„Idea walki jest tak stara jak
samo Ŝycie, bo Ŝycie moŜna
zachować tylko wówczas, gdy
jakieś inne Ŝycie ginie w walce.
W walce tej zwycięŜa silniejszy i
dzielniejszy a mniej dzielny i
słabszy przegrywa. Walka jest
matką wszystkiego”
Adolf Hitler
* PROLOG *
HERMES Ośrodek Szkoleniowy Kadetów – wokołomarsjańska orbita
geostacjonarna 30 lipca 2765
Upał w ośrodku panował wszechobecnie przenikając w równym stopniu wszystko
oraz wszystkich. Po kadetach, skwar dawał się we znaki spływając im bystrymi
strumykami potu za kołnierze oraz wykwitając wielkimi plamami lepkiej wilgoci na
plecach oraz pod pachami. Upał czasami tylko, kiedy agregaty dotykała jakaś awaria,
odrobinę się zmniejszał, lecz od pół roku nic takiego się w maszynowni nie wydarzyło
więc grzało bezlitośnie dzień i noc, bez przerwy. Poza tym, upał był jak zawsze
nieznośny i odkąd tylko pamiętano, przekraczał wszystkie dopuszczalne normy.
Gorąco było jedyną rzeczą, na którą ze stuprocentowym prawdopodobieństwem w
koszarach moŜna było liczyć. Wszystko pozostałe, w tym oczywiście harmonogram
zajęć, było nieustannym kalejdoskopem zaskakujących i nieprzewidywalnych zmian.
Zmian mogących nawet najbardziej zrównowaŜonego robota wyprowadzić z
równowagi.
– Puszczanie bąków nie jest wbrew pozorom, wcale prostą sprawą. Na pewno
nie, panowie kadeci. – Ned oznajmił pozostałym uroczystym tonem.
Następnie, przerywał na chwilę pochłonięty usuwaniem ochronnego, stalowego
stelaŜa w jaki armia w trosce o jego szyję wyposaŜyła kołnierzyk bluzy od munduru.
– Nie? – zaskoczonym tonem zapytał kilkuosobowy chór podnosząc na niego
spojrzenia.
– Nie tak prostą przynajmniej, jakby się mogło prostodusznym prostaczkom,
czyli wam wydawać. – odparł.
Wepchnął na miejsce usuniętego właśnie stelaŜa doskonale dopasowany kawałek
tektury, któremu z pomocą noŜa udało się w końcu nadać idealny kształt. Na
zakończenie z cięŜkim westchnieniem obrzucił krytycznym spojrzeniem wynik
swoich dwugodzinnych starań. Widząc niczego sobie efekt swej krawieckiej poprawki
z zadowoleniem uśmiechnął się i juŜ zupełnie pogodnym tonem dodał.
– Ta sztuka, tak sztuka powtarzam, wymaga przede wszystkim długoletnich i
gruntownych przygotowań. Całej masy troskliwego trudu, wysiłków oraz morderczej,
forsownej samodyscypliny...
Kadeci siedzieli na swych łóŜkach pochłonięci polerowaniem pozbawionych juŜ
pancerza butów, prasowaniem zmodyfikowanych mundurów, usuwaniem z nich
tytanowego Ŝelastwa, (dokładnie tak to określali), czyli przeciwpancernych
zabezpieczeń, ochraniaczy oraz innymi przygotowaniami do nadchodzącej w
ekspresowym tempie promocji. Trzymane w dłoniach, bynajmniej nie dla
kontemplacji plazmowe spawarki, przenośne szlifierki i hydrauliczne
kleszczozgniatarki zapewniały w sali temperaturę, z jakiej byłby dumny kaŜdy bez
wyjątku średniowieczny kowal.
Otwarte na ościeŜ wszystkie okna niewiele pomagały jeśli chodziło o temperaturę
ale przynajmniej usuwały z sali spawalnicze dymy.
Ocierając co chwilę spływający strumieniami pot kadeci zabijali czas leniwą
pogawędką.
– Samodyscypliny, powiadasz? – ocierając czoło zapytał go Bert spoglądając z
niechęcią na odległe, masywne niczym egipskie piramidy, znienawidzone przez
wszystkich, sięgające nieba tlenotwórcze agregaty.
Agregaty zapewniały swoją pracą w całej bazie tlen oraz niejako przy okazji,
przemiłą dla organizmu szkolącego się kadeta, temperaturę czterdziestu pięciu stopni
Celsjusza.
– Właśnie, kurewskiej samodyscypliny oraz cierniowej zaprawy i treningu. Jeśli
się tylko rzecz jasna, pragnie w tym względzie w ogóle coś osiągnąć. – zaraz
zaznaczył Ned popijając nieco wody z samo filtrującej kaŜdy płyn, manierki bojowej.
– Co takiego, na przykład? – zapytał Bob, który rzadko kiedy wiedział o co
chodzi.
– Na przykład w miarę przyzwoity poziom, matołku.
– Chrzanisz, Ned! – prychnął Mario natychmiast biorąc w obronę Boba. –
Poziom w puszczaniu bąków? O czym ty gadasz, człowieku?
– Widzę Ŝe wy, baranki naprawdę nie wiecie o tym kompletnie niczego. –
westchnął Ned zabierając się ze spawarką za przeciwodłamkowe podeszwy swoich
butów. – Chodzi po prostu o to, Ŝe nie moŜna puszczać bąków ot tak sobie.
– Nie?
– W pewnych kręgach uwaŜano by to wręcz za zniewagę. Dlatego naleŜy
podejść do tematu powaŜnie, jak najbardziej naukowo i...
– Jakich, kurwa kręgach?
– Pierdzieli? – z całej sali dobiegły Neda prychnięcia.
Ned zignorował ich drwiący ton i z wyrozumiałym, ojcowskim spokojem ciągnął
dalej spoglądając przelotnie na Maria.
– Bąki naleŜy puszczać zawsze w sposób właściwy, tępy makaroniarzu.
Właściwy powiadam a do tego potrzebne są niestety całe lata cholernie cięŜkich
przygotowań. Trening jednak to nie wszystko. Bardzo waŜne są teŜ, odpowiednia
motywacja, zdrowe oraz regularne odŜywianie, maksymalna koncentracja, stosowna
do okoliczności dieta przed występem oraz oczywiście nieprzerwane, uporczywe i
mozolne ćwiczenia.
– Ćwiczenia, hę?
– Ćwiczenia, bez których nie ma nawet, co marzyć o zbliŜeniu się do jako
takiego poziomu. Dopiero wówczas, kiedy te wstępne warunki są w pełni spełnione
moŜna zacząć myśleć o osiągnięciu prawdziwej doskonałości w tym temacie. Czy
opowiadałem wam o czasach, kiedy mieszkałem w Nowym Jorku?
– Ciągle o tym gadasz. – padło kilka zgodnych jęknięć z drugiej strony sali.
– Miałem wówczas kumpla. Bobbiego. Przez pewien czas kręciliśmy razem
klawe interesy. Zresztą niewaŜne. WaŜne jest to, Ŝe kiedy Bob puszczał w subgravie
bąka to było naprawdę coś. – Ned zrobił pauzę.
OdłoŜył obcęgami na bok zdemontowaną podeszwę i podnosząc z podłogi drugi
but ciągnął dalej.
– Jego ulubionym miejscem do ataku była stacja na Park Avenue. Godziny
szczytu, tłumy nieświadomych ofiar... chyba wiecie co takiego mam na myśli?
– Wiemy. – padło z kilku stron jednocześnie.
– Bob najpierw przez dobry kwadrans mocno się koncentrował nad wyraz
starannie wybierając cel ataku. Kiedy znalazł juŜ odpowiednio zatłoczony pociąg
dopiero wówczas odpręŜał się i przystępował do roboty. Robił to natychmiast, kiedy
tylko drzwi się zamykały a pociąg unosił się na poduszkach ale zanim jeszcze ruszał z
miejsca.
– Dlaczego?
– PoniewaŜ niezwykle waŜny jest teŜ wybór idealnego momentu.
– Jak to?
– Psychologia. Chodzi o spotęgowanie przeraŜenia. Gdyby to zrobił odrobinkę
wcześniej, ludzie by po prostu wysiedli i pojechali innym składem. Gdyby zaś
później, pasaŜerowie wstrzymaliby oddech i za wszelką cenę starali się jakoś dotrwać
do następnej stacji. Natomiast kiedy Bob atakował ich w chwili kiedy tylko się
zamykały drzwi, natychmiast wybuchała panika, poniewaŜ widząc zamykające się
drzwi i brak jakiegokolwiek wyjścia pierwszą myślą kaŜdego człowieka jest to, Ŝe
znalazł się w pułapce. To odruchowy instynkt i działa na kaŜdego kto niczego
niezwykłego nie spodziewa się. A teraz naświetlę wam co nieco technikę Bobbiego.
OtóŜ on robił to w sposób, uwaga matoły, wyrafinowany i w pełni profesjonalny, czyli
wypuszczał bąka niedostrzegalnie. Zazwyczaj zwykłego, cebulowego, ale za to robił
to morderczo skutecznie. Hm, co się wówczas działo. Pociąg z wolna ruszał a gaz
zaczynał błyskawicznie działać. Kiedy po kilkunastu sekundach jazdy mechaniczne
detektory głupiały juŜ do reszty od smrodu i automatycznie odcinały skaŜony wagon
od pozostałych, muchy zdychały w powietrzu, karaluchy skacząc w biegu popełniały
zbiorowe samobójstwo, powietrze gęstniejąc natychmiast skraplało się w postaci
cuchnącego deszczu a nieprzygotowani na to wszystko ludzie walczyli między sobą
wręcz pchając się do wyjścia, przy czym nie mogąc się wydostać przy zmniejszonej
grawitacji, mdleli osłabieni wywracając oczy i zwalając się na bezwładną i cuchnącą
kupę. Moja wrodzona przyzwoitość nie pozwala mi powiedzieć wam nic ponad to, Ŝe
potem następował grande finale, czyli koncertowy dopalacz Bobbiego o smaku
jajecznym, po którym wszyscy jeszcze przytomni rzygali na wszystkich, a kiedy
pociąg dojeŜdŜał w końcu do następnej stacji, przypominał wszystko tylko nie pociąg
a ludzie juŜ nie przypominali ludzi w ogóle. Taki właśnie był Bobby w szczytowym
okresie swojej kariery i zawsze udawało mu się zręcznie wymykać tropiącym go
stróŜom prawa, jakich wciąŜ nasyłał nowojorski zarząd kolei miejskich. Zanim nasze
drogi ostatecznie się rozeszły to właśnie Bobby nauczył mnie wszystkiego o
puszczaniu bąków. – stwierdził Ned.
Na moment pogrąŜył się w nostalgicznej zadumie za minionymi czasami, po czym
zaraz dodał.
– Od niego wiem na ten temat wszystko. Dosłownie wszystko. W tym równieŜ
to, jak wielką rolę w sztuce puszczania bąków odgrywają odpowiednie
przygotowania. – obrzucił słuchaczy przelotnym spojrzeniem. – Z waszych głupich
min widzę jednak, Ŝe o tym równieŜ nic nie wiecie? Uwaga, więc objaśniam.
Zrozumcie jedno matoły, nie moŜna tak po prostu naŜreć się byle czego wsiąść do
grawibusu potem brutalnie zesrać się i szczerzyć zęby z radochy.
– Nie?
– To byłoby takie wulgarne, nieetyczne, hm... takie kurwa niemieckie, jeśli ech...
wiecie, co mam na myśli. Tak zachowują się jedynie prymitywne szkopy, kiedy juŜ
naŜrą się do oporu swoich, końskich, tłustych parówek i popiją piwa. NadąŜacie?
– Czyli, Ŝe jak według ciebie naleŜy to robić? – zapytał Mario.
– Ze smakiem, ot co. Oto cała tajemnica sukcesu w rekordowym skrócie. Reszta
jest to tylko i wyłącznie uporczywy trening. Trzeba walnąć z grubej rury to prawda ale
po pierwsze, po cichu a po drugie, za wszelką cenę naleŜy przy tym zachować
pokerową twarz...
– Czyli...? – wtrącił Bob.
– Czyli morda jak z kamienia. Zrozumcie to wreszcie. Czy wyraŜam się jasno?
– Chyba tak. – dobiegło kilka ściszonych głosów.
– Czy ktoś z was, zatem tak potrafi, pedały? – zapytał Ned wodząc wzrokiem po
wpatrzonych w siebie twarzach. – No widzicie. – rzucił do siebie z rezygnacją. –
Prócz tego, sam zapach nie moŜe być za słaby lub BoŜe broń, skalany jakimiś obcymi
domieszkami. Koniecznie i bezwarunkowo musi to być czysty, skoncentrowany oraz
niezwykle intensywny smród o jednoznacznej, nie budzącej wątpliwości treści.
śadnych tam, kurwa zbełtanych komponentów czy zmiksowanych mieszanek. To ma
być jednolity fetor, którego ofiary nie usuną później z odzieŜy nawet po czwartym,
próŜniowym praniu.
– Mamy uwierzyć, Ŝe ty tak potrafisz? – zaczepnym tonem ponownie rzucił
Mario.
– Zgadza się. – odparł Ned.
Jego twarz była jednym, wielkim promiennym uśmiechem.
– To przecieŜ niemoŜliwe. – rzucił Mario. – KaŜde pranie usuwa...
– Pamiętasz ostatnią balangę w kasynie oficerskim?
– Tę z okazji którejś tam rocznicy powstania Korpusu?
– Właśnie.
– Pewnie Ŝe pamiętam, bo była tamta, po chuju afera.
– Więc posłuchaj jaka była geneza tej afery. Ten kutas, porucznik Hammer
wkręcił mnie właśnie tamtego dnia na przymusową słuŜbę w kasynie. Podstępny
skurwiel. W dodatku zesłał mnie tam jako kelnera. Szlag by go. – Ned westchnął.
Widząc nieme zainteresowanie w oczach wszystkich usiadł wygodniej po czym
rozwinął opowieść, przypalając sobie papierosa.
– Było więc tak. Jako Ŝe wyrobiłem przed terminem obowiązkową ilość patroli,
napierdalając na piechotę z pełnym ekwipunkiem przez dobre dwa tygodnie setki
kilometrów za agregatami, naleŜała mi się i to kurwa juŜ od dawien dawna zaległa
przepustka. Miałem zamiar z drugim batalionem iść na długo odkładane dziwki.
Zamiast na dziwki jednak, przez tego bezdusznego skurwysyna musiałem przez całą
sobotę latać z tacą i roznosić drinki pieprzonym oficerom, ich otyłym do
niemoŜliwości Ŝonom oraz zaproszonym gościom. Ech, chuj by spalił jego wieś. – w
głosie Neda zabrzmiała nutka spóźnionego Ŝalu za bezpowrotnie utraconą przepustką,
która bez jego w niej udziału tak po prostu wzięła i przeminęła.
– Tylko nam nie mów, Ŝe ta akcja miesiąc temu to była twoja robota. Śledztwo
przecieŜ wykazało, Ŝe puściły cztery uszczelki przy pociskach chemicznych
zmagazynowanych w piwnicach pod kasynem. – zaczął znowu Mario.
– Jezu, Mario! Jak rany! Ty naprawdę czytasz te sztabowe okólniki? – Ned
zarechotał razem z całą salą, po czym dodał maksymalnie litościwym tonem. – Gdzieś
ty się uchował, czereśniaku? Daj spokój, no nie mogę. – lekcewaŜącym machnięciem
ręki natychmiast rozwiał jego przypuszczenia, skinieniem głowy uspokoił i zarazem
wspaniałomyślnie wybaczył aŜ tak niespotykaną łatwowierność. – Pociski, to
kłamliwa, oficjalna wersja. W rzeczywistości pod kasynem nie ma Ŝadnej amunicji
tylko nielegalna bimbrownia, w połowie zresztą moja, a śledztwa nie prowadziła
Ŝandarmeria tylko chłopaki z kompanii chemicznej, którzy jedynie poprzebierali się i
udawali Ŝandarmów Ŝeby wiara w koszarach głupio nie szemrała.
– Skąd to wiesz?
– Do licha, nie zgłosiłem się do armii by dokładać do interesu tylko aby coś
odłoŜyć, kurwa. Mój powszedni chleb to jebana, dokładna aŜ do bólu informacja, a
poniewaŜ to podstawa i fundament mojego wojskowego bytu, wiem o tej lipie z
Ŝandarmami od samego początku, bo mam u nich w batalionie zaufanego kumpla, do
cholery!
– To, po co w takim razie wciskali nam ten cały kit?
– Nie chcieli się skompromitować. Autorytet przełoŜonych poszedłby się jebać i
to wszystko. W rzeczywistości te całe gazowanie, to była tylko i wyłącznie moja
robota. Moja, kurwa.
– Cholera!
– Jak to zrobiłeś? – padły pytania.
– Naprawdę chcecie wiedzieć? – zapytał ich w odpowiedzi.
– Gadanie!
– Będzie więc was to kosztowało karton fajek. – Ned sprawnie wycenił wartość
swojej opowieści.
– Dobra. – podejrzanie prędko się zgodzili.
– Tych prawdziwych, z przemytu.
– Niech ci, kurwa nasza krzywda... – natychmiast rozległy się masowe, pełne
oburzenia protesty.
– śadnego beztytoniowego gówna z kantyny. – podkreślił Ned złośliwie
rozkoszując się wyrazem ich twarzy.
– No gadaj wreszcie! – po dokonaniu błyskawicznej zrzutki ciekawość, o czym z
góry wiedział Ned, jednak zwycięŜyła.
– No więc było tak. – Ned zaczął opowieść upychając papierosy po kieszeniach.
– Jak chyba doskonale wiecie, w piątki grywam sobie z magazynierami w
tradycyjnego, weekendowego pokerka.
– To wiemy.
– Mów o rzeczach, których nie wiemy.
– Spokojnie, dojdziemy do wszystkiego. – Ned uspokoił słuchaczy i dodał. – Nie
dość więc, Ŝe karta mi w ogóle wówczas nie szła to jeszcze przez prawie całą sobotę i
to aŜ do samego obiadu wałęsałem się po całym garnizonie w poszukiwaniu jakiegoś
naprawdę spokojnego miejsca, gdzie mógłbym w końcu odespać całonocną imprezkę
i nabrać sił na wieczorny rewanŜyk. KrąŜyłem więc po całym, cholernym ośrodku i
szukałem potrzebnego mi spokoju. W końcu, po długich staraniach znalazłem
wymarzony azyl. Było to u chłopaków na kuchni. No i Ŝeby za długo nie przynudzać
o rzeczach nieistotnych powiem tylko, Ŝe kiedy ledwie przyłoŜyłem głowę do
poduszki zaraz nakrył mnie w podziemiach kuchni ten wścibski kutas Hammer. Nie
dość więc, Ŝe nawet oka nie zmruŜyłem to on jeszcze, natychmiast po tym jak mnie
nakrył, zesłał w podły sposób moją skromną osobę na słuŜbę przy obsłudze
wieczornego bankietu...
– Dlaczego ci karta nie szła? – rzucił Bob.
Zapadło niezręczne milczenie. Kiedy Ned ze spuszczoną smętnie głową wyjaśnił
mu przyczyny, dwóch siedzących najbliŜej wzięło Boba pod pachy i troskliwie
odprowadziło na świetlicę, gdzie przykutego do krzesełka zostawili przed oknem z
którego miał przepiękny widok na ćwiczących na dziedzińcu pierwszoroczniaków
oraz oczywiście agregaty.
– Zatem odpowiednią motywację posiadałeś? – zapytał ktoś, kiedy Ned
ponownie się rozpogodził.
– OtóŜ to. – Ned przytaknął głową. – Kiedy oficerska impreza rozkręciła się i
przybyli wszyscy, się skoncentrowałem, w szparę pod drzwiami wejściowymi
podłoŜyłem gumowego klina no i... dałem z siebie wszystko. To był bąk jak z bajki,
panowie kadeci. Koncertowy tak, Ŝe nawet Bobby byłby w swoim czasie z niego
dumny. Był gęsty jak marzenie, o wysublimowanym, kwaśno cebulowym smaku.
Intensywny tak, Ŝe wprost wyborny. Niemal wszystkie baby natychmiast się porzygały
a dzięki klimatyzacji z obiegiem zamkniętym, bąk nieustannie wisiał i wisiał sobie w
miejscu niczym śmietana z koncentratów...
– Baaaaaczność! – ryknął Mario na widok wchodzącego do sali sierŜanta.
Cała sala w jednej chwili, obliczonej niegdyś starannie na jedną dziesiątą sekundy,
umilkła, wepchnęła kompromitujące dowody pod łóŜka i wypręŜyła się stając na
baczność.
– Spocznij. – rzucił sierŜant.
SierŜant Horst pieszczotliwie nazywany przez kadetów Złym Kutasem, odchylając
na bok o milimetr górną, silikonową wargę po raz pierwszy w tym roku uśmiechnął
się stojąc w drzwiach. Uśmiech ten, mimo Ŝe trwał jedną setną sekundy był jak jego
właściciel, złowrogi, pełen czystej, bezinteresownej nienawiści, jadowity i
złowieszczy. SierŜant błyskawicznie opanował grymas. Posępnym wzrokiem z wolna
rozejrzał się po całej sali wchodząc z wolna do środka. Sprzęt jakiego uŜywali znikł
co prawda jak kamfora, lecz w powietrzu i tak nadal unosiły się kłęby spawalniczych
obłoków jasno świadczące o tym co przed chwilą się tu odbywało.
Cała znajdująca się wewnątrz ósemka, milcząco oczekiwała na to, co Zły Kutas
powie.
Horst był najbardziej znienawidzoną osobą, jaką kiedykolwiek dane im było
poznać osobiście. W sposób metodycznie sadystyczny, prowadził skrupulatnie ich
szkolenie od samego początku biorąc ich rocznik pod własne skrzydła. W ciągu
minionych pięciu lat sprawowania nad nimi swej troskliwej opieki, z całą pewnością
zasłuŜył sobie w pełni na swój przydomek. Wśród kadetów zawsze budził paniczny
lęk, mimowolne dreszcze oraz dogłębne przeraŜenie samą tylko swoją bliską
obecnością. Wiedząc doskonale, Ŝe wystarczy zbyt gwałtowny ruch gałkami ocznymi,
aby natychmiast zostać nagrodzonym całym marsjańskim miesiącem dodatkowej
słuŜby w latrynie, stali regulaminowo niczym drewniane posągi wpatrzone wprost
przed siebie. Wejście sierŜanta zaskoczyło ich kompletnie, poniewaŜ Mario mający
mieć oko na korytarz znowu spieprzył sprawę. W myślach juŜ układali plan jak mu
się odpłacą, kiedy tylko Zły Kutas wreszcie sobie pójdzie, ale w tym momencie były
to odległe plany.
SierŜant wbił, bowiem swoje złośliwie przymruŜone, czerwone oczka właśnie w
stojącego najbliŜej niego Maria i odsłaniając na moment stalowe, powlekane teflonem
kły, otworzył usta, aby coś powiedzieć. Po chwili jednak się rozmyślił. Przeciągnął
dłonią po pokrytej całą kolekcją starych oraz nowych blizn, o których pochodzeniu
nieustannie krąŜyły w koszarach jedynie przeraŜające legendy swojej łysej czaszce i...
przysiadł sobie na pierwszym z brzegu łóŜku.
ŁóŜko naleŜało do Maria.
– No i cóŜ knujecie, chuje? – odezwał się patrząc juŜ normalnie, czyli jadowicie
na kadetów.
– Melduję sir, Ŝe... – przepełniony niewyobraŜalną skruchą zaczął niepewnie
Mario.
– Bierz kubły, szmaty i zamelduj się w latrynie. – od niechcenia przerwał mu
Zły Kutas. – Jak sobie w kiblu poŜytecznie z tydzień popracujesz, być moŜe nauczysz
się nie odzywać nie pytany? No, więc? – zwrócił się do pozostałych, kiedy Mario ze
szlochem juŜ odmaszerował pobrzękując wiaderkami.
Milczeli.
– Dobra. W kaŜdym bądź razie... na czym to, kurwa stanęliśmy? – zapytał Horst
drapiąc się bagnetem w pokrytą matowo oksydowanym tytanem szczękę.
– W kaŜdym bądź razie. – ktoś Ŝyczliwie podpowiedział z drugiego końca sali.
Horst rzucił w tamtą stronę błyskawiczne spojrzenie. Jednak mimo wprawy oraz
doświadczenia spóźnił się o ułamek sekundy. Szereg spoglądających na niego stamtąd
twarzy wyraŜał jedynie czystą, nieskalaną niewinność uniemoŜliwiającą juŜ
zdemaskowanie sprawcy.
– Pytałem, co knujecie? Parker? – powtórzył sierŜant złowrogo.
– Nic, sir. – odparł Bert.
– Hę?
– To znaczy... tego, nic niedozwolonego regulaminem, sir. Przygotowujemy się
do promocji, sir. Prasujemy mundury, czyścimy buty bojowe...
– MoŜecie usiąść. – westchnął sierŜant wskazując owłosioną ręką łóŜko
naprzeciwko.
Posłusznie usiedli podczas kiedy on sam wpierw pociągnął nozdrzami po czym z
wolna pochylił się i rzucił okiem pod łóŜko i ponownie się uśmiechnął.
Zadowolenie sierŜanta było dla nich sprawą co najmniej podejrzaną oraz równie
zagadkową. Z czymś podobnym, nigdy się jeszcze nie spotkali. W normalnych
okolicznościach juŜ sam widok spawarek uŜywanych poza warsztatami nagrodzony
zostałby tygodniem cięŜkich robót w dokach próŜniowych, nie wspominając juŜ o
przeróbkach ekwipunku, za które była tylko jedna kara. Chłosta oraz juŜ zupełnie
gratisowo karcer, gdzie w spokoju moŜna było zaszyć popejczowe rany i wyleczyć
pozostałe obraŜenia podczas dwumiesięcznej rekonwalescencji, poniewaŜ krótszych
zsyłek zwyczajowo się nie stosowało.
– Mówiłem do Parkera i Harrisa. – sierŜant wyjaśnił zwięźle tym, którzy zbyt
szybko się rozluźnili, po czym szybko dodał. – Pozostali posprzątać ten chlew,
biegiem wypierdalać na dziedziniec i za minutę zbiórka w pełnym oporządzeniu na
placu defilad.
– Dlaczego, sir? – ktoś wystękał łamiącym się z rozpaczy głosem.
– Dwanaście okrąŜeń wokół garnizonu. Wykonać natychmiast! I odliczać mi
kaŜde jedno tak głośno, Ŝebym nawet stąd was, kurwa słyszał.
– Tak jest! – gruchnęło gromko, po czym Kadeci wybiegli zabierając w
przeraŜeniu drzwi ze sobą niczym spłoszone stado bawołów przegnane przez łąkę z
suszącą się bielizną.
Kiedy ucichł juŜ tupot biegnących metalowym korytarzem ludzi, sierŜant
wyciągnął z kieszeni beznikotynowe marlboro. Pocierając o siebie dwa
zmodyfikowane paznokcie zapalił papierosa, potem poczęstował ich podsuwając
uprzejmie nadal płonącego kciuka.
Ned z Bertem spojrzeli po sobie zbaraniali. Zły Kutas musiał szykować coś
naprawdę niedobrego, lecz nie wiedząc o co chodzi posłusznie zapalili. Zdumieni
zauwaŜyli jak Horst uśmiechnął się w przelocie po raz trzeci.
To był dzień niespodzianek.
Kiedy tylko sierŜant schował papierosy, wydobył piersiówkę. Zanim ochłonęli na
jej widok w jego rękach, ten szybkim jak atak węŜa ruchem dłoni, nalał po jednym, po
czym piersiówka na powrót zniknęła bez śladu gdzieś pod jego plazmoodporną bluzą.
– CóŜ. – sierŜant podrapał się w głowę patrząc im w oczy. – Mamy, więc
promocję, hę?
– Tak jest, sir. – słuŜbowym tonem odparł Ned.
– To właśnie dziś, sir. – potwierdził równieŜ Bert.
– Widząc was po raz pierwszy pięć lat temu, nigdy bym nie przypuszczał, Ŝe
doŜyjecie tej chwili. MoŜe jeszcze po jednym, co Ned?
Stała się rzecz niepojęta. Horst po raz pierwszy nazwał Neda po imieniu. Spojrzeli
po raz drugi po sobie nic juŜ nie rozumiejącymi spojrzeniami. Najpierw poczęstunek
prawie papierosem, potem zupełnie juŜ prawdziwym alkoholem a teraz jeszcze to.
SierŜant nie uŜył określenia, chuju, kutasie, sukinsynu, czy choćby banalnego
matkojebco lecz powiedział... Ned. O czymś tak nieregulaminowym nigdy nawet nie
słyszeli. Ba, nikt nie słyszał.
Siedzieli naprzeciw sierŜanta na duraluminiowym łóŜku marszcząc czoła i
bezskutecznie usiłując rozgryźć jego podstępne zamiary w czasie, kiedy ten
zaszokował ich po raz kolejny.
– Cecil. – przedstawił się wyciągając dłoń.
W normalnych okolicznościach natychmiast pospadaliby ze śmiechu na ziemię na
sam dźwięk jego owianego odwieczną tajemnicą imienia, co do którego w koszarach
krąŜyły jedynie tysiące nigdy nierozstrzygniętych zakładów i przypuszczeń.
Obecnie jednak okoliczności nie były normalne a oni byli zbyt wstrząśnięci, by się
śmiać lub chociaŜby zastanawiać jak na tej informacji raz dwa coś zarobić.
Bezwiednie uścisnęli jego powleczoną imitującą skórę, Ŝaroodporną gumą dłoń.
– Bert.
– Ned.
Tymczasem sierŜant Horst do reszty się rozkleił uśmiechając się juŜ po raz trzeci.
Nie pytając nalał wszystkim jeszcze jedną kolejkę, po czym rzucił.
– Wierzcie mi lub nie, ale takie w Korpusie są zasady. Politycy przysyłając tutaj
cywilne śmieci wszelkiej maści, kaŜą nam z tej zgrai łachudrów zrobić StraŜników. Z
tych dwóch tysięcy łazęgów z jakim zaczynaliście szkolenie do końca dotarło nieco
mniej niŜ stu dwudziestu. Reszta odpadła, została usunięta, zginęła podczas ćwiczeń
lub sama sobie wyświadczyła przysługę popełniając samobójstwo. Został tylko i
wyłącznie zdrowy, wyszkolony rdzeń, czyli wy.
– Tak jest, sir. – rozpoznając juŜ tę gadkę gruchnęli gromko zrywając się na
nogi.
SierŜant uniesioną nieco dłonią rozkazał im na powrót usiąść po czym dodał.
– Element niepoŜądany, niezaradny, nieodporny i nie wart nawet większej
wzmianki został w toku szkolenia w sposób sprawny i skuteczny trwale
wyeliminowany. Moją niewdzięczną rolą w systemie, było jedynie zrobić z was ludzi
godnych noszenia munduru StraŜnika. Waszym natomiast jedynym zadaniem, było
przeŜyć i gorąco mnie znienawidzić...
– AleŜ Cecil... – zaprotestował nieszczerze Bert.
– Tak, tak. Znienawidzić. – ciągnął dalej sierŜant. – Dlatego, kiedy kadeci
nazywają mnie Złym Kutasem wiem, Ŝe w pewnym stopniu mi się to udało i nie
zaprzeczajcie. Wiem. Tak juŜ po prostu musi być i juŜ.
SierŜant wypił swoją kolejkę jednym, szybkim ruchem po czym zapalił nowego
papierosa. Nie wiedząc do czego zmierza nie odzywali się zapobiegawczo. Horst
zaciągnął się głęboko i zaraz dodał.
– Zastanawiacie się pewnie, dlaczego tu z wami siedzę i tak sobie gadam, hę?
Trafił w dziesiątkę. Siedzieli jednak nadal patrząc na niego bez słowa.
– Dziś promocja. Kadeci staną się StraŜnikami a jutro kaŜdy z nich najpierw
wylosuje i zaraz potem odleci tam, gdzie odtąd będzie jego przydział. Ale tyle to juŜ
pewnie sami wiecie?
– Tak jest, sir.
– KaŜdy ale nie wy dwaj. – wtrącił zwięźle Horst. – Was dwóch, bowiem
promocja ominęła.
Siedzieli z zamarłymi ze strachu sercami zastanawiając się, co teŜ mogło się u
licha stać i do czego w końcu ten drań zmierza. CzyŜby w końcu spełnił swoje
wieloletnie obietnice i postanowił usunąć ich z Korpusu. I to na kilka godzin przed
końcem szkolenia. Po tym wrednym osobniku, jak najbardziej mogli się tego właśnie
spodziewać. Coś takiego było oczywiście jak najbardziej w jego stylu. Tym bardziej
zastanawiająca była jego dająca do myślenia przymilność.
Ten widząc w ich ponurych oczach niewypowiedziane pytanie z przyzwyczajenia
podręczył ich trzymając ich jeszcze przez chwilę w niepewności, po czym wydobył z
kieszeni dwie koperty, które następnie wręczył im bez słowa.
To były takie same srebrzystoszare koperty jak te, w których znajdowały się bilety
powrotne dla dyscyplinarnie relegowanych z ośrodka kadetów. Oglądali je juŜ
wielokrotnie w ciągu minionych pięciu lat.
DrŜącymi rękoma niechętnie wzięli je i natychmiast otworzyli. Spodziewając się
wewnątrz biletów na Ziemię zachowali ponure milczenie układając w myślach
odpowiednio obelŜywe i wulgarne wiązanki poŜegnalne.
W kopertach znajdowały się bilety, a jakŜe. Tyle, Ŝe były one z metalowej folii,
czyli wojskowe i nie na Ziemię lecz Marsa więc słuŜbowe. Oprócz biletów koperty
zawierały równieŜ wykonane z przezroczystego metalu mikronieśmiertelniki
stwierdzające, iŜ obydwaj od trzech godzin są porucznikami w słuŜbie czynnej oraz
rozkazy wyjazdu najbliŜszym transportowcem do Centrum Dowodzenia Korpusu
znajdującego się w Thompsontown na Marsie. Poza dokumentami w kopertach
znajdował się zaległy za pięć lat Ŝołd, o którym moŜna było powiedzieć wszystko z
wyjątkiem tego, Ŝe wypychał on koperty. Było to ponad czterdzieści tysięcy dolarów
w niewymienialnych nigdzie prócz wojskowych kantyn dwóch bezwartościowych
bonach. Bony te co prawda, moŜna było wymienić równieŜ u czarnorynkowych
kolekcjonerów wojskowych osobliwości, lecz po tak humorystycznym kursie, Ŝe nie
wartym nawet wzmianki. W normalnych okolicznościach, normalni ludzie oraz
naturalnie, normalne dziwki, nawet nie chciały patrzeć na wojskowe bony, poniewaŜ
nie sposób było odróŜnić oficjalnych od tych, jakie masowo drukowali sobie sami
kadeci w ramach radosnej samopomocy urlopowo koszarowej, która powodowała
lawinową inflację i regularne kryzysy wojskowo koszarowe oraz chyba dla
równowagi, niesłabnącą koniunkturę w pobliskim przemyśle papierniczo handlowym.
Jedynie podczas ich pięcioletniego pobytu krój, wygląd oraz nominały bonów
zmieniły się przynajmniej coś z szesnaście razy w związku z nieustannymi
wymianami.
– Czy to oznacza, Ŝe...? – zaczął Bert ze wzruszeniem przytulając po raz
pierwszy w Ŝyciu oryginalne bony do piersi.
– Dokładnie. – rzucił Horst. – Od szóstej dwadzieścia jesteście oficerami a za
niecałą godzinę macie odlot ze śluzy północnej. Po drodze pozwoliłem sobie zajrzeć
do kopert. – wyjaśnił z tak szerokim uśmiechem Ŝe dostrzegli przez moment tuŜ pod
skórą jego warg fragment siatki z drutu nierdzewnego.
– Ja pierdolę! – westchnął z niewyobraŜalną ulgą Ned. – Nareszcie koniec tego
syfu, bagna, gnoju... ale zaraz, chwila. Dlaczego tak nagle, kurwa? – zapytał sierŜanta.
– I to do samego Centrum? – dodał Bert.
O takim przydziale kaŜdy z kadetów mógł sobie jedynie pomarzyć.
Rzeczywistość, bowiem była jednak taka, iŜ z reguły absolwentów drogą losowania
przydzielano do konwojowania skazańców, nudnej pracy patrolowej na dalekim
Nigdzie albo nieciekawej pracy w siłach porządkowych przy tłumieniu zamieszek
gdzieś na niemal niecywilizowanych i w związku z tym wiecznie zbuntowanych
zadupiach Układu Słonecznego.
– Nie mnie, prostego Ŝołnierza o tak trudne rzeczy pytać. – odparł sierŜant
chętnie pomagając mu osmalonym kciukiem wcisnąć mikronieśmiertelnik na dolną
szóstkę, do której standartowo armia je Ŝołnierzom dopasowywała. – Góra miała
zapewne swoje powody wybierając właśnie was a nie kogoś innego. – dodał
błyskawicznie wycofując palca sprzed zaciśniętych nieoczekiwanie zębów niezbyt
szczęśliwego jego poczynaniami Neda. – Dlaczego? Pojęcia nie mam. PrzecieŜ
zawsze uwaŜałem, Ŝe juŜ dawno powinni was rozstrzelać. – stwierdził gwoli
wyjaśnienia. – Ale powiem wam jedno. Odkąd tylko tutaj jestem, a jestem od zawsze,
jeszcze nigdy nie słyszałem o takim pośpiechu. – dodał w zamyśleniu. – Musi, jakaś
pilna sprawa.
– Właśnie mówię. Nie dali nam nawet czasu na uroczystą promocję. – w głosie
nadal nieco oszołomionego Neda dało się słyszeć coś jakby zawód. – Pięć jebanych
lat czekałem na tę chwilę...
– Daj spokój! Czterogodzinna defilada w galowych mundurach na kurewsko
rozgrzanym, metalowym placu to chyba nie jest coś, czego moŜna w sumie Ŝałować. –
rzeczowo stwierdził Bert sprowadzając go jak zawsze na ziemię.
Nawet nie zauwaŜyli, kiedy sierŜant nalał nową kolejkę. Wypili po czym zapalili
juŜ rozluźnieni.
– Chyba nie macie do mnie Ŝalu, co? – spytał Horst.
– AleŜ Cecil...
– No, co ty wygadujesz?
– Mam na myśli, Ŝe te wszystkie lata...
– W porządku jest. – zapewnili go.
– To dobrze, poniewaŜ czasami kadeci okazują się lekko niewdzięczni...
– Pięć lat gnojenia i wdeptywania w ziemię, obraŜania nas, naszych rodzin,
przodków oraz wszystkich znajomych naszych przodków, te nieustanne złośliwe
zagrywki i baczne czuwanie aby spokój i pogoda ducha nie zagościły na naszych
obliczach dłuŜej niŜ na kwadrans, to przecieŜ Ŝaden powód do Ŝalu, prawda? – rzucił
do siebie Bert. – Co ty o tym sądzisz, Ned?
– śal i niewdzięczność to nie my. – oznajmił Ned.
– Porządne z was chłopaki. – sierŜant odetchnął z ulgą. – Napijecie się jeszcze
po jednym?
– Jasne, Ŝe się napijemy. – odparł pogodnie Bert.
– Ale nie wy, sierŜancie. – przechodząc na słuŜbowy ton wyjaśnił Ned
odbierając mu piersiówkę ze zmartwiałych rąk. – Wy Ŝołnierzu, porobicie sobie
trochę pompek. Hm, powiedzmy dwieście. I zabierzcie, do cholery bliŜej siebie tę
gumową rękę.
– Ale...?
– Wykonać natychmiast. – rzucił bez emocji Bert. – Dwieście pięćdziesiąt za
pyskowanie. – zaraz sprostował.
Podczas, kiedy sierŜant postękując przystąpił do wykonywania rozkazu, obydwaj
dokładnie osuszyli butelkę obserwując beznamiętnie jego unoszące się rytmicznie
krępe i Ŝylaste ciało. Kiedy Zły Kutas ukończył juŜ rozgrzewkę zaopatrzyli go w
maskę przeciwgazową, antybiologiczny kombinezon, Ŝaroodporną pelerynę, narzutkę
antyradiacyjną, czterdziestokilogramowy karabinek plazmowy, pozwalający przeŜyć
dwumiesięczne oblęŜenie zapas racji Ŝywnościowych upchany w poręcznym
tytanowym pojemniku, po czym zawieszając mu dla równowagi na lekko juŜ
przygiętym karku dwa siedmiokilogramowe akumulatory z zapasową amunicją
dziarsko wyszli z nim na zewnątrz biorąc kierunek w stronę toru przeszkód, gdzie
zamierzali w jak najbardziej poŜyteczny sposób spędzić resztę dzielącego ich od
odlotu czasu.
Stali tam sobie paląc jednego za drugim, nieszkodliwe papierosy Horsta, w czasie
kiedy ten pracowicie sobie ćwiczył i trenował.
Mijając ich przy drugim okrąŜeniu sierŜant łypnął spode łba z nienawiścią. Jego
spozierające spoza zaparowanej maski oczka, jeszcze rankiem wzbudziłyby w nich
jedynie paniczną trwogę. Jednak obecnie role odwróciły się a jedyną rzeczą, jakiej
było im naprawdę Ŝal to szybko topniejący czas, jaki pozostał do startu. Kiedy
stwierdzili niepocieszeni, Ŝe pozostało im zaledwie dwadzieścia minut do odlotu,
postanowili spoŜytkować je maksymalnie zabierając sierŜanta na jego ulubione
„wyciąganie rannego towarzysza broni spod ostrzału”. Rannym towarzyszem był
zaopatrzony w narysowane kończyny betonowy sześcian o rozmiarach zamraŜarki,
który kazali mu dostarczyć do szpitala znajdującego się po drugiej stronie garnizonu.
Pełznącego z betonem sierŜanta gorąco dopingowali, wszyscy tłumnie zebrani w
oknach koszar kadeci. Oni równieŜ mieli świeŜo w pamięci te wszystkie lata, jakie im
minęły pod jego opiekuńczymi skrzydłami oraz hektolitry własnego potu jaki od lat
wsiąkał w „towarzysza broni”.
Nic jednak, co piękne nie trwa długo. Czas płynął nieubłaganie i kwadrans
później, chcąc nie chcąc zostawili wyczerpanego sierŜanta w spokoju i z poczuciem
dobrze spełnionego obowiązku udali się w kierunku śluzy Ŝegnani niemilknącą
owacją na stojąco.
Pilnujący śluzy północnej Ŝandarm, dwu i pół metrowe, nafaszerowane
ekosterydami aŜ po sam wierzch wzmocnionej turbotytanem czaszki, kwadratowe
bydlę, bardzo długo i starannie sprawdzał ich papiery bez przerwy jednym okiem
podejrzliwie im się przyglądając. Dopiero po całej minucie drobiazgowych oględzin
nieco się rozluźnił. Mrugnięciem powieki wyłączył w końcu świdrującą ich kamerę na
podczerwień, jaką miał zamontowaną w gałce ocznej. Sensorem nosowym wyczuł co
prawda, alkohol od razu, jednak poza ściszonym warknięciem niczego sensownego
nie powiedział. Kiedy skończył miętolić ich papiery niechętnie im zasalutował
oddając z powrotem dokumenty. Odbierając je beknęli mu w twarz z cicha i oddali
salut niedbałym, trzy lata trenowanym w szatni gestem, który miał juŜ od pierwszej
chwili stwierdzać iŜ jego autorzy to nie nowicjusze tylko zaprawieni i to w niejednej
kampanii weterani. śandarm jednak nie dał się sprowokować. Napiął jedynie ze
złowieszczym chrzęstem wszystkie hydrauliczne mechanizmy jakie miał
zamontowane w plecach i na zakończenie końcem okrutnie poszczerbionej, stalowej
pałki wskazał im w geście będącym parodią uprzejmości dalszą drogę.
W minutę dotarli do portu, który jeśli tylko by im bardzo zaleŜało, równieŜ
mogliby obejść w minutę wokoło. W śluzie stał tylko jeden statek, więc dylematów
do którego wsiąść, nie było.
Przestarzały, ocięŜały transportowiec rozgrzewał juŜ silniki szykując się do startu.
Obrzucili koszary poŜegnalnym, pełnym nienawiści spojrzeniem, po czym
przeciągając rozkazami wyjazdu po czytniku wejściowym wkroczyli do środka.
Popędzani mechanicznym głosem, który odliczał czas do startu sprawnie odnaleźli
kabinę i rzucili się na fotele. Minutę po tym jak zajęli miejsca przypinając się do
wygodnych, stalowych siedzeń, transportowiec z konwulsyjnym drŜeniem oderwał się
od płyty portu i wyruszył w drogę obierając kurs na majaczącego w oddali Phobosa.
Kościsty, bezimienny, pilotujący ten złom sierŜant musiał mieć Ŝołądek z
tworzywa sztucznego, poniewaŜ dopiero po dwóch minutach przyspieszenia 10g
nieco zwolnił. Wówczas wyrównał lot i oddając stery automatom zagadnął ich.
– Na Marsa, hę?
Wpychając gałki oczne na powrót w oczodoły w odpowiedzi wręczyli mu swoje
rozkazy wyjazdu.
– Do Centrum. Cholera! – ten mruknął będąc pod wraŜeniem. – Nic mi nie
mówili, Ŝe na pokładzie będą oficerowie. Gdybym wiedział, dałbym nieco mniej
gazu...
– W porządku. – uspokoił go wspaniałomyślnie Bert. – MoŜesz to nadrobić
podczas lądowania.
– Dobra.
– Którędy wiedzie wasza trasa, Ŝołnierzu? – rzucił Ned.
– Dlaczego pytasz, sir?
– PoniewaŜ to co widzę przed nami za cholerę nie wygląda mi na kurs w stronę
Marsa?
– Racja. – przyznał pilot. – Lecimy nieco okręŜną drogą. – wyjaśnił.
– Nieco?
– Zostawimy tylko śmieci na Phobosie. W sumie to nawet prawie jest po drodze.
– dodał pilot z nieokreślonym gestem dłonią. – A kiedy będzie juŜ po wszystkim to
juŜ z pustymi ładowniami lecimy prosto na Marsa wysadzić oficerów. – zaraz dodał.
– Śmieci? – nagabnął go Ned.
– Gdzieś trzeba przecieŜ je usuwać. – sierŜant odparł filozoficznie.
Po dwóch minutach masywny transportowiec na dobre opuścił atmosferę. Jak
tylko niebo poczerniało pilot zapowiedział manewr i wprowadził transportowca w
łagodny skręt. Skręt był łagodny jedynie dla kadłuba, bowiem łomoty przewalających
się bezwładnie w ładowniach śmieci oraz ich narządy wewnętrzne usiłujące wyrwać
się na zewnątrz świadczyły o czymś odmiennym. Kiedy statek skończył juŜ
manewrować sierŜant dostrzegł ich wymowne spojrzenia. Przepraszającym tonem
bąknął coś pod nosem a kiedy kwadrans później ustawił juŜ transportowca rufą do
powierzchni Phobosa wyłączył napęd i przesiadł się na drugi fotel.
Tam walcząc oburącz z oporną wajchą, natychmiast uruchomił wrota rufowe.
Zaciekawieni obserwowali na monitorach jak dwieście pięćdziesiąt tysięcy ton śmieci,
niczym kometa, opadać zaczyna z wolna na rozległą dolinę księŜyca. Widok pełen był
według opisu pilota pełen majestatu, dostojeństwa i po prostu widowiskowo
przewspaniały. Śmieci wysypywały się kolorową, długą na setki kilometrów wstęgą,
po czym znikały gdzieś daleko w dole gdzie pod wpływem zmiany grawitacji wiły się
niczym gigantyczna serpentyna.
Obydwaj z braku czegoś lepszego do roboty, obserwowali na zmianę śmieci oraz
wskaźniki ilościowe ładowni, które stosunkowo szybko topniały. Wyładunek był juŜ
niemal ukończony w stu procentach, kiedy wszędzie wokół rozpętało się prawdziwe
piekło. Przestrzeń nad Phobosem w jednaj chwili rozjarzyła się dziesiątkami jądrowo
plazmowych eksplozji a wokół transportowca przemykać zaczynały coraz to nowe
smugi pocisków, torped oraz co gorsza zaczęły pojawiać się niepokojąco bliskie
błyski dział laserowych.
– Kurwa! – zaklął sierŜant odrzucając na bok kubek z lurowatą kawą i nie
czekając, aŜ reszta śmieci wypchnięta zostanie na zewnątrz uderzeniem pięści
wyłączył hydrauliczne spycharki pozbywając się reszty śmieci za jednym zamachem.
W czasie, kiedy milkły juŜ wszelkie dźwięki dochodzące z siłowników, sierŜant
wskoczył na fotel pilota, zapiął pasy i pochwycił nerwowo manetki sterowe.
Widząc jego pośpiech sami równieŜ przypięli się bez słowa.
SierŜant bez słowa wprawił transportowca w tak gwałtowne przyśpieszenie, Ŝe
pozapadały im się nawet dziąsła w stronę gardeł. Następnie kolejno zrobił kilka
uników, podczas których dziękowali opatrzności za to Ŝe zdąŜyli pozapinać pasy.
– Co to kurwa jest? – po kilkunastu sekundach wrzasnął w jego stronę Ned
kiedy juŜ odzyskał mowę.
– Walą do nas sukinsyny! – wrzasnął równie głośno w odpowiedzi sierŜant
jednym uderzeniem pięści zamykając ostatecznie tylne wrota.
– Jakie sukinsyny?
– Sukinsyny z artylerii!
Kiedy ciągnący się za transportowcem długi na kilkaset kilometrów pas śmieci
przestał wreszcie zdradzać ich pozycję, pilot odetchnął wreszcie z ulgą. Dla pewności
jak to ujął, włączył jeszcze ekrany maskujące, po czym uraczył ich 15g zmieniając
jeszcze kilkanaście razy kurs dla zmylenia wrogich torped. Ich skurczone wspólnym
strachem Ŝołądki w jakiś przedziwny sposób tym razem nawet nie zaprotestowały.
Kiedy transportowiec oddalił się juŜ na bezpieczną odległość od księŜyca a
największe zagroŜenie minęło, aczkolwiek nie do końca, bowiem co kilka minut
komputatory wprowadzały jeszcze śmieciarkę na kurs awaryjny unikając kolizji z
nadlatującymi torpedami, Ned zapytał go ponownie.
– Pytałem, co to było, do cholery? – zapytał Bert. – Toczymy z kimś wojnę
sierŜancie, czy jak?
– Skąd? To nasza, własna, kochana artyleria po prostu nas namierzyła.
– Jak to, nas namierzyła?
– To długa historia. – sierŜant jednak nie był skłonny do wyjaśnień.
– Omal tu nie zdechłem, w dodatku to mój pierwszy dzień wolności, zatem
gadaj draniu. – Bert zaproponował łagodnie zakładając na jego szyję potrójnego
marsjańskiego nelsona. – Prawie tu wyparowałem kurwa i chcę wiedzieć dlaczego, do
cholery.
SierŜant zgięty juŜ w pół milczał jednak jak zaklęty. Widocznie ćwiczył kiedyś
jogę lub pracował w cyrku.
– Wykręć mu jeszcze odrobinkę lewą nogę, aŜ popękają mu jelita i nerki. –
fachowym tonem poradził Ned stojący z boku. – Będziecie srać przez rurkę,
sierŜancie. – maksymalnie lekarskim tonem dodał w stronę pilota.
Bert zwiększał nacisk z rozmysłem, powoli i stopniowo. W chwili, kiedy obie
pięty nieszczęśnika zetknęły się z uszami i coś chrupnęło nieprzyjemnie w jego
kręgosłupie sierŜant wreszcie zmienił zdanie wywracając młynki oczami.
Bert widząc na jego twarzy pierwsze oznaki mowy ciała, rozluźnił odrobinę
uchwyt.
– Dobra, będę mówił. – ten wychrypiał. – No juŜ dobra, ech... – zaraz dodał.
– Tylko bez lipy. – ostrzegł go Bert.
– No to puszczaj, do cholery.
– Gadaj. – Bert uwolnił go z uchwytu.
– Kiedyś, dawno...
– Jak dawno? – Bert zawsze wolał słuchać konkrety.
– No... jakieś trzy lata temu, ktoś od nas z batalionu sanitarnego wpadł na
pomysł.
– Pomysł?
– Aha. Pomysł racjonalizatorski, jeśli chodzi o ścisłość.
– Chodzi. – potwierdził Ned. – Jaki pomysł?
– Zamiast po prostu wywozić śmieci na orbitę i odpalać samonaprowadzające
się kontenery w stronę Słońca zaczęto je wysypywać na powierzchnię Phobosa.
– Po jaką cholerę?
– Jak to? Phobos jest bezludny, w związku z tym bez znaczenia a swoją
nieregularnością wkurwia jedynie wędkarzy, komplikując im przypływy. Wszystkim
innym jego obecność najzwyczajniej zwisa. Poza tym słuŜy jedynie jako poligon dla
tych sukinsynów z artylerii...
– śe to sukinsyny to juŜ wiemy. – przerwał mu Ned. – Mów o śmieciach.
– A tak. Więc, jak mówiłem ktoś, kiedyś wpadł na pomysł.
– Kto to taki? – zapytał go ciepło Ned.
– To było tak dawno, Ŝe nikt juŜ nie pamięta. – odparł sierŜant patrząc mu prosto
w oczy. – Wszyscy nazywają tego dobrego człowieka po prostu tajemniczym,
anonimowym, sanitarnym przodkiem.
– Rozumiem. Mów dalej.
– OtóŜ, on pierwszy wpadł na przełomowy pomysł aby zrzucać śmieci na
Phobosa a wszystkie niewykorzystane kontenery, silniki i zaoszczędzoną w ten
sposób nadwyŜkę paliwa, eee... zaofiarować potrzebującym...
– Czyli z przyzwoitym zyskiem opylić na Marsie? – wpadł mu w słowo Bert.
– Na pewno nie jest to działalność przynosząca straty. – bąknął w odpowiedzi
sierŜant.
– Chyba wiecie sierŜancie, co o czymś takim twierdzi regulamin?
– Regulamin nie zabrania pomagania innym.
– AleŜ skąd. Działalność czarnorynkowa nagradzana jest rozstrzelaniem lub
doŜywotnią zsyłką do jednego z ziemskich obozów poŜytecznej pracy.
– Dajcie spokój. Regulamin nie zabrania myśleć oszczędnościowo. – odparł nie
zraŜonym tonem sierŜant. – A skoro na jednym transporcie moŜna zarobić na czysto
około stu tysięcy...
– Sto tysięcy!? – jęknęli mając świeŜo w pamięci ile trudu, potu i zniewag
kosztował ich pięcioletni Ŝołd. – Prawdziwych, nowych dolarów?
– No właśnie. Jakiś wewnętrzny głos od razu mi powiedział, Ŝe to was
zainteresuje. – sierŜant uspokoił się juŜ całkowicie. – Jeśli, panowie oficerowie
zachowamy na ten temat milczenie, to na wasze konta mogłoby wpływać
powiedzmy... pięć tysięcy miesięcznie.
– Proponujesz nam łapówkę? – zapytał Bert.
– I w dodatku, za tak niepewny interes, Ŝe nie wiadomo czy doŜyjemy pierwszej
wypłaty? – uzupełnił Ned.
– Płatne w jednorazowej racie. – wyjaśnił sierŜant. – Z góry, naturalnie za
powiedzmy... cały rok.
– Chcesz przekupić oficerów?
– Sześć tysięcy.
– Sąd polowy!
– Degradacja!
– Siedem.
– Nie wyjdziecie juŜ nigdy z karnej kompanii, sierŜancie. – zapewnił go Ned.
– A jak juŜ wyjdziecie, to prosto do obozu cywilnego. – dodał Bert.
– No dobra, dziesięć kawałków. To moja ostatnia oferta i nie podlega dalszej
negocjacji. Inaczej się po prostu juŜ nie będzie opłacało. Jeśli mnie naprawdę
zdegradują i wyleją z armii, pieprzę to. I tak juŜ sporo odłoŜyłem i dam sobie potem
radę. – sierŜant bezradnie rozłoŜył ręce dając im do zrozumienia, Ŝe jest mu juŜ
naprawdę wszystko jedno.
– Stoi.
Podali mu numery swoich kont. SierŜant zrobił kwaśną minę oraz przelew i
minutę później piwem wznieśli toast.
– No dobra sierŜancie, ale ja w dalszym ciągu nie wiem jednego. Dlaczego nasi
nas ostrzelali? – zapytał go Ned kiedy juŜ opróŜnił swoją puszkę.
– To zabawne ale wszystko przebiegało bez najmniejszych komplikacji, łatwo,
prosto i przyjemnie dopóki ktoś, kiedyś, omyłkowo rzecz jasna, nie zrzucił śmieci na
ich stanowiska ogniowe.
– Tych z artylerii? – zapytał go Ned.
– Tak, to taka smutna historia.
– Omyłkowo? – rzucił Bert.
– Prosimy o szczegóły. – dodał Ned.
– To były takie tam urodziny. – sierŜant rozwinął opowieść. – W tamtych
odległych czasach, jeszcze przed jebanymi cięciami w Korpusie, załogi sanitarnych
transportowców liczyły po pięć osób plus robot. To były dobre czasy. Dowodził nami
pewien porucznik, którego nazwiska juŜ nawet nie pamiętam. Przydzielili go nam na
dowódcę, no wiecie jak to jest, jakoś tak nagle i bez uprzedzenia a gość był
początkowo naprawdę upierdliwie skrupulatny i tego no... regulaminowy. Nawet
słyszeć nie chciał o jakiś oszczędnościach tylko wolał bezmyślnie trwonić szmal
podatników. Potem dopiero nieco znormalniał i po jakimś czasie, odrobinę dał się
nawet lubić. No ale to w późniejszych latach. Z początku był jak mówiłem, naprawdę
przykry. No w kaŜdym bądź razie facet miał pewnego dnia drobny wypadek. Przycięły
go wrota rufowe podczas nadzorowania załadunku w sposób dość nieszczęśliwy i
Ŝeby nie przynudzać powiem tylko, Ŝe ze starego ciała ocalała mu jedynie głowa no i
niemały fragment ręki. Chyba lewej ale nie przysięgnę. Resztę zmiaŜdŜonego ciała
potem mu sklonowali i doszyli ale nie tak do samego końca. Wjebało się bowiem
jakieś zakaŜenie do pojemnika z jego zapasowym sercem no i kaŜde kolejne
klonowanie powtarzało się z tym zakaŜeniem. śeby więc jakoś postawić
nieszczęśnika na nogi sprowadzono mu zupełnie nowe serce prosto z Ziemi,
pochodzące od jakiegoś grawicyklisty, który równieŜ miał wypadek...
– Co wy nam tu pierniczycie, sierŜancie? – warknął Ned na niego.
– Do rzeczy. – ponaglił go Bert.
– JuŜ dochodzę do sedna. Cierpliwości. Grawicyklista zamiast starego serca
wolał zupełnie nowe a te po wypadku chociaŜ całkiem dobre zdecydował się dla
zysku opchnąć i tak trafiło ono do naszego pechowego porucznika. Tak się jednak
niejako przy okazji złoŜyło, Ŝe jego dawca serca urodził się w ten sam dzień co nasz
porucznik. JuŜ rozumiecie?
– Nic nie rozumiemy. – odparli jednocześnie.
– Więc objaśniam. To był rutynowy kurs ze śmieciami a nasz porucznik miał
właśnie te swoje cholernie fartowne urodziny. I to nie takie sobie zwykłe, podkreślam
ale PODWÓJNE URODZINY. Coś specjalnego i wyjątkowego, rozumiecie? No
niewaŜne. – sierŜant machnął ręką. – WaŜne jest to, Ŝe na Hermesie nie za bardzo są
moŜliwości na zrobienie porządnej imprezy. O tym chyba coś juŜ wam wiadomo?
– Oj, wiadomo. – przyznali.
– Urządziliśmy więc sobie porucznikowo urodzinową popijawę na pokładzie po
to, aby uniknąć tej całej koszarowej drętwoty oraz przykrego, słuŜbowego
skrępowania i stworzyć przyjacielską, hm... to dobre słowo, serdeczną atmosferę.
Warto tu wspomnieć równieŜ o tym, Ŝe z Marsa zabraliśmy w tym celu kilka chętnych
dziwek, parę skrzynek porządnej gorzały i dopiero tak przygotowani ruszyliśmy z
imprezą hej na orbitę.
Obydwaj uwielbiali tego typu opowieści. Poczęstowali sierŜanta papierosem i nie
przerywając mu, by przypadkiem nie utracił wątku słuchali dalej.
– Traf chciał, Ŝe jedna z nich naprana jak szturmowy torpedowiec zaczęła w
czasie orgii manipulować łapami przy sterówce załadunkowej i zwaliła nieszczęśliwie
cały ładunek śmieci wprost na batalion artylerii odbywającej akurat wtedy na
Phobosie te swoje, cholerne manewry. Daliśmy wówczas stamtąd nogę tak szybko, Ŝe
nikt nas nawet nie zauwaŜył. Nikomu na Phobosie, co prawda nic się nie stało bo
śmieci opadły wolno, no ale ucierpiała i to bardzo ta ich czereśniacka duma.
Próbowali jakoś dojść do siebie i puścić incydent w niepamięć ale cała armia coraz
bardziej się z nich śmiała w miarę jak się coraz szerzej rozchodziły o tej ich
przygodzie wieści. Kiedy po całym Układzie Słonecznym zaczęły juŜ krąŜyć dowcipy,
Ŝe Obcym znudziło się robienie na Ziemi zboŜowych kręgów i przenieśli się w
okolice Marsa tworząc śmieciowe serpentyny, ich dowódca wkurwił się na dobre i
zarządził zrzutkę, po czym wynajęli z Ŝandarmerii najlepszego detektywa. Skurczysyn
dobry był, muszę przyznać i pochodzenie naszych śmieci raz dwa się wyjaśniło. Był
malutki skandal, petycje i protesty. Potem heca urosła i dotarło w końcu aŜ do sztabu.
Całej aferze jaka potem wynikła udało się wówczas sprawnie ukręcić łeb zwalając
winę na awarię urządzeń pokładowych i w sumie w batalionie dobry miesiąc ubaw był
po pachy z tych nieszczęsnych, przysypanych śmieciem czereśniaków. Tamci z
artylerii opacznie jednak odczytali nasze oficjalne komunikaty z wyjaśnieniami i
nieźle się wkurzyli. Naprawdę nieźle. – dodał sierŜant. – Od tamtej teŜ pory walą bez
uprzedzenia do naszych śmieciarek ze wszystkiego, co mają akurat pod ręką.
– Teraz rozumiem ich Ŝal. – przyznał Bert. – Ale czy wy z sanitarnego nie
moŜecie po prostu zgłosić do kontroli lotów godzin waszych przelotów nad
Phobosem? Tak oficjalnie, Ŝeby nie było potem Ŝadnego to tamto?
– Początkowo owszem, zgłaszaliśmy ale i tak strzelali tłumacząc się za kaŜdym,
pieprzonym razem, hm... awarią ich systemów alarmowych. śe są zbyt czułe, bla, bla,
Ŝe ich trwałe przestrojenie zmniejszyłoby obronność, itp. Przerobiliśmy juŜ z tuzin
róŜnorakich, podpartych regulaminem wymówek, tracąc dwie załogi i cztery
transportowce.
– O kurwa.
– No właśnie. Teraz wolimy zachowywać wszystko w ścisłej tajemnicy. –
wyjaśnił sierŜant z niechęcią. – W ten sposób jest po prostu zdrowiej.
– Rozumiem, chociaŜ na waszym miejscu nie wiem czy aŜ tak bym ryzykował.
PrzecieŜ to była niczego sobie salwa i pytaniem jest, czy warto aŜ tak nadstawiać
dupę. – stwierdził Bert.
– Od czasu, kiedy za nasze własne pieniądze udało się wyposaŜyć transportowce
w ekrany maskujące, za kaŜdym razem udawało nam się niezauwaŜenie podkraść w
pobliŜe Phobosa. – dodał sierŜant. – Kłopoty, jeśli się w ogóle pojawiały to dopiero w
momencie, kiedy manna juŜ leciała w dół. Wówczas trzeba nam było nieźle się
naskakać, by zwalić ten cholerny towar i nie dać się zdmuchnąć pajacom z artylerii.
Trochę mnie dziś zaskoczyli, nie powiem bo przez dwa ostatnie miesiące nawet nic
nie zauwaŜali.
– Nic?
– Nasza tajna broń. Przekupiliśmy jednego z ich kancelistów i dostarczał nam
ich aktualny grafik wart i patroli. Dzięki temu posunięciu nasze sanitarki były ostatnio
bezpieczne jak jeszcze nigdy dotąd a frajerzy z duŜymi pukawkami dowiadywali się o
naszej wizycie dopiero, kiedy juŜ wyłazili rankiem z bunkrów i musieli brodzić po
śmieciowych Himalajach, godzinami odkopując swe zabawki buldoŜerami.
– Dzisiaj jednak jakoś nie przespali sprawy. – jęknął Ned odruchowo masując
się po Ŝołądku.
– Musieli chłopa zdemaskować, hm. – mruknął sierŜant nie bez Ŝalu. – Zatem,
cholewcia znowu będzie cięŜko. – westchnął z tęsknotą za czasami, które przeminęły.
– W tym cholernym Ŝyciu nic nie przychodzi łatwo. – filozoficznie zauwaŜył
Ned widząc jego cięŜką minę.
– To samo powiadam. – poparł go gorliwie sierŜant. – Gdyby tylko wtedy ta
cholerna dziwka nie dotknęła tej jebanej dźwigni... ech.
– To fakt. – przyznał równieŜ Bert. – W armii nie ma lekko.
– Święta prawda. – sierŜant przyznał, po czym zmienił temat wskazując ręką na
zbliŜającego się na monitorach Marsa. – Za niecałą godzinę będziemy na miejscu,
panowie.
Obserwowali w milczeniu rosnącą juŜ w oczach planetę. TuŜ przed samym
wejściem w atmosferę pilot zwolnił nieco transportowca, sprawdził kontrolnie
skanery najbliŜszej przestrzeni, uśmiechnął się, po czym sprzedał paliwo
oczekującemu na orbicie stacjonarnej okrętowi przemytników. Po trwającym
kwadrans przeładunku, jak tylko umilkł szum agregatów pompowniczych,
odcumowali i ruszyli ostro w stronę powierzchni Czerwonej Planety.
Wchodząc juŜ w atmosferę sierŜant podzielił się z nimi kolejną niespodzianką.
Okazało się, iŜ rutynowo opchnął tyle paliwa co zwykle, nie biorąc w roztargnieniu
poprawki na to, ze musi wysadzić dwóch pasaŜerów na powierzchni planety. Jednym
słowem nie miał juŜ w zbiornikach wystarczającej ilości paliwa na dodatkowe
lądowanie.
Śmieciarka zniŜyła jedynie pułap i wściekle rycząc, lotem ślizgowym przeleciała
na wysokości dwudziestu trzech tysięcy metrów ponad powierzchnią. SierŜant
pomógł zająć im miejsca w kapsule ratunkowej udzielając ochoczo wszechstronnych
wskazówek dotyczących jej ręcznego odpalenia gdyby rzecz jasna jakoś
nieprawdopodobnie ale jednak zawiodły automaty.
– To dziadostwo chyba nigdy nie było uŜywane. – zauwaŜył posępnie Bert.
– Jesteś pewien, Ŝe to przeŜyjemy? – Ned zapytał sierŜanta równieŜ uwaŜnie
przyglądając się doszczętnie skorodowanemu wnętrzu kapsuły
– Bez obaw. Cały transportowiec miesiąc temu miał gruntowny przegląd.
Kapsuła wyposaŜona jest w aŜ czternaście spadochronów. To wystarczyłoby na
łagodne lądowanie nawet na Ziemi. Na Marsa opadniecie lekko niczym puch bo
ciąŜenie jest dwa razy mniejsze...
– Jeden koma siedem. – sprostował natychmiast Ned.
– No w kaŜdym bądź razie, opadniecie lekko niczym płatek śniegu. – pogodnie
dodał sierŜant pokazując dłonią jak opada płatek śniegu.
– Lepiej Ŝeby tak właśnie było. – odparł Bert podając mu na poŜegnanie rękę. –
Bo jak nie, to po klonowaniu znajdziemy cię i będzie to bolesne spotkanie.
– Połamcie karki.
Drzwi skrzypnęły, uszczelniacze zaszumiały, w zespole cumowniczym coś
szczeknęło, wreszcie zaczepy puściły i kapsuła rozsuwając boczne stabilizatory na
dobre odłączyła się od transportowca.
Pochłonięci obserwacją trzęsących się monitorów widzieli, Ŝe opadają ku
powierzchni z zawrotną prędkością. Mające zapobiegać wirowaniu stabilizatory, jakoś
nie sprawdzały się. Z zainteresowaniem wyjrzeli przez jedyne okrągłe okienko
zobaczyć co tam z nimi. Przez wizjer dostrzegli jak jeden po drugim stabilizatory
najpierw się wyginają po czym, kolejno odłamują i odlatują gdzieś na bok znikając z
pola widzenia. W chwili, kiedy to się stało kapsuła zaczęła wściekle koziołkować.
Bert bezskutecznie usiłował uruchomić stabilizatory awaryjne ciągnąc
odpowiednią dźwignię z całych sił. Zapasowe jednak wysunęły się dopiero, gdy z
oporną dźwignią pomógł równieŜ Ned. Wówczas stabilizatory wysunęły się co
prawda z kadłuba błyskawicznie, po czym zaraz rozłoŜyły, lecz w chwilę po tym one
równieŜ odpadły odłamując się w przeŜartych rdzą na wylot miejscach.
– Kurwa, zostawmy wreszcie to dziadostwo w cholerę! – widząc to jęknął
zdruzgotany Ned. – Bierzmy się lepiej za odpalanie tych jebanych spadochronów!
– Dobra! – Bert porzucił zbędną dźwignię posłusznie zabierając się za tablicę
przyrządów.
Ta działała bez zarzutu. JuŜ po pierwszym uderzeniu pięścią rozjarzyła się
kolorowymi diodami wszystkich systemów alarmowych. PrzewaŜał kolor czerwony.
Zupełnie inaczej sprawy się miały ze spadochronami. Jak się niebawem okazało
osiem z nich sprzedanych zostało przez zaradnego sierŜanta a z sześciu pozostałych
działały jedynie cztery.
Pierwszy, w chwilę po rozłoŜeniu, siłą pędu podarty został na strzępy. Drugi
wytrzymał nieco dłuŜej, co pozwoliło nieco wyhamować kapsułę i powstrzymać jej
bezładne wirowanie zanim spotkał go los poprzednika. Jak tylko tak się stało kapsuła
spadała ponownie nabierając nieco wytraconej juŜ prędkości a na wysokości pięciu
tysięcy metrów zaczęły towarzyszyć im świdrujące aŜ do bólu dźwięki czterech
pokładowych syren alarmowych. Te, jak obiecał sierŜant, były automatyczne i działały
bez wyjątku wszystkie otaczając ich wszechobecnym rykiem, który w Ŝaden sposób
okazał się nie do wyłączenia.
* CZĘŚĆ PIERWSZA – NAZWISKO *
Thompsontown, Mars 30 lipca 2765 – Kwatera Główna Operacji Schmaterling
Szef sztabu Korpusu StraŜników generał van Hold, spoglądał z wysokości pięciu
kilometrów na oszałamiającą panoramę, którą w przewaŜającej części wypełniał
widniejący w oddali Olympus Mons. Oparty o stylową, ręcznie wykonaną i kosztowną
zarazem balustradę, jaka otaczała taras tytanowym kręgiem, patrzał zamyślonym
wzrokiem wprost przed siebie.
ChociaŜ doskonale wiedział, Ŝe tuŜ pod nim leŜy miasto liczące ponad dwa
miliardy mieszkańców, z których jedna czwarta przebywała w tym samym budynku,
nie widział ich, poniewaŜ uniemoŜliwiały to zalegające na sześciuset metrach gęste,
burzowe chmury.
Dziś pogody na powierzchni Marsa nie było. Tego dnia z tarasu 1734 piętra mógł
jedynie oglądać najwyŜszą górę w Układzie Słonecznym. Jej majestatyczne, niemal w
całości ośnieŜone zbocza, oślepiająco błyszczały w promieniach porannego słońca.
Sam szczyt giganta, ukryty gdzieś w górnych warstwach stratosfery, pozostawał jak
zawsze niewidoczny. Budynek w którym van Hold przebywał, chociaŜ równieŜ
największy na obydwu światach, nie mógł przy Olympusie ubiegać się nawet o miano
karzełka.
Z tą górą nic nie mogło się równać. Nawet na obydwu światach. Olympus mający
przy podstawie ponad pięćset kilometrów średnicy i łączną masę taką, Ŝe gdyby stał
na Ziemi, natychmiast by się zapadł pod własnym cięŜarem przed płaszcz wprost do
płynnej magmy, w kaŜdym człowieku wzbudzał szacunek.
Generał nie naleŜał jednak do ludzi mitręŜących czas na filozoficzne bzdury.
Zdecydowanym krokiem podszedł do umieszczonej na poręczy balustrady lunety. Z
licznika na wyświetlaczu stwierdził Ŝe od wczoraj ubyło dwóch i nachylając się
odrobinę obrzucił kontrolnym spojrzeniem, przypominającą szereg maszerujących
mrówek, wciąŜ ponad trzystuosobową ekspedycję wspinającą się mozolnie po zboczu
giganta. Wyprawa, której biernie kibicował juŜ od ponad czterech miesięcy pokonała
w tym tygodniu czwarty kilometr i zbliŜała się powoli do poziomu na jakim się
znajdował jego gabinet. Z wiadomości wiedział, Ŝe ci maniacy zamierzają pobić
dotychczasowy rekord wspinaczki, wynoszący 13 250 metrów i chociaŜ za cholerę nie
mógł zrozumieć motywów jakie nimi kierowały, zaczynał podejrzewać Ŝe zamiar ten
moŜe im się w przyszłym półroczu nawet powieść. Tak przypuszczał, poniewaŜ
zapaleńcy idąc wytrwale pokonywali mimo wszystko po kilkaset metrów dziennie a
lawiny, choroby, awarie kombinezonów oraz nagłe załamania pogody nie
wyeliminowały z gry jeszcze nawet połowy z pierwotnych uczestników.
Generał westchnął, kciukiem wyzerował licznik, wymienił zarejestrowany przez
ostatnią dobę kryształ aby później w gabinecie na spokojnie sobie obejrzeć jak
dokładnie zmniejszyła się liczba uczestników, po czym sprawdził stan baterii w
samorejestrującej kamerze dołączonej do lunety. Na zakończenie obrzucił
poŜegnalnym spojrzeniem kolosa i powrócił do gabinetu.
Z czterech siedzących wewnątrz osób, jedynie jedna nie była przygnębiona.
Człowiekiem tym był świeŜo upieczony laureat nagrody Einsteina, prof. Kazuo Jong.
Pozostali mieli miny ponure jakby w gabinecie szefa sztabu odbywał się właśnie
casting na najbardziej obiecującego oratora mów pogrzebowych.
– I jak? – van Hold rzucił w stronę sekretarki.
– Jeszcze nic. – ta odparła smętnie unosząc na chwilę głowę znad wyświetlacza.
– Chwileczkę! Generale, właśnie dotarła wiadomość, Ŝe opuścili juŜ Hermesa i
wkrótce tutaj będą. – przeczytała ze swojego komputatora.
Van Hold skinął głową, po czym spojrzał na naroŜnik szyby, jakimś dziwnym,
technicznym trikiem, robiący mu za ścienny zegar i zajmując miejsce w fotelu zwrócił
się do pozostałych.
– No cóŜ panowie, wygląda więc, Ŝe zaczniemy nasze przedsięwzięcie zgodnie z
planem. Cieszę się niezmiernie, Ŝe w tym doniosłym wydarzeniu zgodziliście się
wziąć udział osobiście. Obecnych tu chyba nikomu się muszę przedstawiać ale warto
to zapewne zaprotokołować. – dodał spoglądając na sekretarkę.
Ta uruchomiła rejestrator i powróciła do milczącego czuwania ponad
wyświetlaczem.
– Godzina 6.15. – zaczął dyktować generał. – Rozpoczynamy operację o
kryptonimie Schmaterling, której celem jest wymazanie z rzeczywistości Adolfa
Hitlera. Przewidywany czas zakończenia operacji: dzisiaj, godzina 12.00
marsjańskiego czasu uniwersalnego. Czas trwania operacji w terenie: 13 – 14 dni
czasu rzeczywistego. Osoby sprawujące bezpośredni nadzór nad przebiegiem
operacji: prof. Kazuo Jong z Marsjańskiego Instytutu Badań Fizykochemicznych, Uli
Robinson asystentka profesora Jonga i absolwentka Uniwersytetu Historycznego w
Thompsontown, doktor Olaf Baddoc z Nowonowojorskiego Instytutu Przeszczepów
Szybkich sprawujący nadzór medyczny nad personelem, agent operacyjny o
utajnionych danych personalnych, który przed godziną juŜ został wysłany w
przeszłość w celu dokonania rekonesansu rozpoznawczego, dwaj następni agenci
operacyjni o równieŜ utajnionych personaliach, którzy... hm...
– Przybędą niebawem. – podpowiedziała sekretarka zręcznie wpadając mu w
słowo.
– Właśnie. – stwierdził van Hold. – Formalne przywództwo nad operacją Rada
przydzieliła generałowi van Hold, czyli mnie i to chyba tyle wprowadzenia. Jakieś
pytania?
– Skąd pewność generale, Ŝe ci dwaj w ogóle tu przybędą? A przynajmniej w
czasie, bo póki co, ich nadal nie ma? – rzucił zwięźle Jong tak grobowym tonem, Ŝe
van Hold natychmiast go wykluczył z klubu optymistów, i tak wąskiego. – Wystarczy
przecieŜ jedna mała zwłoka aby cały, latami doprowadzany do obecnego stanu
harmonogram zadań, kompletnie się nam rozpadł i załamał. Czy wy z armii nigdy nie
moŜecie usiąść i się do zadania porządnie przygotować tylko zawsze, ale to zawsze
improwizujecie wszystko na ostatnią chwilę?
Van Hold spojrzał na niego cięŜkim wzrokiem. Kiedy profesor skończył biadolić,
odparł mu bez wahania.
– CóŜ, odpowiadam na pytanie numer jeden. Pewności absolutnej nigdy nie ma,
profesorze. Jednak z ostatnich informacji wynika, Ŝe agenci są juŜ w drodze i będą
tutaj lada chwila. Aczkolwiek ich konkretny czas przybycia i tak nie ma większego
znaczenia, poniewaŜ jak pan doskonale wie operacja odbywa się w przeszłości i
moment przystąpienia ich do ingerencji według naszego czasu jest w zasadzie bez
znaczenia. A teraz pytanie drugie. Wy naukowcy nigdy tak do końca nie ufacie armii
ale zapewniam pana o tym, Ŝe jesteśmy przygotowani na kaŜdą ewentualność i jak
wkrótce pan się sam przekona, podczas tej operacji nie będzie miała miejsca Ŝadna,
nieprzemyślana prowizorka. Więcej zaufania, profesorze. Więcej zaufania. W końcu,
nasza wspólna operacja nie jest czymś nieprzemyślanym lub co gorsza złowieszczym,
tylko jednogłośnie uchwalonym na forum Rady przedsięwzięciem chlubnym, które
ma za zadanie tylko i wyłącznie zmienić świat na lepsze, czyŜ nie?
– Oby miał pan rację, generale. Według obliczeń kaŜde spóźnienie ma jednak
pewne znaczenie.
– Jakie znaczenie?
– Znaczenie tym większe im większa jest ewentualna zwłoka. Czas nie jest
wbrew pozorom taką prostą sprawą. Zwłaszcza jeśli się zamierza działać w dwóch
róŜnych przedziałach czasowych jednocześnie. No ale póki co, nie kraczmy aby nie
zapeszyć. Pozwólmy aby sprawy nabrały samodzielnie biegu, zgoda?
– No zatem dobrze panowie i panie. – van Hold się rozpogodził. – Zatem dość
juŜ tych formalnych dupereli. Bierzmy się w takim razie do roboty to uwiniemy się z
tym jeszcze przed lunchem. Chciałbym przypomnieć, Ŝe pracy czeka nas dziś całkiem
sporo a ponadto w samo południe odbędzie się bezpośrednia transmisja z finałowej
rozgrywki Ogólnoświatowej Ligi Wojennej a nie wiem jak wy, ale ja nie mogę tego
wydarzenia za nic w świecie przegapić i to nie tylko ze względów zawodowych.
– CzyŜby pan obstawił rozgrywki, panie generale? – spytał Baddoc ze
zdumieniem.
– Oczywiście, do cholery! Postawiłem dwie pensje na Pancerne Kutasy Upkego,
poniewaŜ zupełnie nieźle im szło w ubiegłym sezonie.
– Dobry wybór, generale? – stwierdził profesor. – Ale czy pan wie, Ŝe niedawno
zmienili producenta sprzętu i trenera?
– Wiem doskonale Ŝe zmienili to i owo ale tylko jeśli chodzi o batalion
wsparcia, więc co z tego? Trzon ich pułku wodorowych czołgów nadal przecieŜ
stanowią na swych Lordach cholernie dobre zawadiaki. Nowy trener to równieŜ
przyznaję jakaś ciota, czyli nie wprawiona w boju dupa, ale czy to moŜe tak do końca
zabić ducha walki u dobrze dowodzonych i juŜ doświadczonych Ŝołnierzy?
– No cóŜ, wkrótce zobaczymy jak sprawy się rozwiną, prawda? – odparł Jong
pojednawczym tonem. – Prawdopodobnie nie ma ani jednego człowieka, który nie
byłby zagorzałym zwolennikiem Ligi. A przynajmniej ja o takim człowieku jak Ŝyję
nie słyszałem. Oczywiście uznam to za zaszczyt mogąc finały obejrzeć z ekspertem. –
stwierdził na zakończenie.
– Doskonale. – odparł van Hold z zadowoleniem, poniewaŜ został mile
połechtany. – Miejmy więc nadzieję, Ŝe się wyrobimy z czasem i nie będzie Ŝadnych
komplikacji. Pora więc zaczynać, panowie i panie. Dwa i pół tysiąca ludzi czeka. –
dodał Ŝartobliwie naciskając jedyny przycisk na swym biurku.
Olbrzymia ściana gabinetu rozsunęła się na boki i oczom zebranych ukazała się
wielka hala poniŜej, którą wypełniały całe setki ludzi w białych kombinezonach,
aparatura, niezliczone ekrany i całe mnóstwo sprzętu, który sprawiał, Ŝe hala
przypominała centrum kontroli lotów w sporym kosmoporcie.
Wszyscy oprócz generała byli pod wraŜeniem rozmachu z jakim rozpoczęto
przedsięwzięcie. Pierwszy zabrał głos Jong.
– ChociaŜ doskonale zdaję sobie sprawę, Ŝe to co zamierzamy zrobić poparte
jest pięcioletnim programem przygotowawczym, niesłychanie drobiazgowymi
analizami i niezaleŜnie prowadzonymi symulacjami na najnowszym oprogramowaniu
biograficznym, mam jednak jeszcze pewne obawy co do powodzenia naszej operacji,
panowie.
– AleŜ profesorze! – zaprotestował natychmiast van Hold. – Ma pan na myśli
coś konkretnego, coś o czym nie wiemy, czy tylko dręczą pana jakieś nieokreślone
przeczucia?
– Zdecydowanie to drugie. – ten odparł. – Mam nienajlepsze przeczucia
związane z nie przeprowadzeniem jeszcze w praktyce prób z Wahadłem.
– No to bez obaw. Zapewniam, Ŝe my równieŜ jesteśmy niepewni co do
wszystkich szczegółów, lecz znamy prognozy w nie mniejszym stopniu niŜ pan.
Znamy i jak wszystkim jest wiadomo, są doskonałe. Jestem więc pewien, Ŝe wszystko
pójdzie jak trzeba a nasze obawy rodzą się prawdopodobnie dlatego, poniewaŜ nikt
jeszcze nie robił tego przed nami. A wykonalność takiego jak to przedsięwzięcia
zawdzięczamy tylko i wyłącznie dzięki panu i pańskim odkryciom. Nikt nigdy,
zarówno teraz jak i w przyszłości nie zamierza umniejszać pańskich zasług i dokonań.
Więc proszę się w końcu rozchmurzyć, profesorze. To wspaniały dzień i zapewniam,
przejdzie on do historii.
– Oby tylko tej dobrej. – mruknął Jong. – Oby.
Z głośniczka zaczęły dochodzić komunikaty o postępie przy rozruchu aparatury.
– Sieć komputatorów, przeszła autotest pomyślnie.
– Zasilanie awaryjne, przygotowane. Podstawowe, moc dziewięćdziesiąt
procent. Ogółem w rezerwie sto siedemdziesiąt dwa procenty wymaganego zasilania.
– Młyn zaczyna się obracać.
– Pełna stabilność za minus trzydzieści minut.
– Widzi pan, profesorze? – rzucił w stronę Jonga generał przyciszając nieco
głośnik. – Nawet nasze najkosztowniejsze maleństwo w przestrzeni, funkcjonuje bez
zarzutu i za pół godziny będzie w pełni gotowe.
– Chyba w końcu przekonał mnie pan co do Wahadła. – ten westchnął z ulgą nie
spuszczając wzroku z hali. – Jeszcze tylko jedno nieco mnie przygnębia.
– Co takiego?
– Czy ci ludzie tam na dole są aby na pewno w pełni kompetentni? – zapytał
Jong postukując palcem w odgradzającą gabinet od reszty hali grubą na pół metra
taflę szkła polaryzowanego.
– Zapewniam pana, Ŝe są to tylko i wyłącznie najlepsi w swych dziedzinach
specjaliści. Selekcję personelu prowadzono pod moim osobistym nadzorem przez dwa
ostatnie lata i osobiście panu ręczę, Ŝe nie znajduje się tam nikt kto byłby czyimś
szwagrem lub kuzynem.
– Na pewno?
– Na pewno. No przynajmniej, jeśli nie jest to jednocześnie ekspert najwyŜszej
klasy światowej w swojej dziedzinie. ChociaŜ kaŜdy z nich posiada wymagane przez
nas minimum, czyli przynajmniej jedną Nagrodę Nobla, powiem panu, Ŝe dobierając
pracowników, bardziej preferowaliśmy ludzi uhonorowanych za dokonania
praktyczne oraz laureatów Nagrody Einsteina a tych nielicznych tylko z Noblami
skierowano na stanowiska pozbawione mordęg decyzyjnych, czyli do obsługi sprzętu.
– Doskonale. – mruknął zupełnie juŜ spokojnym tonem Jong. – Przyznam, Ŝe
potrafi pan uspokoić nerwowego z natury człowieka.
– Nie martwmy się na zapas, profesorze.
– Spróbuję.
– Na zmartwienia będzie czas kiedy coś nas zaskoczy, ok?
– Zgoda.
ROBERT WAGNER OPERACJA SCHMÄTERLING v. 1.41
Copyright© Robert Wagner 2001 – 2004 Przed przystąpieniem do lektury sprawdź czy posiadasz najnowszą wersję tej powieści. Jeśli nie, moŜesz ją w kaŜdej chwili pobrać pod adresem: www.robertwagner.prv.pl Jeśli tylko pragniesz wiedzieć wszystko, to znaczy rzeczy, których nie opisano ponownie, aby uniknąć zbędnych powtórek, wskazane jest abyś przeczytał najpierw powieść pt. Zabijcie ich wszystkich, którą równieŜ moŜesz znaleźć pod tym samym adresem. LICENCJA Plik pt.: Operacja Schmaterling w poniŜszej postaci, jest zupełnie bezpłatny. Oznacza to, Ŝe autor wyraŜa swoją zgodę na jego dalsze powielanie, kopiowanie, drukowanie, przesyłanie drogą elektroniczną oraz wszelkie inne rozpowszechnianie, pod warunkiem nie pobierania za to Ŝadnych opłat. Na wykorzystywanie go do celów innych jak lektura autor nie wyraŜa swojej zgody. Jednocześnie autor nie bierze na siebie Ŝadnej odpowiedzialności za ewentualne złe wraŜenia, uraŜone uczucia, obraŜone wartości i inne czynniki w tym nawet te, mogące wystąpić dopiero po jego przeczytaniu. Uwaga! W Ŝadnym wypadku nie powinni go czytać przede wszystkim: rolnicy, zwolennicy: nazizmu, faszyzmu, futurofaszyzmu, neofaszyzmu, futurofaszyzmu neorolnego oraz Fuhrera, jak równieŜ miłośnicy zwierząt, roślin oraz Brytyjczyków, pacyfiści, ekolodzy, wegetarianie oraz osoby o skłonnościach samobójczych no i dentyści, bo ich nie lubię za kanałowe poczucie humoru. Ponadto autor ze swojej strony gwarantuje, Ŝe poniŜszy plik nie zawiera Ŝadnych wirusów ani teŜ innych, szkodliwych programów i Ŝyczy – smacznego. JeŜeli jesteś nadwraŜliwy, nieletni lub nie akceptujesz powyŜszych warunków – nie czytaj tej powieści! Robert Wagner
„Idea walki jest tak stara jak samo Ŝycie, bo Ŝycie moŜna zachować tylko wówczas, gdy jakieś inne Ŝycie ginie w walce. W walce tej zwycięŜa silniejszy i dzielniejszy a mniej dzielny i słabszy przegrywa. Walka jest matką wszystkiego” Adolf Hitler * PROLOG * HERMES Ośrodek Szkoleniowy Kadetów – wokołomarsjańska orbita geostacjonarna 30 lipca 2765 Upał w ośrodku panował wszechobecnie przenikając w równym stopniu wszystko oraz wszystkich. Po kadetach, skwar dawał się we znaki spływając im bystrymi strumykami potu za kołnierze oraz wykwitając wielkimi plamami lepkiej wilgoci na plecach oraz pod pachami. Upał czasami tylko, kiedy agregaty dotykała jakaś awaria, odrobinę się zmniejszał, lecz od pół roku nic takiego się w maszynowni nie wydarzyło więc grzało bezlitośnie dzień i noc, bez przerwy. Poza tym, upał był jak zawsze nieznośny i odkąd tylko pamiętano, przekraczał wszystkie dopuszczalne normy. Gorąco było jedyną rzeczą, na którą ze stuprocentowym prawdopodobieństwem w koszarach moŜna było liczyć. Wszystko pozostałe, w tym oczywiście harmonogram zajęć, było nieustannym kalejdoskopem zaskakujących i nieprzewidywalnych zmian. Zmian mogących nawet najbardziej zrównowaŜonego robota wyprowadzić z równowagi. – Puszczanie bąków nie jest wbrew pozorom, wcale prostą sprawą. Na pewno nie, panowie kadeci. – Ned oznajmił pozostałym uroczystym tonem. Następnie, przerywał na chwilę pochłonięty usuwaniem ochronnego, stalowego stelaŜa w jaki armia w trosce o jego szyję wyposaŜyła kołnierzyk bluzy od munduru. – Nie? – zaskoczonym tonem zapytał kilkuosobowy chór podnosząc na niego spojrzenia. – Nie tak prostą przynajmniej, jakby się mogło prostodusznym prostaczkom, czyli wam wydawać. – odparł. Wepchnął na miejsce usuniętego właśnie stelaŜa doskonale dopasowany kawałek
tektury, któremu z pomocą noŜa udało się w końcu nadać idealny kształt. Na zakończenie z cięŜkim westchnieniem obrzucił krytycznym spojrzeniem wynik swoich dwugodzinnych starań. Widząc niczego sobie efekt swej krawieckiej poprawki z zadowoleniem uśmiechnął się i juŜ zupełnie pogodnym tonem dodał. – Ta sztuka, tak sztuka powtarzam, wymaga przede wszystkim długoletnich i gruntownych przygotowań. Całej masy troskliwego trudu, wysiłków oraz morderczej, forsownej samodyscypliny... Kadeci siedzieli na swych łóŜkach pochłonięci polerowaniem pozbawionych juŜ pancerza butów, prasowaniem zmodyfikowanych mundurów, usuwaniem z nich tytanowego Ŝelastwa, (dokładnie tak to określali), czyli przeciwpancernych zabezpieczeń, ochraniaczy oraz innymi przygotowaniami do nadchodzącej w ekspresowym tempie promocji. Trzymane w dłoniach, bynajmniej nie dla kontemplacji plazmowe spawarki, przenośne szlifierki i hydrauliczne kleszczozgniatarki zapewniały w sali temperaturę, z jakiej byłby dumny kaŜdy bez wyjątku średniowieczny kowal. Otwarte na ościeŜ wszystkie okna niewiele pomagały jeśli chodziło o temperaturę ale przynajmniej usuwały z sali spawalnicze dymy. Ocierając co chwilę spływający strumieniami pot kadeci zabijali czas leniwą pogawędką. – Samodyscypliny, powiadasz? – ocierając czoło zapytał go Bert spoglądając z niechęcią na odległe, masywne niczym egipskie piramidy, znienawidzone przez wszystkich, sięgające nieba tlenotwórcze agregaty. Agregaty zapewniały swoją pracą w całej bazie tlen oraz niejako przy okazji, przemiłą dla organizmu szkolącego się kadeta, temperaturę czterdziestu pięciu stopni Celsjusza. – Właśnie, kurewskiej samodyscypliny oraz cierniowej zaprawy i treningu. Jeśli się tylko rzecz jasna, pragnie w tym względzie w ogóle coś osiągnąć. – zaraz zaznaczył Ned popijając nieco wody z samo filtrującej kaŜdy płyn, manierki bojowej. – Co takiego, na przykład? – zapytał Bob, który rzadko kiedy wiedział o co chodzi. – Na przykład w miarę przyzwoity poziom, matołku. – Chrzanisz, Ned! – prychnął Mario natychmiast biorąc w obronę Boba. – Poziom w puszczaniu bąków? O czym ty gadasz, człowieku? – Widzę Ŝe wy, baranki naprawdę nie wiecie o tym kompletnie niczego. – westchnął Ned zabierając się ze spawarką za przeciwodłamkowe podeszwy swoich butów. – Chodzi po prostu o to, Ŝe nie moŜna puszczać bąków ot tak sobie. – Nie? – W pewnych kręgach uwaŜano by to wręcz za zniewagę. Dlatego naleŜy podejść do tematu powaŜnie, jak najbardziej naukowo i... – Jakich, kurwa kręgach? – Pierdzieli? – z całej sali dobiegły Neda prychnięcia. Ned zignorował ich drwiący ton i z wyrozumiałym, ojcowskim spokojem ciągnął dalej spoglądając przelotnie na Maria. – Bąki naleŜy puszczać zawsze w sposób właściwy, tępy makaroniarzu. Właściwy powiadam a do tego potrzebne są niestety całe lata cholernie cięŜkich przygotowań. Trening jednak to nie wszystko. Bardzo waŜne są teŜ, odpowiednia motywacja, zdrowe oraz regularne odŜywianie, maksymalna koncentracja, stosowna do okoliczności dieta przed występem oraz oczywiście nieprzerwane, uporczywe i mozolne ćwiczenia. – Ćwiczenia, hę? – Ćwiczenia, bez których nie ma nawet, co marzyć o zbliŜeniu się do jako
takiego poziomu. Dopiero wówczas, kiedy te wstępne warunki są w pełni spełnione moŜna zacząć myśleć o osiągnięciu prawdziwej doskonałości w tym temacie. Czy opowiadałem wam o czasach, kiedy mieszkałem w Nowym Jorku? – Ciągle o tym gadasz. – padło kilka zgodnych jęknięć z drugiej strony sali. – Miałem wówczas kumpla. Bobbiego. Przez pewien czas kręciliśmy razem klawe interesy. Zresztą niewaŜne. WaŜne jest to, Ŝe kiedy Bob puszczał w subgravie bąka to było naprawdę coś. – Ned zrobił pauzę. OdłoŜył obcęgami na bok zdemontowaną podeszwę i podnosząc z podłogi drugi but ciągnął dalej. – Jego ulubionym miejscem do ataku była stacja na Park Avenue. Godziny szczytu, tłumy nieświadomych ofiar... chyba wiecie co takiego mam na myśli? – Wiemy. – padło z kilku stron jednocześnie. – Bob najpierw przez dobry kwadrans mocno się koncentrował nad wyraz starannie wybierając cel ataku. Kiedy znalazł juŜ odpowiednio zatłoczony pociąg dopiero wówczas odpręŜał się i przystępował do roboty. Robił to natychmiast, kiedy tylko drzwi się zamykały a pociąg unosił się na poduszkach ale zanim jeszcze ruszał z miejsca. – Dlaczego? – PoniewaŜ niezwykle waŜny jest teŜ wybór idealnego momentu. – Jak to? – Psychologia. Chodzi o spotęgowanie przeraŜenia. Gdyby to zrobił odrobinkę wcześniej, ludzie by po prostu wysiedli i pojechali innym składem. Gdyby zaś później, pasaŜerowie wstrzymaliby oddech i za wszelką cenę starali się jakoś dotrwać do następnej stacji. Natomiast kiedy Bob atakował ich w chwili kiedy tylko się zamykały drzwi, natychmiast wybuchała panika, poniewaŜ widząc zamykające się drzwi i brak jakiegokolwiek wyjścia pierwszą myślą kaŜdego człowieka jest to, Ŝe znalazł się w pułapce. To odruchowy instynkt i działa na kaŜdego kto niczego niezwykłego nie spodziewa się. A teraz naświetlę wam co nieco technikę Bobbiego. OtóŜ on robił to w sposób, uwaga matoły, wyrafinowany i w pełni profesjonalny, czyli wypuszczał bąka niedostrzegalnie. Zazwyczaj zwykłego, cebulowego, ale za to robił to morderczo skutecznie. Hm, co się wówczas działo. Pociąg z wolna ruszał a gaz zaczynał błyskawicznie działać. Kiedy po kilkunastu sekundach jazdy mechaniczne detektory głupiały juŜ do reszty od smrodu i automatycznie odcinały skaŜony wagon od pozostałych, muchy zdychały w powietrzu, karaluchy skacząc w biegu popełniały zbiorowe samobójstwo, powietrze gęstniejąc natychmiast skraplało się w postaci cuchnącego deszczu a nieprzygotowani na to wszystko ludzie walczyli między sobą wręcz pchając się do wyjścia, przy czym nie mogąc się wydostać przy zmniejszonej grawitacji, mdleli osłabieni wywracając oczy i zwalając się na bezwładną i cuchnącą kupę. Moja wrodzona przyzwoitość nie pozwala mi powiedzieć wam nic ponad to, Ŝe potem następował grande finale, czyli koncertowy dopalacz Bobbiego o smaku jajecznym, po którym wszyscy jeszcze przytomni rzygali na wszystkich, a kiedy pociąg dojeŜdŜał w końcu do następnej stacji, przypominał wszystko tylko nie pociąg a ludzie juŜ nie przypominali ludzi w ogóle. Taki właśnie był Bobby w szczytowym okresie swojej kariery i zawsze udawało mu się zręcznie wymykać tropiącym go stróŜom prawa, jakich wciąŜ nasyłał nowojorski zarząd kolei miejskich. Zanim nasze drogi ostatecznie się rozeszły to właśnie Bobby nauczył mnie wszystkiego o puszczaniu bąków. – stwierdził Ned. Na moment pogrąŜył się w nostalgicznej zadumie za minionymi czasami, po czym zaraz dodał. – Od niego wiem na ten temat wszystko. Dosłownie wszystko. W tym równieŜ to, jak wielką rolę w sztuce puszczania bąków odgrywają odpowiednie
przygotowania. – obrzucił słuchaczy przelotnym spojrzeniem. – Z waszych głupich min widzę jednak, Ŝe o tym równieŜ nic nie wiecie? Uwaga, więc objaśniam. Zrozumcie jedno matoły, nie moŜna tak po prostu naŜreć się byle czego wsiąść do grawibusu potem brutalnie zesrać się i szczerzyć zęby z radochy. – Nie? – To byłoby takie wulgarne, nieetyczne, hm... takie kurwa niemieckie, jeśli ech... wiecie, co mam na myśli. Tak zachowują się jedynie prymitywne szkopy, kiedy juŜ naŜrą się do oporu swoich, końskich, tłustych parówek i popiją piwa. NadąŜacie? – Czyli, Ŝe jak według ciebie naleŜy to robić? – zapytał Mario. – Ze smakiem, ot co. Oto cała tajemnica sukcesu w rekordowym skrócie. Reszta jest to tylko i wyłącznie uporczywy trening. Trzeba walnąć z grubej rury to prawda ale po pierwsze, po cichu a po drugie, za wszelką cenę naleŜy przy tym zachować pokerową twarz... – Czyli...? – wtrącił Bob. – Czyli morda jak z kamienia. Zrozumcie to wreszcie. Czy wyraŜam się jasno? – Chyba tak. – dobiegło kilka ściszonych głosów. – Czy ktoś z was, zatem tak potrafi, pedały? – zapytał Ned wodząc wzrokiem po wpatrzonych w siebie twarzach. – No widzicie. – rzucił do siebie z rezygnacją. – Prócz tego, sam zapach nie moŜe być za słaby lub BoŜe broń, skalany jakimiś obcymi domieszkami. Koniecznie i bezwarunkowo musi to być czysty, skoncentrowany oraz niezwykle intensywny smród o jednoznacznej, nie budzącej wątpliwości treści. śadnych tam, kurwa zbełtanych komponentów czy zmiksowanych mieszanek. To ma być jednolity fetor, którego ofiary nie usuną później z odzieŜy nawet po czwartym, próŜniowym praniu. – Mamy uwierzyć, Ŝe ty tak potrafisz? – zaczepnym tonem ponownie rzucił Mario. – Zgadza się. – odparł Ned. Jego twarz była jednym, wielkim promiennym uśmiechem. – To przecieŜ niemoŜliwe. – rzucił Mario. – KaŜde pranie usuwa... – Pamiętasz ostatnią balangę w kasynie oficerskim? – Tę z okazji którejś tam rocznicy powstania Korpusu? – Właśnie. – Pewnie Ŝe pamiętam, bo była tamta, po chuju afera. – Więc posłuchaj jaka była geneza tej afery. Ten kutas, porucznik Hammer wkręcił mnie właśnie tamtego dnia na przymusową słuŜbę w kasynie. Podstępny skurwiel. W dodatku zesłał mnie tam jako kelnera. Szlag by go. – Ned westchnął. Widząc nieme zainteresowanie w oczach wszystkich usiadł wygodniej po czym rozwinął opowieść, przypalając sobie papierosa. – Było więc tak. Jako Ŝe wyrobiłem przed terminem obowiązkową ilość patroli, napierdalając na piechotę z pełnym ekwipunkiem przez dobre dwa tygodnie setki kilometrów za agregatami, naleŜała mi się i to kurwa juŜ od dawien dawna zaległa przepustka. Miałem zamiar z drugim batalionem iść na długo odkładane dziwki. Zamiast na dziwki jednak, przez tego bezdusznego skurwysyna musiałem przez całą sobotę latać z tacą i roznosić drinki pieprzonym oficerom, ich otyłym do niemoŜliwości Ŝonom oraz zaproszonym gościom. Ech, chuj by spalił jego wieś. – w głosie Neda zabrzmiała nutka spóźnionego Ŝalu za bezpowrotnie utraconą przepustką, która bez jego w niej udziału tak po prostu wzięła i przeminęła. – Tylko nam nie mów, Ŝe ta akcja miesiąc temu to była twoja robota. Śledztwo przecieŜ wykazało, Ŝe puściły cztery uszczelki przy pociskach chemicznych zmagazynowanych w piwnicach pod kasynem. – zaczął znowu Mario. – Jezu, Mario! Jak rany! Ty naprawdę czytasz te sztabowe okólniki? – Ned
zarechotał razem z całą salą, po czym dodał maksymalnie litościwym tonem. – Gdzieś ty się uchował, czereśniaku? Daj spokój, no nie mogę. – lekcewaŜącym machnięciem ręki natychmiast rozwiał jego przypuszczenia, skinieniem głowy uspokoił i zarazem wspaniałomyślnie wybaczył aŜ tak niespotykaną łatwowierność. – Pociski, to kłamliwa, oficjalna wersja. W rzeczywistości pod kasynem nie ma Ŝadnej amunicji tylko nielegalna bimbrownia, w połowie zresztą moja, a śledztwa nie prowadziła Ŝandarmeria tylko chłopaki z kompanii chemicznej, którzy jedynie poprzebierali się i udawali Ŝandarmów Ŝeby wiara w koszarach głupio nie szemrała. – Skąd to wiesz? – Do licha, nie zgłosiłem się do armii by dokładać do interesu tylko aby coś odłoŜyć, kurwa. Mój powszedni chleb to jebana, dokładna aŜ do bólu informacja, a poniewaŜ to podstawa i fundament mojego wojskowego bytu, wiem o tej lipie z Ŝandarmami od samego początku, bo mam u nich w batalionie zaufanego kumpla, do cholery! – To, po co w takim razie wciskali nam ten cały kit? – Nie chcieli się skompromitować. Autorytet przełoŜonych poszedłby się jebać i to wszystko. W rzeczywistości te całe gazowanie, to była tylko i wyłącznie moja robota. Moja, kurwa. – Cholera! – Jak to zrobiłeś? – padły pytania. – Naprawdę chcecie wiedzieć? – zapytał ich w odpowiedzi. – Gadanie! – Będzie więc was to kosztowało karton fajek. – Ned sprawnie wycenił wartość swojej opowieści. – Dobra. – podejrzanie prędko się zgodzili. – Tych prawdziwych, z przemytu. – Niech ci, kurwa nasza krzywda... – natychmiast rozległy się masowe, pełne oburzenia protesty. – śadnego beztytoniowego gówna z kantyny. – podkreślił Ned złośliwie rozkoszując się wyrazem ich twarzy. – No gadaj wreszcie! – po dokonaniu błyskawicznej zrzutki ciekawość, o czym z góry wiedział Ned, jednak zwycięŜyła. – No więc było tak. – Ned zaczął opowieść upychając papierosy po kieszeniach. – Jak chyba doskonale wiecie, w piątki grywam sobie z magazynierami w tradycyjnego, weekendowego pokerka. – To wiemy. – Mów o rzeczach, których nie wiemy. – Spokojnie, dojdziemy do wszystkiego. – Ned uspokoił słuchaczy i dodał. – Nie dość więc, Ŝe karta mi w ogóle wówczas nie szła to jeszcze przez prawie całą sobotę i to aŜ do samego obiadu wałęsałem się po całym garnizonie w poszukiwaniu jakiegoś naprawdę spokojnego miejsca, gdzie mógłbym w końcu odespać całonocną imprezkę i nabrać sił na wieczorny rewanŜyk. KrąŜyłem więc po całym, cholernym ośrodku i szukałem potrzebnego mi spokoju. W końcu, po długich staraniach znalazłem wymarzony azyl. Było to u chłopaków na kuchni. No i Ŝeby za długo nie przynudzać o rzeczach nieistotnych powiem tylko, Ŝe kiedy ledwie przyłoŜyłem głowę do poduszki zaraz nakrył mnie w podziemiach kuchni ten wścibski kutas Hammer. Nie dość więc, Ŝe nawet oka nie zmruŜyłem to on jeszcze, natychmiast po tym jak mnie nakrył, zesłał w podły sposób moją skromną osobę na słuŜbę przy obsłudze wieczornego bankietu... – Dlaczego ci karta nie szła? – rzucił Bob. Zapadło niezręczne milczenie. Kiedy Ned ze spuszczoną smętnie głową wyjaśnił
mu przyczyny, dwóch siedzących najbliŜej wzięło Boba pod pachy i troskliwie odprowadziło na świetlicę, gdzie przykutego do krzesełka zostawili przed oknem z którego miał przepiękny widok na ćwiczących na dziedzińcu pierwszoroczniaków oraz oczywiście agregaty. – Zatem odpowiednią motywację posiadałeś? – zapytał ktoś, kiedy Ned ponownie się rozpogodził. – OtóŜ to. – Ned przytaknął głową. – Kiedy oficerska impreza rozkręciła się i przybyli wszyscy, się skoncentrowałem, w szparę pod drzwiami wejściowymi podłoŜyłem gumowego klina no i... dałem z siebie wszystko. To był bąk jak z bajki, panowie kadeci. Koncertowy tak, Ŝe nawet Bobby byłby w swoim czasie z niego dumny. Był gęsty jak marzenie, o wysublimowanym, kwaśno cebulowym smaku. Intensywny tak, Ŝe wprost wyborny. Niemal wszystkie baby natychmiast się porzygały a dzięki klimatyzacji z obiegiem zamkniętym, bąk nieustannie wisiał i wisiał sobie w miejscu niczym śmietana z koncentratów... – Baaaaaczność! – ryknął Mario na widok wchodzącego do sali sierŜanta. Cała sala w jednej chwili, obliczonej niegdyś starannie na jedną dziesiątą sekundy, umilkła, wepchnęła kompromitujące dowody pod łóŜka i wypręŜyła się stając na baczność. – Spocznij. – rzucił sierŜant. SierŜant Horst pieszczotliwie nazywany przez kadetów Złym Kutasem, odchylając na bok o milimetr górną, silikonową wargę po raz pierwszy w tym roku uśmiechnął się stojąc w drzwiach. Uśmiech ten, mimo Ŝe trwał jedną setną sekundy był jak jego właściciel, złowrogi, pełen czystej, bezinteresownej nienawiści, jadowity i złowieszczy. SierŜant błyskawicznie opanował grymas. Posępnym wzrokiem z wolna rozejrzał się po całej sali wchodząc z wolna do środka. Sprzęt jakiego uŜywali znikł co prawda jak kamfora, lecz w powietrzu i tak nadal unosiły się kłęby spawalniczych obłoków jasno świadczące o tym co przed chwilą się tu odbywało. Cała znajdująca się wewnątrz ósemka, milcząco oczekiwała na to, co Zły Kutas powie. Horst był najbardziej znienawidzoną osobą, jaką kiedykolwiek dane im było poznać osobiście. W sposób metodycznie sadystyczny, prowadził skrupulatnie ich szkolenie od samego początku biorąc ich rocznik pod własne skrzydła. W ciągu minionych pięciu lat sprawowania nad nimi swej troskliwej opieki, z całą pewnością zasłuŜył sobie w pełni na swój przydomek. Wśród kadetów zawsze budził paniczny lęk, mimowolne dreszcze oraz dogłębne przeraŜenie samą tylko swoją bliską obecnością. Wiedząc doskonale, Ŝe wystarczy zbyt gwałtowny ruch gałkami ocznymi, aby natychmiast zostać nagrodzonym całym marsjańskim miesiącem dodatkowej słuŜby w latrynie, stali regulaminowo niczym drewniane posągi wpatrzone wprost przed siebie. Wejście sierŜanta zaskoczyło ich kompletnie, poniewaŜ Mario mający mieć oko na korytarz znowu spieprzył sprawę. W myślach juŜ układali plan jak mu się odpłacą, kiedy tylko Zły Kutas wreszcie sobie pójdzie, ale w tym momencie były to odległe plany. SierŜant wbił, bowiem swoje złośliwie przymruŜone, czerwone oczka właśnie w stojącego najbliŜej niego Maria i odsłaniając na moment stalowe, powlekane teflonem kły, otworzył usta, aby coś powiedzieć. Po chwili jednak się rozmyślił. Przeciągnął dłonią po pokrytej całą kolekcją starych oraz nowych blizn, o których pochodzeniu nieustannie krąŜyły w koszarach jedynie przeraŜające legendy swojej łysej czaszce i... przysiadł sobie na pierwszym z brzegu łóŜku. ŁóŜko naleŜało do Maria. – No i cóŜ knujecie, chuje? – odezwał się patrząc juŜ normalnie, czyli jadowicie na kadetów.
– Melduję sir, Ŝe... – przepełniony niewyobraŜalną skruchą zaczął niepewnie Mario. – Bierz kubły, szmaty i zamelduj się w latrynie. – od niechcenia przerwał mu Zły Kutas. – Jak sobie w kiblu poŜytecznie z tydzień popracujesz, być moŜe nauczysz się nie odzywać nie pytany? No, więc? – zwrócił się do pozostałych, kiedy Mario ze szlochem juŜ odmaszerował pobrzękując wiaderkami. Milczeli. – Dobra. W kaŜdym bądź razie... na czym to, kurwa stanęliśmy? – zapytał Horst drapiąc się bagnetem w pokrytą matowo oksydowanym tytanem szczękę. – W kaŜdym bądź razie. – ktoś Ŝyczliwie podpowiedział z drugiego końca sali. Horst rzucił w tamtą stronę błyskawiczne spojrzenie. Jednak mimo wprawy oraz doświadczenia spóźnił się o ułamek sekundy. Szereg spoglądających na niego stamtąd twarzy wyraŜał jedynie czystą, nieskalaną niewinność uniemoŜliwiającą juŜ zdemaskowanie sprawcy. – Pytałem, co knujecie? Parker? – powtórzył sierŜant złowrogo. – Nic, sir. – odparł Bert. – Hę? – To znaczy... tego, nic niedozwolonego regulaminem, sir. Przygotowujemy się do promocji, sir. Prasujemy mundury, czyścimy buty bojowe... – MoŜecie usiąść. – westchnął sierŜant wskazując owłosioną ręką łóŜko naprzeciwko. Posłusznie usiedli podczas kiedy on sam wpierw pociągnął nozdrzami po czym z wolna pochylił się i rzucił okiem pod łóŜko i ponownie się uśmiechnął. Zadowolenie sierŜanta było dla nich sprawą co najmniej podejrzaną oraz równie zagadkową. Z czymś podobnym, nigdy się jeszcze nie spotkali. W normalnych okolicznościach juŜ sam widok spawarek uŜywanych poza warsztatami nagrodzony zostałby tygodniem cięŜkich robót w dokach próŜniowych, nie wspominając juŜ o przeróbkach ekwipunku, za które była tylko jedna kara. Chłosta oraz juŜ zupełnie gratisowo karcer, gdzie w spokoju moŜna było zaszyć popejczowe rany i wyleczyć pozostałe obraŜenia podczas dwumiesięcznej rekonwalescencji, poniewaŜ krótszych zsyłek zwyczajowo się nie stosowało. – Mówiłem do Parkera i Harrisa. – sierŜant wyjaśnił zwięźle tym, którzy zbyt szybko się rozluźnili, po czym szybko dodał. – Pozostali posprzątać ten chlew, biegiem wypierdalać na dziedziniec i za minutę zbiórka w pełnym oporządzeniu na placu defilad. – Dlaczego, sir? – ktoś wystękał łamiącym się z rozpaczy głosem. – Dwanaście okrąŜeń wokół garnizonu. Wykonać natychmiast! I odliczać mi kaŜde jedno tak głośno, Ŝebym nawet stąd was, kurwa słyszał. – Tak jest! – gruchnęło gromko, po czym Kadeci wybiegli zabierając w przeraŜeniu drzwi ze sobą niczym spłoszone stado bawołów przegnane przez łąkę z suszącą się bielizną. Kiedy ucichł juŜ tupot biegnących metalowym korytarzem ludzi, sierŜant wyciągnął z kieszeni beznikotynowe marlboro. Pocierając o siebie dwa zmodyfikowane paznokcie zapalił papierosa, potem poczęstował ich podsuwając uprzejmie nadal płonącego kciuka. Ned z Bertem spojrzeli po sobie zbaraniali. Zły Kutas musiał szykować coś naprawdę niedobrego, lecz nie wiedząc o co chodzi posłusznie zapalili. Zdumieni zauwaŜyli jak Horst uśmiechnął się w przelocie po raz trzeci. To był dzień niespodzianek. Kiedy tylko sierŜant schował papierosy, wydobył piersiówkę. Zanim ochłonęli na jej widok w jego rękach, ten szybkim jak atak węŜa ruchem dłoni, nalał po jednym, po
czym piersiówka na powrót zniknęła bez śladu gdzieś pod jego plazmoodporną bluzą. – CóŜ. – sierŜant podrapał się w głowę patrząc im w oczy. – Mamy, więc promocję, hę? – Tak jest, sir. – słuŜbowym tonem odparł Ned. – To właśnie dziś, sir. – potwierdził równieŜ Bert. – Widząc was po raz pierwszy pięć lat temu, nigdy bym nie przypuszczał, Ŝe doŜyjecie tej chwili. MoŜe jeszcze po jednym, co Ned? Stała się rzecz niepojęta. Horst po raz pierwszy nazwał Neda po imieniu. Spojrzeli po raz drugi po sobie nic juŜ nie rozumiejącymi spojrzeniami. Najpierw poczęstunek prawie papierosem, potem zupełnie juŜ prawdziwym alkoholem a teraz jeszcze to. SierŜant nie uŜył określenia, chuju, kutasie, sukinsynu, czy choćby banalnego matkojebco lecz powiedział... Ned. O czymś tak nieregulaminowym nigdy nawet nie słyszeli. Ba, nikt nie słyszał. Siedzieli naprzeciw sierŜanta na duraluminiowym łóŜku marszcząc czoła i bezskutecznie usiłując rozgryźć jego podstępne zamiary w czasie, kiedy ten zaszokował ich po raz kolejny. – Cecil. – przedstawił się wyciągając dłoń. W normalnych okolicznościach natychmiast pospadaliby ze śmiechu na ziemię na sam dźwięk jego owianego odwieczną tajemnicą imienia, co do którego w koszarach krąŜyły jedynie tysiące nigdy nierozstrzygniętych zakładów i przypuszczeń. Obecnie jednak okoliczności nie były normalne a oni byli zbyt wstrząśnięci, by się śmiać lub chociaŜby zastanawiać jak na tej informacji raz dwa coś zarobić. Bezwiednie uścisnęli jego powleczoną imitującą skórę, Ŝaroodporną gumą dłoń. – Bert. – Ned. Tymczasem sierŜant Horst do reszty się rozkleił uśmiechając się juŜ po raz trzeci. Nie pytając nalał wszystkim jeszcze jedną kolejkę, po czym rzucił. – Wierzcie mi lub nie, ale takie w Korpusie są zasady. Politycy przysyłając tutaj cywilne śmieci wszelkiej maści, kaŜą nam z tej zgrai łachudrów zrobić StraŜników. Z tych dwóch tysięcy łazęgów z jakim zaczynaliście szkolenie do końca dotarło nieco mniej niŜ stu dwudziestu. Reszta odpadła, została usunięta, zginęła podczas ćwiczeń lub sama sobie wyświadczyła przysługę popełniając samobójstwo. Został tylko i wyłącznie zdrowy, wyszkolony rdzeń, czyli wy. – Tak jest, sir. – rozpoznając juŜ tę gadkę gruchnęli gromko zrywając się na nogi. SierŜant uniesioną nieco dłonią rozkazał im na powrót usiąść po czym dodał. – Element niepoŜądany, niezaradny, nieodporny i nie wart nawet większej wzmianki został w toku szkolenia w sposób sprawny i skuteczny trwale wyeliminowany. Moją niewdzięczną rolą w systemie, było jedynie zrobić z was ludzi godnych noszenia munduru StraŜnika. Waszym natomiast jedynym zadaniem, było przeŜyć i gorąco mnie znienawidzić... – AleŜ Cecil... – zaprotestował nieszczerze Bert. – Tak, tak. Znienawidzić. – ciągnął dalej sierŜant. – Dlatego, kiedy kadeci nazywają mnie Złym Kutasem wiem, Ŝe w pewnym stopniu mi się to udało i nie zaprzeczajcie. Wiem. Tak juŜ po prostu musi być i juŜ. SierŜant wypił swoją kolejkę jednym, szybkim ruchem po czym zapalił nowego papierosa. Nie wiedząc do czego zmierza nie odzywali się zapobiegawczo. Horst zaciągnął się głęboko i zaraz dodał. – Zastanawiacie się pewnie, dlaczego tu z wami siedzę i tak sobie gadam, hę? Trafił w dziesiątkę. Siedzieli jednak nadal patrząc na niego bez słowa. – Dziś promocja. Kadeci staną się StraŜnikami a jutro kaŜdy z nich najpierw
wylosuje i zaraz potem odleci tam, gdzie odtąd będzie jego przydział. Ale tyle to juŜ pewnie sami wiecie? – Tak jest, sir. – KaŜdy ale nie wy dwaj. – wtrącił zwięźle Horst. – Was dwóch, bowiem promocja ominęła. Siedzieli z zamarłymi ze strachu sercami zastanawiając się, co teŜ mogło się u licha stać i do czego w końcu ten drań zmierza. CzyŜby w końcu spełnił swoje wieloletnie obietnice i postanowił usunąć ich z Korpusu. I to na kilka godzin przed końcem szkolenia. Po tym wrednym osobniku, jak najbardziej mogli się tego właśnie spodziewać. Coś takiego było oczywiście jak najbardziej w jego stylu. Tym bardziej zastanawiająca była jego dająca do myślenia przymilność. Ten widząc w ich ponurych oczach niewypowiedziane pytanie z przyzwyczajenia podręczył ich trzymając ich jeszcze przez chwilę w niepewności, po czym wydobył z kieszeni dwie koperty, które następnie wręczył im bez słowa. To były takie same srebrzystoszare koperty jak te, w których znajdowały się bilety powrotne dla dyscyplinarnie relegowanych z ośrodka kadetów. Oglądali je juŜ wielokrotnie w ciągu minionych pięciu lat. DrŜącymi rękoma niechętnie wzięli je i natychmiast otworzyli. Spodziewając się wewnątrz biletów na Ziemię zachowali ponure milczenie układając w myślach odpowiednio obelŜywe i wulgarne wiązanki poŜegnalne. W kopertach znajdowały się bilety, a jakŜe. Tyle, Ŝe były one z metalowej folii, czyli wojskowe i nie na Ziemię lecz Marsa więc słuŜbowe. Oprócz biletów koperty zawierały równieŜ wykonane z przezroczystego metalu mikronieśmiertelniki stwierdzające, iŜ obydwaj od trzech godzin są porucznikami w słuŜbie czynnej oraz rozkazy wyjazdu najbliŜszym transportowcem do Centrum Dowodzenia Korpusu znajdującego się w Thompsontown na Marsie. Poza dokumentami w kopertach znajdował się zaległy za pięć lat Ŝołd, o którym moŜna było powiedzieć wszystko z wyjątkiem tego, Ŝe wypychał on koperty. Było to ponad czterdzieści tysięcy dolarów w niewymienialnych nigdzie prócz wojskowych kantyn dwóch bezwartościowych bonach. Bony te co prawda, moŜna było wymienić równieŜ u czarnorynkowych kolekcjonerów wojskowych osobliwości, lecz po tak humorystycznym kursie, Ŝe nie wartym nawet wzmianki. W normalnych okolicznościach, normalni ludzie oraz naturalnie, normalne dziwki, nawet nie chciały patrzeć na wojskowe bony, poniewaŜ nie sposób było odróŜnić oficjalnych od tych, jakie masowo drukowali sobie sami kadeci w ramach radosnej samopomocy urlopowo koszarowej, która powodowała lawinową inflację i regularne kryzysy wojskowo koszarowe oraz chyba dla równowagi, niesłabnącą koniunkturę w pobliskim przemyśle papierniczo handlowym. Jedynie podczas ich pięcioletniego pobytu krój, wygląd oraz nominały bonów zmieniły się przynajmniej coś z szesnaście razy w związku z nieustannymi wymianami. – Czy to oznacza, Ŝe...? – zaczął Bert ze wzruszeniem przytulając po raz pierwszy w Ŝyciu oryginalne bony do piersi. – Dokładnie. – rzucił Horst. – Od szóstej dwadzieścia jesteście oficerami a za niecałą godzinę macie odlot ze śluzy północnej. Po drodze pozwoliłem sobie zajrzeć do kopert. – wyjaśnił z tak szerokim uśmiechem Ŝe dostrzegli przez moment tuŜ pod skórą jego warg fragment siatki z drutu nierdzewnego. – Ja pierdolę! – westchnął z niewyobraŜalną ulgą Ned. – Nareszcie koniec tego syfu, bagna, gnoju... ale zaraz, chwila. Dlaczego tak nagle, kurwa? – zapytał sierŜanta. – I to do samego Centrum? – dodał Bert. O takim przydziale kaŜdy z kadetów mógł sobie jedynie pomarzyć. Rzeczywistość, bowiem była jednak taka, iŜ z reguły absolwentów drogą losowania
przydzielano do konwojowania skazańców, nudnej pracy patrolowej na dalekim Nigdzie albo nieciekawej pracy w siłach porządkowych przy tłumieniu zamieszek gdzieś na niemal niecywilizowanych i w związku z tym wiecznie zbuntowanych zadupiach Układu Słonecznego. – Nie mnie, prostego Ŝołnierza o tak trudne rzeczy pytać. – odparł sierŜant chętnie pomagając mu osmalonym kciukiem wcisnąć mikronieśmiertelnik na dolną szóstkę, do której standartowo armia je Ŝołnierzom dopasowywała. – Góra miała zapewne swoje powody wybierając właśnie was a nie kogoś innego. – dodał błyskawicznie wycofując palca sprzed zaciśniętych nieoczekiwanie zębów niezbyt szczęśliwego jego poczynaniami Neda. – Dlaczego? Pojęcia nie mam. PrzecieŜ zawsze uwaŜałem, Ŝe juŜ dawno powinni was rozstrzelać. – stwierdził gwoli wyjaśnienia. – Ale powiem wam jedno. Odkąd tylko tutaj jestem, a jestem od zawsze, jeszcze nigdy nie słyszałem o takim pośpiechu. – dodał w zamyśleniu. – Musi, jakaś pilna sprawa. – Właśnie mówię. Nie dali nam nawet czasu na uroczystą promocję. – w głosie nadal nieco oszołomionego Neda dało się słyszeć coś jakby zawód. – Pięć jebanych lat czekałem na tę chwilę... – Daj spokój! Czterogodzinna defilada w galowych mundurach na kurewsko rozgrzanym, metalowym placu to chyba nie jest coś, czego moŜna w sumie Ŝałować. – rzeczowo stwierdził Bert sprowadzając go jak zawsze na ziemię. Nawet nie zauwaŜyli, kiedy sierŜant nalał nową kolejkę. Wypili po czym zapalili juŜ rozluźnieni. – Chyba nie macie do mnie Ŝalu, co? – spytał Horst. – AleŜ Cecil... – No, co ty wygadujesz? – Mam na myśli, Ŝe te wszystkie lata... – W porządku jest. – zapewnili go. – To dobrze, poniewaŜ czasami kadeci okazują się lekko niewdzięczni... – Pięć lat gnojenia i wdeptywania w ziemię, obraŜania nas, naszych rodzin, przodków oraz wszystkich znajomych naszych przodków, te nieustanne złośliwe zagrywki i baczne czuwanie aby spokój i pogoda ducha nie zagościły na naszych obliczach dłuŜej niŜ na kwadrans, to przecieŜ Ŝaden powód do Ŝalu, prawda? – rzucił do siebie Bert. – Co ty o tym sądzisz, Ned? – śal i niewdzięczność to nie my. – oznajmił Ned. – Porządne z was chłopaki. – sierŜant odetchnął z ulgą. – Napijecie się jeszcze po jednym? – Jasne, Ŝe się napijemy. – odparł pogodnie Bert. – Ale nie wy, sierŜancie. – przechodząc na słuŜbowy ton wyjaśnił Ned odbierając mu piersiówkę ze zmartwiałych rąk. – Wy Ŝołnierzu, porobicie sobie trochę pompek. Hm, powiedzmy dwieście. I zabierzcie, do cholery bliŜej siebie tę gumową rękę. – Ale...? – Wykonać natychmiast. – rzucił bez emocji Bert. – Dwieście pięćdziesiąt za pyskowanie. – zaraz sprostował. Podczas, kiedy sierŜant postękując przystąpił do wykonywania rozkazu, obydwaj dokładnie osuszyli butelkę obserwując beznamiętnie jego unoszące się rytmicznie krępe i Ŝylaste ciało. Kiedy Zły Kutas ukończył juŜ rozgrzewkę zaopatrzyli go w maskę przeciwgazową, antybiologiczny kombinezon, Ŝaroodporną pelerynę, narzutkę antyradiacyjną, czterdziestokilogramowy karabinek plazmowy, pozwalający przeŜyć dwumiesięczne oblęŜenie zapas racji Ŝywnościowych upchany w poręcznym tytanowym pojemniku, po czym zawieszając mu dla równowagi na lekko juŜ
przygiętym karku dwa siedmiokilogramowe akumulatory z zapasową amunicją dziarsko wyszli z nim na zewnątrz biorąc kierunek w stronę toru przeszkód, gdzie zamierzali w jak najbardziej poŜyteczny sposób spędzić resztę dzielącego ich od odlotu czasu. Stali tam sobie paląc jednego za drugim, nieszkodliwe papierosy Horsta, w czasie kiedy ten pracowicie sobie ćwiczył i trenował. Mijając ich przy drugim okrąŜeniu sierŜant łypnął spode łba z nienawiścią. Jego spozierające spoza zaparowanej maski oczka, jeszcze rankiem wzbudziłyby w nich jedynie paniczną trwogę. Jednak obecnie role odwróciły się a jedyną rzeczą, jakiej było im naprawdę Ŝal to szybko topniejący czas, jaki pozostał do startu. Kiedy stwierdzili niepocieszeni, Ŝe pozostało im zaledwie dwadzieścia minut do odlotu, postanowili spoŜytkować je maksymalnie zabierając sierŜanta na jego ulubione „wyciąganie rannego towarzysza broni spod ostrzału”. Rannym towarzyszem był zaopatrzony w narysowane kończyny betonowy sześcian o rozmiarach zamraŜarki, który kazali mu dostarczyć do szpitala znajdującego się po drugiej stronie garnizonu. Pełznącego z betonem sierŜanta gorąco dopingowali, wszyscy tłumnie zebrani w oknach koszar kadeci. Oni równieŜ mieli świeŜo w pamięci te wszystkie lata, jakie im minęły pod jego opiekuńczymi skrzydłami oraz hektolitry własnego potu jaki od lat wsiąkał w „towarzysza broni”. Nic jednak, co piękne nie trwa długo. Czas płynął nieubłaganie i kwadrans później, chcąc nie chcąc zostawili wyczerpanego sierŜanta w spokoju i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku udali się w kierunku śluzy Ŝegnani niemilknącą owacją na stojąco. Pilnujący śluzy północnej Ŝandarm, dwu i pół metrowe, nafaszerowane ekosterydami aŜ po sam wierzch wzmocnionej turbotytanem czaszki, kwadratowe bydlę, bardzo długo i starannie sprawdzał ich papiery bez przerwy jednym okiem podejrzliwie im się przyglądając. Dopiero po całej minucie drobiazgowych oględzin nieco się rozluźnił. Mrugnięciem powieki wyłączył w końcu świdrującą ich kamerę na podczerwień, jaką miał zamontowaną w gałce ocznej. Sensorem nosowym wyczuł co prawda, alkohol od razu, jednak poza ściszonym warknięciem niczego sensownego nie powiedział. Kiedy skończył miętolić ich papiery niechętnie im zasalutował oddając z powrotem dokumenty. Odbierając je beknęli mu w twarz z cicha i oddali salut niedbałym, trzy lata trenowanym w szatni gestem, który miał juŜ od pierwszej chwili stwierdzać iŜ jego autorzy to nie nowicjusze tylko zaprawieni i to w niejednej kampanii weterani. śandarm jednak nie dał się sprowokować. Napiął jedynie ze złowieszczym chrzęstem wszystkie hydrauliczne mechanizmy jakie miał zamontowane w plecach i na zakończenie końcem okrutnie poszczerbionej, stalowej pałki wskazał im w geście będącym parodią uprzejmości dalszą drogę. W minutę dotarli do portu, który jeśli tylko by im bardzo zaleŜało, równieŜ mogliby obejść w minutę wokoło. W śluzie stał tylko jeden statek, więc dylematów do którego wsiąść, nie było. Przestarzały, ocięŜały transportowiec rozgrzewał juŜ silniki szykując się do startu. Obrzucili koszary poŜegnalnym, pełnym nienawiści spojrzeniem, po czym przeciągając rozkazami wyjazdu po czytniku wejściowym wkroczyli do środka. Popędzani mechanicznym głosem, który odliczał czas do startu sprawnie odnaleźli kabinę i rzucili się na fotele. Minutę po tym jak zajęli miejsca przypinając się do wygodnych, stalowych siedzeń, transportowiec z konwulsyjnym drŜeniem oderwał się od płyty portu i wyruszył w drogę obierając kurs na majaczącego w oddali Phobosa. Kościsty, bezimienny, pilotujący ten złom sierŜant musiał mieć Ŝołądek z tworzywa sztucznego, poniewaŜ dopiero po dwóch minutach przyspieszenia 10g nieco zwolnił. Wówczas wyrównał lot i oddając stery automatom zagadnął ich.
– Na Marsa, hę? Wpychając gałki oczne na powrót w oczodoły w odpowiedzi wręczyli mu swoje rozkazy wyjazdu. – Do Centrum. Cholera! – ten mruknął będąc pod wraŜeniem. – Nic mi nie mówili, Ŝe na pokładzie będą oficerowie. Gdybym wiedział, dałbym nieco mniej gazu... – W porządku. – uspokoił go wspaniałomyślnie Bert. – MoŜesz to nadrobić podczas lądowania. – Dobra. – Którędy wiedzie wasza trasa, Ŝołnierzu? – rzucił Ned. – Dlaczego pytasz, sir? – PoniewaŜ to co widzę przed nami za cholerę nie wygląda mi na kurs w stronę Marsa? – Racja. – przyznał pilot. – Lecimy nieco okręŜną drogą. – wyjaśnił. – Nieco? – Zostawimy tylko śmieci na Phobosie. W sumie to nawet prawie jest po drodze. – dodał pilot z nieokreślonym gestem dłonią. – A kiedy będzie juŜ po wszystkim to juŜ z pustymi ładowniami lecimy prosto na Marsa wysadzić oficerów. – zaraz dodał. – Śmieci? – nagabnął go Ned. – Gdzieś trzeba przecieŜ je usuwać. – sierŜant odparł filozoficznie. Po dwóch minutach masywny transportowiec na dobre opuścił atmosferę. Jak tylko niebo poczerniało pilot zapowiedział manewr i wprowadził transportowca w łagodny skręt. Skręt był łagodny jedynie dla kadłuba, bowiem łomoty przewalających się bezwładnie w ładowniach śmieci oraz ich narządy wewnętrzne usiłujące wyrwać się na zewnątrz świadczyły o czymś odmiennym. Kiedy statek skończył juŜ manewrować sierŜant dostrzegł ich wymowne spojrzenia. Przepraszającym tonem bąknął coś pod nosem a kiedy kwadrans później ustawił juŜ transportowca rufą do powierzchni Phobosa wyłączył napęd i przesiadł się na drugi fotel. Tam walcząc oburącz z oporną wajchą, natychmiast uruchomił wrota rufowe. Zaciekawieni obserwowali na monitorach jak dwieście pięćdziesiąt tysięcy ton śmieci, niczym kometa, opadać zaczyna z wolna na rozległą dolinę księŜyca. Widok pełen był według opisu pilota pełen majestatu, dostojeństwa i po prostu widowiskowo przewspaniały. Śmieci wysypywały się kolorową, długą na setki kilometrów wstęgą, po czym znikały gdzieś daleko w dole gdzie pod wpływem zmiany grawitacji wiły się niczym gigantyczna serpentyna. Obydwaj z braku czegoś lepszego do roboty, obserwowali na zmianę śmieci oraz wskaźniki ilościowe ładowni, które stosunkowo szybko topniały. Wyładunek był juŜ niemal ukończony w stu procentach, kiedy wszędzie wokół rozpętało się prawdziwe piekło. Przestrzeń nad Phobosem w jednaj chwili rozjarzyła się dziesiątkami jądrowo plazmowych eksplozji a wokół transportowca przemykać zaczynały coraz to nowe smugi pocisków, torped oraz co gorsza zaczęły pojawiać się niepokojąco bliskie błyski dział laserowych. – Kurwa! – zaklął sierŜant odrzucając na bok kubek z lurowatą kawą i nie czekając, aŜ reszta śmieci wypchnięta zostanie na zewnątrz uderzeniem pięści wyłączył hydrauliczne spycharki pozbywając się reszty śmieci za jednym zamachem. W czasie, kiedy milkły juŜ wszelkie dźwięki dochodzące z siłowników, sierŜant wskoczył na fotel pilota, zapiął pasy i pochwycił nerwowo manetki sterowe. Widząc jego pośpiech sami równieŜ przypięli się bez słowa. SierŜant bez słowa wprawił transportowca w tak gwałtowne przyśpieszenie, Ŝe pozapadały im się nawet dziąsła w stronę gardeł. Następnie kolejno zrobił kilka uników, podczas których dziękowali opatrzności za to Ŝe zdąŜyli pozapinać pasy.
– Co to kurwa jest? – po kilkunastu sekundach wrzasnął w jego stronę Ned kiedy juŜ odzyskał mowę. – Walą do nas sukinsyny! – wrzasnął równie głośno w odpowiedzi sierŜant jednym uderzeniem pięści zamykając ostatecznie tylne wrota. – Jakie sukinsyny? – Sukinsyny z artylerii! Kiedy ciągnący się za transportowcem długi na kilkaset kilometrów pas śmieci przestał wreszcie zdradzać ich pozycję, pilot odetchnął wreszcie z ulgą. Dla pewności jak to ujął, włączył jeszcze ekrany maskujące, po czym uraczył ich 15g zmieniając jeszcze kilkanaście razy kurs dla zmylenia wrogich torped. Ich skurczone wspólnym strachem Ŝołądki w jakiś przedziwny sposób tym razem nawet nie zaprotestowały. Kiedy transportowiec oddalił się juŜ na bezpieczną odległość od księŜyca a największe zagroŜenie minęło, aczkolwiek nie do końca, bowiem co kilka minut komputatory wprowadzały jeszcze śmieciarkę na kurs awaryjny unikając kolizji z nadlatującymi torpedami, Ned zapytał go ponownie. – Pytałem, co to było, do cholery? – zapytał Bert. – Toczymy z kimś wojnę sierŜancie, czy jak? – Skąd? To nasza, własna, kochana artyleria po prostu nas namierzyła. – Jak to, nas namierzyła? – To długa historia. – sierŜant jednak nie był skłonny do wyjaśnień. – Omal tu nie zdechłem, w dodatku to mój pierwszy dzień wolności, zatem gadaj draniu. – Bert zaproponował łagodnie zakładając na jego szyję potrójnego marsjańskiego nelsona. – Prawie tu wyparowałem kurwa i chcę wiedzieć dlaczego, do cholery. SierŜant zgięty juŜ w pół milczał jednak jak zaklęty. Widocznie ćwiczył kiedyś jogę lub pracował w cyrku. – Wykręć mu jeszcze odrobinkę lewą nogę, aŜ popękają mu jelita i nerki. – fachowym tonem poradził Ned stojący z boku. – Będziecie srać przez rurkę, sierŜancie. – maksymalnie lekarskim tonem dodał w stronę pilota. Bert zwiększał nacisk z rozmysłem, powoli i stopniowo. W chwili, kiedy obie pięty nieszczęśnika zetknęły się z uszami i coś chrupnęło nieprzyjemnie w jego kręgosłupie sierŜant wreszcie zmienił zdanie wywracając młynki oczami. Bert widząc na jego twarzy pierwsze oznaki mowy ciała, rozluźnił odrobinę uchwyt. – Dobra, będę mówił. – ten wychrypiał. – No juŜ dobra, ech... – zaraz dodał. – Tylko bez lipy. – ostrzegł go Bert. – No to puszczaj, do cholery. – Gadaj. – Bert uwolnił go z uchwytu. – Kiedyś, dawno... – Jak dawno? – Bert zawsze wolał słuchać konkrety. – No... jakieś trzy lata temu, ktoś od nas z batalionu sanitarnego wpadł na pomysł. – Pomysł? – Aha. Pomysł racjonalizatorski, jeśli chodzi o ścisłość. – Chodzi. – potwierdził Ned. – Jaki pomysł? – Zamiast po prostu wywozić śmieci na orbitę i odpalać samonaprowadzające się kontenery w stronę Słońca zaczęto je wysypywać na powierzchnię Phobosa. – Po jaką cholerę? – Jak to? Phobos jest bezludny, w związku z tym bez znaczenia a swoją nieregularnością wkurwia jedynie wędkarzy, komplikując im przypływy. Wszystkim innym jego obecność najzwyczajniej zwisa. Poza tym słuŜy jedynie jako poligon dla
tych sukinsynów z artylerii... – śe to sukinsyny to juŜ wiemy. – przerwał mu Ned. – Mów o śmieciach. – A tak. Więc, jak mówiłem ktoś, kiedyś wpadł na pomysł. – Kto to taki? – zapytał go ciepło Ned. – To było tak dawno, Ŝe nikt juŜ nie pamięta. – odparł sierŜant patrząc mu prosto w oczy. – Wszyscy nazywają tego dobrego człowieka po prostu tajemniczym, anonimowym, sanitarnym przodkiem. – Rozumiem. Mów dalej. – OtóŜ, on pierwszy wpadł na przełomowy pomysł aby zrzucać śmieci na Phobosa a wszystkie niewykorzystane kontenery, silniki i zaoszczędzoną w ten sposób nadwyŜkę paliwa, eee... zaofiarować potrzebującym... – Czyli z przyzwoitym zyskiem opylić na Marsie? – wpadł mu w słowo Bert. – Na pewno nie jest to działalność przynosząca straty. – bąknął w odpowiedzi sierŜant. – Chyba wiecie sierŜancie, co o czymś takim twierdzi regulamin? – Regulamin nie zabrania pomagania innym. – AleŜ skąd. Działalność czarnorynkowa nagradzana jest rozstrzelaniem lub doŜywotnią zsyłką do jednego z ziemskich obozów poŜytecznej pracy. – Dajcie spokój. Regulamin nie zabrania myśleć oszczędnościowo. – odparł nie zraŜonym tonem sierŜant. – A skoro na jednym transporcie moŜna zarobić na czysto około stu tysięcy... – Sto tysięcy!? – jęknęli mając świeŜo w pamięci ile trudu, potu i zniewag kosztował ich pięcioletni Ŝołd. – Prawdziwych, nowych dolarów? – No właśnie. Jakiś wewnętrzny głos od razu mi powiedział, Ŝe to was zainteresuje. – sierŜant uspokoił się juŜ całkowicie. – Jeśli, panowie oficerowie zachowamy na ten temat milczenie, to na wasze konta mogłoby wpływać powiedzmy... pięć tysięcy miesięcznie. – Proponujesz nam łapówkę? – zapytał Bert. – I w dodatku, za tak niepewny interes, Ŝe nie wiadomo czy doŜyjemy pierwszej wypłaty? – uzupełnił Ned. – Płatne w jednorazowej racie. – wyjaśnił sierŜant. – Z góry, naturalnie za powiedzmy... cały rok. – Chcesz przekupić oficerów? – Sześć tysięcy. – Sąd polowy! – Degradacja! – Siedem. – Nie wyjdziecie juŜ nigdy z karnej kompanii, sierŜancie. – zapewnił go Ned. – A jak juŜ wyjdziecie, to prosto do obozu cywilnego. – dodał Bert. – No dobra, dziesięć kawałków. To moja ostatnia oferta i nie podlega dalszej negocjacji. Inaczej się po prostu juŜ nie będzie opłacało. Jeśli mnie naprawdę zdegradują i wyleją z armii, pieprzę to. I tak juŜ sporo odłoŜyłem i dam sobie potem radę. – sierŜant bezradnie rozłoŜył ręce dając im do zrozumienia, Ŝe jest mu juŜ naprawdę wszystko jedno. – Stoi. Podali mu numery swoich kont. SierŜant zrobił kwaśną minę oraz przelew i minutę później piwem wznieśli toast. – No dobra sierŜancie, ale ja w dalszym ciągu nie wiem jednego. Dlaczego nasi nas ostrzelali? – zapytał go Ned kiedy juŜ opróŜnił swoją puszkę. – To zabawne ale wszystko przebiegało bez najmniejszych komplikacji, łatwo, prosto i przyjemnie dopóki ktoś, kiedyś, omyłkowo rzecz jasna, nie zrzucił śmieci na
ich stanowiska ogniowe. – Tych z artylerii? – zapytał go Ned. – Tak, to taka smutna historia. – Omyłkowo? – rzucił Bert. – Prosimy o szczegóły. – dodał Ned. – To były takie tam urodziny. – sierŜant rozwinął opowieść. – W tamtych odległych czasach, jeszcze przed jebanymi cięciami w Korpusie, załogi sanitarnych transportowców liczyły po pięć osób plus robot. To były dobre czasy. Dowodził nami pewien porucznik, którego nazwiska juŜ nawet nie pamiętam. Przydzielili go nam na dowódcę, no wiecie jak to jest, jakoś tak nagle i bez uprzedzenia a gość był początkowo naprawdę upierdliwie skrupulatny i tego no... regulaminowy. Nawet słyszeć nie chciał o jakiś oszczędnościach tylko wolał bezmyślnie trwonić szmal podatników. Potem dopiero nieco znormalniał i po jakimś czasie, odrobinę dał się nawet lubić. No ale to w późniejszych latach. Z początku był jak mówiłem, naprawdę przykry. No w kaŜdym bądź razie facet miał pewnego dnia drobny wypadek. Przycięły go wrota rufowe podczas nadzorowania załadunku w sposób dość nieszczęśliwy i Ŝeby nie przynudzać powiem tylko, Ŝe ze starego ciała ocalała mu jedynie głowa no i niemały fragment ręki. Chyba lewej ale nie przysięgnę. Resztę zmiaŜdŜonego ciała potem mu sklonowali i doszyli ale nie tak do samego końca. Wjebało się bowiem jakieś zakaŜenie do pojemnika z jego zapasowym sercem no i kaŜde kolejne klonowanie powtarzało się z tym zakaŜeniem. śeby więc jakoś postawić nieszczęśnika na nogi sprowadzono mu zupełnie nowe serce prosto z Ziemi, pochodzące od jakiegoś grawicyklisty, który równieŜ miał wypadek... – Co wy nam tu pierniczycie, sierŜancie? – warknął Ned na niego. – Do rzeczy. – ponaglił go Bert. – JuŜ dochodzę do sedna. Cierpliwości. Grawicyklista zamiast starego serca wolał zupełnie nowe a te po wypadku chociaŜ całkiem dobre zdecydował się dla zysku opchnąć i tak trafiło ono do naszego pechowego porucznika. Tak się jednak niejako przy okazji złoŜyło, Ŝe jego dawca serca urodził się w ten sam dzień co nasz porucznik. JuŜ rozumiecie? – Nic nie rozumiemy. – odparli jednocześnie. – Więc objaśniam. To był rutynowy kurs ze śmieciami a nasz porucznik miał właśnie te swoje cholernie fartowne urodziny. I to nie takie sobie zwykłe, podkreślam ale PODWÓJNE URODZINY. Coś specjalnego i wyjątkowego, rozumiecie? No niewaŜne. – sierŜant machnął ręką. – WaŜne jest to, Ŝe na Hermesie nie za bardzo są moŜliwości na zrobienie porządnej imprezy. O tym chyba coś juŜ wam wiadomo? – Oj, wiadomo. – przyznali. – Urządziliśmy więc sobie porucznikowo urodzinową popijawę na pokładzie po to, aby uniknąć tej całej koszarowej drętwoty oraz przykrego, słuŜbowego skrępowania i stworzyć przyjacielską, hm... to dobre słowo, serdeczną atmosferę. Warto tu wspomnieć równieŜ o tym, Ŝe z Marsa zabraliśmy w tym celu kilka chętnych dziwek, parę skrzynek porządnej gorzały i dopiero tak przygotowani ruszyliśmy z imprezą hej na orbitę. Obydwaj uwielbiali tego typu opowieści. Poczęstowali sierŜanta papierosem i nie przerywając mu, by przypadkiem nie utracił wątku słuchali dalej. – Traf chciał, Ŝe jedna z nich naprana jak szturmowy torpedowiec zaczęła w czasie orgii manipulować łapami przy sterówce załadunkowej i zwaliła nieszczęśliwie cały ładunek śmieci wprost na batalion artylerii odbywającej akurat wtedy na Phobosie te swoje, cholerne manewry. Daliśmy wówczas stamtąd nogę tak szybko, Ŝe nikt nas nawet nie zauwaŜył. Nikomu na Phobosie, co prawda nic się nie stało bo śmieci opadły wolno, no ale ucierpiała i to bardzo ta ich czereśniacka duma.
Próbowali jakoś dojść do siebie i puścić incydent w niepamięć ale cała armia coraz bardziej się z nich śmiała w miarę jak się coraz szerzej rozchodziły o tej ich przygodzie wieści. Kiedy po całym Układzie Słonecznym zaczęły juŜ krąŜyć dowcipy, Ŝe Obcym znudziło się robienie na Ziemi zboŜowych kręgów i przenieśli się w okolice Marsa tworząc śmieciowe serpentyny, ich dowódca wkurwił się na dobre i zarządził zrzutkę, po czym wynajęli z Ŝandarmerii najlepszego detektywa. Skurczysyn dobry był, muszę przyznać i pochodzenie naszych śmieci raz dwa się wyjaśniło. Był malutki skandal, petycje i protesty. Potem heca urosła i dotarło w końcu aŜ do sztabu. Całej aferze jaka potem wynikła udało się wówczas sprawnie ukręcić łeb zwalając winę na awarię urządzeń pokładowych i w sumie w batalionie dobry miesiąc ubaw był po pachy z tych nieszczęsnych, przysypanych śmieciem czereśniaków. Tamci z artylerii opacznie jednak odczytali nasze oficjalne komunikaty z wyjaśnieniami i nieźle się wkurzyli. Naprawdę nieźle. – dodał sierŜant. – Od tamtej teŜ pory walą bez uprzedzenia do naszych śmieciarek ze wszystkiego, co mają akurat pod ręką. – Teraz rozumiem ich Ŝal. – przyznał Bert. – Ale czy wy z sanitarnego nie moŜecie po prostu zgłosić do kontroli lotów godzin waszych przelotów nad Phobosem? Tak oficjalnie, Ŝeby nie było potem Ŝadnego to tamto? – Początkowo owszem, zgłaszaliśmy ale i tak strzelali tłumacząc się za kaŜdym, pieprzonym razem, hm... awarią ich systemów alarmowych. śe są zbyt czułe, bla, bla, Ŝe ich trwałe przestrojenie zmniejszyłoby obronność, itp. Przerobiliśmy juŜ z tuzin róŜnorakich, podpartych regulaminem wymówek, tracąc dwie załogi i cztery transportowce. – O kurwa. – No właśnie. Teraz wolimy zachowywać wszystko w ścisłej tajemnicy. – wyjaśnił sierŜant z niechęcią. – W ten sposób jest po prostu zdrowiej. – Rozumiem, chociaŜ na waszym miejscu nie wiem czy aŜ tak bym ryzykował. PrzecieŜ to była niczego sobie salwa i pytaniem jest, czy warto aŜ tak nadstawiać dupę. – stwierdził Bert. – Od czasu, kiedy za nasze własne pieniądze udało się wyposaŜyć transportowce w ekrany maskujące, za kaŜdym razem udawało nam się niezauwaŜenie podkraść w pobliŜe Phobosa. – dodał sierŜant. – Kłopoty, jeśli się w ogóle pojawiały to dopiero w momencie, kiedy manna juŜ leciała w dół. Wówczas trzeba nam było nieźle się naskakać, by zwalić ten cholerny towar i nie dać się zdmuchnąć pajacom z artylerii. Trochę mnie dziś zaskoczyli, nie powiem bo przez dwa ostatnie miesiące nawet nic nie zauwaŜali. – Nic? – Nasza tajna broń. Przekupiliśmy jednego z ich kancelistów i dostarczał nam ich aktualny grafik wart i patroli. Dzięki temu posunięciu nasze sanitarki były ostatnio bezpieczne jak jeszcze nigdy dotąd a frajerzy z duŜymi pukawkami dowiadywali się o naszej wizycie dopiero, kiedy juŜ wyłazili rankiem z bunkrów i musieli brodzić po śmieciowych Himalajach, godzinami odkopując swe zabawki buldoŜerami. – Dzisiaj jednak jakoś nie przespali sprawy. – jęknął Ned odruchowo masując się po Ŝołądku. – Musieli chłopa zdemaskować, hm. – mruknął sierŜant nie bez Ŝalu. – Zatem, cholewcia znowu będzie cięŜko. – westchnął z tęsknotą za czasami, które przeminęły. – W tym cholernym Ŝyciu nic nie przychodzi łatwo. – filozoficznie zauwaŜył Ned widząc jego cięŜką minę. – To samo powiadam. – poparł go gorliwie sierŜant. – Gdyby tylko wtedy ta cholerna dziwka nie dotknęła tej jebanej dźwigni... ech. – To fakt. – przyznał równieŜ Bert. – W armii nie ma lekko. – Święta prawda. – sierŜant przyznał, po czym zmienił temat wskazując ręką na
zbliŜającego się na monitorach Marsa. – Za niecałą godzinę będziemy na miejscu, panowie. Obserwowali w milczeniu rosnącą juŜ w oczach planetę. TuŜ przed samym wejściem w atmosferę pilot zwolnił nieco transportowca, sprawdził kontrolnie skanery najbliŜszej przestrzeni, uśmiechnął się, po czym sprzedał paliwo oczekującemu na orbicie stacjonarnej okrętowi przemytników. Po trwającym kwadrans przeładunku, jak tylko umilkł szum agregatów pompowniczych, odcumowali i ruszyli ostro w stronę powierzchni Czerwonej Planety. Wchodząc juŜ w atmosferę sierŜant podzielił się z nimi kolejną niespodzianką. Okazało się, iŜ rutynowo opchnął tyle paliwa co zwykle, nie biorąc w roztargnieniu poprawki na to, ze musi wysadzić dwóch pasaŜerów na powierzchni planety. Jednym słowem nie miał juŜ w zbiornikach wystarczającej ilości paliwa na dodatkowe lądowanie. Śmieciarka zniŜyła jedynie pułap i wściekle rycząc, lotem ślizgowym przeleciała na wysokości dwudziestu trzech tysięcy metrów ponad powierzchnią. SierŜant pomógł zająć im miejsca w kapsule ratunkowej udzielając ochoczo wszechstronnych wskazówek dotyczących jej ręcznego odpalenia gdyby rzecz jasna jakoś nieprawdopodobnie ale jednak zawiodły automaty. – To dziadostwo chyba nigdy nie było uŜywane. – zauwaŜył posępnie Bert. – Jesteś pewien, Ŝe to przeŜyjemy? – Ned zapytał sierŜanta równieŜ uwaŜnie przyglądając się doszczętnie skorodowanemu wnętrzu kapsuły – Bez obaw. Cały transportowiec miesiąc temu miał gruntowny przegląd. Kapsuła wyposaŜona jest w aŜ czternaście spadochronów. To wystarczyłoby na łagodne lądowanie nawet na Ziemi. Na Marsa opadniecie lekko niczym puch bo ciąŜenie jest dwa razy mniejsze... – Jeden koma siedem. – sprostował natychmiast Ned. – No w kaŜdym bądź razie, opadniecie lekko niczym płatek śniegu. – pogodnie dodał sierŜant pokazując dłonią jak opada płatek śniegu. – Lepiej Ŝeby tak właśnie było. – odparł Bert podając mu na poŜegnanie rękę. – Bo jak nie, to po klonowaniu znajdziemy cię i będzie to bolesne spotkanie. – Połamcie karki. Drzwi skrzypnęły, uszczelniacze zaszumiały, w zespole cumowniczym coś szczeknęło, wreszcie zaczepy puściły i kapsuła rozsuwając boczne stabilizatory na dobre odłączyła się od transportowca. Pochłonięci obserwacją trzęsących się monitorów widzieli, Ŝe opadają ku powierzchni z zawrotną prędkością. Mające zapobiegać wirowaniu stabilizatory, jakoś nie sprawdzały się. Z zainteresowaniem wyjrzeli przez jedyne okrągłe okienko zobaczyć co tam z nimi. Przez wizjer dostrzegli jak jeden po drugim stabilizatory najpierw się wyginają po czym, kolejno odłamują i odlatują gdzieś na bok znikając z pola widzenia. W chwili, kiedy to się stało kapsuła zaczęła wściekle koziołkować. Bert bezskutecznie usiłował uruchomić stabilizatory awaryjne ciągnąc odpowiednią dźwignię z całych sił. Zapasowe jednak wysunęły się dopiero, gdy z oporną dźwignią pomógł równieŜ Ned. Wówczas stabilizatory wysunęły się co prawda z kadłuba błyskawicznie, po czym zaraz rozłoŜyły, lecz w chwilę po tym one równieŜ odpadły odłamując się w przeŜartych rdzą na wylot miejscach. – Kurwa, zostawmy wreszcie to dziadostwo w cholerę! – widząc to jęknął zdruzgotany Ned. – Bierzmy się lepiej za odpalanie tych jebanych spadochronów! – Dobra! – Bert porzucił zbędną dźwignię posłusznie zabierając się za tablicę przyrządów. Ta działała bez zarzutu. JuŜ po pierwszym uderzeniu pięścią rozjarzyła się kolorowymi diodami wszystkich systemów alarmowych. PrzewaŜał kolor czerwony.
Zupełnie inaczej sprawy się miały ze spadochronami. Jak się niebawem okazało osiem z nich sprzedanych zostało przez zaradnego sierŜanta a z sześciu pozostałych działały jedynie cztery. Pierwszy, w chwilę po rozłoŜeniu, siłą pędu podarty został na strzępy. Drugi wytrzymał nieco dłuŜej, co pozwoliło nieco wyhamować kapsułę i powstrzymać jej bezładne wirowanie zanim spotkał go los poprzednika. Jak tylko tak się stało kapsuła spadała ponownie nabierając nieco wytraconej juŜ prędkości a na wysokości pięciu tysięcy metrów zaczęły towarzyszyć im świdrujące aŜ do bólu dźwięki czterech pokładowych syren alarmowych. Te, jak obiecał sierŜant, były automatyczne i działały bez wyjątku wszystkie otaczając ich wszechobecnym rykiem, który w Ŝaden sposób okazał się nie do wyłączenia.
* CZĘŚĆ PIERWSZA – NAZWISKO * Thompsontown, Mars 30 lipca 2765 – Kwatera Główna Operacji Schmaterling Szef sztabu Korpusu StraŜników generał van Hold, spoglądał z wysokości pięciu kilometrów na oszałamiającą panoramę, którą w przewaŜającej części wypełniał widniejący w oddali Olympus Mons. Oparty o stylową, ręcznie wykonaną i kosztowną zarazem balustradę, jaka otaczała taras tytanowym kręgiem, patrzał zamyślonym wzrokiem wprost przed siebie. ChociaŜ doskonale wiedział, Ŝe tuŜ pod nim leŜy miasto liczące ponad dwa miliardy mieszkańców, z których jedna czwarta przebywała w tym samym budynku, nie widział ich, poniewaŜ uniemoŜliwiały to zalegające na sześciuset metrach gęste, burzowe chmury. Dziś pogody na powierzchni Marsa nie było. Tego dnia z tarasu 1734 piętra mógł jedynie oglądać najwyŜszą górę w Układzie Słonecznym. Jej majestatyczne, niemal w całości ośnieŜone zbocza, oślepiająco błyszczały w promieniach porannego słońca. Sam szczyt giganta, ukryty gdzieś w górnych warstwach stratosfery, pozostawał jak zawsze niewidoczny. Budynek w którym van Hold przebywał, chociaŜ równieŜ największy na obydwu światach, nie mógł przy Olympusie ubiegać się nawet o miano karzełka. Z tą górą nic nie mogło się równać. Nawet na obydwu światach. Olympus mający przy podstawie ponad pięćset kilometrów średnicy i łączną masę taką, Ŝe gdyby stał na Ziemi, natychmiast by się zapadł pod własnym cięŜarem przed płaszcz wprost do płynnej magmy, w kaŜdym człowieku wzbudzał szacunek. Generał nie naleŜał jednak do ludzi mitręŜących czas na filozoficzne bzdury. Zdecydowanym krokiem podszedł do umieszczonej na poręczy balustrady lunety. Z licznika na wyświetlaczu stwierdził Ŝe od wczoraj ubyło dwóch i nachylając się odrobinę obrzucił kontrolnym spojrzeniem, przypominającą szereg maszerujących mrówek, wciąŜ ponad trzystuosobową ekspedycję wspinającą się mozolnie po zboczu giganta. Wyprawa, której biernie kibicował juŜ od ponad czterech miesięcy pokonała w tym tygodniu czwarty kilometr i zbliŜała się powoli do poziomu na jakim się znajdował jego gabinet. Z wiadomości wiedział, Ŝe ci maniacy zamierzają pobić dotychczasowy rekord wspinaczki, wynoszący 13 250 metrów i chociaŜ za cholerę nie mógł zrozumieć motywów jakie nimi kierowały, zaczynał podejrzewać Ŝe zamiar ten moŜe im się w przyszłym półroczu nawet powieść. Tak przypuszczał, poniewaŜ zapaleńcy idąc wytrwale pokonywali mimo wszystko po kilkaset metrów dziennie a
lawiny, choroby, awarie kombinezonów oraz nagłe załamania pogody nie wyeliminowały z gry jeszcze nawet połowy z pierwotnych uczestników. Generał westchnął, kciukiem wyzerował licznik, wymienił zarejestrowany przez ostatnią dobę kryształ aby później w gabinecie na spokojnie sobie obejrzeć jak dokładnie zmniejszyła się liczba uczestników, po czym sprawdził stan baterii w samorejestrującej kamerze dołączonej do lunety. Na zakończenie obrzucił poŜegnalnym spojrzeniem kolosa i powrócił do gabinetu. Z czterech siedzących wewnątrz osób, jedynie jedna nie była przygnębiona. Człowiekiem tym był świeŜo upieczony laureat nagrody Einsteina, prof. Kazuo Jong. Pozostali mieli miny ponure jakby w gabinecie szefa sztabu odbywał się właśnie casting na najbardziej obiecującego oratora mów pogrzebowych. – I jak? – van Hold rzucił w stronę sekretarki. – Jeszcze nic. – ta odparła smętnie unosząc na chwilę głowę znad wyświetlacza. – Chwileczkę! Generale, właśnie dotarła wiadomość, Ŝe opuścili juŜ Hermesa i wkrótce tutaj będą. – przeczytała ze swojego komputatora. Van Hold skinął głową, po czym spojrzał na naroŜnik szyby, jakimś dziwnym, technicznym trikiem, robiący mu za ścienny zegar i zajmując miejsce w fotelu zwrócił się do pozostałych. – No cóŜ panowie, wygląda więc, Ŝe zaczniemy nasze przedsięwzięcie zgodnie z planem. Cieszę się niezmiernie, Ŝe w tym doniosłym wydarzeniu zgodziliście się wziąć udział osobiście. Obecnych tu chyba nikomu się muszę przedstawiać ale warto to zapewne zaprotokołować. – dodał spoglądając na sekretarkę. Ta uruchomiła rejestrator i powróciła do milczącego czuwania ponad wyświetlaczem. – Godzina 6.15. – zaczął dyktować generał. – Rozpoczynamy operację o kryptonimie Schmaterling, której celem jest wymazanie z rzeczywistości Adolfa Hitlera. Przewidywany czas zakończenia operacji: dzisiaj, godzina 12.00 marsjańskiego czasu uniwersalnego. Czas trwania operacji w terenie: 13 – 14 dni czasu rzeczywistego. Osoby sprawujące bezpośredni nadzór nad przebiegiem operacji: prof. Kazuo Jong z Marsjańskiego Instytutu Badań Fizykochemicznych, Uli Robinson asystentka profesora Jonga i absolwentka Uniwersytetu Historycznego w Thompsontown, doktor Olaf Baddoc z Nowonowojorskiego Instytutu Przeszczepów Szybkich sprawujący nadzór medyczny nad personelem, agent operacyjny o utajnionych danych personalnych, który przed godziną juŜ został wysłany w przeszłość w celu dokonania rekonesansu rozpoznawczego, dwaj następni agenci operacyjni o równieŜ utajnionych personaliach, którzy... hm... – Przybędą niebawem. – podpowiedziała sekretarka zręcznie wpadając mu w słowo. – Właśnie. – stwierdził van Hold. – Formalne przywództwo nad operacją Rada przydzieliła generałowi van Hold, czyli mnie i to chyba tyle wprowadzenia. Jakieś pytania? – Skąd pewność generale, Ŝe ci dwaj w ogóle tu przybędą? A przynajmniej w czasie, bo póki co, ich nadal nie ma? – rzucił zwięźle Jong tak grobowym tonem, Ŝe van Hold natychmiast go wykluczył z klubu optymistów, i tak wąskiego. – Wystarczy przecieŜ jedna mała zwłoka aby cały, latami doprowadzany do obecnego stanu harmonogram zadań, kompletnie się nam rozpadł i załamał. Czy wy z armii nigdy nie moŜecie usiąść i się do zadania porządnie przygotować tylko zawsze, ale to zawsze improwizujecie wszystko na ostatnią chwilę? Van Hold spojrzał na niego cięŜkim wzrokiem. Kiedy profesor skończył biadolić, odparł mu bez wahania. – CóŜ, odpowiadam na pytanie numer jeden. Pewności absolutnej nigdy nie ma,
profesorze. Jednak z ostatnich informacji wynika, Ŝe agenci są juŜ w drodze i będą tutaj lada chwila. Aczkolwiek ich konkretny czas przybycia i tak nie ma większego znaczenia, poniewaŜ jak pan doskonale wie operacja odbywa się w przeszłości i moment przystąpienia ich do ingerencji według naszego czasu jest w zasadzie bez znaczenia. A teraz pytanie drugie. Wy naukowcy nigdy tak do końca nie ufacie armii ale zapewniam pana o tym, Ŝe jesteśmy przygotowani na kaŜdą ewentualność i jak wkrótce pan się sam przekona, podczas tej operacji nie będzie miała miejsca Ŝadna, nieprzemyślana prowizorka. Więcej zaufania, profesorze. Więcej zaufania. W końcu, nasza wspólna operacja nie jest czymś nieprzemyślanym lub co gorsza złowieszczym, tylko jednogłośnie uchwalonym na forum Rady przedsięwzięciem chlubnym, które ma za zadanie tylko i wyłącznie zmienić świat na lepsze, czyŜ nie? – Oby miał pan rację, generale. Według obliczeń kaŜde spóźnienie ma jednak pewne znaczenie. – Jakie znaczenie? – Znaczenie tym większe im większa jest ewentualna zwłoka. Czas nie jest wbrew pozorom taką prostą sprawą. Zwłaszcza jeśli się zamierza działać w dwóch róŜnych przedziałach czasowych jednocześnie. No ale póki co, nie kraczmy aby nie zapeszyć. Pozwólmy aby sprawy nabrały samodzielnie biegu, zgoda? – No zatem dobrze panowie i panie. – van Hold się rozpogodził. – Zatem dość juŜ tych formalnych dupereli. Bierzmy się w takim razie do roboty to uwiniemy się z tym jeszcze przed lunchem. Chciałbym przypomnieć, Ŝe pracy czeka nas dziś całkiem sporo a ponadto w samo południe odbędzie się bezpośrednia transmisja z finałowej rozgrywki Ogólnoświatowej Ligi Wojennej a nie wiem jak wy, ale ja nie mogę tego wydarzenia za nic w świecie przegapić i to nie tylko ze względów zawodowych. – CzyŜby pan obstawił rozgrywki, panie generale? – spytał Baddoc ze zdumieniem. – Oczywiście, do cholery! Postawiłem dwie pensje na Pancerne Kutasy Upkego, poniewaŜ zupełnie nieźle im szło w ubiegłym sezonie. – Dobry wybór, generale? – stwierdził profesor. – Ale czy pan wie, Ŝe niedawno zmienili producenta sprzętu i trenera? – Wiem doskonale Ŝe zmienili to i owo ale tylko jeśli chodzi o batalion wsparcia, więc co z tego? Trzon ich pułku wodorowych czołgów nadal przecieŜ stanowią na swych Lordach cholernie dobre zawadiaki. Nowy trener to równieŜ przyznaję jakaś ciota, czyli nie wprawiona w boju dupa, ale czy to moŜe tak do końca zabić ducha walki u dobrze dowodzonych i juŜ doświadczonych Ŝołnierzy? – No cóŜ, wkrótce zobaczymy jak sprawy się rozwiną, prawda? – odparł Jong pojednawczym tonem. – Prawdopodobnie nie ma ani jednego człowieka, który nie byłby zagorzałym zwolennikiem Ligi. A przynajmniej ja o takim człowieku jak Ŝyję nie słyszałem. Oczywiście uznam to za zaszczyt mogąc finały obejrzeć z ekspertem. – stwierdził na zakończenie. – Doskonale. – odparł van Hold z zadowoleniem, poniewaŜ został mile połechtany. – Miejmy więc nadzieję, Ŝe się wyrobimy z czasem i nie będzie Ŝadnych komplikacji. Pora więc zaczynać, panowie i panie. Dwa i pół tysiąca ludzi czeka. – dodał Ŝartobliwie naciskając jedyny przycisk na swym biurku. Olbrzymia ściana gabinetu rozsunęła się na boki i oczom zebranych ukazała się wielka hala poniŜej, którą wypełniały całe setki ludzi w białych kombinezonach, aparatura, niezliczone ekrany i całe mnóstwo sprzętu, który sprawiał, Ŝe hala przypominała centrum kontroli lotów w sporym kosmoporcie. Wszyscy oprócz generała byli pod wraŜeniem rozmachu z jakim rozpoczęto przedsięwzięcie. Pierwszy zabrał głos Jong. – ChociaŜ doskonale zdaję sobie sprawę, Ŝe to co zamierzamy zrobić poparte
jest pięcioletnim programem przygotowawczym, niesłychanie drobiazgowymi analizami i niezaleŜnie prowadzonymi symulacjami na najnowszym oprogramowaniu biograficznym, mam jednak jeszcze pewne obawy co do powodzenia naszej operacji, panowie. – AleŜ profesorze! – zaprotestował natychmiast van Hold. – Ma pan na myśli coś konkretnego, coś o czym nie wiemy, czy tylko dręczą pana jakieś nieokreślone przeczucia? – Zdecydowanie to drugie. – ten odparł. – Mam nienajlepsze przeczucia związane z nie przeprowadzeniem jeszcze w praktyce prób z Wahadłem. – No to bez obaw. Zapewniam, Ŝe my równieŜ jesteśmy niepewni co do wszystkich szczegółów, lecz znamy prognozy w nie mniejszym stopniu niŜ pan. Znamy i jak wszystkim jest wiadomo, są doskonałe. Jestem więc pewien, Ŝe wszystko pójdzie jak trzeba a nasze obawy rodzą się prawdopodobnie dlatego, poniewaŜ nikt jeszcze nie robił tego przed nami. A wykonalność takiego jak to przedsięwzięcia zawdzięczamy tylko i wyłącznie dzięki panu i pańskim odkryciom. Nikt nigdy, zarówno teraz jak i w przyszłości nie zamierza umniejszać pańskich zasług i dokonań. Więc proszę się w końcu rozchmurzyć, profesorze. To wspaniały dzień i zapewniam, przejdzie on do historii. – Oby tylko tej dobrej. – mruknął Jong. – Oby. Z głośniczka zaczęły dochodzić komunikaty o postępie przy rozruchu aparatury. – Sieć komputatorów, przeszła autotest pomyślnie. – Zasilanie awaryjne, przygotowane. Podstawowe, moc dziewięćdziesiąt procent. Ogółem w rezerwie sto siedemdziesiąt dwa procenty wymaganego zasilania. – Młyn zaczyna się obracać. – Pełna stabilność za minus trzydzieści minut. – Widzi pan, profesorze? – rzucił w stronę Jonga generał przyciszając nieco głośnik. – Nawet nasze najkosztowniejsze maleństwo w przestrzeni, funkcjonuje bez zarzutu i za pół godziny będzie w pełni gotowe. – Chyba w końcu przekonał mnie pan co do Wahadła. – ten westchnął z ulgą nie spuszczając wzroku z hali. – Jeszcze tylko jedno nieco mnie przygnębia. – Co takiego? – Czy ci ludzie tam na dole są aby na pewno w pełni kompetentni? – zapytał Jong postukując palcem w odgradzającą gabinet od reszty hali grubą na pół metra taflę szkła polaryzowanego. – Zapewniam pana, Ŝe są to tylko i wyłącznie najlepsi w swych dziedzinach specjaliści. Selekcję personelu prowadzono pod moim osobistym nadzorem przez dwa ostatnie lata i osobiście panu ręczę, Ŝe nie znajduje się tam nikt kto byłby czyimś szwagrem lub kuzynem. – Na pewno? – Na pewno. No przynajmniej, jeśli nie jest to jednocześnie ekspert najwyŜszej klasy światowej w swojej dziedzinie. ChociaŜ kaŜdy z nich posiada wymagane przez nas minimum, czyli przynajmniej jedną Nagrodę Nobla, powiem panu, Ŝe dobierając pracowników, bardziej preferowaliśmy ludzi uhonorowanych za dokonania praktyczne oraz laureatów Nagrody Einsteina a tych nielicznych tylko z Noblami skierowano na stanowiska pozbawione mordęg decyzyjnych, czyli do obsługi sprzętu. – Doskonale. – mruknął zupełnie juŜ spokojnym tonem Jong. – Przyznam, Ŝe potrafi pan uspokoić nerwowego z natury człowieka. – Nie martwmy się na zapas, profesorze. – Spróbuję. – Na zmartwienia będzie czas kiedy coś nas zaskoczy, ok? – Zgoda.