Po ujrzeniu światła dziennego natychmiast rzucają się do ssania sutków, które samice mają wzdłuż całego podbrzusza. Dziwi cię smocze mleko? - Myślałam, że smoki są gadami, a gady nie dają mleka. - Smoki to smoki, i tyle. Napijesz się? - Nie, dziękuję - odpowiedziała. - Moje siły witalne nie potrzebują żadnych podniet. Posiłki w kajucie kapitana stanowiły najmilszą część podróży - jak ocenił po pewnym

czasie Valentine. Gorzval był dobroduszny i otwarty, jak na Skandara, no i jadał smaczne posiłki z winem i mięsem, różnego rodzaju rybami, a także z doskonale przyrządzanymi potrawami ze smoka. Lecz sam statek, dość niedbale skonstruowany, poskrzypujący i ciasny, nie zapewniał ani odrobiny komfortu, a załoga, w skład której wchodziło kilkunastu Skandarów, jacyś Hjortowie i ludzie, była niekomunikatywna i wręcz wrogo nastawiona do pasażerów. Wyniośli łowcy smoków - nawet taka banda o niezbyt szerokich horyzontach jak załoga “Brangalyn", statku o zaszarganej opinii - wyraźnie dawali do zrozumienia, że nie są zadowoleni z obcych, plączących się tu i tam i wciskających nos w ich zawodowe tajemnice. Jeden Gorzval cieszył się z niecodziennych towarzyszy podróży, ale może w jego wypadku w grę wchodziła wdzięczność, gdyż to ich pieniądze pozwoliły statkowi raz jeszcze wyjść w morze. Znajdowali się teraz daleko od lądu, znużeni monotonią zlewającego się morza i nieba, obu jednakowo szarych, jednakowo niebieskich, niezmiennie rozmywających wszelkie poczucie czasu i przestrzeni. Statek trzymał kurs południowo-wschodni a im bardziej oddalał się od Piliploku, tym niebezpieczniejszy i gorętszy stawał się wiatr, z którym przyszło mu się zmagać. - Nazywam go naszym przesłaniem - powiedział Gorzval - gdyż wieje prosto z Suwaelu. To taki mały prezent od Króla Snów, oczywiście równie wyszukany, jak wszystko inne, co ten władca rozdaje. Morze było puste; ani wyspy na horyzoncie, ani dryfujących pni, a przede wszystkim żadnego smoka. Tym razem, jak widać, potwory oddaliły się od wybrzeży Zimroelu; teraz pławiły się zapewne w tropikalnych wodach wokół Archipelagu. Tylko ptaki gihorna przeciągały od czasu do czasu nad “Brangalyn", przemierzając szlak jesiennej wędrówki z wysp na Bagna Zimr. Owe bagna nie miały nic wspólnego z rzeką o tej samej nazwie, gdyż leżały na południowo-wschodnich krańcach kontynentu, o pięćset mil od jej ujścia koło Piliploku. Długonogie, majestatycznie lecące ptaki były niewątpliwie kuszącym celem, nikt się jednak nie składał do strzału: morze musiało być bezpieczne dla wszystkich podróżnych. Pierwsze smoki pojawiły się w pobliżu statku podczas drugiego tygodnia podróży. Gorzval wyśnił je dzień wcześniej. - O smokach śni każdy kapitan - wyjaśnił. - Nasze umysły dostrajają się do impulsów wysyłanych przez te zwierzęta. Wyczuwamy je z dość znacznej odległości. Jest taka kobieta, widzieliście ją pewnie w porcie, bez kilku zębów, nazywa się Guidrag, której smoki śnią się już na tydzień przed zbliżeniem się do nich, a czasem nawet wcześniej. Bierze kurs na miejsce widziane we śnie i zawsze trafia na całą ławicę. Jeśli o mnie chodzi, wyczuwam je tylko na

jeden dzień naprzód. Nie mam się zresztą czego wstydzić, żaden kapitan nie jest tak dobry jak ta Guidrag. Teraz jednak mogę wam zagwarantować, że będziemy mieli smoki przed dziobem za jakieś dziesięć - dwanaście godzin. Valentine nie miał wiele zaufania do gwarancji składanych przez Skandara. Jednak w połowie następnego ranka majtek z bocianiego gniazda zawołał: - Ahoj! Smoki, ahoj! Przed dziobem “Brangalyn" zaroiło się od dzikich bestii. Trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, może więcej. Były ogromne i nie miały odrobiny wdzięku: brzuchate, szersze od statku, który na nie polował, o długich tłustych szyjach, ciężkich trójkątnych łbach, krótkich płaskich ogonach z wyraźnie zaznaczoną linią kręgosłupa, biegnącą wzdłuż wysoko sklepionych, niemal garbatych grzbietów. Największą osobliwość stanowiły jednak smocze skrzydła, przypominające czarne jak noc skrzydła nietoperzy. Wyrastały z masywnych karków i sięgały do połowy olbrzymich cielsk. Większość smoków spowijała się w nie niczym w płaszcze, ale niektóre rozpościerały je na całą okazałą długość i wachlowały się nimi jak kruchymi, kościstymi, złączonymi błoną palcami, rzucając cień na wielkie połacie wody. Oczywiście, tylko nazywano je skrzydłami - w rzeczywistości były to płetwy, bo te olbrzymie stwory nie mogłyby wszak unieść się w powietrze. W smoczej hordzie przeważała młodzież, mierząca od dwunastu do piętnastu stóp, ale były tam też dopiero co urodzone maluchy, mniej więcej sześciostopowe, swawolące obok matek albo przyssane do ich podbrzuszy. Matki nie były zbyt wielkie w porównaniu z kilkoma ospale poruszającymi się olbrzymami. Te ostatnie, na pół zanurzone, wystawiały na powierzchnię wody wysokie garby grzbietów, sprawiając wrażenie pływających górzystych wysp. Były niewyobrażalnie grube, natomiast nie wiadomo, jak długie, gdyż ich ogony prawie zawsze pozostawały pod wodą; jednak dwa albo trzy okazy, które raczyły się w pełni zaprezentować, były przynajmniej tak duże jak statek. - Chyba nie mamy do czynienia ze smokiem Lorda Kinnikena? - spytał Valentine przechodzącego obok Gorzvala. Kapitan zaśmiał się pobłażliwie. - O czym ty mówisz! Ten Kinnikena jest co najmniej trzy razy większy. Trzy? Co ja mówię! Więcej niż trzy. Te mają ledwo sto pięćdziesiąt stóp. Widziałem całe mnóstwo większych. Ty też je zobaczysz, przyjacielu, już niedługo. Valentine usiłował wyobrazić sobie smoki trzy razy większe od tych tutaj, ale na myśl o tym jego umysł się buntował. Z równym skutkiem mógłby chcieć zobaczyć wyłaniającą się z morza Górę Zamkową.

Statek ruszył na łowy. Operacja była z góry zaplanowana i każdy z członków załogi doskonale znał swoje obowiązki. Spuszczono łodzie. Na dziobie każdej z nich stał Skandar z oszczepem w ręku, zabezpieczony pasami. Oszczepy pracowały szybko, tak rozdzielając śmiertelne ciosy, by żadna z matek nie straciła całego potomstwa. Młode zabite smoki przywiązywano za ogony do lodzi, a kiedy te wracały do statku, spuszczano zeń sieci i podnoszono połów na pokład. Po załadowaniu kilkunastu sztuk nastąpiły przygotowania do ataku na grubszą zwierzynę. Łodzie wycofano, a harpunnik, olbrzymi Skandar połyskujący na piersiach niebieskawą golizną w miejscu, gdzie od ciężkiej pracy futro dawno się wytarło, zajął stanowisko przy wyrzutni na górnym pokładzie. Nie śpiesząc się dobierał broń i osadzał ją w katapulcie, podczas gdy Gorzval tak manewrował statkiem, by przygotować odpowiednie pole ostrzału. Harpunnik wycelował. Nieświadome zagrażającego niebezpieczeństwa smoki harcowały w wodzie. Valentine ścisnął rękę Carabelli i wstrzymał oddech. Śmignęła niosąca śmierć błyskawica i ostrze harpuna zagłębiło się w grubym karku. Morze ożyło. Zraniony potwór, który miał dziewięćdziesiąt stóp długości, walił ogonem, wznosząc fontanny wody i rozwijając skrzydła, jak gdyby chciał szukać ratunku w powietrzu. Związana z nim liną “Brangalyn" posłusznie poddawała się ruchom walczącego o życie zwierzęcia. Smocze matki rozłożyły opiekuńczo skrzydła, zgarnęły pod nie swoje oseski i zaczęły odpływać bijąc w wodę ogonami, podczas gdy największe sztuki w stadzie po prostu zniknęły, zanurzając się bez najmniejszego wysiłku w morską głębinę. Na polu walki pozostało kilkanaście smoków średniej wielkości. Zdawały sobie sprawę, że stało się coś niepokojącego, gdyż trzymając w pogotowiu na pół rozłożone skrzydła uderzały nimi o wodę i zataczały wokół rannego towarzysza szerokie kręgi, lecz wyraźnie nie były zdolne do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Tymczasem harpunnik, nadal zachowując zimną krew, znowu dobierał broń i po chwili umieścił w ofierze dwa następne harpuny. - Łodzie! - ryknął kapitan. - Sieci! Rozpoczęła się dziwna batalia. Jeszcze raz spuszczono łodzie. Myśliwi, tym razem bez oszczepów, podpłynęli naprzód, a kiedy zbliżyli się do kręgu podnieconych smoków, zaczęli ciskać w wodę czymś, co przypominało granaty i co eksplodowało raz za razem z głośnym hukiem, zalewając przy tym wodę warstwą jasnożółtej farby. Nie wiadomo, co bardziej przeraziło smoki - eksplozje czy farba, w każdym razie zwierzęta z dzikim trzepotem skrzydeł i trzaskaniem ogonów szybko odpłynęły, gubiąc się gdzieś w przestrzeniach oceanu. Pozostała tylko ofiara, wciąż jednak żywa i wciąż silna. Ten smok też usiłował odpłynąć, ale ciągnąc za sobą ciężką “Brangalyn" słabł z minuty na minutę. Załoga łodzi skierowała ją w stronę statku, a kiedy zwierzę było tuż-tuż, wyrzucono za burtę belę grubej sieci, która z pomocą zamon-