* KONTAKT *
Przez pierwszych dziesięć lat, nie działo się nic. Przez kolejnych siedemnaście, nic
ciekawego. Potem działo się duŜo. A kiedy się działo – chronologicznie było to tak.
Najpierw wiązka dalekiego zasięgu, nieustannie obwąchująca głęboką przestrzeń
przed okrętem, coś wykryła w odległości pół roku świetlnego przed Magdą. Zaraz po
tym odkryciu automaty odpowiedzialne bezpośrednio za bezkolizyjną trajektorię lotu
wysłały w to miejsce o wiele bardziej skoncentrowaną wiązkę tachionów. Następnie
zogniskowały ją na wybranym obszarze, gdzie powtórzyły pomiary, tylko ze znacznie
większą dokładnością otrzymując w ten sposób potwierdzenie.
W pobliŜu słabo jeszcze widocznej gwiazdy podwójnej niewątpliwie coś było.
Coś o masie pośredniej między masą Marsa a Ziemi. Słowem planeta. Wykonana
ułamek sekundy później analiza sygnałów radiowych dobiegających z okolic planety
stwierdzała, iŜ jest niewątpliwie zamieszkała.
Wówczas kolejne automaty się oŜywiły, poniewaŜ w związku z podwójną gwiazdą
orbita umoŜliwiająca Ŝycie na takiej jak ta planecie musiała naleŜeć do orbit co
najmniej niemoŜliwych, a więc te automaty, które ją wykryły po prostu wymiękły przy
próbach jej wyliczenia, co nie powinno dziwić gdyŜ to były proste maszyny.
W tych lepszych, ciekły azot popłynął porządnie chłodząc procesory i obliczenie
stało się moŜliwe. Prawie, gdyŜ tuŜ, tuŜ przed końcowym wynikiem równieŜ doszło
do przegrzania. Ale w efekcie dotychczasowych obliczeń oraz wykonanych juŜ po
restarcie szczegółowych analiz spektrum elektromagnetycznego, maszynom udało się
stwierdzić niezwykłą regularność sygnałów, co juŜ zupełnie jasno świadczyć mogło o
ich sztucznym pochodzeniu.
Sygnały musiały ze stuprocentową pewnością pochodzić od istot inteligentnych.
Maszyny postanowiły więc powiadomić najlepsze na pokładzie pancernika
supermaszyny, gdyŜ tak im podpowiadał jeden z podprogramów. Supermaszyny
sprawdziły dotychczasowy dorobek obliczeniowy, wysłały impuls przywracający do
Ŝycia zamroŜoną załogę i czekając na efekty, spróbowały szczęścia przy wyliczeniu
orbity, ale wkrótce równieŜ się poddały więc na zakończenie powiadomiły o
problemach z orbitą komputery.
Komputery zrobiły komputerowe analizy, symulatory symulacje, programy
obliczenia i chcąc nie chcąc z otrzymanymi faktami w końcu się pogodziły mimo
oczywistych sprzeczności jakie im zaprogramowano. Planeta z inteligentnymi
istotami bowiem, wbrew wszystkim programistom i matematykom istniała, a istniejąc
krąŜyła sobie po niemoŜliwej do wyliczenia orbicie, przypominającej skręconego w
trzech miejscach ostrokanciastego precla. Orbita ta po zrzutowaniu na
dwuwymiarowy wykres bardziej przypominała symbol, jakim się oznacza laboratoria
jądrowe, zamiast porządną pojedynczą elipsę.
I tak po dwudziestu siedmiu latach podróŜy zaplanowanej w poprzek całej
galaktyki, na peryferiach jeszcze tego samego ramienia, do którego naleŜy równieŜ
Słońce odkryto zamieszkałą planetę. W sumie więc w skali kosmicznej było to zgoła
niedaleko, poniewaŜ niecałe dwanaście lat świetlnych od naszego Układu.
Ale zanim jeszcze okazało się, iŜ planeta jest zamieszkała przez obdarzone
inteligencją istoty, czuwający w sterówce nad bezkolizyjnym przebiegiem lotu,
główny automatyczny pilot pokładowy, ten sam który pierwszy ją zauwaŜył, z
rozpędu nadał jej kolejny numer i umieścił w raporcie pod nazwą LEA RZ1 po czym
niezwłocznie wysłał katalog zawierający parametry jej połoŜenia do nawigatora. U
niego inny automatyczny pilot, oczywiście ten od nawigacji, posegregował otrzymane
dane, czyli mówiąc po ludzku rozmnoŜył ilość otrzymanych danych na sześćdziesiąt
cztery odrębne katalogi, po czym jak tylko skończył obliczenia wysłał je niezwłocznie
do działu kontroli bo tak był zaprogramowany. Tam katalogi zostały starannie
sprawdzone, powielone, potem potwierdzone i dla bezpieczeństwa osiem razy
skopiowane, a na koniec posegregowane i w postaci dwustu pięćdziesięciu sześciu
folderów pchnięte do archiwum. Tamtejszy komputer był juŜ na nogach i rozgrzewał
się właśnie po drugim restarcie. Pierwszy zaliczył, kiedy się załoŜył z automatycznym
pilotem Ŝe wyliczy orbitę nowo odkrytej planety. Jak tylko więc spłynęły do niego
wysłane od nawigatora katalogi, zarchiwizował wszystko ponownie tylko lepiej
przeznaczając na to dokładnie pięćset dwanaście katalogów i przesłał całość do
magazynu na wieczną rzeczy pamiątkę, oraz w postaci jeszcze jednej kopii do
człowieka, czyli kapitana, czyli z powrotem do sterówki, lecz juŜ w formie 1024–
kartkowego wydruku.
Kapitan powiedział – Kurwa! – bo właśnie wstał z rozmraŜacza i pociągał z kufla
pierwsze od ćwierćwiecza piwo, kiedy wydruk błyskawicznie urósł, przechylił się,
stracił równowagę i wpadł jednym końcem prosto do naczynia.
Knuta von Kluge, nie od parady jednak nominowano kapitanem liniowego
pancernika LM Magda Goebbels. Dowódcą dumy Luftmarine mianowano go, bowiem
potrafił jak nikt podejmować błyskawiczne i trafne decyzje, jakich przede wszystkim
od człowieka na tym stanowisku wymagano. A potrafił je podejmować, poniewaŜ był
stuprocentowym cholerykiem. A był cholerykiem, poniewaŜ oboje rodziców było
Prusakami i kapitan odziedziczył po nich ultraszybkie połączenia neuronowe, których
nie spowalniały grube przeszkody w rodzaju płatów czołowych.
Wydruk oczywiście nic nie wiedział o genetycznie przystosowanej do noszenia
hełmu głowie kapitana, ale gdyby wiedział i tak byłby bez szans na niekontrolowany
wzrost. Zanim bowiem jeszcze, w kuflu znalazło się z pół tuzina kartek, kapitan
Kluge zręcznie zabezpieczył piwo jedną ręką kierując strumień syntetycznego papieru
ustawionym odpowiednio przedramieniem poza naczynie, czyli na podłogę, a drugą w
tym czasie zwinął w pięść i walnął drukarkę aŜ się w widoczny sposób zmniejszyła,
rozwiązując tym samym problem wydruku w zarodku.
Drukarka zawyła połamanymi motorkami i w odruchu obronnym wystawiła na
zewnątrz lasery, którymi pragnęła oślepić brutala. Gdyby numer z laserami nie
wypalił, na wszelki wypadek puściła równieŜ siedemset volt na obudowę. PoniewaŜ
była podłączona do sieci i w związku z tym nie poŜałowała równieŜ amperów, kapitan
ponownie zaklął ale niewyraźnie, poniewaŜ nosił w dolnej szczęce implant, który
przekazał wysokie napięcie na pozostałe zęby wprawiając je w bolesne dygotanie.
Połechtany prądem kapitański mózg nadal jednak pracował. Von Kluge
błyskawicznie zamknął powieki w obawie przed laserami, szybko cofnął rękę, która
wychwytywała z obudowy swobodne elektrony, następnie sięgnął nią po omacku na
biurko i poprawił drukarce figurką Fuhrera wykonaną z chemicznie utwardzonej
gumy jaką tam namacał. Drukarka aŜ zachrzęściła od siły uderzenia, strzeliła z
bezpieczników, mignęła agonalnie diodami i tuŜ przed śmiercią wysłała impuls o
powaŜnym uszkodzeniu podzespołów do serwisu naprawczego.
Komputer remontowy na rufie odebrał go, bo do tego przecieŜ słuŜył i
niezwłocznie wysłał do drukarki mini robota specjalizującego się w biurowych
naprawach oraz na wszelki wypadek, przypominający metalowego jeŜa, samobieŜny
komplet śrubokrętów podąŜający na kółkach zaraz za nim. Po drodze komputer drogą
radiową ładował w robota najnowszy program sterujący oraz instrukcję obsługi
drukarki kapitana.
Z rufy do sterówki jest daleka droga, więc zanim tam jeszcze dotarł mini robot,
kapitan uprzątnął z biurka kopniakiem resztki drukarki i wyciągnął z kufla początek
raportu.
Otrzepał go nieco, rozłoŜył starannie na biurku i pochylił nad nim z zagadkową
miną. Kiedy tylko przebrnął przez odpychający w swym maszynowo matematycznym
bełkocie nagłówek, wgłębił się w treść i w końcu stwierdził na głos, Ŝe jest
wydarzenie. Jego mina juŜ nie była zagadkowa tylko uroczysta.
Jednym haustem dokończył piwo, odstawił na dobre kufel i wezwał do siebie
pierwszego oficera. Ten natychmiast przybył, strzelił obcasami, usiadł, zapoznał się z
raportem, po czym wezwał pozostałych oficerów. Tamci wezwali podoficerów, ci
personel i w kilkadziesiąt sekund o odkryciu nowej planety wiedziała cała 1800–
osobowa załoga galaktycznego pancernika stłoczona niemal w komplecie w kajucie
kapitana.
W pomieszczeniu momentalnie zrobił się odświętny i radosny aczkolwiek
harmider, w dodatku tak głośny, Ŝe nawet kapitan nie słyszał własnego głosu, a
nadmienić naleŜy, Ŝe był prymusem na kursie ogłuszającego wykrzykiwania
rozkazów, jaki z ramienia NSDAP przeszedł jeszcze podczas szkolenia na Ziemi.
Po kilku nieudanych próbach przekrzyczenia zgiełku, ochrypł po czym usiadł
bezradnie rozkładając ręce.
– Cisza do jasnej cholery! – widząc jego bezowocne starania wrzasnął w tłum
pierwszy oficer, dla którego kaŜda okazja była dobra aby się podlizać kapitanowi.
Ze względu jednak na blond loczki, które kręciły się u niego figlarnie jak ogon u
świni oraz skłonności do onanizowania przed lustrem w umywalni dla kadetów, na
czym nieustannie go przyłapywali ci, którzy jako pierwsi się rozmrozili, nie cieszył
się on wśród załogi zbyt wielkim powaŜaniem, toteŜ po kilku chichotach i ściszonych
obelgach jakie dobiegły gdzieś z tyłu, w kajucie powstał jeszcze większy gwar,
rozgardiasz, zrobiło się duszno i w końcu ktoś w tym tłoku zajebał z biurka kapitański
kufel.
Tego było juŜ za wiele, bowiem był to ręcznie grawerowany w orły i swastyki
bezcenny odlew z rudy księŜycowej wysadzany na dodatek czarnymi
mikrodiamentami.
Kapitan uświadomił sobie, Ŝe pomimo chrypki musi opanować sytuację osobiście,
jeśli nie chce narazić się na kolejne straty.
Wyjął więc laser z kabury i wystrzelił w sufit bez Ŝadnego uprzedzenia.
Momentalnie zrobiło się cicho, potem chłodno, a tłum rozstąpił się bezpośrednio pod
otworem szukając po kieszeniach tlenowych masek, których notowania momentalnie
poszły w górę. Kiedy wyssało na zewnątrz kilkunastu, którym dostęp do kieszonek z
maskami blokowały śelazne KrzyŜe poprzyszywane na fest do klapek, kapitan dwóm
pierwszym z brzegu kadetom, jadowitym szeptem kazał uszkodzenie załatać a
pozostałym zwięźle rozkazał ze sterówki wypierdalać, po czym się zaraz poprawił Ŝe
nie dotyczy to tylko i wyłącznie oficerów.
Wyznaczeni do naprawy kadeci byli tempem wydarzeń nieco skołowani, więc
zapytali czy mają wypierdalać czy łatać, ale kiedy kapitan zastrzelił jednego, drugi bez
słowa wziął się do roboty. Kadet, kiedy skończył łatać poszycie skierował się do
wyjścia o nic juŜ nie pytając. Wychodząc ze sterówki potknął się jednak w progu o
mini robota, który właśnie teraz z rufy dotarł i upadając nadział na wózeczek
śrubokrętów podąŜający jak pamiętamy tuŜ za nim. Kadet krzyknął po czym zaraz
znieruchomiał ze śrubokrętami w całej twarzy.
Robot wyciągnął sensor, obwąchał nim wbite w głowę leŜącego narzędzia, zrobił
analizę wpychając mu coś do odbytu i wiedząc w wyniku niej, Ŝe ranny człowiek ma
większy priorytet niŜ martwa drukarka, (zwłaszcza, Ŝe narzędzia do jej naprawy tkwią
na dobre w jego głowie) chwycił go tytanową obejmą za kostkę u nogi i powlókł na
izbę przyjęć ostrzegając nieprzytomnego uprzejmie, Ŝe po drodze będą liczne progi,
grodzie oraz schody. PoniewaŜ kadet posiadał nadwagę mini robot po drodze wysłał
do komputera naprawczego kilka sygnałów o wsparcie z obawy przed wyczerpaniem
akumulatorów. Naprzeciw, z pomocą natychmiast wyruszył mu z rufy konwój pięciu
gąsienicowych mini agregatów iskrząc radośnie z przeładowanych kondensatorów.
Gdy tylko drzwi się zamknęły i w sterówce wreszcie zrobiło się spokojnie, kapitan
i oficerowie zasiedli wokół stołu konferencyjnego.
– Mhmm. Mamy więc nadzwyczajne wydarzenie. – odchrząknął i stwierdził
kapitan poklepując dłonią nieco juŜ zmiętolony przez ostatnie wydarzenia raport.
Wydarzenie owszem było. I to niczego sobie, bowiem od czasów Kolumba nikt
nie odkrył nowej cywilizacji. Co zrobić? Jak się zachować? Co uczynić aby na karty
historii przejść na lepszych warunkach niŜ konkwistadorzy? Pytania mnoŜyły się
niczym karaluchy na dolnych pokładach, lecz przed odpowiedzią wszystkich
powstrzymywał wewnętrzny lęk przed ewentualną odpowiedzialnością i
oskarŜeniami. KaŜdy ze zgromadzonych w sterówce oficerów powstrzymywał się od
podsuwania rozwiązań doskonale zdając sobie sprawę, Ŝe tym razem chodzi o coś
większego niŜ zwykłe podkablowanie konkurenta Ŝe sześć pokoleń temu miał
Ŝydowską babcię, która być moŜe i babcią nie była ale z pewnością mieszkała
podejrzanie niedaleko i w związku z tym gestapo mogłoby to sprawdzić dla dobra
ogółu i świętego spokoju sąsiadów.
Ogrom obecnego problemu przytłoczył bez wyjątku wszystkich oficerów. Zaraz
po tym jak uświadomiono sobie wagę i doniosłość chwili na całym okręcie ogłoszono
na wszelki wypadek alarm bojowy, wyznaczono aktyw wśród elity nawigatorów do
precyzyjnej zmiany kursu i wyhamowania Magdy, wybrano powitalny komitet ze
stojącym na jego czele kapitanem, przygotowano wstępne przemówienia, no i rzecz
jasna rzucono się do archiwów aby zrozumieć jak sobie w podobnej sytuacji poradzili
ludzie Kolumba. Tym ostatnim zagadnieniem zajęła się pokładowa komórka gestapo.
Na flagowym okręcie Luftmarine wybuchło niespotykane nigdy wcześniej
oŜywienie i zanim w ogólnym ferworze przygotowań zorientowano się nad
niewygodną oraz trudną do zapamiętania nazwą nowego świata, niestrudzone
komputery stworzyły juŜ na ten temat 16,7 miliona nowych katalogów. W dodatku,
meldunki zawierające ową nazwę krąŜąc po sieci pokładowej, powędrowały w
międzyczasie równieŜ na Ziemię, korzystając z odblokowanych portów, które były
odblokowane poniewaŜ ktoś ciągnął z ziemskiego Internetu pornola prosto do
maszynowni na międzypokładzie. Słowem, kilka godzin później, sprawa nazwy była
juŜ nie do odkręcenia, poniewaŜ poszła do zbyt wielu ludzi i jak to się mówi, ujrzała
światło dzienne i jak kaŜda idiotyczna, natychmiast się przyjęła.
Przynajmniej wydawało się Ŝe taka juŜ zostanie, ale za sprawą młodego i
niezwykle aktywnego na zebraniach partii Jurgena Krausego, który w stopniu
młodszego mata dzierŜył opiekę nad pokładowym krematorium fakt ten ujrzał w
końcu światło dzienne, było juŜ za późno co prawda na jej zmianę w związku z
masowym namnoŜeniem katalogów, raportów i meldunków w których widniała, ale
na szczęście wspomniany Jurgen po prostu nieco ją tylko uprościł i tak właśnie nowy
świat wszedł do historii ludzkości pod nieco skróconą nazwą Lea, a jego mieszkańcy,
rzecz jasna jako Leanie.
* * *
W wyniku oficerskich obrad ustalono co prawda, Ŝe czas potrzebny na dolecenie
do celu wykorzysta się na przygotowania, ale co nastąpi juŜ po wylądowaniu, tego
dosłownie nikt na pokładzie nie wiedział. A jeśli wiedział to ze względu na olbrzymią
odpowiedzialność i tak siedział bez słowa. Ostatecznie więc, obrady oficerskie
zakończono jednomyślnym werdyktem – naleŜy obudzić Wodza. Tylko on bowiem
moŜe podjąć decyzję w sprawie tak doniosłej wagi.
Na Ziemię wysłano zakodowany komunikat, w którym przedstawiono władzom
aktualną sytuację oraz jednocześnie prośbę o przerwanie snu Fuhrera. Komunikat,
minutę później postawił na nogi rząd Rzeszy. Dwie minuty potem, na nogach była
równieŜ obsada mauzoleum Wodza, a po kolejnych dwóch Ŝwawo się uwijał równieŜ
personel, przylegającego do mauzoleum najnowocześniejszego szpitala na świecie,
nazywanego potocznie od nazwiska obecnego dyrektora kliniką doktora Oetkera.
Po kilkudziesięciu minutach napiętego oczekiwania nawiązano bezpośrednie
połączenie wideo z kliniką, do której sprowadzono w międzyczasie ekipę telewizyjną
wyposaŜoną w nadajniki tachionowe.
– Heil Hitler. – rzucił kapitan widząc na ekranie dyrektora kliniki we własnej
osobie.
– Czy to pan, do cholery jest tym szaleńcem, który się ośmielił przerwać sen
Fuhrera? – dyrektor równieŜ ciepło się przywitał.
– Jak przebiegło przebudzenie, doktorze? – kapitan rzucił z naciskiem i zaraz
dodał z maksymalnie chamskim tonem. – Sprawa jest na tyle pilna, Ŝe moŜemy
odpuścić sobie zwyczajowe wstępy.
Doktor Oetker zmarszczył czoło intensywnie nad czymś myśląc, po czym chyba
równieŜ doszedł do wniosków, Ŝe nie ma potrzeby urządzać zwyczajowego stroszenia
piór, do jakiego tradycyjnie dochodziło podczas kaŜdego spotkania na wysokim
szczeblu przedstawicieli dawnej Luftwaffe i Kriegsmarine. Dyrektor westchnął
jedynie cięŜko i odparł z mściwą satysfakcją.
– Przebudzenie nie przebiegło, tylko przebiega właśnie teraz.
– Rozumiem. W jakim jest stanie Fuhrer?
– Doskonałym, nad wyraz doskonałym. Pacjent od pięćdziesięciu siedmiu lat jest
w naszych rękach, więc oczywiście jest stabilny.
Dyrektor nawiązał w ten sposób, do pewnego przykrego incydentu sprzed ponad
pół wieku, kiedy w szpitalu Kriegsmarine gdzie niemal od dwustu lat spoczywało
ciało Wodza, przydarzyła się nieszczęśliwie awaria systemów zasilania głównego i
rezerwowego jednocześnie. Późniejsze śledztwo wykazało Ŝe była to sprawka
jakiegoś mieszkającego w Hollywood Ŝydowskiego hakera ale skaza na marynarce
wojennej, która się opiekowała Wodzem juŜ na zawsze pozostała.
W tej najczarniejszej dla Kriegsmarine chwili, automaty przestały tłoczyć
Fuhrerowi tlen przez całe sto trzynaście sekund, co spowodowało silne zaciśnięcie
naczyń krwionośnych na głowie, a to z kolei zmianę jego wyrazu twarzy na wzór
niedorozwiniętego debila. Najgorsze jednak zdarzyło się tuŜ po samej awarii. Kiedy
bowiem, automaty w końcu oŜyły i stwierdziły niedobór tlenu w jego organizmie
zaczęły go dostarczać ze zdwojoną energią nie Ŝałując zapasowych pomp i
zwiększonego ciśnienia. Jednak naczynia krwionośne Wodza nadal były morderczo
zaciśnięte i w efekcie siedemnaście atmosfer Ŝyciodajnego gazu wtłoczono mu
bezpośrednio do Ŝołądka, jelit i śledziony, powodując ponadto brutalne i bolesne
przebudzenie. Po półgodzinnej walce udało się chirurgom naczynia krwionośne
wreszcie odblokować, ale to wydarzenie zmieniło jego wygląd juŜ na zawsze w
sposób zasadniczy. Przybrał, bowiem znacznie na wadze, w obwodzie równieŜ
przybrał osiągając cztery i pół metra, i od tamtej teŜ pory nieustannie robiły mu się
ropiejące odleŜyny. Chirurgom plastycznym udało się wkrótce usunąć debilny grymas
z jego twarzy, jednak z tym drugim problemem Fuhrer musiał juŜ Ŝyć a właściwie
spać do czasu, aŜ niemiecka medycyna nie znajdzie na niego sposobu. Zaraz po tym
przykrym incydencie Wodza ponownie zahibernowano i przeniesiono do kliniki
podlegającej pod sztab Luftwaffe.
Były to stare dzieje, jeszcze sprzed połączenia lotnictwa i marynarki, ale
rozdrapane wówczas rany wciąŜ bolały sumienia starych, jak Knut von Kluge,
marynarzy.
Na dowód swych słów dyrektor kliniki wskazał dłonią właśnie wjeŜdŜający do sali
operacyjnej zmechanizowany kompleks z nierdzewnej stali. Na kompleks składało się
sześć olbrzymich reanimatorów na podbitych grubą gumą kółkach oraz
przypominający gigantyczny bilard elektryczny, stół zawierający uśpionego Wodza.
Wszystkie światełka nad jego głową świeciły uspokajającą zielenią.
Kapitan Kluge dostrzegł, Ŝe wokół stołu Fuhrera nieustannie krząta się mnóstwo
osób personelu.
– Mógłby mnie pan nieco oświecić? – spytał doktora.
– W jakiej kwestii?
– Co oni wszyscy tam robią, do jasnej cholery? Miałem nadzieję na nieco
bardziej prywatną rozmowę. Sprawa jest ściśle tajna i najwyŜszej wagi.
– Pacjent przed obudzeniem najpierw zostanie starannie umyty i
zdezynfekowany aby wykluczyć jakiekolwiek czynniki obce mogące zakłócić
przebieg dalszych badań. Dopiero potem personel opuści pomieszczenie i...
– Badań? – przerwał mu kapitan niecierpliwie. – Długo to wszystko jeszcze
potrwa?
– Tyle, ile będzie trzeba. – odparł Oetker waląc dłonią w kark sanitariusza,
któremu popiół z papierosa upadł wprost na Wodza. – Rozmowa będzie moŜliwa
dopiero, kiedy ja na to pozwolę. – dodał i poprawił sanitariuszowi z drugiej ręki,
poniewaŜ wcześniejsze uderzenie sprawiło Ŝe wypadł mu z ust cały niedopałek, który
skwiercząc wkrótce zniknął gdzieś w fałdach ciała.
Po krótkich poszukiwaniach ktoś bystry znalazł go unosząc podejrzanie drgającą
fałdę na brzuchu Wodza. Zaraz po tym w milczeniu wyrzucono z sali sanitariusza,
jego niedopałek, zdezynfekowano jakimś sprayem oparzenie na podbrzuszu i
podjechano ze stołem Fuhrera bliŜej reanimatorów. W prawym boku śpiącego ktoś
otworzył plastykową klapkę i pogmerał chwilę wewnątrz. W tym samym czasie do
chromowanego otworu tuŜ pod lewą pachą Wodza podłączono elastycznego węŜa i z
napięciem wpatrywano się w monitory.
– Co oni tam robią, doktorze?
– Rutynowa wymiana baterii w związku z przebudzeniem...
– Nie, nie, tam z lewej?
– Bioregenerator pobiera wycinki tkanek i oho... – dyrektor przerwał równieŜ
wpatrując się w wyniki.
– Co się stało?
– No cóŜ, tak jak przypuszczałem... stwierdzono obecność pasoŜytów.
– To źle?
– Po trwającym pół wieku śnie, jest to raczej nieuniknione, hmm... pojawiła się
równieŜ cukrzyca, są cztery nowe hemoroidy i nowotwór lewego jądra.
– Czy to uniemoŜliwi nam rozmowę? – rzucił z niepokojem von Kluge.
– No skąd? Wszystko z wyjątkiem raka zaraz zostanie wyleczone. Z tym
ostatnim jednak, Wódz będzie musiał na postęp w medycynie jeszcze troszeczkę
poczekać.
– Jak to? W takiej wspaniałej klinice nie potrafią wyleczyć małego nowotworu?
– nieco złośliwie rzucił kapitan. – PrzecieŜ ona słynie z nowatorskich, aczkolwiek
radykalnych metod leczenia...
– Nooo, ten nowotwór nie jest taki mały. – rzucił dyrektor podkręcając zbliŜenie
na monitorach.
– Rzeczywiście. – przyznał kapitan widząc wypełniające monitor sine jądro
wielkości piłki futbolowej.
– Na dzień dzisiejszy w takim stadium pozostaje jedynie amputacja... albo
czekanie.
– Rozumiem.
– Pomimo tego, co pan kapitanie o nas słyszał, my tu nie działamy
niehumanitarnie...
– Co się dzieje? – wykrzyknął kapitan widząc na stole operacyjnym gwałtownie
falujące ciało Wodza, co nie wiedzieć czemu, skojarzyło mu się z wypełzającym na
ląd dorodnym lwem morskim w celu odbycia godów.
– Ach, to rutynowa eliminacja pasoŜytów. – doktor machnął ręką. – Ciało
zawsze wtedy co nieco się wypręŜa, poniewaŜ bronią się małe skurczybyki, no bo
powiedzmy sobie szczerze, kto w końcu lubi być odsysany?
– Chyba nikt. – przyznał z namysłem kapitan widząc grube wybrzuszenia
wędrujące po powierzchni elastycznej rurki, która odsysała zawartość Ŝołądka
pacjenta do szybko zmienianych wiaderek, które personel w białych maseczkach
jeszcze szybciej wynosił gdzieś na zewnątrz.
– Niedobrze panu, kapitanie? – rzucił z rozbawieniem Oetker. – To źle, bo
najlepsze dopiero będzie, kiedy tylko zakończymy fazę wstępną, tę przypomnę
bezbolesną. – zachichotał widząc jego minę. – W fazie drugiej pacjent zostanie
podany serii prostych testów, mających wykazać aktualne upodobania kulinarne, a
następnie umieszczony w Delikatesach w celu uzupełnienia masy.
– Delikatesach?
– To taki nasz Ŝargon medyczny. Delikat essen, czyli urządzenie tłocząco
karmiące szybko uzupełniające brakujące w organizmie związki oraz minerały. W
dodatku, to nasz autorski wynalazek, pod postacią tego, co pacjentowi najbardziej
smakuje.
– Więc dlaczego faza ta ma być bolesna?
– No cóŜ, jak by to panu powiedzieć? Faza ta boli dlatego, poniewaŜ ilość
pokarmu jest po prostu hmm... zniewalająca. A ponadto podczas samego karmienia
pacjent bezwarunkowo musi juŜ być świadomy. Czy pan wie ile związków w
organizmie po takim śnie brakuje?
– Wolałbym nie wiedzieć.
Do sali operacyjnej tymczasem wprowadzono kolejną maszynę z nierdzewnej
stali. Ta wyposaŜona była w aŜ dziesięć czarnych monitorów.
– Maszyna do testów? – zgadywał kapitan.
– Nie skąd, to zestaw mikrofalówek. Przygotujemy teraz kilka próbek i
sprawdzimy co Wodzowi najlepiej smakuje.
W następnej chwili coś zadzwoniło, światełka zmieniły się na zielone a wszystkie
monitory otworzyły się jednocześnie. Z kaŜdego wyciągnięto parującą strzykawkę i
podano pacjentowi próbkę poŜywienia doŜylnie prosto w aortę. Po minucie znane juŜ
były wszystkie wyniki.
– Hmm. – mruknął doktor zamyślony. – Wygląda, Ŝe Wódz nadal jest jaroszem.
Natychmiast dawać obierak na salę! – wrzasnął w stronę personelu.
Mikrofalówkę wypchano z pomieszczenia a na jej miejsce wtoczył się kuchenny
kombajn. Ten juŜ nie miał kółek tylko gumowe gąsienice sterowane przez
uprawnionego operatora, bowiem ciągnął sporą przyczepkę spoŜywczych produktów
za sobą. Zanim go jeszcze dokładnie ustawiono na swojej pozycji, tuŜ pod stołem
operacyjnym umieszczono spory, gumowy basenik i napełniono migiem ze stojącej w
pobliŜu butli z gazem.
W czasie kiedy Wódz odzyskiwał świadomość, personel wstrzykiwał mu jeden za
drugim domózgowe zastrzyki zawierające aktualną geopolityczną wiedzę oraz
naukową. Zaledwie kilka sekund po ostatnim, Fuhrer odzyskał świadomość i otworzył
oczy.
Wszystkie bez wyjątku spojrzenia przeniosły się na niego. Fuhrer uniósł nieco
głowę i rozglądał się zdezorientowanym wzrokiem przez chwilę wokoło. Wyraz
twarzy początkowo miał przyjazny, ale kiedy dostrzegł obierak, coś chyba sobie
przypomniał, bowiem mina momentalnie mu się wydłuŜyła i zrobił gest jakby
natychmiast chciał opuścić stół operacyjny, a być moŜe kto to wie, nawet
pomieszczenie. Zrobiło się chwilowe zamieszanie w związku z tym Ŝe się wyrywał,
jednak w porę przytrzymały go silne, owłosione dłonie największego pielęgniarza.
Dłonie solidnie wykonały swoją część roboty i ponownie przycisnęły Wodza do
powierzchni stołu mocując go dla pewności stalowymi klamrami na szyi, czole i
przegubach.
Fuhrer przez krótką chwilę głośno protestował ale szybko przestał, poniewaŜ w
usta natychmiast wepchnięto mu rurkę wykonaną z inteligentnej gumy. Rurka, jak
tylko wyczuła przewód pokarmowy natychmiast samodzielnie zesztywniała i
wypuściła uniemoŜliwiające wypadnięcie z gardła kotwy, które równieŜ
błyskawicznie się ujędrniły.
Dyrektor osobiście włączył guzik w obieraku poniewaŜ był najwyŜszym rangą i
nie musiał czekać na niczyje pozwolenie. Olbrzymi, niczym w maszynie losującej,
bęben zawirował przygotowując poŜywienie i w trzydzieści sekund pacjent został
wypełniony wzbogaconym w proteiny majonezem, cebulą oraz ziemniakami.
Brzuch momentalnie mu się wzdął, poniewaŜ było tego cztery worki, puls nieco
skoczył na chwilę, a wszyscy odsunęli się nieco od pacjenta w czasie kiedy ten juŜ
samodzielnie nabierał powietrza, poświstując rozdętymi nozdrzami. Obierak i węŜa
odłączono. Zwolniono równieŜ zaczepy na stole. PoniewaŜ Wódz nadal był na
wdechu nikt się nie odzywał a milczące napięcie wkrótce stało się wręcz namacalne.
– Kartofelsalat. – mruknął pacjent swoje pierwsze od półwiecza słowa, po czym
mimowolnie się oblizał.
Uniósł głowę i przez dłuŜszą chwilę rozglądał błędnym wzrokiem wokoło.
– Czy mogę juŜ z nim poroz... – zaczął kapitan lecz urwał widząc Ŝe znowu coś
się dzieje.
Fuhrer bowiem nagle złapał się za brzuch i z ogłuszającym szumem wypróŜnił ze
stołu wprost do basenika.
– CzyŜby pozostały jakieś pasoŜyty, hmm... – doktor Oetker skinął na personel,
który podbiegł z rurką i na nowo wypełnił Wodza poŜywieniem.
Kiedy było juŜ po wszystkim, wszyscy ponownie odsunęli się od Wodza w
nerwowym oczekiwaniu. Fuhrer jednak tylko beknął z cicha i kiedy wydawało się Ŝe
w końcu przyjął pokarm, ten nagle wydął policzki po czym zwymiotował. Nieco
zabrudził boczną ściankę basenika i kawałek podłogi, poniewaŜ wymiotował
stosunkowo z wysoka.
Jak tylko skończył natychmiast rzucił się w jego stronę sanitariusz z mopem.
Jednak biegnąc potknął się o zwisającą luźno rurkę do karmienia, której jeden koniec
nadal trzymał pielęgniarz, który wcześniej łączył Wodza z obierakiem, i upadł na
twarz przebijając trzonkiem mopa ściankę basenika. W następnej sekundzie zalała go
fala odchodów.
– Mein Got, jestem w pawiu! Ha, ha, ha! – ryknął śmiechem, poniewaŜ jak się
właśnie okazało, basenik napompowany został gazem rozweselającym.
Po upływie niecałej minuty w gęstej od ziemniaków breji taplał się niemal cały
personel i trzymając się za brzuchy głośno chichotał. Kilkunastu ludzi nie było
zdolnych się poruszać. Ci leŜeli na posadzce skręcając się ze śmiechu.
Chwilę później cała ekipa telewizyjna wybiegła z sali w panice, ktoś puścił pawia
na obiektyw, obraz zaczął zanikać i w końcu zerwało połączenie.
Sytuację w sali operacyjnej udało się opanować dopiero po dwóch godzinach,
kiedy ją intensywnie przewietrzono i wówczas kontakt z kliniką nawiązano
powtórnie.
– Wszystko w porządku, doktorze? – zapytał kapitan Kluge widząc Oetkera
pośpiesznie zmieniającego poplamiony mundur na nowy.
– Tak, sytuacja jest juŜ pod kontrolą. – ten odparł jeszcze odrobinkę chichocząc
do siebie.
– To skandal. Jak mogło w ogóle dojść do czegoś takiego?
– Fuhrer jeszcze nigdy nie spał tak długo. To stąd towarzyszące przebudzeniu
komplikacje. Zgaduję, Ŝe pan pierwszy raz oglądał przebudzenie?
– Tak. To nieco hmm, odraŜające było.
– No cóŜ, Wódz sam tego kiedyś chciał a co więcej, wyraził na wszystko
pisemną zgodę.
– Jak to?
– Taka jest cena nieśmiertelności. Ot co. – odparł Oetker wzruszając ramionami.
– Godność niestety, nie idzie z nią w parze.
– Rozumiem. Co tam się jeszcze dzieje? – nieco niecierpliwie spytał kapitan
widząc jak przy stole operacyjnym nadal krząta się mnóstwo ludzi.
Część brodziła z podbierakami w naprawionym baseniku i zawzięcie czegoś w
breji szukała.
– Część zespołu nadal szuka przyczyn tego niespotykanego wcześniej
zachowania a personel pomocniczy kończy siódmą, juŜ ostatnią lewatywę i za chwilę
przygotuje Wodza do rozmowy. Cierpliwości kapitanie.
Tak teŜ było w istocie. Wkrótce było juŜ po lewatywie, Fuhrera ponownie wodą z
węŜa umyto, po czym wysuszono, podniesiono wyciągarką do pozycji siedzącej i
przygotowywano do zejścia ze stołu operacyjnego.
Kapitan von Kluge nie omieszkał zauwaŜyć, Ŝe wyciągarka była najbardziej
ekskluzywnym, zgrabnym, stylowo chromowanym modelem oferowanym przez firmę
RukZug GMBH z Monachium, o którym to modelu jego ludzie z maszynowni mogli
sobie jedynie pomarzyć przepychając co większe ładunki suwnicami.
– Co oni tam mu zakładają za opaski nad stopami?
– Opaski, panie kapitanie to się zakłada koniom tuŜ przed wyścigami. –
sprostował doktor Oetker. – My uŜywamy zbrojonych włóknami węglowymi
kewlarowych opinaczy, jakie nam w ramach sponsoringu dostarczają zakłady Kruppa.
– No dobrze, widzę nalepkę, ale po co one, pytam?
– Powtarzam panu, nie jesteśmy rzeźnikami.
– Chyba nie bardzo rozumiem.
– Czy chciałby pan, aby Fuhrerowi wyskoczyły stawy kolanowe kiedy wstanie?
– Nie, no skąd...
– Albo popękały stawy skokowe?
– No co teŜ pan, doktorze...
Fuhrerowi rzeczywiście stawy nie wyskoczyły kiedy się podniósł z pozycji
siedzącej. Kolana nieco tylko mu zadrŜały pod naciskiem masy, ale w pionie się
utrzymał dzielnie jakby spał najwyŜej od przedwczoraj. Pielęgniarze podbiegli i
załoŜyli mu na ramiona szlafrok, a właściwie dwa szlafroki, które złączono potem
pośrodku sprytnymi zaczepami.
Wówczas doktor Oetker wszystkich precz odprawił, sam podszedł do Wodza i
szeptem naświetlił mu sytuację związaną z przebudzeniem. Ten wysłuchał go, a kiedy
lekarz skończył sam został odprawiony. Wtedy Fuhrer podszedł do kamery
korzystając po drodze z poręcznych poręczy, którymi personel zawczasu wyłoŜył trasę
jego przemarszu.
– Heil Hitler. – kapitan zasalutował Fuhrerowi.
– Kim pan jest? Co to za mundur?
– Knut von Kluge, Mein Fuhrer. Jestem kapitanem Luftmarine...
– NiewaŜne, do rzeczy. – Wódz był w widoczny sposób zmęczony zabiegami,
poniewaŜ nawet nie oddał pozdrowienia tylko od razu przeszedł do sedna.
Kapitan Kluge stojąc cały czas na baczność w niecały kwadrans przedstawił
Fuhrerowi zaistniałą sytuację, problemy jakie on i jego załoga dotychczas napotkali,
oraz na zakończenie zapytał go wprost.
– Co robić Mein Fuhrer?
Ten przekrzywił głowę na lewą stronę zapadając w głębsze zastanowienie. Trwał
tak z dziesięć minut, po czym, kiedy kapitan juŜ myślał Ŝe usnął i dyskretnie sięgnął
po tom krzyŜówek, ten nagle się odezwał.
– Jeśli tubylcy są technologicznie przed nami, ukraść lub przejąć drogą
handlową tę technologię. Potem ją rozwinąć i podbić nowe terytoria.
– A jeśli Mein Fuhrer oni będą technologicznie za nami?
– Podbić od razu.
– Rozumiem. Jeszcze tylko jedno pytanie Wodzu.
– Słucham kapitanie Knut...
– Kluge. – sprostował kapitan.
– śe co proszę?
– Knut von Kluge. Tak się nazywam.
– PrzecieŜ mówię. O co pan pytał, kapitanie Knut?
– Eeee, a co, Mein Fuhrer, jeśli tam nie będzie technologii i niczego do
podbicia?
– Co to ma znaczyć?
– Z wstępnych analiz wiadomo, Ŝe powierzchnię planety stanowi głównie
pustynia, jeśli nie liczyć niewielkich oaz rozsianych tu i ówdzie.
– Zawsze jest coś, co się moŜe Rzeszy przydać. Nawet jeśli tego na pierwszy
rzut oka nie widać. Być moŜe będą tam interesujące surowce, minerały, być moŜe coś
innego co potem będzie miało u nas wartość albo znaczenie. Nawet jeśli to pustkowie,
ma być pustkowiem włączonym do Rzeszy.
– Tak jest Mein Fuhrer.
– I jeszcze jedno.
– Tak?
– We wszystkich przypadkach, do chwili uzyskania stuprocentowej pewności, co
do naszej przewagi militarnej, w stosunku do tubylców udawać przyjaciół i za
wszelką cenę unikać konfliktów.
– Oczywiście.
– Wszystko jasne?
– Tak jest Mein Fuhrer. Nie mam więcej pytań.
* * *
Tymczasem, w czasie kiedy kapitan łączył się z Wodzem, niestrudzenie pracujący
w archiwum badacze dziejów Kolumba, Cooka i innych podróŜników, którzy odkryli
nieznane kultury, wpadli wreszcie na trop przedmiotów, które śmiało zasługiwać
mogły na walutę wszechczasów. Tym czymś okazały się nieśmiertelne szklane
paciorki, na które zawsze i wszędzie panował u tubylców niesłabnący popyt. Robot do
tortur z gestapo, który był odpowiedzialny za owo odkrycie, otrzymał nierdzewną
pochwałę od kapitana, którą mu przyspawano wśród innych na piersi, komplet
nieszczerbiących się Ŝaroodpornych kleszczy i awans na podoficera, co nie miało
jeszcze nigdy precedensu wśród torturobotów.
Zaraz po tym odkryciu uruchomiono w maszynowni całkowicie zautomatyzowaną
linię produkcyjną, z której schodziło dwa i pół tysiąca szklanych kulek na dobę.
Do osiągnięcia orbity Lei pozostało dwa miesiące czasu pokładowego, czyli
dziewięć tygodni lokalnego, poniewaŜ coraz dokładniejsze pomiary wkrótce
wykazały, Ŝe na Lei doba jest nieco krótsza od Ziemskiej ze względu na dziwną
orbitę. Postanowiono poświęcić ten czas przede wszystkim na komputerową analizę
sygnałów radiowych pochodzących szerokim strumieniem z planety i juŜ na drugi
tydzień oprogramowaniu kryptograficznemu udało się je rozszyfrować.
Odebrane sygnały, audycje i programy zdradziły, Ŝe planetę zamieszkują jedynie
dwa narody, aczkolwiek Ŝyjące w jednym planetarnym państwie. Państwowość na Lei
była jednak stosunkowo luźno zorganizowana, bowiem dominowały na niej
niepodległe i niezaleŜne od siebie osady. Te rozmieszczone były równieŜ raczej luźno,
bowiem decydowały o tym głównie stosunkowo odległe od siebie oazy. Niestety nie
stwierdzono istnienia niczego w rodzaju wielkich miast lecz niemałe pocieszenie
stanowiła wiadomość, Ŝe Ŝadna z osad nie toczyła z inną Ŝadnej wojny. Przyczyną
tego było najprawdopodobniej małe zaludnienie oraz skłonności tubylców do
poświęcania całej energii handlowi, bowiem aŜ trzy czwarte wszystkich programów
było wyłącznie tej tematyce poświęcone. Technologia równieŜ nie stała na wysokim
poziomie bowiem Leanie znali jedynie fale radiowe na częstotliwości długiej.
Mieszkańcy Lei nie wiedzieli w związku z tym, Ŝe jest coś takiego jak stereo, ale
najwaŜniejsze przecieŜ było istnienie podobnej do Ziemskiej inteligencji.
Na pokładzie Magdy Goebbels zatarto ręce, uściśnięto się serdecznie,
podskoczono radośnie, otarto łzy wzruszenia a co niektórzy powrócili do nałogu
zapalając dla uspokojenia papierosa. Kiedy juŜ minęła pierwsza radość pokładowi
informatycy sprawnie sporządzili podręczny słownik niemiecko leański i
skonstruowali podręcznego translatora aby moŜna było sprawnie porozumieć się z
tubylcami kiedy juŜ Ziemianie wylądują. Translator jak wszystko co duŜe i
niewygodne został przez pomysłowych konstruktorów wyposaŜony w kółka i
przetransportowany do sterówki kapitana. Tam w celu przetestowania nastawiono go
na ciągły odbiór i przyznać uczciwie naleŜy, spisywał się znakomicie tłumacząc
Leańskie programy.
PoniewaŜ z rozszyfrowanych na Ŝywo przekazów wszystko wskazywało coraz
bardziej, Ŝe obydwa narody leańskie są humanoidalne, aczkolwiek o sześciu palcach,
na pokładzie Magdy Goebbels zapanowała euforia oraz jeszcze większe oŜywienie.
Po pięciu tygodniach nieustannego skrętu oraz hamowania wreszcie dotarł do
planety okręt i wszedł juŜ za pierwszym podejściem prawidłowo na orbitę. Wówczas
dumnie nabierając powietrza do piersi wkroczyli do akcji nawigatorzy. Aby nie
dokonać mimowolnych i nie rokujących nic dobrego zniszczeń, na miejsce lądowania
wybrano teren leŜący, około dwudziestu kilometrów na północ od oazy, w której
jeszcze z orbity wykryto istnienie największej na planecie osady. Sama osada
znajdowała się w pobliŜu równika.
* * *
O wschodzie błękitnego słońca wylądowano na powierzchni Lei. Kiedy osłony
ostudzono, wystawiono analizatory i zrobiono nimi precyzyjne analizy. Skład
chemiczny, ciśnienie oraz gęstość atmosfery pozwalała na rezygnację z
kombinezonów. Nieco mniejsza niŜ na Ziemi grawitacja takŜe nie była dla ludzi
istotną przeszkodą.
Na pokładzie Magdy pozostała więc jedynie mająca słuŜbę załoga oraz
odbywający karę aresztanci, a pozostali w galowych mundurach opuścili okręt
stawiając swoje pierwsze kroki na obcej ziemi.
Po wyjściu z pancernika rozkrzyczano rozkazy, zapędzono wszystkich do
dwuszeregu, opierdolono jak naleŜy ospałych i po dwóch minutach, tuŜ przed okrętem
przystąpiono do galowego apelu.
Pierwszy oficer unosząc kolana na wysokość oczu regulaminowo wystąpił z
szeregu, przeszedł z przytupem wzdłuŜ niego, skręcił w miejscu omal się nie kastrując
o pętający się u pasa bagnet, którego wypolerowane logo SS na krótką lecz krytyczną
chwilę perfidnie go oślepiło, ponownie ruszył tylko prostopadle do kierunku
poprzedniego i wzbijając niewielkie obłoczki kurzu na koniec trzasnął nogami na
bacznośc tuŜ przed samym kapitanem.
Kapitan docenił jego trud i miłosiernie rzucił.
– Spocznij.
Pierwszy oficer z ulgą rozpręŜył pośladki, poprawił kłujący go w krocze bagnet i
wyrecytował raport.
– Panie kapitanie, melduję stan załogi: siedemnastu oficerów, dwustu piętnastu
podoficerów, tysiąc trzystu stu jedenastu Ŝołnierzy, dwustu kadetów, siedmiu
podludzi, dwóch niewolników, osiemnaście robotów...
Kapitan powiódł spojrzeniem na koniec szeregu i rzeczywiście dostrzegł tam
siedem postaci w przypominających odźwiernych hotelu Germania, mundurach
operatorów wind towarowych oraz dwóch Murzynów, których mundury stanowiły
ubrania robocze i kabury w których tkwiły powtykane regulaminowo kombinerki,
klucze oraz młotki.
O ile ci pierwsi, podludzie, nie mieli na swoje podłe Ŝycie wpływu, mając po
prostu nie dość aryjskie geny i zamkniętą na zawsze w ten sposób drogę awansu
słuŜbowego, aczkolwiek nie z własnej tylko przodków winy, to w ogóle nie rozumiał
trybu myślenia tych drugich, niewolników. Historię jednego ze swoich Murzynów
znał doskonale, poniewaŜ w swoim czasie pisała o tym cała niemiecka prasa. Tym,
którego losy znał był Bwiya Msongo z Kamerunu, który jakimś niepojętym cudem
przepłynął szczęśliwie Cieśninę Gibraltarską na wypełnionym pianką montaŜową
krokodylu, ominął pola minowe na wybrzeŜu, patrole Wehrmachtu nieco głębiej na
lądzie i wyłonił się w centrum Karlsruhe gdzie zdemaskował go wschód słońca i ryk
przeraŜonych dzieci. Zanim wybuchła większa panika z ulicy sprawnie zdjęło go SS i
przekazało gestapo. Skandal z nieszczelnymi granicami Rzeszy był na długo w
mediach tematem numer jeden. Pod naciskiem opinii publicznej Bwiya został szybko
osądzony. Transmitowanym na Ŝywo wyrokiem sądu miał zostać jak inni nielegalni
imigranci po prostu zagazowany i ze względu na ciemną karnację skóry przerobiony
na okładkę do rzadkiego księgozbioru ale zanim upłynęło ustawowe pół godziny,
czyli wyrok stał się prawomocny, ujęła się za nim znana z reklam w tv–markecie
najgrubsza Niemka, twierdząc Ŝe Bwiya to jej prawowity mąŜ, który ją poślubił, kiedy
po dwudziestu czterech latach poszukiwań, dała sobie spokój z szukaniem w kraju
chłopa i pojechała znaleźć w końcu męŜa na wycieczkę z biura matrymonialnego do
Afryki. Proces wznowiono, ława przysięgłych z gestapo wypytała Bwiyego ponownie
tylko bardziej szczegółowo i wszystko się potwierdziło co do joty.
Kiedy po kilku tygodniach zakończono przesłuchania Msongo otrzymał nowe
zęby, półobywatelstwo, status honorowego niemieckiego niewolnika, prawo do pracy
aŜ zdechnie z wyczerpania, no i rzecz jasna przed opuszczeniem sali sądowej został
wykastrowany zaraz po tym jak wszczepiono mu na czole hologram z numerem.
Prosto z miasteczka śledczego udał się do Ŝony ale ta w czasie kiedy był w podróŜy
zmarła na rozległy zawał podczas prezentacji na Ŝywo kolejnego cudownego
opiekacza.
Z chwilą jej śmierci Bwiya stał się automatycznie jedynym spadkobiercą
wszystkich jej długów toteŜ w pierwszym odruchu postanowił wracać ale jako Ŝe
jeszcze w miasteczku skonfiskowano mu krokodyla musiał zebrać najpierw środki
finansowe na zakup innego zwierza oraz pianki. śaden wszelako bank między
Hiszpanią a Uralem, i to pomimo dwustu Ŝyrantów z Biura Czystości Rasy gotowych
osobiście mu poŜyczkę gwarantować, nie udzielił mu jednak kredytu uznając, Ŝe jako
facet bez jaj, Bwiya jest niewiarygodny finansowo. Podjął więc robotę za jedzenie na
pancerniku Magda Goebbels jako chłopiec okrętowy i wyruszył w gwiazdy a jego
Ŝyciowy sukces opiewano jeszcze długie lata w całym Kamerunie stawiając na wzór
młodzieŜy.
Kapitan pochłonięty wspomnieniami z Ziemi powrócił spojrzeniem na pierwszego
oficera i nieomylnie odgadł Ŝe ten juŜ skończył raportować stan załogi.
Zabrał więc głos osobiście i walnął do zgromadzonych starą jak świat gadkę o
tym, Ŝe tylko oni są elitą, potem przywołał załogę do porządku równie starym
przypomnieniem, Ŝe jest reprezentantem swojej ojczyzny czyli Wielkiej 1000–letniej
Rzeszy i na zakończenie przypomniał nie mniej stare przykazanie, Ŝeby ją
reprezentowała dumnie i z honorem godnym niemieckiego Ŝołnierza.
Następnie kapitan ogłosił bezzwłoczny wymarsz w stronę osady i załoga w szyku
reprezentacyjnym wymaszerowała niosąc na przedzie sztandary. Po kilku godzinach
kolumna dotarła i kilkaset metrów przed osadą się na komendę zatrzymała.
Tubylcy byli juŜ w zasięgu wzroku toteŜ wszyscy ciekawie im się przyglądali. Ci
równieŜ dostrzegli Ziemian i z co najmniej zaciekawieniem obserwowali przybyszy.
Lean moŜna było podzielić juŜ na pierwszy rzut oka na dwa odrębne typy, w
dodatku trzymające się osobno. Wysocy, dumni brodacze nieustannie Ŝujący jakieś
jagódki i trawiący czas na niezgłębione przemyślenia, oraz tuŜ za błyszczącą drucianą
siatką, chudzielcy pozbawieni zarostu i jagódek, gdyŜ jak się później okazało, byli na
jagódki zbyt ubodzy a ubogich jak wiadomo nawet poŜywienie się nie ima. Ci nie
mieli czasu na przemyślenia gdyŜ non stop pracowali. Poza tym wyglądali nieco
agresywnie, robili w stronę Ziemian wredne miny i rzucali kamieniami, toteŜ
postanowiono nawiązać kontakt najpierw z brodaczami.
Kapitan na czele komitetu podszedł śmiałym krokiem w ich stronę. Brodacze zbili
się w grupkę, pochylili głowy i po krótkich konsultacjach równieŜ wytypowali coś na
kształt komitetu, który wysłali naprzeciw Ziemianom. Wybrańcami okazali się ci z
największym zarostem na twarzy.
Obydwa komitety spotkały się pośrodku drogi, gdzie się ostatecznie zatrzymały.
– Kapitan Kluge, heil Hitler. – wyciągając rękę kapitan zwięźle się przedstawił.
Stojący obok niego translator przetłumaczył powitanie i w oczekiwaniu na
odpowiedź zamarł wytęŜając w stronę brodaczy wszystkie mikrofony, antenki i
sensory.
Wówczas, najbardziej pomarszczony ze starości brodacz zrobił krok do przodu,
ujął dłoń kapitana i w nią napluł korzystając z rytualnej szpary w spiłowanym do
połowy zębie z przodu.
Tego nie było w audycjach radiowych toteŜ kapitan stał przez chwilę nieco
zdezorientowany. Potem otarł z wolna dłoń o pierwszego oficera i sztucznie się
uśmiechnął w stronę brodacza.
Ten w pełnym szacunku geście wywinął obie wargi w górę i równieŜ się
przedstawił. Jego głos był w brzmieniu nieco suchy i chrypliwy ale bez wątpienia
bardziej ludzki niŜ niejeden z ziemskich języków.
Translator nie był jednak w stanie przetłumaczyć jego imienia, poniewaŜ w
samym rdzeniu zawierało ono czterdzieści dwie nazwy geograficzne, siedem zaklęć
oraz siedemdziesiąt dziewięć imion przodków po samej tylko linii ojca, więc po kilku
bezskutecznych próbach przekładu, po prostu się zawiesił dymiąc z procesora.
Translatora zresetowano, dano mu większe procesory i później co prawda
pracował bez zarzutu ale skomplikowane imię brodacza pozostało juŜ na zawsze
nieznane, poniewaŜ czuwający nad translatorem zespół informatyków juŜ nie
zaryzykował powtórki z przekładem imienia.
Kapitan podniósł rękę i skinął suchą juŜ dłonią na swoich ludzi. Na ten sygnał
postękując z wysiłku podeszli do niego Murzyni niosący gigantyczną skrzynkę z
paciorkami. Postawili ją na ziemi, zrobili regulaminowy ukłon kładąc się na ziemi i
pełzając w tył się wycofali.
Kapitan osobiście otworzył wieko i nabierając pełne garście szklanych kulek
wyciągnął dłonie w stronę brodacza.
Brodacz zrobił duŜe oczy, potem wziął ostroŜnie jedną kulkę, zagryzł na próbę,
skinął głową z aprobatą i wezwał do siebie resztę komitetu. Ci podeszli, teŜ zagryźli i
wezwali całą resztę. Wkrótce wszyscy, nie wyłączając kobiet z brodą, szklane kulki
zagryzali. Raz dwa i prawie bez uŜycia kijów uformowała się zgrabna kolejka do
skrzyni i wydawanie paciorków przebiegało bez Ŝadnych zakłóceń. KaŜdy
obdarowany szczerze się cieszył ze swojej szklanej kulki, a większość pragnęła chyba
zebrać kolekcję wszystkich kolorów, bowiem zaraz po otrzymaniu podarku ochoczo
wracała na koniec ogonka.
Pierwsze lody zostały więc nader sprawnie przełamane a wydawanie paciorków
trwało bez chwili wytchnienia do czasu, kiedy cztery godziny później ukazało się dno
skrzyni. Wszyscy Ziemianie byli juŜ panującym upałem wykończeni i przyjęli to z
widoczną ulgą. Wówczas brodacze sprawnie rozpędzili kolejkę, znowu niemal bez
uŜycia kijów, po czym zaprosili Ziemian do osady obiecując poŜywienie, coś do picia
i oraz odpoczynek.
Załoga Magdy Goebbels spodziewając się dokładnie tego, dźwignęła z ziemi całe
sterty przygotowanych zawczasu sterylizatorów, chemicznych odkaŜaczy, filtrów i
analizatorów próbek, po czym z niekłamaną ulgą udała się z rozpalonej pustyni w
stronę skrytej w cieniu jakiś większych krzaków osady.
Tam przyjęto wszystkich z najwyŜszymi honorami. Dla Ziemian wydzielono w
najbardziej zacienionej, leŜącej na uboczu części, kilkadziesiąt chat w najlepszym
stanie, potem nakarmiono ich jagódkami, gdyŜ to one jak się okazało rosły na
Ŝyciodajnych krzakach, oraz napojono jagódkowym winem i zostawiono w spokoju
aby mogli wypocząć.
Odpowiedzialni za bezpieczeństwo załogi oficerowie rozstawili wokół luksusowej
dzielnicy czuwające nad bezpieczeństwem ludzi roboty wartownicze i sami równieŜ
udali się na wymarzony sen. Po kilkunastu minutach zrobiło się zupełnie cichutko,
równieŜ w części tubylczej osady.
Panowała piękna, przyjemnie chłodna, noc pustynna. Roboschutze bezszelestnie
krąŜyły wokół chat Ziemian pilnując porządku, jakieś świerszcze cykały, meteory na
rozgwieŜdŜonym niebie śmigały i panowałby zupełny spokój, gdyby nie fakt, Ŝe od
czasu do czasu wartownicy napotykali się na siebie samych. Wówczas podprogramy
rozpoznawcze zaczynały dominować, a poniewaŜ część z nich była z serii Doberman
650 Panzer a część tylko 600 ale w wersji Brutus, wybuchały między nimi ostre i
jazgotliwe bójki z uŜyciem wszystkich wysięgników, chwytaków, wiertarek i co
masywniejszych podzespołów. WjeŜdŜano podstępnie na siebie, zrywano gąsienicami
blachy, zgniatano korpusy, rozrywano na strzępy Ŝyciodajne węŜe olejowe, a potęŜne
uderzenia hydraulicznych młotów miaŜdŜyły co delikatniejsze obudowy. Spotkania
robotów przypominały co prawda, odgłosy pociągu towarowego wypełnionego
złomem, który się wykoleił, ściął stalowy most i spadł nieszczęśliwie z torów w
magazyn pustych kontenerów, lecz trwały zdecydowanie krócej niŜ przeczytanie tego
zdania. Zanim ktokolwiek z ludzi zdąŜył się przebudzić, sprawa juŜ się dawno
wyjaśniała a wartownicy juŜ się porozjeŜdŜali na strony trzymani mocno za boki
przez kolegów z serii i znów panowała kojąca uszy cisza i spokój.
I tak zakończył się pierwszy dzień Ziemian na obcej planecie.
* * *
Następnego dnia wszyscy Ziemianie byli wypoczęci i czując się nad wyraz
znakomicie, ciekawie rozglądali się po okolicy, ze szczególnym jednak
zainteresowaniem koncentrując się na mieszkańcach osady. PoniewaŜ chudzielcy zza
siatki do wczorajszych zachowań dodali jeszcze jakieś niezrozumiałe lecz bez
wątpienia wrogie gesty oraz zbiorowe ujadania, Ziemianie zrezygnowali z
jakichkolwiek prób nawiązania z nimi kontaktu i poświęcili się na lepszym poznaniu
uprzejmych brodaczy.
Brodacze juŜ od świtu przyjęli wszystkich nad wyraz gościnnie częstując
jagódkami, zabawiali rozmowami, jednak mimo uśmiechniętych min wydawali się
bez przerwy czymś strapieni. To znaczy nie dla wszystkich tacy się wydawali, dla
ogółu załogi bowiem, wyglądali niczym jedna wielka, szczęśliwa rodzina smarująca
pieczywo z obu stron zdrową jak niemiecka dziewczyna, margaryną Neue–Bio–Rama.
Jedynie II oficer, stojący z racji urzędu na czele pokładowej komórki gestapo
zauwaŜył Ŝe coś brodaczy najwyraźniej gnębi. Swoje spostrzeŜenia niezwłocznie
przekazał szeptem prosto w kapitańskie ucho.
Ten wyostrzył zmysły, przyjrzał się uwaŜniej, po czym nie lubiąc Ŝadnych
niedomówień zapytał tubylców wprost o co chodzi. Brodacze początkowo odmawiali
odpowiedzi twierdząc, iŜ to nic zupełnie, potem Ŝe nic waŜnego, nic interesującego
dla przybyszów ze szlachetnej Ziemi, a na koniec dopiero stwierdzili otwarcie, Ŝe
winne ich smutku są paciorki.
– Jak to, paciorki? – zapytał ich wtedy kapitan.
– No cóŜ, to cały szereg złoŜonych zaleŜności. – odparł robiący
najprawdopodobniej w osadzie za kogoś w rodzaju przewodniczącego, przedstawiciel
starszyzny, ten sam który wczoraj napluł kapitanowi do ręki. – Wasz hojny dar
przytłoczył nieco naszą gospodarkę w swej szczodrości.
– Dlaczego?
– Najpierw zwiększyła się podaŜ tego cennego materiału na nasz delikatny rynek
a zaraz potem spadły ceny oraz poszły ostro w dół akcje większej części wyrobów.
– Akcje? – zapytał II oficer drapiąc się w ramię gdzie miał dystynkcje gestapo.
– Tak, właśnie tak, poniewaŜ my barwione szkło wytwarzamy w warsztatach,
których akcje są na giełdzie towarowej. Nie w takich oczywiście ilościach jak wy
szlachetni przybysze, a to z dwóch względów. Po pierwsze, od zawsze mamy deficyt
barwników, co notabene sprawia, iŜ barwione szkło jest wręcz bezcenne, oraz co
gorsza po drugie, poniewaŜ uŜywamy barwionych kulek w charakterze waszych
pieniędzy.
– To dlatego tak ochoczo brali. – westchnął sam do siebie kapitan.
Tymczasem brodacz ciągnął dalej.
– Taka ilość paciorków jaką rzuciliście na nasz delikatny oraz wywaŜony rynek
potęŜnie zachwiała całą naszą subtelną gospodarką i co tu wiele mówić, przeŜywamy
kryzys walutowy. Część Lean nagromadziła wczorajszego dnia tyle, Ŝe juŜ nie chce
więcej dla nas pracować uwaŜając Ŝe ma dość środków aby się obijać do końca Ŝycia
a inna część nie ma ale im zazdrości i uwaŜa Ŝe im się teŜ darmowe paciorki naleŜą i
równieŜ nie chce pracować.
– A to dlaczego?
– Ci nie pracują w ramach protestu. – wyjaśnił starzec i zaraz dodał. – Ale ani
jedni ani drudzy natomiast nie chcą zrozumieć, Ŝe bez pracy nie ma tak naprawdę
realnych dochodów i Ŝe jeśli się taki stan rzeczy przedłuŜy, paciorki stracą jeszcze
bardziej na wartości do chwili, aŜ staną się zupełnie bezwartościowe a wówczas bez
silnej waluty grozi nam wszystkim głód i gigantyczne bezrobocie.
– Och, naprawdę przykro mi to słyszeć. – westchnął kapitan. – Gdybyśmy tylko
mogli wam jakoś pomóc... lub czy ja wiem, coś naprawić?
– MoŜecie. – wpadł mu w słowo brodacz.
Ziemianie pełni pokory zamienili się w słuch a ten ich oświecił.
– W związku z nadchodzącym tak czy siak do naszej osady głodem, moŜecie
temu w porę zapobiec.
– Odbierając paciorki?
– Nie. To jedynie pogorszyłoby sytuację, a poza tym kaŜdy z obdarowanych juŜ
dawno swoją część gdzieś sekretnie zakopał.
– Więc jak?
– Głównym problemem osady jest woda a raczej jej niedobór i wysoka cena.
– Rozumiem wasz problem, lecz my równieŜ nie posiadamy nadmiaru wody...
– Aby rozwiązać ten problem i zapewnić naszej pustynnej ziemi tanią wodę, od
kilkuset lat budujemy kanał, który ma zwiększyć wilgotność gleby, no i rzecz jasna
ilość plonów oraz nawodnić w przyszłości olbrzymie, nowe obszary. To taka
inwestycja dla przyszłych pokoleń. – wyjaśnił kapitanowi przewodniczący i zaraz
dodał. – Gdyby tylko udało się szybciej go dokończyć, zapobieglibyśmy nadchodzącej
klęsce głodu, poniewaŜ roślinność pojawiłaby się samoistnie i to w takich ilościach Ŝe
wystarczyłoby jej dla kaŜdego, w tym nawet dla tych niepracujących w ogóle. A kiedy
klęski by nie było, z całą resztą dalibyśmy sobie jakoś radę.
– To skąd ma prowadzić ten kanał? – wtrącił zwięźle nawigator. – Pytam bo
podczas lądowania nie zauwaŜyłem w pobliŜu Ŝadnej rzeki, jeziora, czy czegoś
podobnego. Nie chcę być niegrzeczny ale Ŝadnego kanału, nawet niedokończonego,
równieŜ nie widziałem. – uzupełnił i zaraz dodał. – Wszędzie, jak okiem sięgnąć były
same studnie i czysta nieskaŜona wodą pustynia.
– No cóŜ, pracujemy nad kanałem od strony bieguna. – wyjaśnił mu starzec
pokazując kciukiem północ.
– Bieguna? Bieguna planety?
– Dokładnie.
– Czy macie jakieś rysunki, mam na myśli plany tego eee.... kanału? – zapytał
kapitan. – Coś, co by pomogło nam zrozumieć jego kształt, kubaturę no i oczywiście
jego wytyczone połoŜenie?
– Mamy.
Gestem moŜliwym tylko na kreskówkach, brodacz błyskawicznie wyciągnął zza
pleców rulon trzy razy większy od siebie.
– Oto one. – kładąc przypominający zrolowany dywan zwój na ziemi, odsłonił
jego początkowy fragment.
Następnie zrobił gest i brodata ludność się rozstąpiła. Wtedy przewodniczący
popchnął rulon, który zaczął się rozwijać.
Ziemianie z zagadkowymi minami spojrzeli na malejący na horyzoncie rulon,
który chyba nie miał końca, poniewaŜ nadal się rozwijając zniknął za odległym
pagórkiem, po czym powrócili spojrzeniami na początek planu.
– To spora inwestycja. – zauwaŜył kapitan kiwając z wolna głową.
– To prawda. – mruknęli brodacze.
– To jak, bo chyba czegoś tutaj nie rozumiem? – rzucił kapitan wracając
spojrzeniem na głównego brodacza. – Wytyczając ten kanał nie spotkaliście po drodze
jakiegoś morza, oceanu czy czegoś takiego? Byłoby bliŜej.
– Spotkaliśmy, tylko po cholerę nawadniać pustynię słoną wodą, kiedy moŜna
słodką z topniejącego lodowca? – zapytał w odpowiedzi brodacz.
– No tak. To by miało sens. – mruknął do siebie kapitan i zaraz dodał na głos. –
Dobra... tego... więc skoro tak, no to ile tego kanału macie juŜ zrobione na zicher?
– Na zicher to mamy gotowe 128 245 szpindli kanału. – odparł z dumą brodaty.
– Ile to będzie na nasze? – kapitan spytał szeptem swoich ludzi.
– Siedemset osiem metrów. – odparł I oficer, który miał kalkulator. – Oni
najwyraźniej herr kapitan, kopią ten kanał paznokciami.
– Czyli, Ŝe wy nic nie macie! – gestapowiec słuŜbowo podniósł głos i spojrzał z
wyrzutem na brodacza. – Chcecie po prostu abyśmy wam wykopali za darmo kanał i
to od bieguna, hę?
– No przecieŜ nie cały. – odparł brodacz z oburzeniem.
– Oczywiście Ŝe nie. – szydził z niego II oficer. – Tylko dziewięćdziesiąt
dziewięć, przecinek, a po przecinku dziewięćset dziewiątek kanału. Czy tak?
– U nas po przecinku są szóstki, poniewaŜ to święta liczba jest dla naszych ludzi.
– Dobrze Ŝe znacie chociaŜ przecinki.
– Znamy ale cyfry stawiamy za przecinkiem a przed nim tylko końcówkę.
– No to postaw sobie przed przecinkiem miliard dziewiątek czy tam swoich
szóstek, a będziesz wiedział o co mi chodzi.
– Miliard? – zamyślił się brodacz. – A ile to będzie szóstek?
Gestapowiec nabrał powietrza szukając odpowiedzi ale zanim ją znalazł odezwał
się kapitan.
– Otto, daj spokój. – powiedział kładąc mu dłoń na ramieniu.
Na chwilę zapanowała cisza o której moŜna było powiedzieć tylko jedno, była
niezręczna. Gdyby ktoś jednak chciał dodać drugie określenie, mógłby nie kłamiąc
stwierdzić jeszcze, Ŝe się przeciągała.
– Chcemy po prostu Ŝebyście tylko pomogli nam dokończyć budowę kanału
zanim nas dopadnie klęska głodu. – pierwszy odezwał się brodacz rzucając do
Ziemian z wyrzutem.
– Klęska z waszej winy. – dorzucił inny brodacz.
– Głód, będzie głód. – przeraŜony szept popłynął wartko w szeregi brodaczy.
– Przybyliście doszczętnie nas wygubić. – padło gdzieś z boku.
– Zabraknie jagódek.
Wkrótce zewsząd rozległy się szlochy, później jęki rozpaczy, przeraŜenia,
histeryczne krzyki a w stronę Ziemian wyciągnęły się oskarŜycielsko wskazujące
palce.
– JuŜ dobrze, dobrze. – kapitan uciszył ich uniesioną ręką. – Nie kłóćmy się
tylko poszukajmy wspólnie jakiegoś sensownego rozwiązania. – dodał próbując
załagodzić atmosferę.
– Naszą jedyną szansą jest kanał. – twardo stwierdził przewodniczący osady. –
Jeśli do jutra nie wymyślicie nic lepszego aby zapobiec klęsce głodu, to będzie
najlepiej jeśli zaczniecie go kopać. – dodał po czym obraŜony odwrócił się plecami i
odszedł w towarzystwie swoich ludzi kończąc w ten sposób spotkanie.
Ziemianie w kilka sekund pozostali sami. Spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami
i jak tylko kilometr dalej odnaleźli końcową część planu, zrolowali go i powrócili z
nim do pancernika.
W sterówce zaraz po powrocie wybuchła gorąca debata.
– No dobrze panowie, – zaczął kapitan. – zastanówmy się najpierw czy w ogóle
jest moŜliwe wykonanie czegoś takiego jak ten kanał i to przed nadejściem głodu.
– W ładowni mamy jeszcze nigdy nie uŜywane super buldoŜery, do zakładania
baz wojskowych w dwa tygodnie. – zauwaŜył IV oficer sprawujący pieczę nad
magazynami amunicji oraz pozostałych materiałów.
– Dwa tygodnie?
– Tak mówili ludzie z działu promocji w zakładach Kruppa. Chcesz mieć bazę w
dwa tygodnie, kup buldoŜer zamiast spodnie. – zacytował niezwykle udane jak na
gusta niemieckiego klienta hasło reklamowe producenta.
– To niedorzeczne! – krzyknął gestapowiec. – A co, herr kapitan, gdyby to na
Ziemi wylądował obcy statek i obdarował kaŜdego chętnego dowolną ilością złota?
Co? Czy komukolwiek w ogóle przyszłoby do głowy Ŝeby w ramach
„odszkodowania” zagnać przybyszów do melioracyjnych robót? Nie. Wszyscy byliby
im tylko i wyłącznie wdzięczni za wizytę i to niezaleŜnie od mimowolnych czy
niezamierzonych krzywd jakie ta przyniosła.
– Musi pan jednak przyznać, Ŝe tutaj sytuacja jest nieco inna niŜ na Ziemi. –
wtrącił IV oficer. – Wszędzie tylko pustynia i...
– NiewaŜne jaka jest tu sytuacja! To jest po prostu poniŜające i nie do przyjęcia
dla przedstawicieli narodu panów.
– Ale chyba zdaje pan sobie sprawę, Ŝe na Ziemi nadmiar złota nie wywołałby
przecieŜ klęski głodu, co? To zasadnicza róŜnica, nie sądzi pan?
– Przypominam panu jeszcze raz, Ŝe reprezentujemy 1000-letnią Rzeszę a nie
jakichś robotniczych podludzi. Nie pozwolę aby chociaŜ jeden Niemiec pracował
fizycznie dla jakichś nieogolonych brudasów, którym wali z gęby, jakby tam mieli
gówno, które właśnie się zesrało! – twierdził z uporem II oficer drapiąc się ze złością
w dystynkcje gestapo.
– Czy to oznacza, Ŝe juŜ pan znalazł lepsze rozwiązanie? – złośliwie
uśmiechnięty I oficer przypomniał mu ultimatum brodacza.
– Och, zamknij się w końcu, ty bolszewicki pedale!
– Ja protestuję! Nie pozwolę się tak nazywać przez byle świnię z Duseldorfu,
której pra pra któryś dziadek był ćwierć Ŝydem wygnanym spod Hannoweru!
– Panowie! – uspokoił ich kapitan z trzaskiem kładąc na stole laser.
Głaszcząc kciukiem bezpiecznik odezwał się cicho.
– Przypominam, Ŝe zebraliśmy się tutaj aby dojść do konstruktywnych wniosków
a nie po to, by uŜerać między sobą. Fuhrer nie Ŝyczy sobie konfliktów z tubylcami
tylko przejęcia planety w sposób pokojowy. Na konflikty udzielił zezwolenia dopiero
potem. Odlot w związku z powyŜszym nie wchodzi w rachubę zanim wpierw planety
nie przejmiemy. Pozostaje więc kanał. Czy gestapo w związku z tym ma jakiś inny
pomysł? – dodał przenosząc spojrzenie na II oficera.
– Nie.
– SS? – kapitan spytał na milczącego dotąd V oficera.
– Oczywiście. Rozstrzelać wśród brodaczy najbardziej krzykliwych
prowodyrów, chociaŜ... moŜe nawet lepiej wszystkich z zarządu, poniewaŜ ich
kobiety i dzieci równieŜ są brodate, potem przejąć od nich robotników, a następnie
pokierować pod niemieckim nadzorem robotami budowlanymi i...
– I za trzysta lat kanał będzie gotowy. – przerwał mu z niechęcią kapitan.
– Dlaczego zaraz trzysta, herr kapitan?
– PoniewaŜ tubylcy nie mają zmechanizowanego sprzętu. – odparł twardo
kapitan.
– Być moŜe szybciej się uda go wykonać, jeśli damy im te bul...
– Jeśli nawet damy im nasz sprzęt i skończą robotę za dwadzieścia lat, to co
wtedy? Czy to coś zmieni? Czy do tej pory i tak nie zdechną z głodu?
– Zdechną. – ze spuszczoną głową przyznał esesman.
– Czy ktoś więc ma inny pomysł? – rzucił kapitan.
– Gdyby przestawić dysze Magdy na ogień manewrowy... – rzucił w zamyśleniu
III oficer.
– Manewrowy? Tutaj? Nie w przestrzeni i bez holowników? – jęknął I oficer. –
Czy pan równieŜ oszalał? Jeszcze nikt, nigdy nie manewrował tak wielkim okrętem
bezpośrednio nad powierzchnią...
– Ktoś kiedyś musi być tym pierwszym.
– To zbyt ryzykowne. A co, jeśli coś uszkodzimy okręt i Magda nie wróci, lub co
gorsza się tu rozbije z nami na pokładzie?
– UwaŜam Ŝe niedopuszczenie do rozbicia jest sprawą wyłącznie starannych i
dokładnych obliczeń dotyczących mocy. – odparł III oficer i dodał. – A jeśli chodzi o
nasze bezpieczeństwo, jest to kwestią opracowania dla Magdy programu do zdalnego
sterowania.
– Jak to, zdalnego?
– Kiedy nikogo z ludzi nie będzie na pokładzie, nikomu nic nie będzie groziło.
– Trudno się z tym nie zgodzić, ale tak czy siak, nie podoba mi się ten pomysł. –
stwierdził I oficer po krótkim przemyśleniu.
– Dlaczego?
– UwaŜam, Ŝe na takie eksperymenty jesteśmy po prostu za daleko od domu.
– No więc co z tym ogniem manewrowym, przy załoŜeniu Ŝe się uda dokonać
pozytywnych obliczeń i przeprogramować Magdę na zdalne sterowanie? – kapitan
zabrał głos i wpatrywał się w głównego mechanika.
– Wtedy, no cóŜ, zamiast iść jutro z kwaśną miną do brodaczy, poszlibyśmy tam
radośnie powiedzieć im od niechcenia Ŝe kanał jest gotowy i mogą zapierdalać po
noŜyczki do przecięcia wstęgi.
– Do jutra by się pan wyrobił? – upewniał się jeszcze kapitan.
– Tam do jutra. – ten prychnął z lekcewaŜeniem. – Jeśli tylko odsłonić jej całą
dupę, Magda jest w stanie zrobić ten kanał przed północą.
– Na pewno?
– Plus minus trzy godziny, bo nie znam jeszcze obliczeń końcowych.
– Zatem do roboty. – kapitan podejmując decyzję skończył tym samym obrady.
Wydano rozkazy i wszystkie wolne ręce wśród załogi zagnano do pracy przy
zdejmowaniu osłon kadłuba w części rufowej pancernika. Iskry sypały się snopami,
szlifierki szumiały, spawarki trzaskały a olbrzymie hartowane płyty oraz odcięte palce
nieuwaŜnych pracowników, nieprzerwanym strumieniem od kadłuba odpadały ginąc
gdzieś w dole wśród obłoków kurzu jaki wzbijały.
W tym samym czasie zespół informatyków opracowywał zdalne sterowanie a
kapitan i pozostali oficerowie, z załoŜonymi za plecy rękami maszerowali
niecierpliwie tam i z powrotem wokół pancernika wyszczekując w najlepszym
wojskowym stylu rozkazy.
Kiedy dwie godziny później wszystko było juŜ gotowe, kapitan rozkazał
głównemu mechanikowi uruchomić zapłon i dać trwający jedną tysięczną sekundy
impuls prosto w ziemię po to, aby moŜna było dokonać precyzyjnych obliczeń
wpływu siły ciągu na miejscową glebę.
Załogę niezwłocznie ewakuowano, rozkaz wykonano i w momencie ukazania się
ognia wylotowego wzbił się gigantyczny, sięgający kilometra obłok spalonego kurzu.
Sama Magda natomiast, natychmiast po impulsie opadła kilkaset metrów niŜej, prosto
w wypalony otwór znikając obserwatorom w jednej trzeciej z oczu. Ci jednak byli
przygotowani na podobny efekt, toteŜ od samego początku obserwowali jej
zachowanie na przebijających się przez kurz sonarach.
Kiedy po półgodzinie wiatr rozwiał do końca olbrzymi słup kurzu oczom
zgromadzonej tłumnie załogi ukazał się głęboki na siedemset pięćdziesiąt metrów
okrągły lej. Jego wyłoŜona czymś stopionym powierzchnia jeszcze miejscami dymiła.
TuŜ nad skwierczącym dnem leja bezpiecznie spoczywała nieuszkodzona rufowa
część Magdy. Pole siłowe okazało się dokładnie wyliczone i sprawdziło się
znakomicie chroniąc okręt przed najmniejszymi nawet uszkodzeniem.
– Panie kapitanie, – rzucił główny mechanik z nieukrywaną radością. – melduję,
Ŝe na okręcie nie stwierdzono Ŝadnych usterek.
– Doskonale, proszę więc wyciągnąć Magdę i dokonać obliczeń prędkości. A
tam, – wskazał podbródkiem dno leja. – kiedy szkliwo wystygnie wybije się kilka
otworów i brodaci będą mieli kolejną oazę plus jezioro.
Wyniki obliczeń okazały się zadowalające. Siła bijąca z dysz pozwalała wytopić w
miejscowym gruncie kanał o półkolistym przekroju mający u szczytu ponad pięćset
metrów szerokości i to przy zadowalającej bez wyjątku wszystkich, szybkości dwóch
i pół tysiąca kilometrów na godzinę.
Zdalnie sterowana Magda uniosła się i kanał do bieguna zrobiła w trzy i pół
godziny.
Dla lepszego rozruchu kanałowej inwestycji kapitan kazał odpalić na polarnej
czapie siedem głowic plazmowych, co wyraźnie przyśpieszyło najbardziej
wymagający wody proces pierwszego napełnienia. Zaraz po tym jak głowice odpalono
załoga na powrót przesiadła się z szalup do Magdy, gdzie zajęła miejsca w bateriach
bojowych, poniewaŜ powracający w stronę oazy brodaczy pancernik miał lecieć
dokładnie tą samą drogą. Kiedy tylko Magda się wzniosła na wysokość pięciuset
metrów i nabrała prędkości załoga nieprzerwanymi seriami laserów dziurawiła
zeszkliwione dno kanału po to, aby woda mogła się przedostać do wyschniętego na
wiór gruntu równieŜ wokół niego.
Zanim wzeszło główne słońce kanał był gotowy i juŜ płynęła nim pierwsza rzeka,
której poziom z minuty na minutę coraz bardziej się podnosił.
Pozostałych do wschodu słońca kilkadziesiąt minut oficerowie wykorzystali na
sen a załoga na ponowny montaŜ osłon rufowych.
Kiedy słońce juŜ wstało na dobre a tubylcy ze swych chat powychodzili wybuchła
wśród nich prawdziwa euforia na widok jeziora. Kiedy podeszli bliŜej i stwierdzili
równieŜ obecność zasilającego jezioro kanału radości wręcz nie było końca. Pełna
zachwytu nad cudownym nawodnieniem starszyzna ogłosiła w osadzie coś w rodzaju
święta, którego rangę najlepiej podkreślić mogło zamknięcie jagódkowej giełdy,
której nigdy wcześniej nie zamykano, a przynajmniej nikt w osadzie tego nie
pamiętał.
Wytoczono beczki z darmowym winem, czego równieŜ w osadzie nikt nie
pamiętał i rozpoczęło się świętowanie, czyli picie na potęgę.
Starszyzna pełna niedowierzania poprosiła kapitana aby im opowiedział w jaki
cudowny sposób garstka ludzi tego wszystkiego w zaledwie jedną noc dokonała. Ten
nieco juŜ podchmielony wyciągnął z kieszeni pilota do zdalnego sterowania i z
uŜyciem wyłącznie lewego kciuka, brawurowym przelotem wykonał Magdą coś w
rodzaju fosy wokoło osady, nie uszkadzając przy tym ani jednego jagodowego krzaka.
Starszyzna widząc zręczność i prostotę z jaką tego dokonał, otworzyła usta pełna
zachwytu i znów wzniesiono toasty. Pito zdrowie wszystkich, Fuhrera, kapitana, SS, a
kiedy impreza się rozkręciła pito nawet zdrowie pancernika i gestapo.
Zabawa, radość, gratulacje i jeszcze raz zabawa trwała cały dzień, cały wieczór i
niemal całą noc. Nad ranem, kiedy zmęczenie powaliło juŜ nawet najtęŜszych
degustatorów jagódek i jagódkowego wina, w końcu zrobiło się cicho i osada zamarła
ukojona jak jeden mąŜ pijackim chrapaniem.
* * *
Ziemianie nie przyzwyczajeni do mocy miejscowego wina przespali grubo
pobudkę brodaczy ale w końcu równieŜ się podnieśli i powychodzili ze swych chałup.
Pierwszą rzeczą jaką zauwaŜyli było to, Ŝe po wczorajszym entuzjazmie juŜ nie było
wśród miejscowych najmniejszego śladu. Strapieni brodacze ospale wałęsali się po
całej osadzie nawet juŜ nie kryjąc przed przybyszami swojego przygnębienia.
– Mają kaca, czy jak? – rzucił gestapowiec przecierając oczy.
– To chyba nie to. – tym razem kapitan wykazał się większą intuicją od niego.
Splunął na bok bo miał zgagę, po czym zapinając guziki pod szyją podszedł w
towarzystwie pozostałych oficerów do brodaczy i zapytał przewodniczącego bez
Ŝadnych wstępów.
– Co się stało?
– Jest pewien problem. Ten wasz kanał...
– Nasz kanał? – warknął gestapowiec czujny jak zawsze a teraz właśnie coś
wyczuwał. – Nasz? – powtórzył.
– Spokojnie. – kapitan nakazał mu gestem milczenie i rzucił do brodacza. – Co z
kanałem?
– Zatopił juŜ kilka tysięcy szpindli kwadratowych terenu a woda wciąŜ się
podnosi.
– Czy nie chodziło przypadkiem właśnie o to, aby tak było? – kapitan von Kluge
rzucił do niego z widocznym zniechęceniem.
– No tak, ale uprawy naszych jagódek uległy bezpowrotnej stracie.
– Jak to, uległy?
– Wszystkie są pod wodą.
– I co z tego? To ma być problem? Posadzicie nowe.
– Jak?
– Nooo... wsadza się pestkę, czy coś w glebę, potem się czeka i... gotowe.
– Nie mamy nasion.
– Jak to?
– Na wczorajszą ucztę podaliśmy wszystkie zapasy świeŜych jagódek. Zostało
tylko trochę suszonych...
– Zaraz, chwila, łeb mi pęka. – kapitan pomasował się w obie skronie. – To nie
macie, znaczy jakiś rezerw?
– Rezerw? – spytał brodaty.
– Zapasów. – podpowiedział mu esesman złowrogo.
– Mieliśmy na krzakach, które są pod wodą.
– Będzie głód!
– Oj, biada! – okrzyki przeraŜenia popłynęły znów poprzez szeregi brodaczy.
– Chwileczkę. – kapitan uniósł dłoń. – Cicho tam. Pomyślmy najpierw...
Kapitan nie dokończył, bo właśnie w tej chwili podjechał do niego maksymalnie
zgrzany robot z kompanii wartowniczej.
– Panie kapitanie, panie kapitanie...
– Czego?
– Panie kapitanie, Magda zniknęła.
Wysłany na rozpoznanie pododdział szturmowy SS potwierdził rychło słowa
robota. Po pancerniku nie było najmniejszego śladu, jeśli rzecz jasna nie liczyć
głębokich na pięć metrów wgłębień w gruncie w miejscu gdzie jeszcze wczoraj
wieczór był przycumowany.
Kapitan i pozostali oficerowie kiedy tylko zobaczyli to na własne oczy,
kompletnie przybici wrócili do osady brodaczy.
– Czy wiecie coś o naszym okręcie? – zapytał kapitan przewodniczącego tknięty
nagłym przeczuciem.
– Owszem, zabezpieczyliśmy go.
– Jak...? To znaczy kiedy...? To jest, jak to, go zabezpieczyliście?
– Zdalnym sterowaniem. – wyjaśnił brodaty wzruszając ramionami.
Kapitan nerwowo poklepał się po kieszeniach szukając pilota. Kiedy go nie
znalazł wykrztusił na bezdechu.
– Ale, kurwa...? Ale po co?
– Abyście nie narobili jeszcze więcej szkód na naszej ziemi lub co gorsza...
– Co, lub co gorsza? – gestapowiec, tak jak go szkolono, ryknął na niego z
wściekłością odsłaniając do połowy dziąsła.
– Lub co gorsza odlecieli bez wyrównania nam krzywd, strat i poczucia
nadchodzącego głodu. – dokończył spokojnie starzec.
– To jakiś absurd! Co ty pierdolisz, ty pustynny chamie? – II oficer z ledwością
powstrzymał się od rękoczynów.
– Jedyne wyjście to osuszyć zalany nadmiernie teren przez wykopanie w całej
okolicy sieci pomniejszych kanałów.
– Jak mamy to kurwa zrobić bez pancernika?
Poczerwieniała ze złości załoga, w odpowiedzi ponownie ujrzała gest rodem z
kreskówek i pod nogami wylądował jej wydobyty zręcznie zza pleców brodacza tuzin
rulonów.
– Tutaj są plany a tam łopaty. – przewodniczący pokazał Ziemianom jakąś szopę
z narzędziami.
– Czy mogę go juŜ zastrzelić, panie kapitanie? – zapytał gestapowiec wyciągając
laser.
– Spokojnie. – zaczął kapitan.
– No właśnie, spokojnie. – potwierdził brodaty. – Jeśli komuś z nas stanie się
kolejna krzywda juŜ nigdy nie zobaczycie swojego okrętu.
– Zabiję! – II oficer rzucił się na niego z chęcią mordu ale powstrzymały go
czujne ręce pozostałych oficerów.
Załoga na czele z kapitanem odrzuciła ultimatum brodacza i upokorzona wróciła
do swojej części osady z zamiarem dokładnego przeanalizowania obecnego połoŜenia.
Powracających Ziemian nie podbudowywał w ogóle szyderczy rechot dobiegający
zza drucianego ogrodzenia. Tamci chyba od samego początku zdawali się wiedzieć co
knują brodacze, bowiem obecnie nawet nie ukrywali swojego zadowolenia.
– No dobra. – juŜ na miejscu kapitan przywołał wszystkich zdołowanych do
porządku i rozkazał. – Zebrać wśród załogi najtęŜsze umysły i to bez względu na
stopień wojskowy.
Kiedy w dwadzieścia minut rozkaz wykonano kapitan zabrał elitę umysłową na
zamknięte zebranie do stojącej na uboczu chaty i tam ogłosił.
– Do wieczora czekam na wasze pomysły, idee lub sensowne rozwiązania.
Musimy się jakoś z obecnych kłopotów wydostać a potem odpłacić z nawiązką tym
brodatym skurwysynom. Dokładnie w tej kolejności i dodam równieŜ, Ŝe mile
widziane są wszelkie moŜliwe do realizacji rozwiązania bez względu na koszty. Cel
uświęca środki, panowie. Najlepszych nie ominą awanse, nagrody i premie. Będę
hojny jak nigdy kurwa dotąd, ale pod jednym wszak warunkiem, do wieczora chcę
znać jakąś sensowną moŜliwość odzyskania naszego okrętu.
– Panie kapitanie? – stojący w progu Bwiya Msongo wypręŜył się na baczność
oczekując na pozwolenie zabrania głosu.
– Spierdalaj. – warknął kapitan od niechcenia.
Kapitan warknął, poniewaŜ ostatnią rzeczą której w Ŝyciu pragnął, było zostanie
niesławnym, pierwszym w historii Luftmarine oficerem, jaki pozwolił na takie
fanaberie podludziom, ustawowo pozbawionym przecieŜ prawa zabierania głosu oraz
głosowania.
Bwiya zasalutował i wykonał rozkaz a głowy zasępiły się nad problemem. Umysły
rozpoczęły pracę, szare komórki wytęŜono maksymalnie i wieczorem efekt tych
wysiłków przedstawił kapitanowi trzyosobowy zespół najbłyskotliwszych
jajogłowych.
– Plan jest taki panie kapitanie.
– Słucham.
– Fakty są niestety takie, Ŝe póki co leŜymy...
– Tyle to sam wiem. Co wymyśliliście?
– Więc tak. Załoga plus podludzie i roboty rozpoczyna pracę tak jak oni sobie
Ŝyczą a pan i pozostali oficerowie w międzyczasie zdobywacie zaufanie wśród
brodaczy kierując robotami. Z zaufaniem przyjdzie równieŜ z biegiem czasu ich
ROBERT WAGNER KONTAKT v. 1.01
Copyright© Robert Wagner 2004 Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych, występujących w ksiąŜce postaci, sytuacji oraz zjawisk, jest przez autora celowe i jak najbardziej zamierzone. Przed lekturą sprawdź czy nie ma nowszej wersji pod adresem: www.robertwagner.prv.pl LICENCJA Plik pt. Kontakt jest bezpłatny. Oznacza to, Ŝe autor wyraŜa swoją zgodę na jego dalsze powielanie, kopiowanie, drukowanie, przesyłanie drogą elektroniczną oraz wszelkie inne rozpowszechnianie pod warunkiem nie pobierania za to Ŝadnych opłat. Na wykorzystywanie go do celów innych jak lektura autor nie wyraŜa swojej zgody. Jednocześnie autor nie bierze na siebie Ŝadnej odpowiedzialności za ewentualne złe wraŜenia, uraŜone uczucia, obraŜone wartości i inne czynniki w tym nawet te, mogące wystąpić dopiero po jego przeczytaniu. Ponadto autor ze swojej strony gwarantuje, Ŝe poniŜszy plik nie zawiera Ŝadnych wirusów ani teŜ innych, szkodliwych programów i Ŝyczy – smacznego. Robert Wagner
* KONTAKT * Przez pierwszych dziesięć lat, nie działo się nic. Przez kolejnych siedemnaście, nic ciekawego. Potem działo się duŜo. A kiedy się działo – chronologicznie było to tak. Najpierw wiązka dalekiego zasięgu, nieustannie obwąchująca głęboką przestrzeń przed okrętem, coś wykryła w odległości pół roku świetlnego przed Magdą. Zaraz po tym odkryciu automaty odpowiedzialne bezpośrednio za bezkolizyjną trajektorię lotu wysłały w to miejsce o wiele bardziej skoncentrowaną wiązkę tachionów. Następnie zogniskowały ją na wybranym obszarze, gdzie powtórzyły pomiary, tylko ze znacznie większą dokładnością otrzymując w ten sposób potwierdzenie. W pobliŜu słabo jeszcze widocznej gwiazdy podwójnej niewątpliwie coś było. Coś o masie pośredniej między masą Marsa a Ziemi. Słowem planeta. Wykonana ułamek sekundy później analiza sygnałów radiowych dobiegających z okolic planety stwierdzała, iŜ jest niewątpliwie zamieszkała. Wówczas kolejne automaty się oŜywiły, poniewaŜ w związku z podwójną gwiazdą orbita umoŜliwiająca Ŝycie na takiej jak ta planecie musiała naleŜeć do orbit co najmniej niemoŜliwych, a więc te automaty, które ją wykryły po prostu wymiękły przy próbach jej wyliczenia, co nie powinno dziwić gdyŜ to były proste maszyny. W tych lepszych, ciekły azot popłynął porządnie chłodząc procesory i obliczenie stało się moŜliwe. Prawie, gdyŜ tuŜ, tuŜ przed końcowym wynikiem równieŜ doszło do przegrzania. Ale w efekcie dotychczasowych obliczeń oraz wykonanych juŜ po restarcie szczegółowych analiz spektrum elektromagnetycznego, maszynom udało się stwierdzić niezwykłą regularność sygnałów, co juŜ zupełnie jasno świadczyć mogło o ich sztucznym pochodzeniu. Sygnały musiały ze stuprocentową pewnością pochodzić od istot inteligentnych. Maszyny postanowiły więc powiadomić najlepsze na pokładzie pancernika supermaszyny, gdyŜ tak im podpowiadał jeden z podprogramów. Supermaszyny sprawdziły dotychczasowy dorobek obliczeniowy, wysłały impuls przywracający do Ŝycia zamroŜoną załogę i czekając na efekty, spróbowały szczęścia przy wyliczeniu orbity, ale wkrótce równieŜ się poddały więc na zakończenie powiadomiły o problemach z orbitą komputery. Komputery zrobiły komputerowe analizy, symulatory symulacje, programy
obliczenia i chcąc nie chcąc z otrzymanymi faktami w końcu się pogodziły mimo oczywistych sprzeczności jakie im zaprogramowano. Planeta z inteligentnymi istotami bowiem, wbrew wszystkim programistom i matematykom istniała, a istniejąc krąŜyła sobie po niemoŜliwej do wyliczenia orbicie, przypominającej skręconego w trzech miejscach ostrokanciastego precla. Orbita ta po zrzutowaniu na dwuwymiarowy wykres bardziej przypominała symbol, jakim się oznacza laboratoria jądrowe, zamiast porządną pojedynczą elipsę. I tak po dwudziestu siedmiu latach podróŜy zaplanowanej w poprzek całej galaktyki, na peryferiach jeszcze tego samego ramienia, do którego naleŜy równieŜ Słońce odkryto zamieszkałą planetę. W sumie więc w skali kosmicznej było to zgoła niedaleko, poniewaŜ niecałe dwanaście lat świetlnych od naszego Układu. Ale zanim jeszcze okazało się, iŜ planeta jest zamieszkała przez obdarzone inteligencją istoty, czuwający w sterówce nad bezkolizyjnym przebiegiem lotu, główny automatyczny pilot pokładowy, ten sam który pierwszy ją zauwaŜył, z rozpędu nadał jej kolejny numer i umieścił w raporcie pod nazwą LEA RZ1 po czym niezwłocznie wysłał katalog zawierający parametry jej połoŜenia do nawigatora. U niego inny automatyczny pilot, oczywiście ten od nawigacji, posegregował otrzymane dane, czyli mówiąc po ludzku rozmnoŜył ilość otrzymanych danych na sześćdziesiąt cztery odrębne katalogi, po czym jak tylko skończył obliczenia wysłał je niezwłocznie do działu kontroli bo tak był zaprogramowany. Tam katalogi zostały starannie sprawdzone, powielone, potem potwierdzone i dla bezpieczeństwa osiem razy skopiowane, a na koniec posegregowane i w postaci dwustu pięćdziesięciu sześciu folderów pchnięte do archiwum. Tamtejszy komputer był juŜ na nogach i rozgrzewał się właśnie po drugim restarcie. Pierwszy zaliczył, kiedy się załoŜył z automatycznym pilotem Ŝe wyliczy orbitę nowo odkrytej planety. Jak tylko więc spłynęły do niego wysłane od nawigatora katalogi, zarchiwizował wszystko ponownie tylko lepiej przeznaczając na to dokładnie pięćset dwanaście katalogów i przesłał całość do magazynu na wieczną rzeczy pamiątkę, oraz w postaci jeszcze jednej kopii do człowieka, czyli kapitana, czyli z powrotem do sterówki, lecz juŜ w formie 1024– kartkowego wydruku. Kapitan powiedział – Kurwa! – bo właśnie wstał z rozmraŜacza i pociągał z kufla pierwsze od ćwierćwiecza piwo, kiedy wydruk błyskawicznie urósł, przechylił się, stracił równowagę i wpadł jednym końcem prosto do naczynia. Knuta von Kluge, nie od parady jednak nominowano kapitanem liniowego pancernika LM Magda Goebbels. Dowódcą dumy Luftmarine mianowano go, bowiem potrafił jak nikt podejmować błyskawiczne i trafne decyzje, jakich przede wszystkim od człowieka na tym stanowisku wymagano. A potrafił je podejmować, poniewaŜ był stuprocentowym cholerykiem. A był cholerykiem, poniewaŜ oboje rodziców było Prusakami i kapitan odziedziczył po nich ultraszybkie połączenia neuronowe, których nie spowalniały grube przeszkody w rodzaju płatów czołowych. Wydruk oczywiście nic nie wiedział o genetycznie przystosowanej do noszenia hełmu głowie kapitana, ale gdyby wiedział i tak byłby bez szans na niekontrolowany wzrost. Zanim bowiem jeszcze, w kuflu znalazło się z pół tuzina kartek, kapitan Kluge zręcznie zabezpieczył piwo jedną ręką kierując strumień syntetycznego papieru ustawionym odpowiednio przedramieniem poza naczynie, czyli na podłogę, a drugą w tym czasie zwinął w pięść i walnął drukarkę aŜ się w widoczny sposób zmniejszyła, rozwiązując tym samym problem wydruku w zarodku. Drukarka zawyła połamanymi motorkami i w odruchu obronnym wystawiła na zewnątrz lasery, którymi pragnęła oślepić brutala. Gdyby numer z laserami nie wypalił, na wszelki wypadek puściła równieŜ siedemset volt na obudowę. PoniewaŜ była podłączona do sieci i w związku z tym nie poŜałowała równieŜ amperów, kapitan
ponownie zaklął ale niewyraźnie, poniewaŜ nosił w dolnej szczęce implant, który przekazał wysokie napięcie na pozostałe zęby wprawiając je w bolesne dygotanie. Połechtany prądem kapitański mózg nadal jednak pracował. Von Kluge błyskawicznie zamknął powieki w obawie przed laserami, szybko cofnął rękę, która wychwytywała z obudowy swobodne elektrony, następnie sięgnął nią po omacku na biurko i poprawił drukarce figurką Fuhrera wykonaną z chemicznie utwardzonej gumy jaką tam namacał. Drukarka aŜ zachrzęściła od siły uderzenia, strzeliła z bezpieczników, mignęła agonalnie diodami i tuŜ przed śmiercią wysłała impuls o powaŜnym uszkodzeniu podzespołów do serwisu naprawczego. Komputer remontowy na rufie odebrał go, bo do tego przecieŜ słuŜył i niezwłocznie wysłał do drukarki mini robota specjalizującego się w biurowych naprawach oraz na wszelki wypadek, przypominający metalowego jeŜa, samobieŜny komplet śrubokrętów podąŜający na kółkach zaraz za nim. Po drodze komputer drogą radiową ładował w robota najnowszy program sterujący oraz instrukcję obsługi drukarki kapitana. Z rufy do sterówki jest daleka droga, więc zanim tam jeszcze dotarł mini robot, kapitan uprzątnął z biurka kopniakiem resztki drukarki i wyciągnął z kufla początek raportu. Otrzepał go nieco, rozłoŜył starannie na biurku i pochylił nad nim z zagadkową miną. Kiedy tylko przebrnął przez odpychający w swym maszynowo matematycznym bełkocie nagłówek, wgłębił się w treść i w końcu stwierdził na głos, Ŝe jest wydarzenie. Jego mina juŜ nie była zagadkowa tylko uroczysta. Jednym haustem dokończył piwo, odstawił na dobre kufel i wezwał do siebie pierwszego oficera. Ten natychmiast przybył, strzelił obcasami, usiadł, zapoznał się z raportem, po czym wezwał pozostałych oficerów. Tamci wezwali podoficerów, ci personel i w kilkadziesiąt sekund o odkryciu nowej planety wiedziała cała 1800– osobowa załoga galaktycznego pancernika stłoczona niemal w komplecie w kajucie kapitana. W pomieszczeniu momentalnie zrobił się odświętny i radosny aczkolwiek harmider, w dodatku tak głośny, Ŝe nawet kapitan nie słyszał własnego głosu, a nadmienić naleŜy, Ŝe był prymusem na kursie ogłuszającego wykrzykiwania rozkazów, jaki z ramienia NSDAP przeszedł jeszcze podczas szkolenia na Ziemi. Po kilku nieudanych próbach przekrzyczenia zgiełku, ochrypł po czym usiadł bezradnie rozkładając ręce. – Cisza do jasnej cholery! – widząc jego bezowocne starania wrzasnął w tłum pierwszy oficer, dla którego kaŜda okazja była dobra aby się podlizać kapitanowi. Ze względu jednak na blond loczki, które kręciły się u niego figlarnie jak ogon u świni oraz skłonności do onanizowania przed lustrem w umywalni dla kadetów, na czym nieustannie go przyłapywali ci, którzy jako pierwsi się rozmrozili, nie cieszył się on wśród załogi zbyt wielkim powaŜaniem, toteŜ po kilku chichotach i ściszonych obelgach jakie dobiegły gdzieś z tyłu, w kajucie powstał jeszcze większy gwar, rozgardiasz, zrobiło się duszno i w końcu ktoś w tym tłoku zajebał z biurka kapitański kufel. Tego było juŜ za wiele, bowiem był to ręcznie grawerowany w orły i swastyki bezcenny odlew z rudy księŜycowej wysadzany na dodatek czarnymi mikrodiamentami. Kapitan uświadomił sobie, Ŝe pomimo chrypki musi opanować sytuację osobiście, jeśli nie chce narazić się na kolejne straty. Wyjął więc laser z kabury i wystrzelił w sufit bez Ŝadnego uprzedzenia. Momentalnie zrobiło się cicho, potem chłodno, a tłum rozstąpił się bezpośrednio pod otworem szukając po kieszeniach tlenowych masek, których notowania momentalnie
poszły w górę. Kiedy wyssało na zewnątrz kilkunastu, którym dostęp do kieszonek z maskami blokowały śelazne KrzyŜe poprzyszywane na fest do klapek, kapitan dwóm pierwszym z brzegu kadetom, jadowitym szeptem kazał uszkodzenie załatać a pozostałym zwięźle rozkazał ze sterówki wypierdalać, po czym się zaraz poprawił Ŝe nie dotyczy to tylko i wyłącznie oficerów. Wyznaczeni do naprawy kadeci byli tempem wydarzeń nieco skołowani, więc zapytali czy mają wypierdalać czy łatać, ale kiedy kapitan zastrzelił jednego, drugi bez słowa wziął się do roboty. Kadet, kiedy skończył łatać poszycie skierował się do wyjścia o nic juŜ nie pytając. Wychodząc ze sterówki potknął się jednak w progu o mini robota, który właśnie teraz z rufy dotarł i upadając nadział na wózeczek śrubokrętów podąŜający jak pamiętamy tuŜ za nim. Kadet krzyknął po czym zaraz znieruchomiał ze śrubokrętami w całej twarzy. Robot wyciągnął sensor, obwąchał nim wbite w głowę leŜącego narzędzia, zrobił analizę wpychając mu coś do odbytu i wiedząc w wyniku niej, Ŝe ranny człowiek ma większy priorytet niŜ martwa drukarka, (zwłaszcza, Ŝe narzędzia do jej naprawy tkwią na dobre w jego głowie) chwycił go tytanową obejmą za kostkę u nogi i powlókł na izbę przyjęć ostrzegając nieprzytomnego uprzejmie, Ŝe po drodze będą liczne progi, grodzie oraz schody. PoniewaŜ kadet posiadał nadwagę mini robot po drodze wysłał do komputera naprawczego kilka sygnałów o wsparcie z obawy przed wyczerpaniem akumulatorów. Naprzeciw, z pomocą natychmiast wyruszył mu z rufy konwój pięciu gąsienicowych mini agregatów iskrząc radośnie z przeładowanych kondensatorów. Gdy tylko drzwi się zamknęły i w sterówce wreszcie zrobiło się spokojnie, kapitan i oficerowie zasiedli wokół stołu konferencyjnego. – Mhmm. Mamy więc nadzwyczajne wydarzenie. – odchrząknął i stwierdził kapitan poklepując dłonią nieco juŜ zmiętolony przez ostatnie wydarzenia raport. Wydarzenie owszem było. I to niczego sobie, bowiem od czasów Kolumba nikt nie odkrył nowej cywilizacji. Co zrobić? Jak się zachować? Co uczynić aby na karty historii przejść na lepszych warunkach niŜ konkwistadorzy? Pytania mnoŜyły się niczym karaluchy na dolnych pokładach, lecz przed odpowiedzią wszystkich powstrzymywał wewnętrzny lęk przed ewentualną odpowiedzialnością i oskarŜeniami. KaŜdy ze zgromadzonych w sterówce oficerów powstrzymywał się od podsuwania rozwiązań doskonale zdając sobie sprawę, Ŝe tym razem chodzi o coś większego niŜ zwykłe podkablowanie konkurenta Ŝe sześć pokoleń temu miał Ŝydowską babcię, która być moŜe i babcią nie była ale z pewnością mieszkała podejrzanie niedaleko i w związku z tym gestapo mogłoby to sprawdzić dla dobra ogółu i świętego spokoju sąsiadów. Ogrom obecnego problemu przytłoczył bez wyjątku wszystkich oficerów. Zaraz po tym jak uświadomiono sobie wagę i doniosłość chwili na całym okręcie ogłoszono na wszelki wypadek alarm bojowy, wyznaczono aktyw wśród elity nawigatorów do precyzyjnej zmiany kursu i wyhamowania Magdy, wybrano powitalny komitet ze stojącym na jego czele kapitanem, przygotowano wstępne przemówienia, no i rzecz jasna rzucono się do archiwów aby zrozumieć jak sobie w podobnej sytuacji poradzili ludzie Kolumba. Tym ostatnim zagadnieniem zajęła się pokładowa komórka gestapo. Na flagowym okręcie Luftmarine wybuchło niespotykane nigdy wcześniej oŜywienie i zanim w ogólnym ferworze przygotowań zorientowano się nad niewygodną oraz trudną do zapamiętania nazwą nowego świata, niestrudzone komputery stworzyły juŜ na ten temat 16,7 miliona nowych katalogów. W dodatku, meldunki zawierające ową nazwę krąŜąc po sieci pokładowej, powędrowały w międzyczasie równieŜ na Ziemię, korzystając z odblokowanych portów, które były odblokowane poniewaŜ ktoś ciągnął z ziemskiego Internetu pornola prosto do maszynowni na międzypokładzie. Słowem, kilka godzin później, sprawa nazwy była
juŜ nie do odkręcenia, poniewaŜ poszła do zbyt wielu ludzi i jak to się mówi, ujrzała światło dzienne i jak kaŜda idiotyczna, natychmiast się przyjęła. Przynajmniej wydawało się Ŝe taka juŜ zostanie, ale za sprawą młodego i niezwykle aktywnego na zebraniach partii Jurgena Krausego, który w stopniu młodszego mata dzierŜył opiekę nad pokładowym krematorium fakt ten ujrzał w końcu światło dzienne, było juŜ za późno co prawda na jej zmianę w związku z masowym namnoŜeniem katalogów, raportów i meldunków w których widniała, ale na szczęście wspomniany Jurgen po prostu nieco ją tylko uprościł i tak właśnie nowy świat wszedł do historii ludzkości pod nieco skróconą nazwą Lea, a jego mieszkańcy, rzecz jasna jako Leanie. * * * W wyniku oficerskich obrad ustalono co prawda, Ŝe czas potrzebny na dolecenie do celu wykorzysta się na przygotowania, ale co nastąpi juŜ po wylądowaniu, tego dosłownie nikt na pokładzie nie wiedział. A jeśli wiedział to ze względu na olbrzymią odpowiedzialność i tak siedział bez słowa. Ostatecznie więc, obrady oficerskie zakończono jednomyślnym werdyktem – naleŜy obudzić Wodza. Tylko on bowiem moŜe podjąć decyzję w sprawie tak doniosłej wagi. Na Ziemię wysłano zakodowany komunikat, w którym przedstawiono władzom aktualną sytuację oraz jednocześnie prośbę o przerwanie snu Fuhrera. Komunikat, minutę później postawił na nogi rząd Rzeszy. Dwie minuty potem, na nogach była równieŜ obsada mauzoleum Wodza, a po kolejnych dwóch Ŝwawo się uwijał równieŜ personel, przylegającego do mauzoleum najnowocześniejszego szpitala na świecie, nazywanego potocznie od nazwiska obecnego dyrektora kliniką doktora Oetkera. Po kilkudziesięciu minutach napiętego oczekiwania nawiązano bezpośrednie połączenie wideo z kliniką, do której sprowadzono w międzyczasie ekipę telewizyjną wyposaŜoną w nadajniki tachionowe. – Heil Hitler. – rzucił kapitan widząc na ekranie dyrektora kliniki we własnej osobie. – Czy to pan, do cholery jest tym szaleńcem, który się ośmielił przerwać sen Fuhrera? – dyrektor równieŜ ciepło się przywitał. – Jak przebiegło przebudzenie, doktorze? – kapitan rzucił z naciskiem i zaraz dodał z maksymalnie chamskim tonem. – Sprawa jest na tyle pilna, Ŝe moŜemy odpuścić sobie zwyczajowe wstępy. Doktor Oetker zmarszczył czoło intensywnie nad czymś myśląc, po czym chyba równieŜ doszedł do wniosków, Ŝe nie ma potrzeby urządzać zwyczajowego stroszenia piór, do jakiego tradycyjnie dochodziło podczas kaŜdego spotkania na wysokim szczeblu przedstawicieli dawnej Luftwaffe i Kriegsmarine. Dyrektor westchnął jedynie cięŜko i odparł z mściwą satysfakcją. – Przebudzenie nie przebiegło, tylko przebiega właśnie teraz. – Rozumiem. W jakim jest stanie Fuhrer? – Doskonałym, nad wyraz doskonałym. Pacjent od pięćdziesięciu siedmiu lat jest w naszych rękach, więc oczywiście jest stabilny. Dyrektor nawiązał w ten sposób, do pewnego przykrego incydentu sprzed ponad pół wieku, kiedy w szpitalu Kriegsmarine gdzie niemal od dwustu lat spoczywało ciało Wodza, przydarzyła się nieszczęśliwie awaria systemów zasilania głównego i
rezerwowego jednocześnie. Późniejsze śledztwo wykazało Ŝe była to sprawka jakiegoś mieszkającego w Hollywood Ŝydowskiego hakera ale skaza na marynarce wojennej, która się opiekowała Wodzem juŜ na zawsze pozostała. W tej najczarniejszej dla Kriegsmarine chwili, automaty przestały tłoczyć Fuhrerowi tlen przez całe sto trzynaście sekund, co spowodowało silne zaciśnięcie naczyń krwionośnych na głowie, a to z kolei zmianę jego wyrazu twarzy na wzór niedorozwiniętego debila. Najgorsze jednak zdarzyło się tuŜ po samej awarii. Kiedy bowiem, automaty w końcu oŜyły i stwierdziły niedobór tlenu w jego organizmie zaczęły go dostarczać ze zdwojoną energią nie Ŝałując zapasowych pomp i zwiększonego ciśnienia. Jednak naczynia krwionośne Wodza nadal były morderczo zaciśnięte i w efekcie siedemnaście atmosfer Ŝyciodajnego gazu wtłoczono mu bezpośrednio do Ŝołądka, jelit i śledziony, powodując ponadto brutalne i bolesne przebudzenie. Po półgodzinnej walce udało się chirurgom naczynia krwionośne wreszcie odblokować, ale to wydarzenie zmieniło jego wygląd juŜ na zawsze w sposób zasadniczy. Przybrał, bowiem znacznie na wadze, w obwodzie równieŜ przybrał osiągając cztery i pół metra, i od tamtej teŜ pory nieustannie robiły mu się ropiejące odleŜyny. Chirurgom plastycznym udało się wkrótce usunąć debilny grymas z jego twarzy, jednak z tym drugim problemem Fuhrer musiał juŜ Ŝyć a właściwie spać do czasu, aŜ niemiecka medycyna nie znajdzie na niego sposobu. Zaraz po tym przykrym incydencie Wodza ponownie zahibernowano i przeniesiono do kliniki podlegającej pod sztab Luftwaffe. Były to stare dzieje, jeszcze sprzed połączenia lotnictwa i marynarki, ale rozdrapane wówczas rany wciąŜ bolały sumienia starych, jak Knut von Kluge, marynarzy. Na dowód swych słów dyrektor kliniki wskazał dłonią właśnie wjeŜdŜający do sali operacyjnej zmechanizowany kompleks z nierdzewnej stali. Na kompleks składało się sześć olbrzymich reanimatorów na podbitych grubą gumą kółkach oraz przypominający gigantyczny bilard elektryczny, stół zawierający uśpionego Wodza. Wszystkie światełka nad jego głową świeciły uspokajającą zielenią. Kapitan Kluge dostrzegł, Ŝe wokół stołu Fuhrera nieustannie krząta się mnóstwo osób personelu. – Mógłby mnie pan nieco oświecić? – spytał doktora. – W jakiej kwestii? – Co oni wszyscy tam robią, do jasnej cholery? Miałem nadzieję na nieco bardziej prywatną rozmowę. Sprawa jest ściśle tajna i najwyŜszej wagi. – Pacjent przed obudzeniem najpierw zostanie starannie umyty i zdezynfekowany aby wykluczyć jakiekolwiek czynniki obce mogące zakłócić przebieg dalszych badań. Dopiero potem personel opuści pomieszczenie i... – Badań? – przerwał mu kapitan niecierpliwie. – Długo to wszystko jeszcze potrwa? – Tyle, ile będzie trzeba. – odparł Oetker waląc dłonią w kark sanitariusza, któremu popiół z papierosa upadł wprost na Wodza. – Rozmowa będzie moŜliwa dopiero, kiedy ja na to pozwolę. – dodał i poprawił sanitariuszowi z drugiej ręki, poniewaŜ wcześniejsze uderzenie sprawiło Ŝe wypadł mu z ust cały niedopałek, który skwiercząc wkrótce zniknął gdzieś w fałdach ciała. Po krótkich poszukiwaniach ktoś bystry znalazł go unosząc podejrzanie drgającą fałdę na brzuchu Wodza. Zaraz po tym w milczeniu wyrzucono z sali sanitariusza, jego niedopałek, zdezynfekowano jakimś sprayem oparzenie na podbrzuszu i podjechano ze stołem Fuhrera bliŜej reanimatorów. W prawym boku śpiącego ktoś otworzył plastykową klapkę i pogmerał chwilę wewnątrz. W tym samym czasie do chromowanego otworu tuŜ pod lewą pachą Wodza podłączono elastycznego węŜa i z
napięciem wpatrywano się w monitory. – Co oni tam robią, doktorze? – Rutynowa wymiana baterii w związku z przebudzeniem... – Nie, nie, tam z lewej? – Bioregenerator pobiera wycinki tkanek i oho... – dyrektor przerwał równieŜ wpatrując się w wyniki. – Co się stało? – No cóŜ, tak jak przypuszczałem... stwierdzono obecność pasoŜytów. – To źle? – Po trwającym pół wieku śnie, jest to raczej nieuniknione, hmm... pojawiła się równieŜ cukrzyca, są cztery nowe hemoroidy i nowotwór lewego jądra. – Czy to uniemoŜliwi nam rozmowę? – rzucił z niepokojem von Kluge. – No skąd? Wszystko z wyjątkiem raka zaraz zostanie wyleczone. Z tym ostatnim jednak, Wódz będzie musiał na postęp w medycynie jeszcze troszeczkę poczekać. – Jak to? W takiej wspaniałej klinice nie potrafią wyleczyć małego nowotworu? – nieco złośliwie rzucił kapitan. – PrzecieŜ ona słynie z nowatorskich, aczkolwiek radykalnych metod leczenia... – Nooo, ten nowotwór nie jest taki mały. – rzucił dyrektor podkręcając zbliŜenie na monitorach. – Rzeczywiście. – przyznał kapitan widząc wypełniające monitor sine jądro wielkości piłki futbolowej. – Na dzień dzisiejszy w takim stadium pozostaje jedynie amputacja... albo czekanie. – Rozumiem. – Pomimo tego, co pan kapitanie o nas słyszał, my tu nie działamy niehumanitarnie... – Co się dzieje? – wykrzyknął kapitan widząc na stole operacyjnym gwałtownie falujące ciało Wodza, co nie wiedzieć czemu, skojarzyło mu się z wypełzającym na ląd dorodnym lwem morskim w celu odbycia godów. – Ach, to rutynowa eliminacja pasoŜytów. – doktor machnął ręką. – Ciało zawsze wtedy co nieco się wypręŜa, poniewaŜ bronią się małe skurczybyki, no bo powiedzmy sobie szczerze, kto w końcu lubi być odsysany? – Chyba nikt. – przyznał z namysłem kapitan widząc grube wybrzuszenia wędrujące po powierzchni elastycznej rurki, która odsysała zawartość Ŝołądka pacjenta do szybko zmienianych wiaderek, które personel w białych maseczkach jeszcze szybciej wynosił gdzieś na zewnątrz. – Niedobrze panu, kapitanie? – rzucił z rozbawieniem Oetker. – To źle, bo najlepsze dopiero będzie, kiedy tylko zakończymy fazę wstępną, tę przypomnę bezbolesną. – zachichotał widząc jego minę. – W fazie drugiej pacjent zostanie podany serii prostych testów, mających wykazać aktualne upodobania kulinarne, a następnie umieszczony w Delikatesach w celu uzupełnienia masy. – Delikatesach? – To taki nasz Ŝargon medyczny. Delikat essen, czyli urządzenie tłocząco karmiące szybko uzupełniające brakujące w organizmie związki oraz minerały. W dodatku, to nasz autorski wynalazek, pod postacią tego, co pacjentowi najbardziej smakuje. – Więc dlaczego faza ta ma być bolesna? – No cóŜ, jak by to panu powiedzieć? Faza ta boli dlatego, poniewaŜ ilość pokarmu jest po prostu hmm... zniewalająca. A ponadto podczas samego karmienia pacjent bezwarunkowo musi juŜ być świadomy. Czy pan wie ile związków w
organizmie po takim śnie brakuje? – Wolałbym nie wiedzieć. Do sali operacyjnej tymczasem wprowadzono kolejną maszynę z nierdzewnej stali. Ta wyposaŜona była w aŜ dziesięć czarnych monitorów. – Maszyna do testów? – zgadywał kapitan. – Nie skąd, to zestaw mikrofalówek. Przygotujemy teraz kilka próbek i sprawdzimy co Wodzowi najlepiej smakuje. W następnej chwili coś zadzwoniło, światełka zmieniły się na zielone a wszystkie monitory otworzyły się jednocześnie. Z kaŜdego wyciągnięto parującą strzykawkę i podano pacjentowi próbkę poŜywienia doŜylnie prosto w aortę. Po minucie znane juŜ były wszystkie wyniki. – Hmm. – mruknął doktor zamyślony. – Wygląda, Ŝe Wódz nadal jest jaroszem. Natychmiast dawać obierak na salę! – wrzasnął w stronę personelu. Mikrofalówkę wypchano z pomieszczenia a na jej miejsce wtoczył się kuchenny kombajn. Ten juŜ nie miał kółek tylko gumowe gąsienice sterowane przez uprawnionego operatora, bowiem ciągnął sporą przyczepkę spoŜywczych produktów za sobą. Zanim go jeszcze dokładnie ustawiono na swojej pozycji, tuŜ pod stołem operacyjnym umieszczono spory, gumowy basenik i napełniono migiem ze stojącej w pobliŜu butli z gazem. W czasie kiedy Wódz odzyskiwał świadomość, personel wstrzykiwał mu jeden za drugim domózgowe zastrzyki zawierające aktualną geopolityczną wiedzę oraz naukową. Zaledwie kilka sekund po ostatnim, Fuhrer odzyskał świadomość i otworzył oczy. Wszystkie bez wyjątku spojrzenia przeniosły się na niego. Fuhrer uniósł nieco głowę i rozglądał się zdezorientowanym wzrokiem przez chwilę wokoło. Wyraz twarzy początkowo miał przyjazny, ale kiedy dostrzegł obierak, coś chyba sobie przypomniał, bowiem mina momentalnie mu się wydłuŜyła i zrobił gest jakby natychmiast chciał opuścić stół operacyjny, a być moŜe kto to wie, nawet pomieszczenie. Zrobiło się chwilowe zamieszanie w związku z tym Ŝe się wyrywał, jednak w porę przytrzymały go silne, owłosione dłonie największego pielęgniarza. Dłonie solidnie wykonały swoją część roboty i ponownie przycisnęły Wodza do powierzchni stołu mocując go dla pewności stalowymi klamrami na szyi, czole i przegubach. Fuhrer przez krótką chwilę głośno protestował ale szybko przestał, poniewaŜ w usta natychmiast wepchnięto mu rurkę wykonaną z inteligentnej gumy. Rurka, jak tylko wyczuła przewód pokarmowy natychmiast samodzielnie zesztywniała i wypuściła uniemoŜliwiające wypadnięcie z gardła kotwy, które równieŜ błyskawicznie się ujędrniły. Dyrektor osobiście włączył guzik w obieraku poniewaŜ był najwyŜszym rangą i nie musiał czekać na niczyje pozwolenie. Olbrzymi, niczym w maszynie losującej, bęben zawirował przygotowując poŜywienie i w trzydzieści sekund pacjent został wypełniony wzbogaconym w proteiny majonezem, cebulą oraz ziemniakami. Brzuch momentalnie mu się wzdął, poniewaŜ było tego cztery worki, puls nieco skoczył na chwilę, a wszyscy odsunęli się nieco od pacjenta w czasie kiedy ten juŜ samodzielnie nabierał powietrza, poświstując rozdętymi nozdrzami. Obierak i węŜa odłączono. Zwolniono równieŜ zaczepy na stole. PoniewaŜ Wódz nadal był na wdechu nikt się nie odzywał a milczące napięcie wkrótce stało się wręcz namacalne. – Kartofelsalat. – mruknął pacjent swoje pierwsze od półwiecza słowa, po czym mimowolnie się oblizał. Uniósł głowę i przez dłuŜszą chwilę rozglądał błędnym wzrokiem wokoło. – Czy mogę juŜ z nim poroz... – zaczął kapitan lecz urwał widząc Ŝe znowu coś
się dzieje. Fuhrer bowiem nagle złapał się za brzuch i z ogłuszającym szumem wypróŜnił ze stołu wprost do basenika. – CzyŜby pozostały jakieś pasoŜyty, hmm... – doktor Oetker skinął na personel, który podbiegł z rurką i na nowo wypełnił Wodza poŜywieniem. Kiedy było juŜ po wszystkim, wszyscy ponownie odsunęli się od Wodza w nerwowym oczekiwaniu. Fuhrer jednak tylko beknął z cicha i kiedy wydawało się Ŝe w końcu przyjął pokarm, ten nagle wydął policzki po czym zwymiotował. Nieco zabrudził boczną ściankę basenika i kawałek podłogi, poniewaŜ wymiotował stosunkowo z wysoka. Jak tylko skończył natychmiast rzucił się w jego stronę sanitariusz z mopem. Jednak biegnąc potknął się o zwisającą luźno rurkę do karmienia, której jeden koniec nadal trzymał pielęgniarz, który wcześniej łączył Wodza z obierakiem, i upadł na twarz przebijając trzonkiem mopa ściankę basenika. W następnej sekundzie zalała go fala odchodów. – Mein Got, jestem w pawiu! Ha, ha, ha! – ryknął śmiechem, poniewaŜ jak się właśnie okazało, basenik napompowany został gazem rozweselającym. Po upływie niecałej minuty w gęstej od ziemniaków breji taplał się niemal cały personel i trzymając się za brzuchy głośno chichotał. Kilkunastu ludzi nie było zdolnych się poruszać. Ci leŜeli na posadzce skręcając się ze śmiechu. Chwilę później cała ekipa telewizyjna wybiegła z sali w panice, ktoś puścił pawia na obiektyw, obraz zaczął zanikać i w końcu zerwało połączenie. Sytuację w sali operacyjnej udało się opanować dopiero po dwóch godzinach, kiedy ją intensywnie przewietrzono i wówczas kontakt z kliniką nawiązano powtórnie. – Wszystko w porządku, doktorze? – zapytał kapitan Kluge widząc Oetkera pośpiesznie zmieniającego poplamiony mundur na nowy. – Tak, sytuacja jest juŜ pod kontrolą. – ten odparł jeszcze odrobinkę chichocząc do siebie. – To skandal. Jak mogło w ogóle dojść do czegoś takiego? – Fuhrer jeszcze nigdy nie spał tak długo. To stąd towarzyszące przebudzeniu komplikacje. Zgaduję, Ŝe pan pierwszy raz oglądał przebudzenie? – Tak. To nieco hmm, odraŜające było. – No cóŜ, Wódz sam tego kiedyś chciał a co więcej, wyraził na wszystko pisemną zgodę. – Jak to? – Taka jest cena nieśmiertelności. Ot co. – odparł Oetker wzruszając ramionami. – Godność niestety, nie idzie z nią w parze. – Rozumiem. Co tam się jeszcze dzieje? – nieco niecierpliwie spytał kapitan widząc jak przy stole operacyjnym nadal krząta się mnóstwo ludzi. Część brodziła z podbierakami w naprawionym baseniku i zawzięcie czegoś w breji szukała. – Część zespołu nadal szuka przyczyn tego niespotykanego wcześniej zachowania a personel pomocniczy kończy siódmą, juŜ ostatnią lewatywę i za chwilę przygotuje Wodza do rozmowy. Cierpliwości kapitanie. Tak teŜ było w istocie. Wkrótce było juŜ po lewatywie, Fuhrera ponownie wodą z węŜa umyto, po czym wysuszono, podniesiono wyciągarką do pozycji siedzącej i przygotowywano do zejścia ze stołu operacyjnego. Kapitan von Kluge nie omieszkał zauwaŜyć, Ŝe wyciągarka była najbardziej ekskluzywnym, zgrabnym, stylowo chromowanym modelem oferowanym przez firmę RukZug GMBH z Monachium, o którym to modelu jego ludzie z maszynowni mogli
sobie jedynie pomarzyć przepychając co większe ładunki suwnicami. – Co oni tam mu zakładają za opaski nad stopami? – Opaski, panie kapitanie to się zakłada koniom tuŜ przed wyścigami. – sprostował doktor Oetker. – My uŜywamy zbrojonych włóknami węglowymi kewlarowych opinaczy, jakie nam w ramach sponsoringu dostarczają zakłady Kruppa. – No dobrze, widzę nalepkę, ale po co one, pytam? – Powtarzam panu, nie jesteśmy rzeźnikami. – Chyba nie bardzo rozumiem. – Czy chciałby pan, aby Fuhrerowi wyskoczyły stawy kolanowe kiedy wstanie? – Nie, no skąd... – Albo popękały stawy skokowe? – No co teŜ pan, doktorze... Fuhrerowi rzeczywiście stawy nie wyskoczyły kiedy się podniósł z pozycji siedzącej. Kolana nieco tylko mu zadrŜały pod naciskiem masy, ale w pionie się utrzymał dzielnie jakby spał najwyŜej od przedwczoraj. Pielęgniarze podbiegli i załoŜyli mu na ramiona szlafrok, a właściwie dwa szlafroki, które złączono potem pośrodku sprytnymi zaczepami. Wówczas doktor Oetker wszystkich precz odprawił, sam podszedł do Wodza i szeptem naświetlił mu sytuację związaną z przebudzeniem. Ten wysłuchał go, a kiedy lekarz skończył sam został odprawiony. Wtedy Fuhrer podszedł do kamery korzystając po drodze z poręcznych poręczy, którymi personel zawczasu wyłoŜył trasę jego przemarszu. – Heil Hitler. – kapitan zasalutował Fuhrerowi. – Kim pan jest? Co to za mundur? – Knut von Kluge, Mein Fuhrer. Jestem kapitanem Luftmarine... – NiewaŜne, do rzeczy. – Wódz był w widoczny sposób zmęczony zabiegami, poniewaŜ nawet nie oddał pozdrowienia tylko od razu przeszedł do sedna. Kapitan Kluge stojąc cały czas na baczność w niecały kwadrans przedstawił Fuhrerowi zaistniałą sytuację, problemy jakie on i jego załoga dotychczas napotkali, oraz na zakończenie zapytał go wprost. – Co robić Mein Fuhrer? Ten przekrzywił głowę na lewą stronę zapadając w głębsze zastanowienie. Trwał tak z dziesięć minut, po czym, kiedy kapitan juŜ myślał Ŝe usnął i dyskretnie sięgnął po tom krzyŜówek, ten nagle się odezwał. – Jeśli tubylcy są technologicznie przed nami, ukraść lub przejąć drogą handlową tę technologię. Potem ją rozwinąć i podbić nowe terytoria. – A jeśli Mein Fuhrer oni będą technologicznie za nami? – Podbić od razu. – Rozumiem. Jeszcze tylko jedno pytanie Wodzu. – Słucham kapitanie Knut... – Kluge. – sprostował kapitan. – śe co proszę? – Knut von Kluge. Tak się nazywam. – PrzecieŜ mówię. O co pan pytał, kapitanie Knut? – Eeee, a co, Mein Fuhrer, jeśli tam nie będzie technologii i niczego do podbicia? – Co to ma znaczyć? – Z wstępnych analiz wiadomo, Ŝe powierzchnię planety stanowi głównie pustynia, jeśli nie liczyć niewielkich oaz rozsianych tu i ówdzie. – Zawsze jest coś, co się moŜe Rzeszy przydać. Nawet jeśli tego na pierwszy rzut oka nie widać. Być moŜe będą tam interesujące surowce, minerały, być moŜe coś
innego co potem będzie miało u nas wartość albo znaczenie. Nawet jeśli to pustkowie, ma być pustkowiem włączonym do Rzeszy. – Tak jest Mein Fuhrer. – I jeszcze jedno. – Tak? – We wszystkich przypadkach, do chwili uzyskania stuprocentowej pewności, co do naszej przewagi militarnej, w stosunku do tubylców udawać przyjaciół i za wszelką cenę unikać konfliktów. – Oczywiście. – Wszystko jasne? – Tak jest Mein Fuhrer. Nie mam więcej pytań. * * * Tymczasem, w czasie kiedy kapitan łączył się z Wodzem, niestrudzenie pracujący w archiwum badacze dziejów Kolumba, Cooka i innych podróŜników, którzy odkryli nieznane kultury, wpadli wreszcie na trop przedmiotów, które śmiało zasługiwać mogły na walutę wszechczasów. Tym czymś okazały się nieśmiertelne szklane paciorki, na które zawsze i wszędzie panował u tubylców niesłabnący popyt. Robot do tortur z gestapo, który był odpowiedzialny za owo odkrycie, otrzymał nierdzewną pochwałę od kapitana, którą mu przyspawano wśród innych na piersi, komplet nieszczerbiących się Ŝaroodpornych kleszczy i awans na podoficera, co nie miało jeszcze nigdy precedensu wśród torturobotów. Zaraz po tym odkryciu uruchomiono w maszynowni całkowicie zautomatyzowaną linię produkcyjną, z której schodziło dwa i pół tysiąca szklanych kulek na dobę. Do osiągnięcia orbity Lei pozostało dwa miesiące czasu pokładowego, czyli dziewięć tygodni lokalnego, poniewaŜ coraz dokładniejsze pomiary wkrótce wykazały, Ŝe na Lei doba jest nieco krótsza od Ziemskiej ze względu na dziwną orbitę. Postanowiono poświęcić ten czas przede wszystkim na komputerową analizę sygnałów radiowych pochodzących szerokim strumieniem z planety i juŜ na drugi tydzień oprogramowaniu kryptograficznemu udało się je rozszyfrować. Odebrane sygnały, audycje i programy zdradziły, Ŝe planetę zamieszkują jedynie dwa narody, aczkolwiek Ŝyjące w jednym planetarnym państwie. Państwowość na Lei była jednak stosunkowo luźno zorganizowana, bowiem dominowały na niej niepodległe i niezaleŜne od siebie osady. Te rozmieszczone były równieŜ raczej luźno, bowiem decydowały o tym głównie stosunkowo odległe od siebie oazy. Niestety nie stwierdzono istnienia niczego w rodzaju wielkich miast lecz niemałe pocieszenie stanowiła wiadomość, Ŝe Ŝadna z osad nie toczyła z inną Ŝadnej wojny. Przyczyną tego było najprawdopodobniej małe zaludnienie oraz skłonności tubylców do poświęcania całej energii handlowi, bowiem aŜ trzy czwarte wszystkich programów było wyłącznie tej tematyce poświęcone. Technologia równieŜ nie stała na wysokim poziomie bowiem Leanie znali jedynie fale radiowe na częstotliwości długiej. Mieszkańcy Lei nie wiedzieli w związku z tym, Ŝe jest coś takiego jak stereo, ale najwaŜniejsze przecieŜ było istnienie podobnej do Ziemskiej inteligencji. Na pokładzie Magdy Goebbels zatarto ręce, uściśnięto się serdecznie, podskoczono radośnie, otarto łzy wzruszenia a co niektórzy powrócili do nałogu zapalając dla uspokojenia papierosa. Kiedy juŜ minęła pierwsza radość pokładowi
informatycy sprawnie sporządzili podręczny słownik niemiecko leański i skonstruowali podręcznego translatora aby moŜna było sprawnie porozumieć się z tubylcami kiedy juŜ Ziemianie wylądują. Translator jak wszystko co duŜe i niewygodne został przez pomysłowych konstruktorów wyposaŜony w kółka i przetransportowany do sterówki kapitana. Tam w celu przetestowania nastawiono go na ciągły odbiór i przyznać uczciwie naleŜy, spisywał się znakomicie tłumacząc Leańskie programy. PoniewaŜ z rozszyfrowanych na Ŝywo przekazów wszystko wskazywało coraz bardziej, Ŝe obydwa narody leańskie są humanoidalne, aczkolwiek o sześciu palcach, na pokładzie Magdy Goebbels zapanowała euforia oraz jeszcze większe oŜywienie. Po pięciu tygodniach nieustannego skrętu oraz hamowania wreszcie dotarł do planety okręt i wszedł juŜ za pierwszym podejściem prawidłowo na orbitę. Wówczas dumnie nabierając powietrza do piersi wkroczyli do akcji nawigatorzy. Aby nie dokonać mimowolnych i nie rokujących nic dobrego zniszczeń, na miejsce lądowania wybrano teren leŜący, około dwudziestu kilometrów na północ od oazy, w której jeszcze z orbity wykryto istnienie największej na planecie osady. Sama osada znajdowała się w pobliŜu równika. * * * O wschodzie błękitnego słońca wylądowano na powierzchni Lei. Kiedy osłony ostudzono, wystawiono analizatory i zrobiono nimi precyzyjne analizy. Skład chemiczny, ciśnienie oraz gęstość atmosfery pozwalała na rezygnację z kombinezonów. Nieco mniejsza niŜ na Ziemi grawitacja takŜe nie była dla ludzi istotną przeszkodą. Na pokładzie Magdy pozostała więc jedynie mająca słuŜbę załoga oraz odbywający karę aresztanci, a pozostali w galowych mundurach opuścili okręt stawiając swoje pierwsze kroki na obcej ziemi. Po wyjściu z pancernika rozkrzyczano rozkazy, zapędzono wszystkich do dwuszeregu, opierdolono jak naleŜy ospałych i po dwóch minutach, tuŜ przed okrętem przystąpiono do galowego apelu. Pierwszy oficer unosząc kolana na wysokość oczu regulaminowo wystąpił z szeregu, przeszedł z przytupem wzdłuŜ niego, skręcił w miejscu omal się nie kastrując o pętający się u pasa bagnet, którego wypolerowane logo SS na krótką lecz krytyczną chwilę perfidnie go oślepiło, ponownie ruszył tylko prostopadle do kierunku poprzedniego i wzbijając niewielkie obłoczki kurzu na koniec trzasnął nogami na bacznośc tuŜ przed samym kapitanem. Kapitan docenił jego trud i miłosiernie rzucił. – Spocznij. Pierwszy oficer z ulgą rozpręŜył pośladki, poprawił kłujący go w krocze bagnet i wyrecytował raport. – Panie kapitanie, melduję stan załogi: siedemnastu oficerów, dwustu piętnastu podoficerów, tysiąc trzystu stu jedenastu Ŝołnierzy, dwustu kadetów, siedmiu podludzi, dwóch niewolników, osiemnaście robotów... Kapitan powiódł spojrzeniem na koniec szeregu i rzeczywiście dostrzegł tam siedem postaci w przypominających odźwiernych hotelu Germania, mundurach operatorów wind towarowych oraz dwóch Murzynów, których mundury stanowiły
ubrania robocze i kabury w których tkwiły powtykane regulaminowo kombinerki, klucze oraz młotki. O ile ci pierwsi, podludzie, nie mieli na swoje podłe Ŝycie wpływu, mając po prostu nie dość aryjskie geny i zamkniętą na zawsze w ten sposób drogę awansu słuŜbowego, aczkolwiek nie z własnej tylko przodków winy, to w ogóle nie rozumiał trybu myślenia tych drugich, niewolników. Historię jednego ze swoich Murzynów znał doskonale, poniewaŜ w swoim czasie pisała o tym cała niemiecka prasa. Tym, którego losy znał był Bwiya Msongo z Kamerunu, który jakimś niepojętym cudem przepłynął szczęśliwie Cieśninę Gibraltarską na wypełnionym pianką montaŜową krokodylu, ominął pola minowe na wybrzeŜu, patrole Wehrmachtu nieco głębiej na lądzie i wyłonił się w centrum Karlsruhe gdzie zdemaskował go wschód słońca i ryk przeraŜonych dzieci. Zanim wybuchła większa panika z ulicy sprawnie zdjęło go SS i przekazało gestapo. Skandal z nieszczelnymi granicami Rzeszy był na długo w mediach tematem numer jeden. Pod naciskiem opinii publicznej Bwiya został szybko osądzony. Transmitowanym na Ŝywo wyrokiem sądu miał zostać jak inni nielegalni imigranci po prostu zagazowany i ze względu na ciemną karnację skóry przerobiony na okładkę do rzadkiego księgozbioru ale zanim upłynęło ustawowe pół godziny, czyli wyrok stał się prawomocny, ujęła się za nim znana z reklam w tv–markecie najgrubsza Niemka, twierdząc Ŝe Bwiya to jej prawowity mąŜ, który ją poślubił, kiedy po dwudziestu czterech latach poszukiwań, dała sobie spokój z szukaniem w kraju chłopa i pojechała znaleźć w końcu męŜa na wycieczkę z biura matrymonialnego do Afryki. Proces wznowiono, ława przysięgłych z gestapo wypytała Bwiyego ponownie tylko bardziej szczegółowo i wszystko się potwierdziło co do joty. Kiedy po kilku tygodniach zakończono przesłuchania Msongo otrzymał nowe zęby, półobywatelstwo, status honorowego niemieckiego niewolnika, prawo do pracy aŜ zdechnie z wyczerpania, no i rzecz jasna przed opuszczeniem sali sądowej został wykastrowany zaraz po tym jak wszczepiono mu na czole hologram z numerem. Prosto z miasteczka śledczego udał się do Ŝony ale ta w czasie kiedy był w podróŜy zmarła na rozległy zawał podczas prezentacji na Ŝywo kolejnego cudownego opiekacza. Z chwilą jej śmierci Bwiya stał się automatycznie jedynym spadkobiercą wszystkich jej długów toteŜ w pierwszym odruchu postanowił wracać ale jako Ŝe jeszcze w miasteczku skonfiskowano mu krokodyla musiał zebrać najpierw środki finansowe na zakup innego zwierza oraz pianki. śaden wszelako bank między Hiszpanią a Uralem, i to pomimo dwustu Ŝyrantów z Biura Czystości Rasy gotowych osobiście mu poŜyczkę gwarantować, nie udzielił mu jednak kredytu uznając, Ŝe jako facet bez jaj, Bwiya jest niewiarygodny finansowo. Podjął więc robotę za jedzenie na pancerniku Magda Goebbels jako chłopiec okrętowy i wyruszył w gwiazdy a jego Ŝyciowy sukces opiewano jeszcze długie lata w całym Kamerunie stawiając na wzór młodzieŜy. Kapitan pochłonięty wspomnieniami z Ziemi powrócił spojrzeniem na pierwszego oficera i nieomylnie odgadł Ŝe ten juŜ skończył raportować stan załogi. Zabrał więc głos osobiście i walnął do zgromadzonych starą jak świat gadkę o tym, Ŝe tylko oni są elitą, potem przywołał załogę do porządku równie starym przypomnieniem, Ŝe jest reprezentantem swojej ojczyzny czyli Wielkiej 1000–letniej Rzeszy i na zakończenie przypomniał nie mniej stare przykazanie, Ŝeby ją reprezentowała dumnie i z honorem godnym niemieckiego Ŝołnierza. Następnie kapitan ogłosił bezzwłoczny wymarsz w stronę osady i załoga w szyku reprezentacyjnym wymaszerowała niosąc na przedzie sztandary. Po kilku godzinach kolumna dotarła i kilkaset metrów przed osadą się na komendę zatrzymała. Tubylcy byli juŜ w zasięgu wzroku toteŜ wszyscy ciekawie im się przyglądali. Ci
równieŜ dostrzegli Ziemian i z co najmniej zaciekawieniem obserwowali przybyszy. Lean moŜna było podzielić juŜ na pierwszy rzut oka na dwa odrębne typy, w dodatku trzymające się osobno. Wysocy, dumni brodacze nieustannie Ŝujący jakieś jagódki i trawiący czas na niezgłębione przemyślenia, oraz tuŜ za błyszczącą drucianą siatką, chudzielcy pozbawieni zarostu i jagódek, gdyŜ jak się później okazało, byli na jagódki zbyt ubodzy a ubogich jak wiadomo nawet poŜywienie się nie ima. Ci nie mieli czasu na przemyślenia gdyŜ non stop pracowali. Poza tym wyglądali nieco agresywnie, robili w stronę Ziemian wredne miny i rzucali kamieniami, toteŜ postanowiono nawiązać kontakt najpierw z brodaczami. Kapitan na czele komitetu podszedł śmiałym krokiem w ich stronę. Brodacze zbili się w grupkę, pochylili głowy i po krótkich konsultacjach równieŜ wytypowali coś na kształt komitetu, który wysłali naprzeciw Ziemianom. Wybrańcami okazali się ci z największym zarostem na twarzy. Obydwa komitety spotkały się pośrodku drogi, gdzie się ostatecznie zatrzymały. – Kapitan Kluge, heil Hitler. – wyciągając rękę kapitan zwięźle się przedstawił. Stojący obok niego translator przetłumaczył powitanie i w oczekiwaniu na odpowiedź zamarł wytęŜając w stronę brodaczy wszystkie mikrofony, antenki i sensory. Wówczas, najbardziej pomarszczony ze starości brodacz zrobił krok do przodu, ujął dłoń kapitana i w nią napluł korzystając z rytualnej szpary w spiłowanym do połowy zębie z przodu. Tego nie było w audycjach radiowych toteŜ kapitan stał przez chwilę nieco zdezorientowany. Potem otarł z wolna dłoń o pierwszego oficera i sztucznie się uśmiechnął w stronę brodacza. Ten w pełnym szacunku geście wywinął obie wargi w górę i równieŜ się przedstawił. Jego głos był w brzmieniu nieco suchy i chrypliwy ale bez wątpienia bardziej ludzki niŜ niejeden z ziemskich języków. Translator nie był jednak w stanie przetłumaczyć jego imienia, poniewaŜ w samym rdzeniu zawierało ono czterdzieści dwie nazwy geograficzne, siedem zaklęć oraz siedemdziesiąt dziewięć imion przodków po samej tylko linii ojca, więc po kilku bezskutecznych próbach przekładu, po prostu się zawiesił dymiąc z procesora. Translatora zresetowano, dano mu większe procesory i później co prawda pracował bez zarzutu ale skomplikowane imię brodacza pozostało juŜ na zawsze nieznane, poniewaŜ czuwający nad translatorem zespół informatyków juŜ nie zaryzykował powtórki z przekładem imienia. Kapitan podniósł rękę i skinął suchą juŜ dłonią na swoich ludzi. Na ten sygnał postękując z wysiłku podeszli do niego Murzyni niosący gigantyczną skrzynkę z paciorkami. Postawili ją na ziemi, zrobili regulaminowy ukłon kładąc się na ziemi i pełzając w tył się wycofali. Kapitan osobiście otworzył wieko i nabierając pełne garście szklanych kulek wyciągnął dłonie w stronę brodacza. Brodacz zrobił duŜe oczy, potem wziął ostroŜnie jedną kulkę, zagryzł na próbę, skinął głową z aprobatą i wezwał do siebie resztę komitetu. Ci podeszli, teŜ zagryźli i wezwali całą resztę. Wkrótce wszyscy, nie wyłączając kobiet z brodą, szklane kulki zagryzali. Raz dwa i prawie bez uŜycia kijów uformowała się zgrabna kolejka do skrzyni i wydawanie paciorków przebiegało bez Ŝadnych zakłóceń. KaŜdy obdarowany szczerze się cieszył ze swojej szklanej kulki, a większość pragnęła chyba zebrać kolekcję wszystkich kolorów, bowiem zaraz po otrzymaniu podarku ochoczo wracała na koniec ogonka. Pierwsze lody zostały więc nader sprawnie przełamane a wydawanie paciorków trwało bez chwili wytchnienia do czasu, kiedy cztery godziny później ukazało się dno
skrzyni. Wszyscy Ziemianie byli juŜ panującym upałem wykończeni i przyjęli to z widoczną ulgą. Wówczas brodacze sprawnie rozpędzili kolejkę, znowu niemal bez uŜycia kijów, po czym zaprosili Ziemian do osady obiecując poŜywienie, coś do picia i oraz odpoczynek. Załoga Magdy Goebbels spodziewając się dokładnie tego, dźwignęła z ziemi całe sterty przygotowanych zawczasu sterylizatorów, chemicznych odkaŜaczy, filtrów i analizatorów próbek, po czym z niekłamaną ulgą udała się z rozpalonej pustyni w stronę skrytej w cieniu jakiś większych krzaków osady. Tam przyjęto wszystkich z najwyŜszymi honorami. Dla Ziemian wydzielono w najbardziej zacienionej, leŜącej na uboczu części, kilkadziesiąt chat w najlepszym stanie, potem nakarmiono ich jagódkami, gdyŜ to one jak się okazało rosły na Ŝyciodajnych krzakach, oraz napojono jagódkowym winem i zostawiono w spokoju aby mogli wypocząć. Odpowiedzialni za bezpieczeństwo załogi oficerowie rozstawili wokół luksusowej dzielnicy czuwające nad bezpieczeństwem ludzi roboty wartownicze i sami równieŜ udali się na wymarzony sen. Po kilkunastu minutach zrobiło się zupełnie cichutko, równieŜ w części tubylczej osady. Panowała piękna, przyjemnie chłodna, noc pustynna. Roboschutze bezszelestnie krąŜyły wokół chat Ziemian pilnując porządku, jakieś świerszcze cykały, meteory na rozgwieŜdŜonym niebie śmigały i panowałby zupełny spokój, gdyby nie fakt, Ŝe od czasu do czasu wartownicy napotykali się na siebie samych. Wówczas podprogramy rozpoznawcze zaczynały dominować, a poniewaŜ część z nich była z serii Doberman 650 Panzer a część tylko 600 ale w wersji Brutus, wybuchały między nimi ostre i jazgotliwe bójki z uŜyciem wszystkich wysięgników, chwytaków, wiertarek i co masywniejszych podzespołów. WjeŜdŜano podstępnie na siebie, zrywano gąsienicami blachy, zgniatano korpusy, rozrywano na strzępy Ŝyciodajne węŜe olejowe, a potęŜne uderzenia hydraulicznych młotów miaŜdŜyły co delikatniejsze obudowy. Spotkania robotów przypominały co prawda, odgłosy pociągu towarowego wypełnionego złomem, który się wykoleił, ściął stalowy most i spadł nieszczęśliwie z torów w magazyn pustych kontenerów, lecz trwały zdecydowanie krócej niŜ przeczytanie tego zdania. Zanim ktokolwiek z ludzi zdąŜył się przebudzić, sprawa juŜ się dawno wyjaśniała a wartownicy juŜ się porozjeŜdŜali na strony trzymani mocno za boki przez kolegów z serii i znów panowała kojąca uszy cisza i spokój. I tak zakończył się pierwszy dzień Ziemian na obcej planecie. * * * Następnego dnia wszyscy Ziemianie byli wypoczęci i czując się nad wyraz znakomicie, ciekawie rozglądali się po okolicy, ze szczególnym jednak zainteresowaniem koncentrując się na mieszkańcach osady. PoniewaŜ chudzielcy zza siatki do wczorajszych zachowań dodali jeszcze jakieś niezrozumiałe lecz bez wątpienia wrogie gesty oraz zbiorowe ujadania, Ziemianie zrezygnowali z jakichkolwiek prób nawiązania z nimi kontaktu i poświęcili się na lepszym poznaniu uprzejmych brodaczy. Brodacze juŜ od świtu przyjęli wszystkich nad wyraz gościnnie częstując jagódkami, zabawiali rozmowami, jednak mimo uśmiechniętych min wydawali się bez przerwy czymś strapieni. To znaczy nie dla wszystkich tacy się wydawali, dla
ogółu załogi bowiem, wyglądali niczym jedna wielka, szczęśliwa rodzina smarująca pieczywo z obu stron zdrową jak niemiecka dziewczyna, margaryną Neue–Bio–Rama. Jedynie II oficer, stojący z racji urzędu na czele pokładowej komórki gestapo zauwaŜył Ŝe coś brodaczy najwyraźniej gnębi. Swoje spostrzeŜenia niezwłocznie przekazał szeptem prosto w kapitańskie ucho. Ten wyostrzył zmysły, przyjrzał się uwaŜniej, po czym nie lubiąc Ŝadnych niedomówień zapytał tubylców wprost o co chodzi. Brodacze początkowo odmawiali odpowiedzi twierdząc, iŜ to nic zupełnie, potem Ŝe nic waŜnego, nic interesującego dla przybyszów ze szlachetnej Ziemi, a na koniec dopiero stwierdzili otwarcie, Ŝe winne ich smutku są paciorki. – Jak to, paciorki? – zapytał ich wtedy kapitan. – No cóŜ, to cały szereg złoŜonych zaleŜności. – odparł robiący najprawdopodobniej w osadzie za kogoś w rodzaju przewodniczącego, przedstawiciel starszyzny, ten sam który wczoraj napluł kapitanowi do ręki. – Wasz hojny dar przytłoczył nieco naszą gospodarkę w swej szczodrości. – Dlaczego? – Najpierw zwiększyła się podaŜ tego cennego materiału na nasz delikatny rynek a zaraz potem spadły ceny oraz poszły ostro w dół akcje większej części wyrobów. – Akcje? – zapytał II oficer drapiąc się w ramię gdzie miał dystynkcje gestapo. – Tak, właśnie tak, poniewaŜ my barwione szkło wytwarzamy w warsztatach, których akcje są na giełdzie towarowej. Nie w takich oczywiście ilościach jak wy szlachetni przybysze, a to z dwóch względów. Po pierwsze, od zawsze mamy deficyt barwników, co notabene sprawia, iŜ barwione szkło jest wręcz bezcenne, oraz co gorsza po drugie, poniewaŜ uŜywamy barwionych kulek w charakterze waszych pieniędzy. – To dlatego tak ochoczo brali. – westchnął sam do siebie kapitan. Tymczasem brodacz ciągnął dalej. – Taka ilość paciorków jaką rzuciliście na nasz delikatny oraz wywaŜony rynek potęŜnie zachwiała całą naszą subtelną gospodarką i co tu wiele mówić, przeŜywamy kryzys walutowy. Część Lean nagromadziła wczorajszego dnia tyle, Ŝe juŜ nie chce więcej dla nas pracować uwaŜając Ŝe ma dość środków aby się obijać do końca Ŝycia a inna część nie ma ale im zazdrości i uwaŜa Ŝe im się teŜ darmowe paciorki naleŜą i równieŜ nie chce pracować. – A to dlaczego? – Ci nie pracują w ramach protestu. – wyjaśnił starzec i zaraz dodał. – Ale ani jedni ani drudzy natomiast nie chcą zrozumieć, Ŝe bez pracy nie ma tak naprawdę realnych dochodów i Ŝe jeśli się taki stan rzeczy przedłuŜy, paciorki stracą jeszcze bardziej na wartości do chwili, aŜ staną się zupełnie bezwartościowe a wówczas bez silnej waluty grozi nam wszystkim głód i gigantyczne bezrobocie. – Och, naprawdę przykro mi to słyszeć. – westchnął kapitan. – Gdybyśmy tylko mogli wam jakoś pomóc... lub czy ja wiem, coś naprawić? – MoŜecie. – wpadł mu w słowo brodacz. Ziemianie pełni pokory zamienili się w słuch a ten ich oświecił. – W związku z nadchodzącym tak czy siak do naszej osady głodem, moŜecie temu w porę zapobiec. – Odbierając paciorki? – Nie. To jedynie pogorszyłoby sytuację, a poza tym kaŜdy z obdarowanych juŜ dawno swoją część gdzieś sekretnie zakopał. – Więc jak? – Głównym problemem osady jest woda a raczej jej niedobór i wysoka cena. – Rozumiem wasz problem, lecz my równieŜ nie posiadamy nadmiaru wody...
– Aby rozwiązać ten problem i zapewnić naszej pustynnej ziemi tanią wodę, od kilkuset lat budujemy kanał, który ma zwiększyć wilgotność gleby, no i rzecz jasna ilość plonów oraz nawodnić w przyszłości olbrzymie, nowe obszary. To taka inwestycja dla przyszłych pokoleń. – wyjaśnił kapitanowi przewodniczący i zaraz dodał. – Gdyby tylko udało się szybciej go dokończyć, zapobieglibyśmy nadchodzącej klęsce głodu, poniewaŜ roślinność pojawiłaby się samoistnie i to w takich ilościach Ŝe wystarczyłoby jej dla kaŜdego, w tym nawet dla tych niepracujących w ogóle. A kiedy klęski by nie było, z całą resztą dalibyśmy sobie jakoś radę. – To skąd ma prowadzić ten kanał? – wtrącił zwięźle nawigator. – Pytam bo podczas lądowania nie zauwaŜyłem w pobliŜu Ŝadnej rzeki, jeziora, czy czegoś podobnego. Nie chcę być niegrzeczny ale Ŝadnego kanału, nawet niedokończonego, równieŜ nie widziałem. – uzupełnił i zaraz dodał. – Wszędzie, jak okiem sięgnąć były same studnie i czysta nieskaŜona wodą pustynia. – No cóŜ, pracujemy nad kanałem od strony bieguna. – wyjaśnił mu starzec pokazując kciukiem północ. – Bieguna? Bieguna planety? – Dokładnie. – Czy macie jakieś rysunki, mam na myśli plany tego eee.... kanału? – zapytał kapitan. – Coś, co by pomogło nam zrozumieć jego kształt, kubaturę no i oczywiście jego wytyczone połoŜenie? – Mamy. Gestem moŜliwym tylko na kreskówkach, brodacz błyskawicznie wyciągnął zza pleców rulon trzy razy większy od siebie. – Oto one. – kładąc przypominający zrolowany dywan zwój na ziemi, odsłonił jego początkowy fragment. Następnie zrobił gest i brodata ludność się rozstąpiła. Wtedy przewodniczący popchnął rulon, który zaczął się rozwijać. Ziemianie z zagadkowymi minami spojrzeli na malejący na horyzoncie rulon, który chyba nie miał końca, poniewaŜ nadal się rozwijając zniknął za odległym pagórkiem, po czym powrócili spojrzeniami na początek planu. – To spora inwestycja. – zauwaŜył kapitan kiwając z wolna głową. – To prawda. – mruknęli brodacze. – To jak, bo chyba czegoś tutaj nie rozumiem? – rzucił kapitan wracając spojrzeniem na głównego brodacza. – Wytyczając ten kanał nie spotkaliście po drodze jakiegoś morza, oceanu czy czegoś takiego? Byłoby bliŜej. – Spotkaliśmy, tylko po cholerę nawadniać pustynię słoną wodą, kiedy moŜna słodką z topniejącego lodowca? – zapytał w odpowiedzi brodacz. – No tak. To by miało sens. – mruknął do siebie kapitan i zaraz dodał na głos. – Dobra... tego... więc skoro tak, no to ile tego kanału macie juŜ zrobione na zicher? – Na zicher to mamy gotowe 128 245 szpindli kanału. – odparł z dumą brodaty. – Ile to będzie na nasze? – kapitan spytał szeptem swoich ludzi. – Siedemset osiem metrów. – odparł I oficer, który miał kalkulator. – Oni najwyraźniej herr kapitan, kopią ten kanał paznokciami. – Czyli, Ŝe wy nic nie macie! – gestapowiec słuŜbowo podniósł głos i spojrzał z wyrzutem na brodacza. – Chcecie po prostu abyśmy wam wykopali za darmo kanał i to od bieguna, hę? – No przecieŜ nie cały. – odparł brodacz z oburzeniem. – Oczywiście Ŝe nie. – szydził z niego II oficer. – Tylko dziewięćdziesiąt dziewięć, przecinek, a po przecinku dziewięćset dziewiątek kanału. Czy tak? – U nas po przecinku są szóstki, poniewaŜ to święta liczba jest dla naszych ludzi. – Dobrze Ŝe znacie chociaŜ przecinki.
– Znamy ale cyfry stawiamy za przecinkiem a przed nim tylko końcówkę. – No to postaw sobie przed przecinkiem miliard dziewiątek czy tam swoich szóstek, a będziesz wiedział o co mi chodzi. – Miliard? – zamyślił się brodacz. – A ile to będzie szóstek? Gestapowiec nabrał powietrza szukając odpowiedzi ale zanim ją znalazł odezwał się kapitan. – Otto, daj spokój. – powiedział kładąc mu dłoń na ramieniu. Na chwilę zapanowała cisza o której moŜna było powiedzieć tylko jedno, była niezręczna. Gdyby ktoś jednak chciał dodać drugie określenie, mógłby nie kłamiąc stwierdzić jeszcze, Ŝe się przeciągała. – Chcemy po prostu Ŝebyście tylko pomogli nam dokończyć budowę kanału zanim nas dopadnie klęska głodu. – pierwszy odezwał się brodacz rzucając do Ziemian z wyrzutem. – Klęska z waszej winy. – dorzucił inny brodacz. – Głód, będzie głód. – przeraŜony szept popłynął wartko w szeregi brodaczy. – Przybyliście doszczętnie nas wygubić. – padło gdzieś z boku. – Zabraknie jagódek. Wkrótce zewsząd rozległy się szlochy, później jęki rozpaczy, przeraŜenia, histeryczne krzyki a w stronę Ziemian wyciągnęły się oskarŜycielsko wskazujące palce. – JuŜ dobrze, dobrze. – kapitan uciszył ich uniesioną ręką. – Nie kłóćmy się tylko poszukajmy wspólnie jakiegoś sensownego rozwiązania. – dodał próbując załagodzić atmosferę. – Naszą jedyną szansą jest kanał. – twardo stwierdził przewodniczący osady. – Jeśli do jutra nie wymyślicie nic lepszego aby zapobiec klęsce głodu, to będzie najlepiej jeśli zaczniecie go kopać. – dodał po czym obraŜony odwrócił się plecami i odszedł w towarzystwie swoich ludzi kończąc w ten sposób spotkanie. Ziemianie w kilka sekund pozostali sami. Spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami i jak tylko kilometr dalej odnaleźli końcową część planu, zrolowali go i powrócili z nim do pancernika. W sterówce zaraz po powrocie wybuchła gorąca debata. – No dobrze panowie, – zaczął kapitan. – zastanówmy się najpierw czy w ogóle jest moŜliwe wykonanie czegoś takiego jak ten kanał i to przed nadejściem głodu. – W ładowni mamy jeszcze nigdy nie uŜywane super buldoŜery, do zakładania baz wojskowych w dwa tygodnie. – zauwaŜył IV oficer sprawujący pieczę nad magazynami amunicji oraz pozostałych materiałów. – Dwa tygodnie? – Tak mówili ludzie z działu promocji w zakładach Kruppa. Chcesz mieć bazę w dwa tygodnie, kup buldoŜer zamiast spodnie. – zacytował niezwykle udane jak na gusta niemieckiego klienta hasło reklamowe producenta. – To niedorzeczne! – krzyknął gestapowiec. – A co, herr kapitan, gdyby to na Ziemi wylądował obcy statek i obdarował kaŜdego chętnego dowolną ilością złota? Co? Czy komukolwiek w ogóle przyszłoby do głowy Ŝeby w ramach „odszkodowania” zagnać przybyszów do melioracyjnych robót? Nie. Wszyscy byliby im tylko i wyłącznie wdzięczni za wizytę i to niezaleŜnie od mimowolnych czy niezamierzonych krzywd jakie ta przyniosła. – Musi pan jednak przyznać, Ŝe tutaj sytuacja jest nieco inna niŜ na Ziemi. – wtrącił IV oficer. – Wszędzie tylko pustynia i... – NiewaŜne jaka jest tu sytuacja! To jest po prostu poniŜające i nie do przyjęcia dla przedstawicieli narodu panów. – Ale chyba zdaje pan sobie sprawę, Ŝe na Ziemi nadmiar złota nie wywołałby
przecieŜ klęski głodu, co? To zasadnicza róŜnica, nie sądzi pan? – Przypominam panu jeszcze raz, Ŝe reprezentujemy 1000-letnią Rzeszę a nie jakichś robotniczych podludzi. Nie pozwolę aby chociaŜ jeden Niemiec pracował fizycznie dla jakichś nieogolonych brudasów, którym wali z gęby, jakby tam mieli gówno, które właśnie się zesrało! – twierdził z uporem II oficer drapiąc się ze złością w dystynkcje gestapo. – Czy to oznacza, Ŝe juŜ pan znalazł lepsze rozwiązanie? – złośliwie uśmiechnięty I oficer przypomniał mu ultimatum brodacza. – Och, zamknij się w końcu, ty bolszewicki pedale! – Ja protestuję! Nie pozwolę się tak nazywać przez byle świnię z Duseldorfu, której pra pra któryś dziadek był ćwierć Ŝydem wygnanym spod Hannoweru! – Panowie! – uspokoił ich kapitan z trzaskiem kładąc na stole laser. Głaszcząc kciukiem bezpiecznik odezwał się cicho. – Przypominam, Ŝe zebraliśmy się tutaj aby dojść do konstruktywnych wniosków a nie po to, by uŜerać między sobą. Fuhrer nie Ŝyczy sobie konfliktów z tubylcami tylko przejęcia planety w sposób pokojowy. Na konflikty udzielił zezwolenia dopiero potem. Odlot w związku z powyŜszym nie wchodzi w rachubę zanim wpierw planety nie przejmiemy. Pozostaje więc kanał. Czy gestapo w związku z tym ma jakiś inny pomysł? – dodał przenosząc spojrzenie na II oficera. – Nie. – SS? – kapitan spytał na milczącego dotąd V oficera. – Oczywiście. Rozstrzelać wśród brodaczy najbardziej krzykliwych prowodyrów, chociaŜ... moŜe nawet lepiej wszystkich z zarządu, poniewaŜ ich kobiety i dzieci równieŜ są brodate, potem przejąć od nich robotników, a następnie pokierować pod niemieckim nadzorem robotami budowlanymi i... – I za trzysta lat kanał będzie gotowy. – przerwał mu z niechęcią kapitan. – Dlaczego zaraz trzysta, herr kapitan? – PoniewaŜ tubylcy nie mają zmechanizowanego sprzętu. – odparł twardo kapitan. – Być moŜe szybciej się uda go wykonać, jeśli damy im te bul... – Jeśli nawet damy im nasz sprzęt i skończą robotę za dwadzieścia lat, to co wtedy? Czy to coś zmieni? Czy do tej pory i tak nie zdechną z głodu? – Zdechną. – ze spuszczoną głową przyznał esesman. – Czy ktoś więc ma inny pomysł? – rzucił kapitan. – Gdyby przestawić dysze Magdy na ogień manewrowy... – rzucił w zamyśleniu III oficer. – Manewrowy? Tutaj? Nie w przestrzeni i bez holowników? – jęknął I oficer. – Czy pan równieŜ oszalał? Jeszcze nikt, nigdy nie manewrował tak wielkim okrętem bezpośrednio nad powierzchnią... – Ktoś kiedyś musi być tym pierwszym. – To zbyt ryzykowne. A co, jeśli coś uszkodzimy okręt i Magda nie wróci, lub co gorsza się tu rozbije z nami na pokładzie? – UwaŜam Ŝe niedopuszczenie do rozbicia jest sprawą wyłącznie starannych i dokładnych obliczeń dotyczących mocy. – odparł III oficer i dodał. – A jeśli chodzi o nasze bezpieczeństwo, jest to kwestią opracowania dla Magdy programu do zdalnego sterowania. – Jak to, zdalnego? – Kiedy nikogo z ludzi nie będzie na pokładzie, nikomu nic nie będzie groziło. – Trudno się z tym nie zgodzić, ale tak czy siak, nie podoba mi się ten pomysł. – stwierdził I oficer po krótkim przemyśleniu. – Dlaczego?
– UwaŜam, Ŝe na takie eksperymenty jesteśmy po prostu za daleko od domu. – No więc co z tym ogniem manewrowym, przy załoŜeniu Ŝe się uda dokonać pozytywnych obliczeń i przeprogramować Magdę na zdalne sterowanie? – kapitan zabrał głos i wpatrywał się w głównego mechanika. – Wtedy, no cóŜ, zamiast iść jutro z kwaśną miną do brodaczy, poszlibyśmy tam radośnie powiedzieć im od niechcenia Ŝe kanał jest gotowy i mogą zapierdalać po noŜyczki do przecięcia wstęgi. – Do jutra by się pan wyrobił? – upewniał się jeszcze kapitan. – Tam do jutra. – ten prychnął z lekcewaŜeniem. – Jeśli tylko odsłonić jej całą dupę, Magda jest w stanie zrobić ten kanał przed północą. – Na pewno? – Plus minus trzy godziny, bo nie znam jeszcze obliczeń końcowych. – Zatem do roboty. – kapitan podejmując decyzję skończył tym samym obrady. Wydano rozkazy i wszystkie wolne ręce wśród załogi zagnano do pracy przy zdejmowaniu osłon kadłuba w części rufowej pancernika. Iskry sypały się snopami, szlifierki szumiały, spawarki trzaskały a olbrzymie hartowane płyty oraz odcięte palce nieuwaŜnych pracowników, nieprzerwanym strumieniem od kadłuba odpadały ginąc gdzieś w dole wśród obłoków kurzu jaki wzbijały. W tym samym czasie zespół informatyków opracowywał zdalne sterowanie a kapitan i pozostali oficerowie, z załoŜonymi za plecy rękami maszerowali niecierpliwie tam i z powrotem wokół pancernika wyszczekując w najlepszym wojskowym stylu rozkazy. Kiedy dwie godziny później wszystko było juŜ gotowe, kapitan rozkazał głównemu mechanikowi uruchomić zapłon i dać trwający jedną tysięczną sekundy impuls prosto w ziemię po to, aby moŜna było dokonać precyzyjnych obliczeń wpływu siły ciągu na miejscową glebę. Załogę niezwłocznie ewakuowano, rozkaz wykonano i w momencie ukazania się ognia wylotowego wzbił się gigantyczny, sięgający kilometra obłok spalonego kurzu. Sama Magda natomiast, natychmiast po impulsie opadła kilkaset metrów niŜej, prosto w wypalony otwór znikając obserwatorom w jednej trzeciej z oczu. Ci jednak byli przygotowani na podobny efekt, toteŜ od samego początku obserwowali jej zachowanie na przebijających się przez kurz sonarach. Kiedy po półgodzinie wiatr rozwiał do końca olbrzymi słup kurzu oczom zgromadzonej tłumnie załogi ukazał się głęboki na siedemset pięćdziesiąt metrów okrągły lej. Jego wyłoŜona czymś stopionym powierzchnia jeszcze miejscami dymiła. TuŜ nad skwierczącym dnem leja bezpiecznie spoczywała nieuszkodzona rufowa część Magdy. Pole siłowe okazało się dokładnie wyliczone i sprawdziło się znakomicie chroniąc okręt przed najmniejszymi nawet uszkodzeniem. – Panie kapitanie, – rzucił główny mechanik z nieukrywaną radością. – melduję, Ŝe na okręcie nie stwierdzono Ŝadnych usterek. – Doskonale, proszę więc wyciągnąć Magdę i dokonać obliczeń prędkości. A tam, – wskazał podbródkiem dno leja. – kiedy szkliwo wystygnie wybije się kilka otworów i brodaci będą mieli kolejną oazę plus jezioro. Wyniki obliczeń okazały się zadowalające. Siła bijąca z dysz pozwalała wytopić w miejscowym gruncie kanał o półkolistym przekroju mający u szczytu ponad pięćset metrów szerokości i to przy zadowalającej bez wyjątku wszystkich, szybkości dwóch i pół tysiąca kilometrów na godzinę. Zdalnie sterowana Magda uniosła się i kanał do bieguna zrobiła w trzy i pół godziny. Dla lepszego rozruchu kanałowej inwestycji kapitan kazał odpalić na polarnej czapie siedem głowic plazmowych, co wyraźnie przyśpieszyło najbardziej
wymagający wody proces pierwszego napełnienia. Zaraz po tym jak głowice odpalono załoga na powrót przesiadła się z szalup do Magdy, gdzie zajęła miejsca w bateriach bojowych, poniewaŜ powracający w stronę oazy brodaczy pancernik miał lecieć dokładnie tą samą drogą. Kiedy tylko Magda się wzniosła na wysokość pięciuset metrów i nabrała prędkości załoga nieprzerwanymi seriami laserów dziurawiła zeszkliwione dno kanału po to, aby woda mogła się przedostać do wyschniętego na wiór gruntu równieŜ wokół niego. Zanim wzeszło główne słońce kanał był gotowy i juŜ płynęła nim pierwsza rzeka, której poziom z minuty na minutę coraz bardziej się podnosił. Pozostałych do wschodu słońca kilkadziesiąt minut oficerowie wykorzystali na sen a załoga na ponowny montaŜ osłon rufowych. Kiedy słońce juŜ wstało na dobre a tubylcy ze swych chat powychodzili wybuchła wśród nich prawdziwa euforia na widok jeziora. Kiedy podeszli bliŜej i stwierdzili równieŜ obecność zasilającego jezioro kanału radości wręcz nie było końca. Pełna zachwytu nad cudownym nawodnieniem starszyzna ogłosiła w osadzie coś w rodzaju święta, którego rangę najlepiej podkreślić mogło zamknięcie jagódkowej giełdy, której nigdy wcześniej nie zamykano, a przynajmniej nikt w osadzie tego nie pamiętał. Wytoczono beczki z darmowym winem, czego równieŜ w osadzie nikt nie pamiętał i rozpoczęło się świętowanie, czyli picie na potęgę. Starszyzna pełna niedowierzania poprosiła kapitana aby im opowiedział w jaki cudowny sposób garstka ludzi tego wszystkiego w zaledwie jedną noc dokonała. Ten nieco juŜ podchmielony wyciągnął z kieszeni pilota do zdalnego sterowania i z uŜyciem wyłącznie lewego kciuka, brawurowym przelotem wykonał Magdą coś w rodzaju fosy wokoło osady, nie uszkadzając przy tym ani jednego jagodowego krzaka. Starszyzna widząc zręczność i prostotę z jaką tego dokonał, otworzyła usta pełna zachwytu i znów wzniesiono toasty. Pito zdrowie wszystkich, Fuhrera, kapitana, SS, a kiedy impreza się rozkręciła pito nawet zdrowie pancernika i gestapo. Zabawa, radość, gratulacje i jeszcze raz zabawa trwała cały dzień, cały wieczór i niemal całą noc. Nad ranem, kiedy zmęczenie powaliło juŜ nawet najtęŜszych degustatorów jagódek i jagódkowego wina, w końcu zrobiło się cicho i osada zamarła ukojona jak jeden mąŜ pijackim chrapaniem. * * * Ziemianie nie przyzwyczajeni do mocy miejscowego wina przespali grubo pobudkę brodaczy ale w końcu równieŜ się podnieśli i powychodzili ze swych chałup. Pierwszą rzeczą jaką zauwaŜyli było to, Ŝe po wczorajszym entuzjazmie juŜ nie było wśród miejscowych najmniejszego śladu. Strapieni brodacze ospale wałęsali się po całej osadzie nawet juŜ nie kryjąc przed przybyszami swojego przygnębienia. – Mają kaca, czy jak? – rzucił gestapowiec przecierając oczy. – To chyba nie to. – tym razem kapitan wykazał się większą intuicją od niego. Splunął na bok bo miał zgagę, po czym zapinając guziki pod szyją podszedł w towarzystwie pozostałych oficerów do brodaczy i zapytał przewodniczącego bez Ŝadnych wstępów. – Co się stało? – Jest pewien problem. Ten wasz kanał...
– Nasz kanał? – warknął gestapowiec czujny jak zawsze a teraz właśnie coś wyczuwał. – Nasz? – powtórzył. – Spokojnie. – kapitan nakazał mu gestem milczenie i rzucił do brodacza. – Co z kanałem? – Zatopił juŜ kilka tysięcy szpindli kwadratowych terenu a woda wciąŜ się podnosi. – Czy nie chodziło przypadkiem właśnie o to, aby tak było? – kapitan von Kluge rzucił do niego z widocznym zniechęceniem. – No tak, ale uprawy naszych jagódek uległy bezpowrotnej stracie. – Jak to, uległy? – Wszystkie są pod wodą. – I co z tego? To ma być problem? Posadzicie nowe. – Jak? – Nooo... wsadza się pestkę, czy coś w glebę, potem się czeka i... gotowe. – Nie mamy nasion. – Jak to? – Na wczorajszą ucztę podaliśmy wszystkie zapasy świeŜych jagódek. Zostało tylko trochę suszonych... – Zaraz, chwila, łeb mi pęka. – kapitan pomasował się w obie skronie. – To nie macie, znaczy jakiś rezerw? – Rezerw? – spytał brodaty. – Zapasów. – podpowiedział mu esesman złowrogo. – Mieliśmy na krzakach, które są pod wodą. – Będzie głód! – Oj, biada! – okrzyki przeraŜenia popłynęły znów poprzez szeregi brodaczy. – Chwileczkę. – kapitan uniósł dłoń. – Cicho tam. Pomyślmy najpierw... Kapitan nie dokończył, bo właśnie w tej chwili podjechał do niego maksymalnie zgrzany robot z kompanii wartowniczej. – Panie kapitanie, panie kapitanie... – Czego? – Panie kapitanie, Magda zniknęła. Wysłany na rozpoznanie pododdział szturmowy SS potwierdził rychło słowa robota. Po pancerniku nie było najmniejszego śladu, jeśli rzecz jasna nie liczyć głębokich na pięć metrów wgłębień w gruncie w miejscu gdzie jeszcze wczoraj wieczór był przycumowany. Kapitan i pozostali oficerowie kiedy tylko zobaczyli to na własne oczy, kompletnie przybici wrócili do osady brodaczy. – Czy wiecie coś o naszym okręcie? – zapytał kapitan przewodniczącego tknięty nagłym przeczuciem. – Owszem, zabezpieczyliśmy go. – Jak...? To znaczy kiedy...? To jest, jak to, go zabezpieczyliście? – Zdalnym sterowaniem. – wyjaśnił brodaty wzruszając ramionami. Kapitan nerwowo poklepał się po kieszeniach szukając pilota. Kiedy go nie znalazł wykrztusił na bezdechu. – Ale, kurwa...? Ale po co? – Abyście nie narobili jeszcze więcej szkód na naszej ziemi lub co gorsza... – Co, lub co gorsza? – gestapowiec, tak jak go szkolono, ryknął na niego z wściekłością odsłaniając do połowy dziąsła. – Lub co gorsza odlecieli bez wyrównania nam krzywd, strat i poczucia nadchodzącego głodu. – dokończył spokojnie starzec. – To jakiś absurd! Co ty pierdolisz, ty pustynny chamie? – II oficer z ledwością
powstrzymał się od rękoczynów. – Jedyne wyjście to osuszyć zalany nadmiernie teren przez wykopanie w całej okolicy sieci pomniejszych kanałów. – Jak mamy to kurwa zrobić bez pancernika? Poczerwieniała ze złości załoga, w odpowiedzi ponownie ujrzała gest rodem z kreskówek i pod nogami wylądował jej wydobyty zręcznie zza pleców brodacza tuzin rulonów. – Tutaj są plany a tam łopaty. – przewodniczący pokazał Ziemianom jakąś szopę z narzędziami. – Czy mogę go juŜ zastrzelić, panie kapitanie? – zapytał gestapowiec wyciągając laser. – Spokojnie. – zaczął kapitan. – No właśnie, spokojnie. – potwierdził brodaty. – Jeśli komuś z nas stanie się kolejna krzywda juŜ nigdy nie zobaczycie swojego okrętu. – Zabiję! – II oficer rzucił się na niego z chęcią mordu ale powstrzymały go czujne ręce pozostałych oficerów. Załoga na czele z kapitanem odrzuciła ultimatum brodacza i upokorzona wróciła do swojej części osady z zamiarem dokładnego przeanalizowania obecnego połoŜenia. Powracających Ziemian nie podbudowywał w ogóle szyderczy rechot dobiegający zza drucianego ogrodzenia. Tamci chyba od samego początku zdawali się wiedzieć co knują brodacze, bowiem obecnie nawet nie ukrywali swojego zadowolenia. – No dobra. – juŜ na miejscu kapitan przywołał wszystkich zdołowanych do porządku i rozkazał. – Zebrać wśród załogi najtęŜsze umysły i to bez względu na stopień wojskowy. Kiedy w dwadzieścia minut rozkaz wykonano kapitan zabrał elitę umysłową na zamknięte zebranie do stojącej na uboczu chaty i tam ogłosił. – Do wieczora czekam na wasze pomysły, idee lub sensowne rozwiązania. Musimy się jakoś z obecnych kłopotów wydostać a potem odpłacić z nawiązką tym brodatym skurwysynom. Dokładnie w tej kolejności i dodam równieŜ, Ŝe mile widziane są wszelkie moŜliwe do realizacji rozwiązania bez względu na koszty. Cel uświęca środki, panowie. Najlepszych nie ominą awanse, nagrody i premie. Będę hojny jak nigdy kurwa dotąd, ale pod jednym wszak warunkiem, do wieczora chcę znać jakąś sensowną moŜliwość odzyskania naszego okrętu. – Panie kapitanie? – stojący w progu Bwiya Msongo wypręŜył się na baczność oczekując na pozwolenie zabrania głosu. – Spierdalaj. – warknął kapitan od niechcenia. Kapitan warknął, poniewaŜ ostatnią rzeczą której w Ŝyciu pragnął, było zostanie niesławnym, pierwszym w historii Luftmarine oficerem, jaki pozwolił na takie fanaberie podludziom, ustawowo pozbawionym przecieŜ prawa zabierania głosu oraz głosowania. Bwiya zasalutował i wykonał rozkaz a głowy zasępiły się nad problemem. Umysły rozpoczęły pracę, szare komórki wytęŜono maksymalnie i wieczorem efekt tych wysiłków przedstawił kapitanowi trzyosobowy zespół najbłyskotliwszych jajogłowych. – Plan jest taki panie kapitanie. – Słucham. – Fakty są niestety takie, Ŝe póki co leŜymy... – Tyle to sam wiem. Co wymyśliliście? – Więc tak. Załoga plus podludzie i roboty rozpoczyna pracę tak jak oni sobie Ŝyczą a pan i pozostali oficerowie w międzyczasie zdobywacie zaufanie wśród brodaczy kierując robotami. Z zaufaniem przyjdzie równieŜ z biegiem czasu ich