Kolosalna dawka stężonej kokainy pod naciskiem tłoka wydostała się ze strzykawki do żyły
łokciowej Duncana Andrewsa. Natychmiast odezwały się alarmy chemiczne. Niektóre komórki
krwi i enzymy osocza rozpoznały cząsteczki kokainy jako część grupy związków zwanych
alkaloidami; związki te wytwarzane są przez rośliny i należą do nich takie fizjologicznie czynne
substancje, jak kofeina, morfina, strychnina i nikotyna.
Podejmując rozpaczliwą, choć daremną próbę obrony przed tą gwałtowną inwazją, enzymy
osocza znane jako cholesterazy zaatakowały kokainę, rozkładając część obcych cząsteczek na
fizjologicznie nieczynne fragmenty. Dawka była jednak przytłaczająca. W ciągu paru sekund
kokaina przemknęła przez prawą stronę serca do płuc, a następnie do innych części ciała
Duncana.
Farmakologiczne skutki działania narkotyku zaczęły się pojawiać niemal natychmiast. Część
cząsteczek kokainy dostała się do tętnic wieńcowych, powodując ich zwężenie i zmniejszenie
dopływu krwi do serca. Jednocześnie rozpoczęło się przenikanie kokainy z naczyń wieńcowych
do płynu zewnątrzkomórkowego otaczającego ciężko pracujące włókna mięśnia sercowego.
Obcy związek zaczął tam zakłócać ruch jonów sodowych przez błony komórkowe, mający
kluczowe znaczenie dla funkcji skurczowych mięśnia sercowego. W wyniku tego zdolność
przewodzenia bodźców w sercu oraz jego kurczliwość zaczęły się zmniejszać.
W tym samym czasie cząsteczki kokainy dotarły przez tętnice szyjne do mózgu i bez
najmniejszego trudu przeniknęły barierę krew-mózg. Zaczęły krążyć między bezbronnymi
komórkami mózgowymi, skupiając się w miejscach zwanych synapsami, przez które komórki
nerwowe utrzymują łączność między sobą.
Właśnie w synapsach działanie kokainy było najbardziej perfidne. Przejmowała na siebie nie
swoją rolę. Chemiczne właściwości cząsteczki kokainy sprawiały, że jej zewnętrzna część była
błędnie rozpoznawana przez komórki nerwowe jako neurotransmiter, czyli adrenalina,
noradrenalina lub dopamina. Działając na zasadzie wytrycha, cząsteczki kokainy wnikały do
molekularnych pomp absorbujących te neurotransmitery i blokując je, nagle zatrzymywały ich
pracę.
Wynik był łatwy do przewidzenia. Ponieważ reabsorpcja neurotransmiterów była
zablokowana, utrzymywał się ich efekt stymulujący. A stymulacja prowadziła do dalszego
wyzwalania neurotransmiterów w ramach swoistej spirali pobudzenia. Komórki nerwowe, które
normalnie wróciłyby do stanu uspokojenia, zaczynały reagować seriami impulsów.
Aktywność komórek mózgowych stopniowo narastała, zwłaszcza w ośrodkach zadowolenia
położonych głęboko pod korą mózgową. Tutaj głównym neurotransmiterem była dopamina.
Z przewrotną predylekcją kokaina zablokowała pompy dopaminowe, doprowadzając do
gwałtownego wzrostu stężenia dopaminy. Obwody nerwowe unikatowo połączone dla
zapewnienia przetrwania gatunku znalazły się w stanie silnego pobudzenia, wypełniając
ekstatycznymi bodźcami linie przesyłowe do kory mózgowej.
Ale ośrodki zadowolenia nie były jedynymi zaatakowanymi częściami mózgu Duncana,
tylko jednymi z pierwszych. Wkrótce pojawiły się bardziej ponure efekty inwazji kokainy.
Dotyczyły one filogenetycznie starszych ośrodków mózgu regulujących takie funkcje, jak
oddychanie i koordynacja mięśni. Pobudzone zostały nawet obszary kontrolujące termoregulację
i odruch wymiotny.
Sytuacja nie była więc dobra. Wśród gwałtownego napływu przyjemnych bodźców
wytwarzał się stan złowróżbny. Na horyzoncie powstawała ciemna chmura zapowiadająca
straszliwą burzę neurologiczną. Kokaina miała ujawnić swe prawdziwe, mylące oblicze: sługi
śmierci otaczającej się aurą oszukańczej rozkoszy.
PROLOG
Myśli w głowie Duncana Andrewsa pędziły niczym pociąg bez maszynisty. Jeszcze przed
momentem znajdował się w stanie tępego, narkotycznego osłupienia. Zawroty głowy
i ociężałość zniknęły w ciągu paru sekund jak kropla wody padająca na skwierczącą patelnię.
Poczuł napływ rozradowania i energii dający nagle wrażenie siły i nieograniczonych możliwości.
Ta nowa przenikliwość pozwoliła mu zorientować się, że był nieskończenie bardziej silny
i mądry, niż kiedykolwiek to sobie uświadamiał. I właśnie gdy rozsmakował się w tej kaskadzie
euforycznych myśli i skorygowanej ocenie swoich możliwości, ogarnęły go fale intensywnej
rozkoszy dającej się określić jedynie jako czysta ekstaza. Krzyczałby z radości, gdyby tylko jego
usta były w stanie wypowiedzieć odpowiednie słowa. Ale nie mogły. Myśli i uczucia kłębiły się
w jego umyśle zbyt szybko, aby można je było przedstawić słowami. Wszelkie odczuwane
jeszcze parę minut temu obawy i wątpliwości rozpłynęły się w nowym uniesieniu i zachwycie.
Ale podobnie jak otępienie, przyjemność była krótkotrwała. Rozanielony uśmiech na twarzy
Duncana wykrzywił się w grymas przerażenia. Odezwał się głos zapowiadający powrót ludzi,
których się obawiał. W panice rozejrzał się po pokoju. Nie było w nim nikogo, lecz głos dalej
mówił swoje. Spojrzał przez ramię do kuchni – była pusta. Odwrócił się w stronę korytarza
i sypialni. I tam nie było nikogo, ale głos wciąż nie milkł. Teraz szeptał groźniejszą
przepowiednię: czekała go śmierć.
– Kim jesteś? – krzyknął Andrews i przycisnął ręce do uszu, jakby chciał nie dopuścić głosu
do siebie. – Gdzie jesteś? Jak się tu dostałeś?
Głos nie odpowiadał. Duncan nie wiedział, że wydobywa się z jego własnej głowy.
Z trudem podniósł się na nogi. Ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że leżał na podłodze.
Wstając potrącił ramieniem stolik do kawy. Na podłogę spadła z brzękiem strzykawka, która tak
niedawno przekłuła jego ramię. Spojrzał na nią z żalem i nienawiścią, po czym wyciągnął rękę,
aby ją zgnieść.
Tuż przed strzykawką ręka Andrewsa się zatrzymała. W jego szeroko otwartych oczach
malowała się dezorientacja pomieszana z nowym strachem. Nagle poczuł wyraźnie, że setki
owadów pełzają mu po skórze rąk. Zapominając o strzykawce, podniósł do góry otwarte dłonie.
Czuł, jak robactwo wije mu się na przedramionach, ale mimo usilnych starań nie dostrzegał
niczego. Skóra wydawała się zupełnie czysta. Tymczasem świerzbienie rozszerzyło się na nogi.
– Aaaaaa! – wrzasnął. Próbował wytrzeć ramiona, przypuszczając, że owady są zbyt małe,
aby można było je zobaczyć, ale świerzbienie tylko się wzmogło. Ciarki przeszły go ze strachu,
gdy przyszło mu na myśl, że robaki muszą być pod skórą. Jakoś udało się im przeniknąć do jego
ciała. Może były w tej strzykawce...
Gorączkowo zaczął się drapać, próbując umożliwić robakom wyjście. Czuł, jak pożerają go
od wewnątrz. Rozpaczliwie drapał się coraz mocniej, zagłębiając paznokcie w skórze, aż
pojawiła się krew. Odczuwał dotkliwy ból, ale świerzbienie wciąż się nasilało.
Mimo strachu przed robactwem przestał się drapać po wystąpieniu nowego objawu. Gdy
podniósł swą zakrwawioną rękę, zauważył, że się trzęsie. Patrząc w dół na siebie zobaczył, że
całe jego ciało dygocze i że stan ten się pogarsza. Przez moment pomyślał o wezwaniu
pogotowia, ale właśnie wtedy zauważył jeszcze coś. Był rozgrzany. Nie, był gorący!
– O Boże! – udało się mu wykrztusić, gdy uświadomił sobie, że twarz ma zlaną potem.
Przyłożył drżącą dłoń do czoła: było rozpalone!
Spróbował rozpiąć koszulę, ale roztrzęsione ręce nie dały rady. Rozdrażniony
i zdesperowany rozerwał koszulę i zrzucił ją z siebie. Guziki fruwały na wszystkie strony. To
samo zrobił ze spodniami, które rzucił na podłogę. Rozebrany do krótkich spodenek nadal dusił
się z gorąca. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, kaszlnął, zakrztusił się i zwymiotował silnym
strumieniem, zachlapując ścianę poniżej litografii podpisanej przez Salvadora Dali.
Wtoczył się do łazienki. Wyłącznie siłą woli ustawił swe rozdygotane ciało pod prysznicem
i puścił zimną wodę na pełny regulator. Łapiąc powietrze, stał pod kaskadą lodowatej wody.
Ulga trwała krótko. Z ust Duncana bezwiednie wydobył się żałosny krzyk, gdy palący ból
przeszył mu lewą stronę klatki piersiowej promieniując w dół wewnętrznej strony lewej ręki.
Intuicyjnie wiedział, że doznał zawału serca.
Prawą dłonią złapał się za pierś. Krew z rozdrapanych rąk mieszała się z wodą z prysznica
i wirując znikała w odpływie. Zataczając się i niemal padając, Andrews skierował się z łazienki
w stronę drzwi swego mieszkania. Nieważne, że był prawie nagi, potrzebował powietrza.
Gotujący się mózg chciał eksplodować. Ostatkiem sił chwycił klamkę i otworzył drzwi
wejściowe.
– Duncan! – krzyknęła Sara Wetherbee. Nie mogła być bardziej zaskoczona. Właśnie chciała
zapukać do drzwi, gdy Andrews gwałtownie je otworzył. Nie miał na sobie niczego poza
mokrymi spodenkami. – Mój Boże! – zawołała. – Co się z tobą dzieje?
Duncan nie poznał swej kochanki, z którą był związany od przeszło dwóch lat. Potrzebował
powietrza. Przygniatający ból w piersiach rozszerzył się na całe płuca. Miał wrażenie, jak gdyby
otrzymywał kolejne ciosy nożem. Chwiejnie zrobił krok do przodu, próbując ręką odsunąć Sarę
z drogi.
– Duncan! – krzyknęła znów Sara, uświadamiając sobie jego niemal całkowitą nagość,
krwawiące zadrapania na rękach, szeroko rozwarte, obłędne oczy i grymas bólu na twarzy. Nie
dając się odepchnąć, chwyciła go za ramiona i powstrzymała. – Co się dzieje? Dokąd idziesz?
Andrews się zawahał. Na krótką chwilę głos kochanki przebił się przez jego demencję.
Otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć. Ale nie wyartykułował żadnych słów. Zamiast
tego wydobył z siebie żałosny jęk zakończony sapnięciem, gdy dygot przeistoczył się
w spazmatyczne drgawki, a oczy zniknęły w górze głowy. Na szczęście już nieprzytomny osunął
się w ramiona Sary.
Początkowo Sara daremnie usiłowała utrzymać go w pozycji pionowej. Nie była jednak
w stanie tego zrobić, zwłaszcza że drgawki stawały się coraz gwałtowniejsze. Możliwie
najłagodniej opuściła powykręcane ciało Duncana na próg, pozostawiając je w połowie na
korytarzu. Niemal natychmiast po dotknięciu podłogi plecy Andrewsa wygięły się w łuk,
a drgawki szybko przeszły w rytmiczne skurcze charakterystyczne dla napadu padaczki.
– Ratunku! – krzyknęła Sara, rozglądając się po obu stronach korytarza.
Jak można było oczekiwać, nikt się nie pojawił. Poza odgłosami wydawanymi przez
Duncana słychać było jedynie perkusyjny rytm grającego w pobliżu stereo.
Rozpaczliwie poszukując pomocy, niezgrabnie przestąpiła nad wstrząsanym konwulsjami
i nie kontrolującym wydalania ciałem kochanka. Krew i piana na jego ustach budziły w niej
odrazę i strach. Desperacko chciała mu pomóc, ale poza wezwaniem pogotowia nie wiedziała, co
robić. Drżącym palcem wystukała numer 911 na telefonie w pokoju. Niecierpliwie czekając na
połączenie, słyszała uderzenia głowy Duncana o parkiet. Mogła jedynie krzywić się za każdym
okropnym odgłosem i modlić, aby pomoc nadeszła jak najszybciej.
Sara oderwała ręce od twarzy i spojrzała na zegarek. Była prawie trzecia nad ranem. Od
przeszło trzech godzin siedziała na tym samym, pokrytym winylem krześle w poczekalni
Manhattan General Hospital.
Po raz nie wiadomo który rozejrzała się po zatłoczonym pomieszczeniu przesiąkniętym
zapachem papierosowego dymu, potu, alkoholu i wilgotnej wełny. Na wprost niej widniał duży
napis PALENIE WZBRONIONE, ignorowany przez prawie wszystkich.
Obok poszkodowanych siedziały osoby towarzyszące. Były tam płaczące niemowlęta
i przedszkolaki, pobici pijacy, a także osoby przyciskające ręczniki do skaleczonych palców lub
innych części ciała. Większość patrzyła bez wyrazu przed siebie, zobojętniała na przedłużające
się czekanie. Niektórzy byli ewidentnie chorzy, a nawet z bólami. Pewien dobrze ubrany
mężczyzna obejmował ramieniem swą równie dobrze ubraną towarzyszkę. Jeszcze przed paroma
minutami zawzięcie kłócił się z pielęgniarką o budzącej respekt posturze, która wcale nie
przejęła się groźbami wezwania adwokata, jeśli jego towarzyszka nie zostanie natychmiast
przyjęta. W końcu i on zobojętniał i patrzył przed siebie zrezygnowany.
Zamykając znów oczy, Sara wciąż czuła pulsowanie w skroniach. Prześladował ją wyrazisty
obraz Andrewsa wstrząsanego drgawkami na progu jego mieszkania. Niezależnie od tego, co
jeszcze miało się wydarzyć, wiedziała, że nigdy nie zapomni tego widoku.
Po wezwaniu pogotowia wróciła do Duncana. Przypomniała sobie nie wiadomo skąd, że
przy napadzie konwulsji należy choremu włożyć coś do ust, aby zapobiec przygryzieniu języka.
Mimo usilnych starań nie udało się jej jednak rozewrzeć ściśniętych szczęk Andrewsa.
Tuż przed przybyciem pogotowia drgawki wreszcie ustały. Sara najpierw poczuła ulgę, lecz
wkrótce z rosnącym niepokojem zauważyła, że Duncan nie oddycha. Po wytarciu piany
i odrobiny krwi z jego warg, próbowała zastosować sztuczne oddychanie metodą usta-usta, ale
poczuła mdłości. Wówczas pojawili się sąsiedzi z korytarza. Jeden z nich powiedział, że był
w służbie medycznej marynarki, i podjął się wraz z kolegą dalszych zabiegów reanimacyjnych
aż do przybycia pogotowia. Przyjęła to z wdzięcznością.
Nie była w stanie pojąć, co się stało z Duncanem. Zaledwie przed godziną zatelefonował do
niej i prosił, aby przyszła. Wydawało się jej, że jest trochę spięty i ma dziwny głos, ale mimo to
była całkowicie nie przygotowana na znalezienie go w takim stanie. Raz jeszcze wzdrygnęła się
na myśl o tym, jak zobaczyła go stojącego w drzwiach z pokrwawionymi rękami i szeroko
rozwartymi, nieprzytomnymi oczami. Wyglądał jak szaleniec.
Po raz ostatni widziała go, gdy przyjechali do Manhattan General. Obsługa karetki pozwoliła
jej pojechać z nimi do szpitala. Przez całą jeżącą włosy na głowie drogę kontynuowali zabiegi
reanimacyjne. Po przyjeździe widziała jeszcze, jak odwozili go przez białe wahadłowe drzwi do
sali przyjęć ostrego dyżuru. Wciąż miała w oczach sanitariusza klęczącego na wózku
i uciskającego klatkę piersiową Duncana.
– Sara Wetherbee? – zapytał jakiś głos, wyrywając ją z zadumy.
– Tak? – odpowiedziała podnosząc głowę.
Przed nią stał młody lekarz w białym kitlu lekko spryskanym krwią. Na jego twarzy rysował
się cień wyraźnego już o tej porze zarostu.
– Jestem doktor Murray – przedstawił się. – Czy mogłaby pani pójść ze mną? Chciałbym
z panią chwilę porozmawiać.
– Oczywiście – powiedziała z niepokojem.
Wstała i podciągnęła na ramieniu torebkę, po czym pospieszyła za lekarzem, który odwrócił
się na pięcie, prawie zanim zdążyła odpowiedzieć. Weszła przez te same białe drzwi, które przed
trzema godzinami pochłonęły Duncana. Doktor Murray zatrzymał się tuż za nimi i odwrócił do
niej. Z lękiem spojrzała mu w oczy. Był wyczerpany. Chciała dostrzec jakiś promyk nadziei, ale
nie było żadnego.
– Rozumiem, że jest pani przyjaciółką pana Andrewsa – powiedział lekarz głosem pełnym
znużenia.
Sara skinęła głową.
– Normalnie najpierw rozmawiamy z rodziną – kontynuował. – Ale wiem, że pani
przyjechała z pacjentem i od tego czasu czeka. Przykro mi, że dopiero teraz rozmawiam z panią,
lecz tuż po panu Andrewsie przywieziono kilka osób z ranami postrzałowymi.
– Rozumiem – powiedziała Sara. – Co z Duncanem? – Musiała zadać to pytanie, choć nie
była pewna, czy chce usłyszeć odpowiedź.
– Nie jest dobrze – odpowiedział Murray. – Może być pani pewna, że nasi sanitariusze
próbowali wszystkiego. Niestety, Duncan mimo to zmarł. Nie żył w momencie przyjęcia.
Przykro mi.
Sara patrzyła lekarzowi w oczy. Pragnęła dostrzec w nich przebłysk tego żalu, jaki właśnie
w niej wzbierał. Ale dostrzegła tylko zmęczenie. Ten pozorny brak współczucia pomógł jej
zachować spokój.
– Co się stało? – zapytała niemal szeptem.
– Jesteśmy w dziewięćdziesięciu procentach pewni, że bezpośrednią przyczyną był rozległy
zawał mięśnia sercowego, czyli atak serca – odparł doktor, najwyraźniej preferując słownictwo
medyczne. – Ale wydaje się, że pierwotną przyczyną było przedawkowanie lub zatrucie
narkotykiem. Nie znamy jeszcze poziomu narkotyku we krwi. Na to potrzeba trochę czasu.
– Narkotyki? – spytała z niedowierzaniem Sara. – Jaki narkotyk?
– Kokaina – odparł lekarz. – Sanitariusze przywieźli nawet użytą przez niego strzykawkę.
– Nie wiedziałam, że Duncan zażywał kokainę. Mówił, że nie bierze narkotyków.
– Ludzie zawsze kłamią na temat seksu i narkotyków – powiedział doktor Murray. – A z
kokainą czasem wystarczy jeden raz. Mało kto zdaje sobie sprawę, jakie to potrafi być
niebezpieczne. Popularność kokainy sprawiła, że wytworzyło się fałszywe poczucie
bezpieczeństwa. Tak czy inaczej musimy skontaktować się z rodziną. Czy zna pani może numer
telefonu?
Wstrząśnięta śmiercią Duncana i wiadomością, że najwyraźniej zażywał kokainę, Sara
monotonnym głosem wyrecytowała numer Andrewsów. Myślenie o narkotykach pozwalało jej
uniknąć myślenia o śmierci. Zastanawiała się, od jak dawna Duncan brał kokainę. Jakże trudno
było to wszystko zrozumieć. Wydawało się jej, że znała go tak dobrze.
Rozdział 1
NOWY JORK, LISTOPAD, PONIEDZIAŁEK, GODZ. 6.45
Nigdy nie zdarzyło się, aby dzwonienie starego, nakręcanego budzika nie wyrwało Laurie
Montgomery z objęć głębokiego snu. Mimo że miała ten budzik od pierwszego roku studiów,
nigdy nie przyzwyczaiła się do jego przeraźliwego terkotania. Zawsze podrywał ją z pościeli
i nieodmiennie sięgała w jego kierunku gwałtownym ruchem, jak gdyby jej życie zależało od
możliwie najszybszego wyłączenia przeklętego dzwonka.
Ten deszczowy listopadowy poranek nie okazał się wyjątkiem. Odstawiając budzik na
parapet okna, czuła bicie swego serca. To dopływ adrenaliny działał jak co dzień skutecznie.
Nawet gdyby mogła wrócić do łóżka, nie udałoby się jej już zasnąć. Tak samo było z Tomem, jej
półtorarocznym półdzikim burym kotem, który na dźwięk dzwonka ukrył się w głębi szafy.
Pogodzona z początkiem nowego dnia, Laurie wstała, wsunęła stopy w pantofle z owczej
skóry i włączyła lokalne wiadomości telewizyjne.
Jej niewielkie mieszkanie z jedną sypialnią mieściło się w sześciopiętrowym domu
czynszowym na Dziewiętnastej ulicy, między alejami Pierwszą a Drugą, na piątym piętrze od
tyłu. Dwa okna wychodziły na ciasne, zarośnięte podwórka.
W maleńkiej kuchence włączyła ekspres do kawy. Poprzedniego wieczora przygotowała
odpowiednią porcję. Następnie weszła do łazienki i przejrzała się w lustrze.
– Uch! – mruknęła, oglądając ślady pozostawione na twarzy przez kolejną nie dospaną noc.
Jej oczy były podpuchnięte i zaczerwienione.
Laurie nie była zwolenniczką wczesnego wstawania. Była zdeklarowanym nocnym
Markiem, często czytała bardzo długo. Kochała czytanie, niezależnie od tego, czy zagłębiała się
w ciężki tekst o patologii, czy w popularny bestseller. Jej zainteresowania były wszechstronne.
Na półkach miała wszystko, poczynając od dreszczowców i romantycznych opowieści,
a kończąc na historii, naukach podstawowych, a nawet psychologii. Poprzedniego wieczora był
to kryminał, który przeczytała do końca. Gasząc światło nie miała odwagi sprawdzić godziny.
Rano postanowiła, jak zwykle, nigdy już nie iść tak późno spać.
Pod prysznicem była już w stanie zacząć myśleć o problemach czekających ją w ciągu dnia.
Obecnie pracowała piąty miesiąc jako lekarz sądowy w Biurze Głównego Lekarza Sądowego
miasta Nowy Jork. Podczas poprzedniego weekendu miała dyżur, co oznaczało, że pracowała
zarówno w sobotę, jak i w niedzielę. Przeprowadziła sześć sekcji zwłok: trzy pierwszego dnia
i trzy następnego. Kilka tych przypadków wymagało przed wypisaniem dodatkowego
opracowania i zaczęła w myślach sporządzać listę niezbędnych czynności.
Po wyjściu spod prysznica zaczęła energicznie się wycierać. Była zadowolona, że czekał ją
dziś „papierkowy dzień”, co oznaczało, iż nie będzie wyznaczona do żadnych dalszych sekcji.
Miała więc czas na uzupełnienie dokumentacji. Czekała właśnie na materiały z laboratorium, od
pracowników dochodzeniowych biura, lokalnych szpitali i lekarzy na temat blisko dwudziestu
przypadków. Ciągle zagrażało jej przytłoczenie tym nawałem pracy.
Z powrotem w kuchni Laurie nalała sobie kawy. Następnie, z kubkiem w ręce, wróciła do
łazienki, aby się umalować i wysuszyć włosy. Włosy zawsze zabierały jej najwięcej czasu. Gęste
i długie, miały kolor kasztanowy z rudawymi smugami, które raz w miesiącu zwykła podbarwiać
henną. Była z nich dumna. Uważała, że są jej najatrakcyjniejszą cechą. Matka zawsze zachęcała
do ich obcięcia, lecz Laurie lubiła, gdy sięgały poniżej ramion, i chodziła z warkoczem lub
włosami upiętymi do góry.
W odniesieniu do makijażu zawsze wyznawała teorię, że „mniej znaczy więcej”. Odrobina
cienia dla zaakcentowania niebieskozielonych oczu, kilka pociągnięć ołówkiem, aby lepiej
uwidocznić jasne, rudawe brwi, nieco tuszu na rzęsy i była niemal gotowa. Brakowało tylko
jeszcze trochę różu i szminki, które dopełniły rutynowego dzieła. Zadowolona, wzięła kubek
i wróciła do sypialni.
Nadawano właśnie program Dzień dobry, Ameryko. Słuchając jednym uchem, ubierała się
w przygotowane poprzedniego wieczora ciuchy. Medycyna sądowa wciąż była głównie domeną
mężczyzn, lecz właśnie dlatego Laurie starała się podkreślać ubiorem swą kobiecość.
Włożyła zieloną spódnicę i pasujący do niej golf. Oglądając się w lustrze była zadowolona.
Nie pokazywała się dotąd w tym stroju. Sprawiał on jakoś, że wyglądała na wyższą niż sto
pięćdziesiąt sześć centymetrów i nawet szczupłej, niż wskazywałaby jej waga pięćdziesiąt
kilogramów.
Po wypiciu kawy i jogurtu oraz napełnieniu miski Toma kocim jedzeniem Laurie wciągnęła
na siebie trencz. Następnie chwyciła torebkę, przygotowany zawczasu lunch oraz teczkę i wyszła
z mieszkania. Chwilę zajęło jej zamknięcie odziedziczonej po poprzednim lokatorze kolekcji
zamków w drzwiach. Odwracając się w stronę windy, wcisnęła guzik.
Jak gdyby na zawołanie, w chwili gdy stara winda rozpoczęła z jękiem swą wędrówkę
w górę, Laurie usłyszała zgrzyt zamków Debry Engler. Odwróciwszy głowę, patrzyła, jak drzwi
mieszkania od frontu uchyliły się nieco, napinając łańcuch w środku i ukazując przekrwione oko
sąsiadki. Nad okiem widać było kosmyk siwych, kędzierzawych włosów.
Laurie odwzajemniła się wścibskiemu oku wyzywającym spojrzeniem. Debra robiła
wrażenie, jak gdyby czyhała za swymi drzwiami na każdy odgłos z klatki schodowej. Działało to
Laurie na nerwy. Wyglądało na naruszenie jej prywatnego życia, mimo faktu, że klatka
schodowa była terenem wspólnego użytkowania.
– Lepiej wziąć parasolkę – powiedziała sąsiadka zachrypniętym głosem nałogowej palaczki.
To, że Debra miała rację, jedynie wzmogło irytację Laurie. Rzeczywiście zapomniała
o parasolce. Bez udzielania jakiejkolwiek zachęty drażniącej czujności sąsiadki cofnęła się do
drzwi i wykonała skomplikowaną czynność otwierania zamków. Gdy po pięciu minutach
wchodziła do windy, widziała znów patrzące z zainteresowaniem przekrwione oko Debry.
Irytacja minęła podczas wolnego zjazdu windą. Laurie myślami wróciła do przypadku, który
najbardziej ją trapił podczas weekendu: do dwunastoletniego chłopca uderzonego piłką
softballową w pierś.
– Nie ma sprawiedliwości w życiu – mruknęła cicho, myśląc o przedwczesnej śmierci
chłopca.
Jakże trudno było pogodzić się z tym, że umierają dzieci. Kiedyś wydawało się jej, że studia
medyczne uodpornią ją na coś tak bezsensownego, ale tak się nie stało. Nie pomogła też praca na
patologii. A teraz, gdy zajmowała się medycyną sądową, przypadki te były jeszcze trudniejsze
do zniesienia. A było ich tak wiele!
Do chwili wypadku ofiara softballu była zdrowym, pełnym życia dzieckiem. Laurie wciąż
miała w oczach jego drobne ciało na stole sekcyjnym; okaz zdrowia, jak gdyby we śnie. Jednak
musiała sięgnąć po skalpel i wypatroszyć go jak rybę.
Gdy winda zatrzymała się nagłym szarpnięciem, Laurie z trudem przełknęła ślinę. Przypadki
w rodzaju tego małego chłopca wywoływały u niej wątpliwości, czy wybrała właściwą
specjalizację. Zastanawiała się, czy nie powinna była zostać pediatrą, co pozwoliłoby jej mieć do
czynienia z żyjącymi dziećmi. Wybrana przez nią dziedzina medycyny potrafiła być ponura.
Wbrew sobie poczuła dla Debry wdzięczność za radę, gdy zobaczyła, jaka jest pogoda.
Silnym podmuchom wiatru towarzyszył zapowiadany deszcz. Wygląd zaśmieconej ulicy nie był
tego dnia przyjemny i budził w niej wątpliwości dotyczące nie tylko specjalizacji zawodowej,
lecz także lokalizacji jej mieszkania. Może powinna była zamieszkać w nowszym, czystszym
mieście, takim jak Atlanta, lub w mieście wiecznego lata, w rodzaju Miami. Otworzyła parasolkę
i pochyliła się, aby stawić czoło wiatrowi, idąc w stronę Pierwszej alei.
Po drodze myślała o jednym z ironicznych aspektów dokonanego przez siebie wyboru
kariery. Zdecydowała się na patologię z kilku powodów. Uważała na przykład, że stałe godziny
pracy ułatwią jej połączenie medycyny z życiem rodzinnym. Problem polegał jednak na tym, że
nie miała rodziny, jeśli nie brało się pod uwagę jej rodziców, ale oni tak naprawdę się nie liczyli.
W istocie rzeczy nie miała nikogo bliskiego. Nigdy nie sądziła, że w wieku trzydziestu dwóch lat
nie będzie miała dzieci, a tym bardziej, że będzie niezamężna.
Krótka jazda taksówką z kierowcą, którego narodowości nie mogła się nawet domyślać,
sprawiła, że znalazła się na rogu Pierwszej alei i Trzydziestej ulicy. Była zdumiona, że udało się
jej złapać taksówkę. W normalnych warunkach kombinacja deszczu i godziny szczytu oznaczała
brak takiej możliwości. Jednak tego ranka ktoś właśnie wysiadał z taksówki, akurat gdy
dochodziła do Pierwszej alei. Ale nawet gdyby nie udało się jej złapać, nie byłoby tragedii. Jedną
z dobrych stron mieszkania tutaj stanowiła odległość zaledwie jedenastu przecznic od miejsca
pracy. Wielokrotnie chodziła piechotą w obie strony.
Po opłaceniu kierowcy Laurie weszła na frontowe schody Biura Głównego Lekarza
Sądowego miasta Nowy Jork. Sześciopiętrowy budynek biura był przytłoczony resztą gmachów
Centrum Medycznego Uniwersytetu Nowego Jorku oraz kompleksem zabudowań szpitala
Bellevue. Jego fasada zbudowana była z glazurowanej na niebiesko cegły z aluminiowymi
framugami okien i drzwi w nowoczesnym, nieatrakcyjnym stylu.
Zazwyczaj nie zwracała uwagi na ten gmach, ale akurat w ten deszczowy listopadowy
poniedziałek odniosła się do niego równie krytycznie jak do swej kariery i ulicy. Musiała
przyznać, że było to przygnębiające miejsce. Kręciła głową, zastanawiając się, czy architekt
mógł być naprawdę zadowolony ze swego dzieła, gdy zauważyła, że hol recepcyjny jest
przepełniony. Mimo porannego chłodu drzwi wejściowe były umocowane w pozycji otwartej
i widać było, jak powoli wydobywa się zza nich dym papierosowy.
Zaciekawiona, zaczęła z niejakim trudem przeciskać się przez tłum w stronę sali
identyfikacyjnej. Dyżurująca zwykle recepcjonistka, Marlenę Wilson, najwyraźniej nie radziła
sobie z co najmniej kilkunastoma osobami, które napierały na jej biurko zasypując ją pytaniami.
Była to inwazja przedstawicieli środków przekazu błyskających światłami i uzbrojonych
w aparaty fotograficzne, magnetofony i kamery telewizyjne. Było oczywiste, że stało się coś
niezwykłego.
Po krótkiej pantomimie, mającej na celu zwrócenie na siebie uwagi Marlenę, Laurie udało
się przedostać przez automatycznie otwierane wejście do części wewnętrznej. Odczuła pewną
ulgę, gdy zamykające się drzwi odcięły gwar i gryzący dym papierosowy.
Zatrzymując się, aby rzucić okiem do smętnej sali, gdzie rodziny identyfikowały zwłoki,
z pewnym zaskoczeniem stwierdziła, że jest ona pusta. Przy takim zgiełku w części zewnętrznej
spodziewała się zastać w niej jakichś ludzi. Wzruszywszy ramionami, udała się do biura
identyfikacji.
Pierwszą osobą, jaką zobaczyła, był Vinnie Amendola, jeden z laborantów z kostnicy. Nie
zwracając uwagi na wrzawę w części recepcyjnej, popijał kawę ze styropianowego kubka
i studiował strony sportowe w New York Post. Stopy oparł na brzegu jednego z szarych
metalowych stolików. Jak zwykle przed ósmą rano był jedyną osobą w pokoju. Do niego
należało przygotowanie kawy dla reszty personelu. Biuro identyfikacji, w którym znajdował się
duży ekspres do kawy, pełniło wiele funkcji, między innymi miejsca nieformalnych spotkań
porannych.
– A cóż takiego się tutaj dzieje? – zapytała Laurie, sięgając po dzienny plan sekcji. Nie
figurowała dziś w planie, ale zawsze interesowały ją nowe przypadki.
– Kłopoty – odpowiedział Vinnie, odkładając gazetę.
– Jakie kłopoty? – spytała.
Przez otwarte drzwi do działu łączności zobaczyła, że obie sekretarki z dziennej zmiany były
zajęte odbieraniem telefonów. Tablice rozdzielcze przed nimi mrugały, sygnalizując kolejne
rozmowy. Laurie nalała sobie filiżankę kawy.
– Jeszcze jedno „morderstwo wśród złotej młodzieży” – odparł laborant. – Nastolatka
uduszona chyba przez swego chłopaka. Seks i narkotyki. No wie pani, bogate szczeniaki.
Wydarzyło się to koło „Tawerny na Trawniku”. Po hałasie wokół tego pierwszego przypadku,
który wydarzył się parę lat temu, dziennikarze siedzą tu od chwili sprowadzenia ciała.
Laurie cmoknęła.
– Jakie to okropne dla wszystkich. Życie stracone i życie zrujnowane – powiedziała, dodając
do kawy cukru i trochę śmietanki. – Kto się tym zajmuje?
– Doktor Plodgett – odparł Vinnie. – Został wezwany przez lekarza dyżurnego i musiał
pojechać na miejsce wypadku. Coś koło trzeciej nad ranem.
– Ojej – mruknęła Laurie wzdychając. Żal jej było Paula. Można było się domyślić, że
zajmowanie się tą sprawą będzie dla niego stresujące, bowiem podobnie jak ona miał
stosunkowo małe doświadczenie. Był lekarzem sądowym zaledwie nieco ponad rok, Laurie zaś
tylko przez cztery i pół miesiąca. – Gdzie jest teraz Paul? Na górze w swym pokoju?
– Nie – odrzekł Amendola. – Jest na dole i robi sekcję.
– Już teraz? Skąd ten pośpiech? – spytała.
– Nie mam pojęcia – odparł laborant. – Ale faceci schodzący ze zmiany cmentarnej mówili,
że Bingham przyjechał koło szóstej. Paul musiał go zawiadomić.
– Ten przypadek staje się ciekawszy z minuty na minutę – powiedziała Laurie.
Pięćdziesięcioośmioletni doktor Harold Bingham był głównym lekarzem sądowym miasta Nowy
Jork, co czyniło z niego postać o dużym znaczeniu w świecie medycyny sądowej. – Chyba zejdę
do jamy i zobaczę, co się dzieje.
– Na pani miejscu byłbym ostrożny – powiedział Vinnie, składając z trudem gazetę. – Sam
myślałem, żeby tam pójść, ale mówią, że Bingham jest w złym humorze. To zresztą nic
nadzwyczajnego.
Wychodząc z pokoju, Laurie skinęła głową laborantowi. Aby ominąć tłum reporterów
w części recepcyjnej, wybrała dłuższą drogę do wind przez dział łączności. Sekretarki były zbyt
zajęte, aby się przywitać. Laurie pomachała ręką jednemu z dwóch przydzielonych biuru
detektywów policyjnych. Siedział w swej klitce obok działu łączności i także rozmawiał przez
telefon.
Po przejściu przez następne drzwi Laurie zajrzała kolejno do pokojów pracowników
dochodzeniowych biura, aby się przywitać, ale żadnego jeszcze nie było. Po dojściu do
głównych wind nacisnęła guzik i jak zwykle musiała czekać na reakcję przestarzałego
urządzenia. Patrząc w prawo, wzdłuż korytarza, mogła widzieć kłębiący się w części recepcyjnej
tłum reporterów. Współczuła biednej Marlene Wilson.
Jadąc na górę do swego pokoju na piątym piętrze, Laurie zastanawiała się, co może oznaczać
wczesna obecność Binghama nie tylko w biurze, lecz także w sali sekcyjnej. Jedno i drugie było
zdarzeniem rzadkim i tym bardziej pobudzało jej zaciekawienie.
Ponieważ jej współtowarzyszka z pokoju, doktor Riva Mehta, jeszcze się nie pojawiła,
Laurie spędziła tam tylko kilka minut. Zamknęła swą aktówkę, torebkę i lunch w szafce
z dokumentami, po czym przebrała się w zielony strój operacyjny. Nie miała robić sekcji, więc
nie włożyła drugiej, zabezpieczającej warstwy odzieży ochronnej.
Wróciwszy do windy, zjechała do podziemia, gdzie mieściła się kostnica. Nie było to
prawdziwe podziemie, ponieważ w rzeczywistości znajdowało się na poziomie jezdni od strony
Trzydziestej ulicy. Ciała przybywały do kostnicy i opuszczały ją przez rampę od tej strony.
W szatni, której rzadko używała jako takiej, preferując przebieranie się w swym pokoju,
otrzymała osłony na obuwie, fartuch, maskę i kaptur. Tak ubrana, jak gdyby miała sama
operować, wkroczyła na salę sekcyjną.
„Jama”, jak ją dobrotliwie określano, była średniej wielkości salą o długości około
siedemnastu i szerokości dziesięciu metrów. W swoim czasie, ale już nie teraz, była uważana za
bardzo nowoczesną. Podobnie jak w wielu innych instytucjach miejskich dawał się odczuć brak
funduszy na właściwe utrzymanie i modernizację. Niezliczone sekcje pozostawiły plamy na
ośmiu starych stołach z nierdzewnej stali. Nad każdym z nich wisiały staromodne sprężynowe
wagi. Wzdłuż ścian widać było zlewy, wywietrzniki, urządzenia rentgenowskie, oszklone szafki
w starym stylu oraz wystające na zewnątrz rury. Okien nie było.
Tylko jeden stół był zajęty: drugi od końca po prawej. Gdy drzwi zamknęły się za Laurie,
wszyscy trzej ubrani w fartuchy, maski i kaptury lekarze zgrupowani wokół stołu podnieśli
głowy, aby się jej przyjrzeć, po czym wrócili do swej ponurej pracy. Na stole leżało alabastrowe,
nagie ciało kilkunastoletniej dziewczyny. Oświetlał je bezpośrednio z góry pojedynczy szereg
białoniebieskich jarzeniówek. Niesamowitość scenerii potęgował ssący odgłos wody ściekającej
do odpływu u podstawy stołu.
Laurie poczuła wyraźną ochotę, aby się odwrócić i wyjść, lecz stłumiła to uczucie. Zamiast
tego podeszła w kierunku grupy. Znając dobrze wszystkich, rozpoznała każdego mimo
ochronnych ubiorów, w skład których wchodziły obok masek także i gogle. Szef stał po drugiej
stronie stołu, naprzeciwko niej. Był to krępy, niski mężczyzna o grubych rysach i bulwiastym
nosie.
– Do diabła, Paul! – warknął. – Czy po raz pierwszy robisz sekcję szyi? Mam zapowiedzianą
konferencję prasową, a ty grzebiesz się tu jak student pierwszego roku. Daj mi ten skalpel! –
Bingham wyrwał Plodgettowi instrument z ręki i pochylił się nad ciałem. Ostrze z nierdzewnej
stali błysnęło odbitym światłem.
Laurie podeszła do stołu po prawej stronie Paula. Wyczuwając jej obecność, odwrócił głowę
i na moment ich oczy się spotkały. Dostrzegła, że był już mocno zdenerwowany. Starała się
wesprzeć go wzrokiem, ale on odwrócił głowę. Przeniosła spojrzenie na laboranta, który unikał
patrzenia w jej stronę. Atmosfera była wybuchowa.
Spuściła oczy, aby zobaczyć, co robi szef. Szyja denatki została otwarta nieco przestarzałym
cięciem od brody do szczytu mostka. Oddzielona i odsunięta na bok skóra przypominała dekolt
bluzki z wysokim kołnierzykiem. Lekarz był w trakcie oddzielania mięśni od chrząstki tarczowej
i kości gnykowej. Laurie mogła dostrzec ślady przedśmiertnego urazu w postaci krwotoku do
tkanek.
– Wciąż nie rozumiem jednego – warknął Bingham bez odrywania się od pracy. – Dlaczego
nie zabezpieczono rąk? Czy mógłbyś, proszę, mi to powiedzieć?
Oczy Laurie i Paula znów się spotkały. Wiedziała od razu, że nie ma żadnego
wytłumaczenia. Chciała mu jakoś pomóc, ale nie widziała takiej możliwości. Podzielając
zakłopotanie kolegi, odsunęła się od stołu. Mimo, że zadała sobie trud przebrania się, aby móc
popatrzeć, wyszła z sali sekcyjnej. Napięcie było tam zbyt wielkie. Nie chciała pogarszać
sytuacji Paula stwarzając szefowi większe audytorium.
Po zdjęciu wierzchniej warstwy odzieży ochronnej i powrocie na górę Laurie zasiadła za
biurkiem i wzięła się do pracy. Najpierw musiała uzupełnić to, co się dało, w sprawie trzech
sekcji wykonanych przez siebie w niedzielę. Pierwszym przypadkiem był ten dwunastoletni
chłopiec. W drugim miała do czynienia z ewidentnym przedawkowaniem heroiny, lecz
zrekapitulowała fakty. Przy ofierze znaleziono akcesoria używane przez narkomanów. Wiadomo
było, że człowiek ten się do nich zaliczał i używał heroiny, a podczas sekcji zauważono na jego
przedramionach liczne stare i nowe ślady wstrzyknięć dożylnych. Na prawym ramieniu miał
wytatuowane: „Urodzony, aby przegrać”. Wewnętrznie miał typowe oznaki śmierci
z niedotlenienia wraz z pienistym obrzękiem płuc. Mimo że nie było jeszcze wyników badań
laboratoryjnych, Laurie nie miała wątpliwości, że przyczyną śmierci było przedawkowanie
narkotyku oraz że śmierć była przypadkowa.
Trzecia sprawa nie była bynajmniej tak prosta. Dwudziestoczteroletnia stewardesa została
znaleziona przez swą współlokatorkę na podłodze przed łazienką. Była dotąd zdrowa
i poprzedniego dnia wróciła z rejsu do Los Angeles. Nie zażywała narkotyków, a przynajmniej
nikt o tym nie wiedział.
W trakcie sekcji Laurie nie wykryła niczego. Wszystko wyglądało zupełnie normalnie.
Zaintrygowana tym przypadkiem zleciła personelowi dochodzeniowemu znalezienie ginekologa
zmarłej. Rozmawiała z nim i zapewnił, że pacjentka była całkowicie zdrowa. Widział się z nią
zaledwie przed paroma miesiącami.
Ponieważ miała niedawno do czynienia z podobnym przypadkiem, Laurie poleciła
pracownikowi dochodzeniowemu dostarczenie jej wszystkich aparatów elektrycznych z łazienki
zmarłej. Na jej biurku stało tekturowe pudło z notatką informującą, że poza jego zawartością nie
znaleziono niczego innego.
Paznokciem przerwała taśmę, którą zaklejono pudło, odchyliła klapy i zajrzała do środka.
Były tam elektryczna lokówka i suszarka do włosów. Wyciągnęła je obie i położyła na biurku.
Z dolnej prawej szuflady wyjęła przyrząd pomiarowy zwany omomierzem.
Badając najpierw suszarkę, sprawdziła opór elektryczny pomiędzy bolcami wtyczki a samą
suszarką. W obu wypadkach pomiar wykazał nieskończoną liczbę omów, czyli brak możliwości
przepływu prądu. Podejrzewając, że może znów zmierza w złym kierunku, sprawdziła lokówkę.
Tym razem, ku jej zdziwieniu, rezultat był pozytywny. Pomiędzy jednym z bolców a obudową
lokówki omomierz wykazał zero omów, czyli możliwość swobodnego przepływu prądu.
Za pomocą prostych narzędzi ze swego biurka, takich jak śrubokręt i szczypce, rozkręciła
lokówkę i natychmiast znalazła odchylony drucik dotykający obudowy. Było teraz dla niej jasne,
że biedna stewardesa padła ofiarą porażenia prądem o niskim napięciu. Jak to często bywa,
ofiara została porażona, lecz przed wystąpieniem śmiertelnej arytmii serca zdążyła odłożyć
lokówkę i wyjść z łazienki. Przyczyną śmierci było porażenie prądem, a sama śmierć była
przypadkowa.
Po dokonaniu „autopsji” lokówki Laurie wyjęła aparat fotograficzny i ułożyła poszczególne
części w sposób uwidaczniający wadliwe połączenie. Patrząc przez wizjer, była zadowolona. Nie
mogła powstrzymać uśmieszku, uświadamiając sobie, jak inna była jej praca od tego, co
wyobrażali sobie ludzie. Nie tylko wyjaśniła zagadkę przedwczesnej śmierci tej biednej kobiety,
lecz być może uratowała inną osobę przed takim samym losem.
Zanim jednak zdążyła zrobić zdjęcie lokówki, zadzwonił telefon. Była tak skoncentrowana,
że na ten dźwięk omal nie podskoczyła, i podniosła słuchawkę z ledwie maskowaną irytacją.
Telefonistka pytała, czy mogłaby porozmawiać z lekarzem dzwoniącym z Manhattan General
Hospital. Dodała, że chciał rozmawiać z szefem.
– Dlaczego więc łączy go pani ze mną? – zapytała Laurie.
– Szef jest zajęty w sali sekcyjnej, a nie mogę znaleźć doktora Washingtona. Ktoś
powiedział, że rozmawia z dziennikarzami. Zaczęłam więc wydzwaniać do innych lekarzy i pani
odpowiedziała pierwsza.
– Niech pani łączy – rzekła z rezygnacją Laurie. Osunęła się z powrotem na fotel. Była
pewna, że rozmowa będzie krótka. Jeśli ktoś chciał rozmawiać z szefem, to z pewnością nie
zadowoli go rozmowa z osobą najniższą w hierarchii.
Po uzyskaniu połączenia Laurie przedstawiła się i podkreśliła, że nie jest szefem, lecz
jednym z lekarzy sądowych.
– Mówi doktor Murray – usłyszała. – Jestem starszym lekarzem rezydującym. Chciałbym
porozmawiać z kimś na temat przypadku przedawkowania i zatrucia narkotykiem. Denata
przywieziono dziś rano już nieżywego.
– Czego chciałby się pan dowiedzieć? – zapytała Laurie. Zgony spowodowane narkotykami
były w biurze lekarza sądowego zjawiskiem codziennym. Jej uwaga przesunęła się częściowo
znów na lokówkę. Miała lepszy pomysł na zdjęcie.
– Zmarły nazywał się Duncan Andrews – relacjonował lekarz. – Biały, trzydzieści pięć lat.
Został przewieziony do szpitala w stanie zatrzymania krążenia i oddychania, podczas gdy
temperatura w głębi ciała wynosiła 41,8°C.
– Uhm... – mruknęła ze spokojem Laurie. Trzymając słuchawkę wciśniętą między
ramieniem i uchem przestawiała części lokówki.
– Nie było wyraźnych oznak zawału – kontynuował doktor Murray – więc zrobiliśmy EEG.
Było płaskie. Badanie laboratoryjne surowicy wykazało obecność kokainy w stężenia
dwudziestu mikrogramów na mililitr.
– Coś takiego! – wykrzyknęła zdumiona Laurie. – To piekielnie dużo! Jaką drogą została
wprowadzona, doustnie? Czy był to jeden z tych „mułów” usiłujących przemycić kokainę
w połkniętych prezerwatywach?
– Bynajmniej. Ten facet to jakieś cudowne dziecko z Wall Street. I to nie było doustnie, ale
dożylnie.
Laurie z trudem przełknęła, starając się nie wzbudzać dawnych, nie chcianych wspomnień.
Nagle wyschło jej w gardle.
– Czy w grę wchodziła także heroina? – spytała. W latach sześćdziesiątych popularność
zdobyła mieszanka heroiny i kokainy zwana „szybką kulą”.
– Żadnej heroiny – odrzekł doktor Murray. – Tylko kokaina, ale oczywiście końska dawka.
Jeśli miał temperaturę 41,8 stopnia w chwili mierzenia, to Bóg jeden wie, jaka była wcześniej.
– No cóż, wygląda to dosyć prosto – stwierdziła Laurie. – Na czym polega problem? Jeśli
zastanawia się pan, czy jest to przypadek dla lekarza sądowego, to mogę panu powiedzieć, że
tak.
– Teraz wiemy, że jest to taki przypadek. Nie o to chodzi. Sprawa jest bardziej
skomplikowana. Faceta znalazła jego dziewczyna, która przyjechała z ciałem. Ale potem zjawiła
się także jego rodzina. A muszę pani powiedzieć, że ta rodzina ma dobre koneksje, rozumie pani.
W każdym razie pielęgniarki znalazły w portfelu Duncana Andrewsa kartę dawcy narządu
i zawiadomiły koordynatora dawców. Nie wiedząc, że jest to sprawa dla lekarza sądowego,
koordynator zapytał rodzinę o zgodę na pobranie rogówek, ponieważ poza kością była to jedyna
tkanka nadająca się jeszcze do wykorzystania. Rozumie pani, że nie zwracamy zbytniej uwagi na
karty dawców organów, jeśli nie ma zgody rodziny. Ale ta rodzina wyraziła zgodę. Powiedziała
nam, że stanowczo pragnie spełnić wolę zmarłego. Osobiście uważam, że ma to jakiś związek
z ich pragnieniem uwierzenia, że syn zmarł z przyczyn naturalnych. Ale tak czy inaczej
chcieliśmy porozumieć się z wami dla zasady, zanim podejmiemy jakieś działania.
– Rodzina rzeczywiście się zgodziła? – zapytała Laurie.
– Jak mówię, byli bardzo zdecydowani – odparł doktor Murray. – Dziewczyna twierdzi, że
kilkakrotnie rozmawiała ze zmarłym na temat problemu braku narządów do transplantacji i w
odpowiedzi na ubiegłoroczny apel w telewizji razem udali się do Banku Organów na
Manhattanie, aby zapisać się jako potencjalni dawcy.
– Pan Duncan Andrews musiał zaaplikować sobie niezłą dawkę kokainy. Czy zostawił jakiś
list mówiący o samobójstwie?
– Nie. Nie był także w depresji, przynajmniej dziewczyna tak twierdzi.
– Wygląda to na dość niezwykłą sytuację – zauważyła Laurie. – Osobiście nie sądzę, aby
zastosowanie się do życzenia rodziny miało wpływ na wynik sekcji. Ale nie jestem upoważniona
do decydowania o tak zasadniczej sprawie. Mogę tylko dowiedzieć się u kierownictwa
i niezwłocznie pana powiadomić.
– Byłbym wdzięczny – powiedział doktor Murray. – Jeśli mamy coś robić, to lepiej
wcześniej niż później.
Laurie odwiesiła słuchawkę, z pewną niechęcią odwróciła się od rozmontowanej lokówki
i wróciła do kostnicy. Bez wkładania na siebie zwykłej odzieży ochronnej wsunęła głowę przez
uchylone drzwi. Natychmiast spostrzegła, że Binghama już nie było.
– Szef zostawił cię, żebyś sam dokończył? – zawołała do Paula.
Plodgett odwrócił się w jej kierunku.
– Dzięki ci, Boże, za drobne przysługi – powiedział głosem lekko przytłumionym przez
maskę. – Na szczęście musiał pojechać na górę na tę zapowiedzianą przez siebie konferencję
prasową. Przypuszczam, że sądzi, iż jestem w stanie zaszyć ciało.
– Daj spokój, Paul – rzuciła Laurie, pragnąc podnieść go na duchu. – Pamiętaj, że przy stole
sekcyjnym Bingham traktuje każdego jak nieudacznika.
– Postaram się pamiętać – odparł Paul bez przekonania.
Laurie cofnęła głowę i drzwi się zamknęły. Skierowała się do schodów po drugiej stronie
kostnicy. Nie warto było czekać na windę, aby dostać się piętro wyżej.
Korytarz na pierwszym piętrze zatłoczony był przez dziennikarzy i udało się jej dotrzeć
jedynie do podwójnych drzwi sali konferencyjnej. Nad głowami reporterów widać było łysinę
Binghama, od której odbijało się jaskrawe światło włączone dla kamer telewizyjnych.
Odpowiadał na pytania z sali i obficie się pocił. Laurie natychmiast zorientowała się, że w żaden
sposób nie będzie mogła omówić z nim problemu doktora Murraya.
Stojąc na palcach zaczęła szukać wzrokiem wśród stłoczonych ludzi Calvina Washingtona,
zastępcy głównego lekarza sądowego. Jako dwumetrowy, ważący sto dwanaście kilogramów
Murzyn był zwykle łatwy do zauważenia w tłumie. W końcu dostrzegła go stojącego blisko
drzwi prowadzących z sali konferencyjnej do biura szefa.
Przeszła przez główną część recepcji oraz biuro szefa i dotarła do Calvina. Będąc tuż przy
nim zawahała się. Doktor Washington miał wybuchowe usposobienie. Jego postura i nastroje
sprawiały, że większość ludzi, nie wyłączając jej, czuła się w jego obecności trochę zastraszona.
Laurie zebrała się jednak na odwagę i dotknęła jego ramienia. Natychmiast gwałtownie się
odwrócił i ogarnął ją spojrzeniem swych ciemnych oczu. Nie był zadowolony, to dawało się
zauważyć.
– O co chodzi? – zapytał zduszonym szeptem.
– Czy mogę z panem chwilkę porozmawiać? – spytała. – Jest to sprawa zasadnicza
dotycząca przypadku w Manhattan General.
Zerkając na swego spoconego szefa, Calvin ruszył do wyjścia. Przeszedł obok Laurie
i zamknął drzwi od sali konferencyjnej. Pokręcił z niezadowoleniem głową.
– To drugie „morderstwo wśród złotej młodzieży” już teraz zaczyna wyglądać paskudnie.
O Boże, jak ja nienawidzę dziennikarzy! Nie chodzi im o prawdę, jakakolwiek by ona była. Nie
są niczym innym niż sforą psów goniących za sensacyjnymi plotkami, a biedny Harold stara się
wytłumaczyć, dlaczego ręce nie zostały zabezpieczone na miejscu zbrodni. Co za cyrk!
– A dlaczego nie zostały zabezpieczone? – spytała Laurie.
– Dlatego, że lekarz dyżurny o tym nie pomyślał – odpowiedział zdegustowany Washington.
– A gdy dojechał tam Plodgett, ciało było już w karetce.
– Jak lekarz dyżurny mógł pozwolić na ruszenie ciała przed przybyciem Paula?
– A skąd ja mam wiedzieć?! – wybuchnął doktor. – Cały ten przypadek jest skopany. Jedna
obsuwa po drugiej.
Laurie poczuła się nieswojo.
– Niechętnie o tym mówię, ale na dole zauważyłam inny potencjalny problem.
– Co takiego? – spytał Calvin.
– Wydaje mi się, że ubranie ofiary leżało w worku plastikowym na jednym ze stolików.
– Do diabła! – wykrzyknął Washington. Podszedł do telefonu Binghama i wcisnął
połączenie z „jamą”. Gdy tylko usłyszał jakiś głos, krzyknął, że ktoś sam znajdzie się na stole
sekcyjnym, jeśli ubranie ofiary „mordu wśród złotej młodzieży” pozostanie w plastikowym
worku.
Nie czekając na odpowiedź, trzasnął słuchawką w widełki. Następnie spojrzał złym
wzrokiem na Laurie, jak gdyby posłaniec był winny złej wiadomości.
– Nie wyobrażam sobie, aby jakiś grzyb mógł tak szybko zniszczyć ewentualne dowody –
powiedziała.
– Nie o to chodzi – warknął Calvin. – Nie jesteśmy gdzieś na głuchej prowincji. Nie można
tolerować podobnych wpadek, zwłaszcza przy takim rozgłosie. Wygląda na to, że cała ta sprawa
jest pechowa. Ale co to za problem w Manhattan General?
W sposób możliwie zwięzły Laurie opowiedziała Washingtonowi o przypadku Duncana
Andrewsa i o prośbie lekarza zajmującego się sprawą. Podkreśliła, że rodzina pragnie, aby
życzenie zmarłego zostania dawcą zostało spełnione.
– Gdybyśmy w tym stanie mięli przyzwoitą ustawę o lekarzach sądowych, sprawa ta
w ogóle by nie istniała – burknął Calvin. – Myślę, że powinniśmy zastosować się do życzenia
rodziny. Proszę powiedzieć lekarzowi, że może wziąć oczy, lecz najpierw powinien je
sfotografować. Powinien także pobrać próbki ciała szklistego z głębi oka do badań
toksykologicznych.
– Zaraz dam mu znać – powiedziała Laurie. – Dziękuję.
Washington machnął z roztargnieniem ręką. Otwierał już drzwi do sali konferencyjnej.
Laurie przeszła z powrotem przez sekretariat szefa i zasygnalizowała recepcjonistce, aby
wpuściła ją do głównego holu. Musiała tam omijać techników środków przekazu i stąpać nad
kablami zasilającymi telewizyjne jupitery. Konferencja prasowa Binghama wciąż trwała. Laurie
nacisnęła górny przycisk windy.
– Ojej! – pisnęła, czując, jak ktoś rozmyślnie szturchnął ją palcem w żebra. Odkręciła się na
pięcie, aby obrugać sprawcę. Spodziewała się, że będzie to kolega, ale stał przed nią nieznajomy
w wieku trzydziestu paru lat. Był w rozpiętym trenczu, miał rozluźniony krawat i nieco
dziecinny uśmiech.
– Laurie? – zapytał.
Nagle go rozpoznała. To Bob Talbot, reporter Daily News, którego znała jeszcze z college’u.
Nie widziała go od dłuższego czasu, toteż w nieoczekiwanej sytuacji poznała go dopiero po
chwili. Mimo irytacji uśmiechnęła się.
– Gdzie się podziewałaś? – spytał Bob. – Nie widziałem cię całe wieki.
– Chyba ostatnio trochę mniej udzielałam się towarzysko – przyznała Laurie. – Mam dużo
pracy, a poza tym przygotowuję się do egzaminów specjalizacyjnych.
– Znasz to powiedzenie o samej pracy bez żadnej zabawy – powiedział Talbot.
Kiwnęła głową i próbowała się uśmiechnąć. Nadjechała winda. Laurie wsiadła
i przytrzymała ręką drzwi.
– Co myślisz o tym nowym mordzie? – zapytał Bob. – Naprawdę zrobił się szum.
– Tak być musiało – odparła Laurie. – To jak na zamówienie dla prasy bulwarowej. Poza
tym wygląda na to, że już coś sknociliśmy. Jest to chyba podobne do pierwszego przypadku.
Trochę za podobne jak dla moich kolegów.
– O czym ty mówisz? – spytał reporter.
– Po pierwsze, ręce ofiary nie zostały zabezpieczone. Nie słyszałeś, co mówił doktor
Bingham?
– Tak, ale on mówił, że to nie ma znaczenia.
– Ma znaczenie – oświadczyła Laurie. – Poza tym ubranie ofiary znalazło się w worku
plastikowym. Tego się nie robi. Wilgoć pobudza wzrost mikroorganizmów, które mogą mieć
wpływ na dowody. To jeszcze jedna wpadka. Niestety, lekarz sądowy zajmujący się tą sprawą
jest jednym z młodszych. Powinien to być ktoś o większym doświadczeniu.
– Zdaje się, że chłopak już się przyznał – powiedział Bob. – Dlaczego więc uważasz, że to
takie ważne?
Laurie wzruszyła ramionami.
– Zanim dojdzie do procesu, może zacząć mówić inaczej. Wtedy wszystko zależeć będzie od
materiału dowodowego, jeśli nie będzie świadków, a w tego typu sprawie rzadko bywa świadek.
– Może masz rację – rzekł Talbot kiwając głową. – Zobaczymy. Na razie powinienem
wracać na konferencję prasową. Może poszlibyśmy w tym tygodniu na kolację?
– Może – odparła Laurie. – Nie chcę się krygować, ale naprawdę muszę się pouczyć, jeśli
chcę zdać te egzaminy. Zadzwoń, to pogadamy.
Bob kiwnął głową, a Laurie puściła drzwi windy. Nacisnęła piątkę. Już w swym pokoju
zatelefonowała do doktora Murraya w Manhattan General i powtórzyła mu, co powiedział doktor
Washington.
– Dziękuję za fatygę – rzekł lekarz, gdy skończyła. – Dobrze jest mieć jakieś wytyczne
w takich okolicznościach.
– Niech pan dopilnuje, aby zdjęcia były dobre – poradziła Laurie. – Jak nie będą, to zasady
mogą się zmienić.
– Nie ma obawy. Mamy własny dział fotograficzny. To będzie profesjonalna robota.
Po odwieszeniu słuchawki Laurie wróciła do elektrycznej lokówki. Zrobiła pół tuzina zdjęć
pod rozmaitymi kątami i w różnym oświetleniu. Mając to z głowy, zajęła się ostatnim
i najbardziej dla niej bulwersującym przypadkiem z niedzieli: dwunastoletnim chłopcem.
Wstała od biurka, wróciła na pierwsze piętro i odwiedziła Cheryl Myers z personelu
dochodzeniowego. Wyjaśniła, że potrzebuje świadków uderzenia chłopca piłką. Nie mając
żadnych wskazówek z sekcji, musiała uzyskać bezpośrednie relacje, by uzasadnić diagnozę
commotio cordis, czyli śmierci spowodowanej uderzeniem w klatkę piersiową. Cheryl obiecała,
że zaraz się tym zajmie.
Po powrocie na piąte piętro Laurie skierowała się do laboratorium histologii, aby zobaczyć,
czy nie da się przyspieszyć przygotowania materiałów pobranych z ciała chłopca. Wiedząc, jak
roztrzęsiona była rodzina, chciała jak najszybciej zakończyć swój udział w tragedii. Przekonała
się, że rodziny jak gdyby łatwiej godziły się z losem, z chwilą gdy dowiadywały się prawdy.
Atmosfera niepewności wokół śmierci z nie ustalonych przyczyn sprawiała, że żałoba była
trudniejsza do zniesienia.
Będąc na histologii, zabrała preparaty przygotowane z próbek pobranych podczas sekcji
w ubiegłym tygodniu. Zeszła z nimi kilka pięter niżej i zabrała wyniki z działów toksykologii
i serologii. Po powrocie do swego pokoju rzuciła wszystko na biurko i zabrała się do pracy. Poza
krótką przerwą na lunch spędziła resztę dnia na przeglądaniu preparatów z histologii,
sprawdzaniu wyników badań laboratoryjnych, telefonowaniu i zamykaniu możliwie największej
liczby pozycji w kartotece.
Bodźca dodawała jej świadomość, że następnego dnia miała być wyznaczona do co najmniej
dwóch, a może nawet czterech sekcji. Gdyby pozostała w tyle z papierkową robotą, zostałaby
przez nią zalana. W Biurze Głównego Lekarza Sądowego miasta Nowy Jork nigdy nie było
chwili spokoju, bowiem trafiało do niego co roku od piętnastu do dwudziestu tysięcy
przypadków. To z kolei oznaczało około ośmiu tysięcy sekcji. Na każdy dzień przypadały
średnio dwa przypadki zabójstw i dwa śmiertelne przedawkowania narkotyków.
Około czwartej po południu Laurie zaczęła zwalniać tempo. Ilość i natężenie pracy zrobiły
swoje. Kiedy po raz setny zadzwonił telefon, odpowiedziała zmęczonym głosem. Gdy
uświadomiła sobie, że mówi sekretarka doktora Binghama, pani Sanford, odruchowo
wyprostowała się w fotelu. Nie co dzień zdarzało się, aby wzywał ją szef.
– Doktor Bingham chciałby się z panią widzieć w swym biurze, jeśli można – powiedziała
sekretarka.
– Zaraz schodzę – odparła Laurie. Uśmiechnęła się do siebie na użyty przez panią Sanford
zwrot „jeśli można”. Znając doktora, było to prawdopodobnie jej tłumaczenie polecenia „niech
mi tu pani jak najszybciej ściągnie doktor Montgomery”. Po drodze bezskutecznie starała się
odgadnąć, czego szef może od niej chcieć, ale nic nie przychodziło jej do głowy.
– Proszę wejść – powiedziała pani Sanford. Spojrzała na Laurie znad okularów do czytania
i uśmiechnęła się.
– Proszę zamknąć drzwi! – rozkazał Bingham, gdy Laurie znalazła się w jego gabinecie.
Siedział za swym masywnym biurkiem. – Proszę siadać!
Laurie usłuchała. Gniewny ton szefa był pierwszym ostrzeżeniem przed tym, co miało
nastąpić. Natychmiast zorientowała się, że nie usłyszy pochwał. Patrzyła, jak doktor zdjął
okulary w cienkiej drucianej oprawce i położył je na bibularzu. Jego grube palce poruszały się
zaskakująco zręcznie.
Wpatrywała się w twarz szefa. Szaroniebieskie oczy były zimne. Na końcu nosa zarysowana
była ledwo widoczna siateczka cieniutkich naczyń włosowatych.
– Czy pani wie, że mamy biuro prasowe? – zaczął doktor Bingham. Mówił sarkastycznym,
gniewnym tonem.
– Tak, oczywiście – odpowiedziała.
– To musi pani także wiedzieć, że pani Donnatello jest odpowiedzialna za wszelkie
informacje udzielane prasie i szerokiej publiczności.
Laurie skinęła potwierdzająco głową.
– I musi pani także zdawać sobie sprawę, że poza mną cały personel tego biura powinien
zachowywać dla siebie swoje prywatne opinie na temat spraw dotyczących pracy lekarzy
sądowych.
Nie odpowiedziała. Nie wiedziała, dokąd zmierza rozmowa. Nagle Bingham zerwał się
z fotela i zaczął tam i z powrotem chodzić za biurkiem.
– Nie jestem natomiast pewien – kontynuował – czy jest pani świadoma faktu, że pełnienie
funkcji lekarza sądowego wiąże się ze znaczną odpowiedzialnością o charakterze społecznym
i politycznym.
Zatrzymał się i spojrzał na nią.
– Czy pani rozumie, co mówię?
– Myślę, że tak – odparła Laurie, ale wciąż coś istotnego w tej rozmowie do niej nie
docierało. Nie miała pojęcia, co było przyczyną przemowy szefa.
– „Myślę, że tak”, to mało – parsknął. Przystanął i pochylił się nad biurkiem ze wzrokiem
utkwionym w lekarce.
Bardziej niż czegokolwiek Laurie pragnęła zachować spokój. Nie chciała stwarzać wrażenia
osoby emocjonalnej. Nie znosiła takich sytuacji. Konfrontacje nie były jej mocną stroną.
– Ponadto – warknął szef – naruszanie reguł dotyczących poufnych informacji nie będzie
tolerowane. Czy jest to jasne?
– Tak – odpowiedziała Laurie powstrzymując łzy. Nie była zasmucona ani zła, tylko
wytrącona z równowagi. Zważywszy na ilość pracy, jaką ostatnio wykonywała, nie sądziła, że
zasłużyła na taką tyradę. – Czy mogę zapytać, o co tu chodzi?
– Jak najbardziej – odparł Bingham. – Pod koniec mojej konferencji prasowej na temat
morderstwa w Central Park wstał jeden z reporterów i zadał pytanie, z którego wynikało, że
konkretnie pani powiedziała, iż nasz zakład postępuje niewłaściwie w tym przypadku. Czy pani
powiedziała coś takiego dziennikarzowi, czy nie?
Laurie skurczyła się na swym siedzeniu. Usiłowała spojrzeć szefowi w oczy, ale musiała
odwrócić wzrok. Poczuła, jak ogarnia ją fala zakłopotania, winy, złości i niechęci. Była
wstrząśnięta brakiem rozsądku Boba, nie mówiąc już o braku poszanowania dla jej zwierzeń.
Odzyskując głos powiedziała:
– Napomknęłam coś w tym rodzaju.
– Tak myślałem – powiedział napuszony Bingham. – Wiedziałem, że ten reporter nie byłby
aż tak bezczelny, żeby coś takiego zmyślić. No cóż, doktor Montgomery, niech się pani uważa
za ostrzeżoną. To na dziś wszystko.
Potykając się Laurie wyszła z biura szefa. W swym upokorzeniu nie śmiała nawet spojrzeć
na panią Sanford, gdyż obawiała się utracenia kontroli nad wstrzymywanymi łzami. W nadziei
że nie natknie się na nikogo, wbiegła na górę po schodach, nie czekając na windę.
Była wdzięczna losowi za to, że jej współpracowniczka z pokoju, jak się wydawało, wciąż
była na sali sekcyjnej. Po zamknięciu drzwi na klucz Laurie usiadła za biurkiem. Czuła się
załamana, jak gdyby wszystkie miesiące jej ciężkiej pracy zostały obrócone wniwecz przez jedną
lekkomyślną niedyskrecję.
W nagłym przypływie zdecydowania sięgnęła po telefon. Chciała zatelefonować do Boba
Talbota i powiedzieć mu, co o nim myśli. Ale zawahała się i odłożyła słuchawkę. W tym
momencie nie miała siły na nową konfrontację. Głęboko odetchnęła i powoli wypuściła
powietrze.
Próbowała zabrać się z powrotem do pracy, lecz nie była w stanie się skupić. Otworzyła
więc aktówkę i włożyła do niej plik niekompletnych akt. Po zabraniu innych swoich rzeczy
zjechała windą na najniższą kondygnację i wyszła na Trzydziestą ulicę przez rampę przy
kostnicy. Nie chciała ryzykować spotkania z kimkolwiek na terenie recepcji.
Stosownie do jej nastroju deszcz wciąż padał, gdy szła Pierwszą aleją w kierunku
południowym. Między budynkami po obu stronach ulicy unosił się całun gryzących spalin
i miasto wyglądało chyba jeszcze gorzej niż rano. Laurie szła z podniesioną głową, aby nie
widzieć oleistych kałuż, śmieci i spojrzeń bezdomnych ludzi.
Nawet budynek, w którym mieściło się jej mieszkanie, wydawał się brudniejszy niż zwykle,
a czekając na windę czuła zapach stu lat smażonej cebuli i tłustego mięsa. Wysiadając na piątym
piętrze spojrzała groźnie na przekrwione oko Debry Engler, jak gdyby prowokując ją do
odezwania się. Po wejściu do mieszkania trzasnęła drzwiami tak mocno, że przekrzywił się na
ścianie oprawiony w ramki sztych Klimta kupiony w Metropolitan Museum.
Nawet podniecony Tom nie był w stanie podnieść jej na duchu, ocierając się o jej łydki, gdy
wieszała płaszcz i chowała parasolkę do wąskiej szafy w przedpokoju. Weszła do sypialni
i opadła w fotel.
Zignorowany Tom wskoczył na oparcie fotela i zaczął mruczeć prosto w prawe ucho Laurie,
a gdy to nie odniosło skutku, próbował łapą chwytać ją za ramię. W końcu zareagowała, biorąc
kota na kolana, po czym zaczęła go odruchowo głaskać.
Deszcz uderzał o szyby niczym ziarenka piasku, a Laurie snuła smętne rozważania nad
swoim życiem. Po raz drugi w tym dniu myślała o tym, że nie wyszła za mąż. Krytyczne uwagi
matki wydawały się jej bardziej uzasadnione niż zwykle. Znów zastanawiała się, czy dokonała
właściwego wyboru w swym zawodzie. Co będzie za dziesięć lat? Czy widziała siebie pogrążoną
w tym samym grzęzawisku codziennego samotnego życia polegającego na zmaganiu się
z papierkową robotą powiązaną z sekcjami, czy też miała przejąć bardziej administracyjne
obowiązki, podobnie jak Bingham?
Z dużym zaskoczeniem po raz pierwszy uświadomiła sobie, że nie odczuwa pragnienia
zostania szefem. Do tej chwili, zarówno w college’u, jak i na studiach medycznych, zawsze
starała się być najlepsza i aspirowanie do stanowiska szefa byłoby z tym zgodne. Dążenie do
osiągania najlepszych wyników było dla niej rodzajem buntu, próbą sprawienia, aby jej ojciec,
wybitny kardiochirurg, wreszcie ją docenił. Ale to się nie udało. Wiedziała, że nigdy nie będzie
w stanie zastąpić ojcu swego starszego brata, który zmarł przedwcześnie w wieku dziewiętnastu
lat.
Laurie westchnęła. Przygnębienie nie pasowało do niej, a fakt, że była przygnębiona,
przygnębiał ją jeszcze bardziej. Nigdy nie przypuściłaby, że okaże się tak wrażliwa na krytykę.
Może i wcześniej była nieszczęśliwa, ale przy takim obciążeniu pracą nie zdawała sobie z tego
sprawy.
Zauważyła, że mruga czerwone światełko aparatu nagrywającego rozmówców podczas jej
nieobecności. Najpierw je ignorowała, ale im ciemniej robiło się w pokoju, tym bardziej
dokuczliwe stawało się mruganie. Po wpatrywaniu się w światełko przez dalsze dziesięć minut
górę wzięła ciekawość i Laurie wysłuchała nagrania. Telefonowała jej matka, Dorothy
Montgomery, prosząc, by zadzwoniła, gdy tylko wróci do domu.
– Masz ci los! – powiedziała głośno Laurie. Zastanawiała się, czy dzwonić, znając zdolność
matki do wyprowadzania jej z równowagi nawet w najpomyślniejszych okolicznościach. Nie
czuła się na siłach przełknąć akurat w tej chwili kolejnej dawki jej nietolerancji i nieproszonych
rad.
Wysłuchała nagrania po raz drugi i po wytłumaczeniu sobie, że matka robiła wrażenie
naprawdę zatroskanej, zatelefonowała. Dorothy odezwała się po pierwszym dzwonku.
– Dzięki Bogu, że zadzwoniłaś – powiedziała zdyszanym głosem. – Nie wiem, co
zrobiłabym, gdybyś się nie odezwała. Myślałam już o wysłaniu telegramu. Urządzamy jutro
wieczorem przyjęcie i chcę, żebyś przyszła. Będzie ktoś, z kim chciałabym cię zapoznać.
– Mamo! – rzekła z irytacją Laurie. – Nie jestem pewna, czy nadaję się na przyjęcie. Miałam
zły dzień.
– Nonsens! – wykrzyknęła matka. – Tym bardziej powinnaś wyrwać się z tego twojego
okropnego mieszkania. Będziesz się świetnie bawić. To ci dobrze zrobi. Chcę, żebyś poznała
doktora Jordana Sheffielda. To znakomity okulista, znany na całym świecie. Tak mówi twój
ojciec. A najlepsze jest to, że ostatnio rozwiódł się z jakąś okropną kobietą.
– Nie interesuje mnie randka w ciemno – odparła z rozdrażnieniem Laurie. Nie mogła
uwierzyć, że matka nie tylko nie uświadamia sobie jej stanu psychicznego, lecz chce ją skojarzyć
z jakimś rozwiedzionym specjalistą od gałek ocznych.
ROBIN COOK Oślepienie Przełożył Zygmunt Bielski
Kolosalna dawka stężonej kokainy pod naciskiem tłoka wydostała się ze strzykawki do żyły łokciowej Duncana Andrewsa. Natychmiast odezwały się alarmy chemiczne. Niektóre komórki krwi i enzymy osocza rozpoznały cząsteczki kokainy jako część grupy związków zwanych alkaloidami; związki te wytwarzane są przez rośliny i należą do nich takie fizjologicznie czynne substancje, jak kofeina, morfina, strychnina i nikotyna. Podejmując rozpaczliwą, choć daremną próbę obrony przed tą gwałtowną inwazją, enzymy osocza znane jako cholesterazy zaatakowały kokainę, rozkładając część obcych cząsteczek na fizjologicznie nieczynne fragmenty. Dawka była jednak przytłaczająca. W ciągu paru sekund kokaina przemknęła przez prawą stronę serca do płuc, a następnie do innych części ciała Duncana. Farmakologiczne skutki działania narkotyku zaczęły się pojawiać niemal natychmiast. Część cząsteczek kokainy dostała się do tętnic wieńcowych, powodując ich zwężenie i zmniejszenie dopływu krwi do serca. Jednocześnie rozpoczęło się przenikanie kokainy z naczyń wieńcowych do płynu zewnątrzkomórkowego otaczającego ciężko pracujące włókna mięśnia sercowego. Obcy związek zaczął tam zakłócać ruch jonów sodowych przez błony komórkowe, mający kluczowe znaczenie dla funkcji skurczowych mięśnia sercowego. W wyniku tego zdolność przewodzenia bodźców w sercu oraz jego kurczliwość zaczęły się zmniejszać. W tym samym czasie cząsteczki kokainy dotarły przez tętnice szyjne do mózgu i bez najmniejszego trudu przeniknęły barierę krew-mózg. Zaczęły krążyć między bezbronnymi komórkami mózgowymi, skupiając się w miejscach zwanych synapsami, przez które komórki nerwowe utrzymują łączność między sobą. Właśnie w synapsach działanie kokainy było najbardziej perfidne. Przejmowała na siebie nie swoją rolę. Chemiczne właściwości cząsteczki kokainy sprawiały, że jej zewnętrzna część była błędnie rozpoznawana przez komórki nerwowe jako neurotransmiter, czyli adrenalina, noradrenalina lub dopamina. Działając na zasadzie wytrycha, cząsteczki kokainy wnikały do molekularnych pomp absorbujących te neurotransmitery i blokując je, nagle zatrzymywały ich pracę. Wynik był łatwy do przewidzenia. Ponieważ reabsorpcja neurotransmiterów była zablokowana, utrzymywał się ich efekt stymulujący. A stymulacja prowadziła do dalszego wyzwalania neurotransmiterów w ramach swoistej spirali pobudzenia. Komórki nerwowe, które normalnie wróciłyby do stanu uspokojenia, zaczynały reagować seriami impulsów. Aktywność komórek mózgowych stopniowo narastała, zwłaszcza w ośrodkach zadowolenia położonych głęboko pod korą mózgową. Tutaj głównym neurotransmiterem była dopamina. Z przewrotną predylekcją kokaina zablokowała pompy dopaminowe, doprowadzając do
gwałtownego wzrostu stężenia dopaminy. Obwody nerwowe unikatowo połączone dla zapewnienia przetrwania gatunku znalazły się w stanie silnego pobudzenia, wypełniając ekstatycznymi bodźcami linie przesyłowe do kory mózgowej. Ale ośrodki zadowolenia nie były jedynymi zaatakowanymi częściami mózgu Duncana, tylko jednymi z pierwszych. Wkrótce pojawiły się bardziej ponure efekty inwazji kokainy. Dotyczyły one filogenetycznie starszych ośrodków mózgu regulujących takie funkcje, jak oddychanie i koordynacja mięśni. Pobudzone zostały nawet obszary kontrolujące termoregulację i odruch wymiotny. Sytuacja nie była więc dobra. Wśród gwałtownego napływu przyjemnych bodźców wytwarzał się stan złowróżbny. Na horyzoncie powstawała ciemna chmura zapowiadająca straszliwą burzę neurologiczną. Kokaina miała ujawnić swe prawdziwe, mylące oblicze: sługi śmierci otaczającej się aurą oszukańczej rozkoszy.
PROLOG Myśli w głowie Duncana Andrewsa pędziły niczym pociąg bez maszynisty. Jeszcze przed momentem znajdował się w stanie tępego, narkotycznego osłupienia. Zawroty głowy i ociężałość zniknęły w ciągu paru sekund jak kropla wody padająca na skwierczącą patelnię. Poczuł napływ rozradowania i energii dający nagle wrażenie siły i nieograniczonych możliwości. Ta nowa przenikliwość pozwoliła mu zorientować się, że był nieskończenie bardziej silny i mądry, niż kiedykolwiek to sobie uświadamiał. I właśnie gdy rozsmakował się w tej kaskadzie euforycznych myśli i skorygowanej ocenie swoich możliwości, ogarnęły go fale intensywnej rozkoszy dającej się określić jedynie jako czysta ekstaza. Krzyczałby z radości, gdyby tylko jego usta były w stanie wypowiedzieć odpowiednie słowa. Ale nie mogły. Myśli i uczucia kłębiły się w jego umyśle zbyt szybko, aby można je było przedstawić słowami. Wszelkie odczuwane jeszcze parę minut temu obawy i wątpliwości rozpłynęły się w nowym uniesieniu i zachwycie. Ale podobnie jak otępienie, przyjemność była krótkotrwała. Rozanielony uśmiech na twarzy Duncana wykrzywił się w grymas przerażenia. Odezwał się głos zapowiadający powrót ludzi, których się obawiał. W panice rozejrzał się po pokoju. Nie było w nim nikogo, lecz głos dalej mówił swoje. Spojrzał przez ramię do kuchni – była pusta. Odwrócił się w stronę korytarza i sypialni. I tam nie było nikogo, ale głos wciąż nie milkł. Teraz szeptał groźniejszą przepowiednię: czekała go śmierć. – Kim jesteś? – krzyknął Andrews i przycisnął ręce do uszu, jakby chciał nie dopuścić głosu do siebie. – Gdzie jesteś? Jak się tu dostałeś? Głos nie odpowiadał. Duncan nie wiedział, że wydobywa się z jego własnej głowy. Z trudem podniósł się na nogi. Ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że leżał na podłodze. Wstając potrącił ramieniem stolik do kawy. Na podłogę spadła z brzękiem strzykawka, która tak niedawno przekłuła jego ramię. Spojrzał na nią z żalem i nienawiścią, po czym wyciągnął rękę, aby ją zgnieść. Tuż przed strzykawką ręka Andrewsa się zatrzymała. W jego szeroko otwartych oczach malowała się dezorientacja pomieszana z nowym strachem. Nagle poczuł wyraźnie, że setki owadów pełzają mu po skórze rąk. Zapominając o strzykawce, podniósł do góry otwarte dłonie. Czuł, jak robactwo wije mu się na przedramionach, ale mimo usilnych starań nie dostrzegał niczego. Skóra wydawała się zupełnie czysta. Tymczasem świerzbienie rozszerzyło się na nogi. – Aaaaaa! – wrzasnął. Próbował wytrzeć ramiona, przypuszczając, że owady są zbyt małe, aby można było je zobaczyć, ale świerzbienie tylko się wzmogło. Ciarki przeszły go ze strachu, gdy przyszło mu na myśl, że robaki muszą być pod skórą. Jakoś udało się im przeniknąć do jego ciała. Może były w tej strzykawce... Gorączkowo zaczął się drapać, próbując umożliwić robakom wyjście. Czuł, jak pożerają go
od wewnątrz. Rozpaczliwie drapał się coraz mocniej, zagłębiając paznokcie w skórze, aż pojawiła się krew. Odczuwał dotkliwy ból, ale świerzbienie wciąż się nasilało. Mimo strachu przed robactwem przestał się drapać po wystąpieniu nowego objawu. Gdy podniósł swą zakrwawioną rękę, zauważył, że się trzęsie. Patrząc w dół na siebie zobaczył, że całe jego ciało dygocze i że stan ten się pogarsza. Przez moment pomyślał o wezwaniu pogotowia, ale właśnie wtedy zauważył jeszcze coś. Był rozgrzany. Nie, był gorący! – O Boże! – udało się mu wykrztusić, gdy uświadomił sobie, że twarz ma zlaną potem. Przyłożył drżącą dłoń do czoła: było rozpalone! Spróbował rozpiąć koszulę, ale roztrzęsione ręce nie dały rady. Rozdrażniony i zdesperowany rozerwał koszulę i zrzucił ją z siebie. Guziki fruwały na wszystkie strony. To samo zrobił ze spodniami, które rzucił na podłogę. Rozebrany do krótkich spodenek nadal dusił się z gorąca. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, kaszlnął, zakrztusił się i zwymiotował silnym strumieniem, zachlapując ścianę poniżej litografii podpisanej przez Salvadora Dali. Wtoczył się do łazienki. Wyłącznie siłą woli ustawił swe rozdygotane ciało pod prysznicem i puścił zimną wodę na pełny regulator. Łapiąc powietrze, stał pod kaskadą lodowatej wody. Ulga trwała krótko. Z ust Duncana bezwiednie wydobył się żałosny krzyk, gdy palący ból przeszył mu lewą stronę klatki piersiowej promieniując w dół wewnętrznej strony lewej ręki. Intuicyjnie wiedział, że doznał zawału serca. Prawą dłonią złapał się za pierś. Krew z rozdrapanych rąk mieszała się z wodą z prysznica i wirując znikała w odpływie. Zataczając się i niemal padając, Andrews skierował się z łazienki w stronę drzwi swego mieszkania. Nieważne, że był prawie nagi, potrzebował powietrza. Gotujący się mózg chciał eksplodować. Ostatkiem sił chwycił klamkę i otworzył drzwi wejściowe. – Duncan! – krzyknęła Sara Wetherbee. Nie mogła być bardziej zaskoczona. Właśnie chciała zapukać do drzwi, gdy Andrews gwałtownie je otworzył. Nie miał na sobie niczego poza mokrymi spodenkami. – Mój Boże! – zawołała. – Co się z tobą dzieje? Duncan nie poznał swej kochanki, z którą był związany od przeszło dwóch lat. Potrzebował powietrza. Przygniatający ból w piersiach rozszerzył się na całe płuca. Miał wrażenie, jak gdyby otrzymywał kolejne ciosy nożem. Chwiejnie zrobił krok do przodu, próbując ręką odsunąć Sarę z drogi. – Duncan! – krzyknęła znów Sara, uświadamiając sobie jego niemal całkowitą nagość, krwawiące zadrapania na rękach, szeroko rozwarte, obłędne oczy i grymas bólu na twarzy. Nie dając się odepchnąć, chwyciła go za ramiona i powstrzymała. – Co się dzieje? Dokąd idziesz? Andrews się zawahał. Na krótką chwilę głos kochanki przebił się przez jego demencję. Otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć. Ale nie wyartykułował żadnych słów. Zamiast tego wydobył z siebie żałosny jęk zakończony sapnięciem, gdy dygot przeistoczył się
w spazmatyczne drgawki, a oczy zniknęły w górze głowy. Na szczęście już nieprzytomny osunął się w ramiona Sary. Początkowo Sara daremnie usiłowała utrzymać go w pozycji pionowej. Nie była jednak w stanie tego zrobić, zwłaszcza że drgawki stawały się coraz gwałtowniejsze. Możliwie najłagodniej opuściła powykręcane ciało Duncana na próg, pozostawiając je w połowie na korytarzu. Niemal natychmiast po dotknięciu podłogi plecy Andrewsa wygięły się w łuk, a drgawki szybko przeszły w rytmiczne skurcze charakterystyczne dla napadu padaczki. – Ratunku! – krzyknęła Sara, rozglądając się po obu stronach korytarza. Jak można było oczekiwać, nikt się nie pojawił. Poza odgłosami wydawanymi przez Duncana słychać było jedynie perkusyjny rytm grającego w pobliżu stereo. Rozpaczliwie poszukując pomocy, niezgrabnie przestąpiła nad wstrząsanym konwulsjami i nie kontrolującym wydalania ciałem kochanka. Krew i piana na jego ustach budziły w niej odrazę i strach. Desperacko chciała mu pomóc, ale poza wezwaniem pogotowia nie wiedziała, co robić. Drżącym palcem wystukała numer 911 na telefonie w pokoju. Niecierpliwie czekając na połączenie, słyszała uderzenia głowy Duncana o parkiet. Mogła jedynie krzywić się za każdym okropnym odgłosem i modlić, aby pomoc nadeszła jak najszybciej. Sara oderwała ręce od twarzy i spojrzała na zegarek. Była prawie trzecia nad ranem. Od przeszło trzech godzin siedziała na tym samym, pokrytym winylem krześle w poczekalni Manhattan General Hospital. Po raz nie wiadomo który rozejrzała się po zatłoczonym pomieszczeniu przesiąkniętym zapachem papierosowego dymu, potu, alkoholu i wilgotnej wełny. Na wprost niej widniał duży napis PALENIE WZBRONIONE, ignorowany przez prawie wszystkich. Obok poszkodowanych siedziały osoby towarzyszące. Były tam płaczące niemowlęta i przedszkolaki, pobici pijacy, a także osoby przyciskające ręczniki do skaleczonych palców lub innych części ciała. Większość patrzyła bez wyrazu przed siebie, zobojętniała na przedłużające się czekanie. Niektórzy byli ewidentnie chorzy, a nawet z bólami. Pewien dobrze ubrany mężczyzna obejmował ramieniem swą równie dobrze ubraną towarzyszkę. Jeszcze przed paroma minutami zawzięcie kłócił się z pielęgniarką o budzącej respekt posturze, która wcale nie przejęła się groźbami wezwania adwokata, jeśli jego towarzyszka nie zostanie natychmiast przyjęta. W końcu i on zobojętniał i patrzył przed siebie zrezygnowany. Zamykając znów oczy, Sara wciąż czuła pulsowanie w skroniach. Prześladował ją wyrazisty obraz Andrewsa wstrząsanego drgawkami na progu jego mieszkania. Niezależnie od tego, co jeszcze miało się wydarzyć, wiedziała, że nigdy nie zapomni tego widoku. Po wezwaniu pogotowia wróciła do Duncana. Przypomniała sobie nie wiadomo skąd, że przy napadzie konwulsji należy choremu włożyć coś do ust, aby zapobiec przygryzieniu języka.
Mimo usilnych starań nie udało się jej jednak rozewrzeć ściśniętych szczęk Andrewsa. Tuż przed przybyciem pogotowia drgawki wreszcie ustały. Sara najpierw poczuła ulgę, lecz wkrótce z rosnącym niepokojem zauważyła, że Duncan nie oddycha. Po wytarciu piany i odrobiny krwi z jego warg, próbowała zastosować sztuczne oddychanie metodą usta-usta, ale poczuła mdłości. Wówczas pojawili się sąsiedzi z korytarza. Jeden z nich powiedział, że był w służbie medycznej marynarki, i podjął się wraz z kolegą dalszych zabiegów reanimacyjnych aż do przybycia pogotowia. Przyjęła to z wdzięcznością. Nie była w stanie pojąć, co się stało z Duncanem. Zaledwie przed godziną zatelefonował do niej i prosił, aby przyszła. Wydawało się jej, że jest trochę spięty i ma dziwny głos, ale mimo to była całkowicie nie przygotowana na znalezienie go w takim stanie. Raz jeszcze wzdrygnęła się na myśl o tym, jak zobaczyła go stojącego w drzwiach z pokrwawionymi rękami i szeroko rozwartymi, nieprzytomnymi oczami. Wyglądał jak szaleniec. Po raz ostatni widziała go, gdy przyjechali do Manhattan General. Obsługa karetki pozwoliła jej pojechać z nimi do szpitala. Przez całą jeżącą włosy na głowie drogę kontynuowali zabiegi reanimacyjne. Po przyjeździe widziała jeszcze, jak odwozili go przez białe wahadłowe drzwi do sali przyjęć ostrego dyżuru. Wciąż miała w oczach sanitariusza klęczącego na wózku i uciskającego klatkę piersiową Duncana. – Sara Wetherbee? – zapytał jakiś głos, wyrywając ją z zadumy. – Tak? – odpowiedziała podnosząc głowę. Przed nią stał młody lekarz w białym kitlu lekko spryskanym krwią. Na jego twarzy rysował się cień wyraźnego już o tej porze zarostu. – Jestem doktor Murray – przedstawił się. – Czy mogłaby pani pójść ze mną? Chciałbym z panią chwilę porozmawiać. – Oczywiście – powiedziała z niepokojem. Wstała i podciągnęła na ramieniu torebkę, po czym pospieszyła za lekarzem, który odwrócił się na pięcie, prawie zanim zdążyła odpowiedzieć. Weszła przez te same białe drzwi, które przed trzema godzinami pochłonęły Duncana. Doktor Murray zatrzymał się tuż za nimi i odwrócił do niej. Z lękiem spojrzała mu w oczy. Był wyczerpany. Chciała dostrzec jakiś promyk nadziei, ale nie było żadnego. – Rozumiem, że jest pani przyjaciółką pana Andrewsa – powiedział lekarz głosem pełnym znużenia. Sara skinęła głową. – Normalnie najpierw rozmawiamy z rodziną – kontynuował. – Ale wiem, że pani przyjechała z pacjentem i od tego czasu czeka. Przykro mi, że dopiero teraz rozmawiam z panią, lecz tuż po panu Andrewsie przywieziono kilka osób z ranami postrzałowymi. – Rozumiem – powiedziała Sara. – Co z Duncanem? – Musiała zadać to pytanie, choć nie
była pewna, czy chce usłyszeć odpowiedź. – Nie jest dobrze – odpowiedział Murray. – Może być pani pewna, że nasi sanitariusze próbowali wszystkiego. Niestety, Duncan mimo to zmarł. Nie żył w momencie przyjęcia. Przykro mi. Sara patrzyła lekarzowi w oczy. Pragnęła dostrzec w nich przebłysk tego żalu, jaki właśnie w niej wzbierał. Ale dostrzegła tylko zmęczenie. Ten pozorny brak współczucia pomógł jej zachować spokój. – Co się stało? – zapytała niemal szeptem. – Jesteśmy w dziewięćdziesięciu procentach pewni, że bezpośrednią przyczyną był rozległy zawał mięśnia sercowego, czyli atak serca – odparł doktor, najwyraźniej preferując słownictwo medyczne. – Ale wydaje się, że pierwotną przyczyną było przedawkowanie lub zatrucie narkotykiem. Nie znamy jeszcze poziomu narkotyku we krwi. Na to potrzeba trochę czasu. – Narkotyki? – spytała z niedowierzaniem Sara. – Jaki narkotyk? – Kokaina – odparł lekarz. – Sanitariusze przywieźli nawet użytą przez niego strzykawkę. – Nie wiedziałam, że Duncan zażywał kokainę. Mówił, że nie bierze narkotyków. – Ludzie zawsze kłamią na temat seksu i narkotyków – powiedział doktor Murray. – A z kokainą czasem wystarczy jeden raz. Mało kto zdaje sobie sprawę, jakie to potrafi być niebezpieczne. Popularność kokainy sprawiła, że wytworzyło się fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Tak czy inaczej musimy skontaktować się z rodziną. Czy zna pani może numer telefonu? Wstrząśnięta śmiercią Duncana i wiadomością, że najwyraźniej zażywał kokainę, Sara monotonnym głosem wyrecytowała numer Andrewsów. Myślenie o narkotykach pozwalało jej uniknąć myślenia o śmierci. Zastanawiała się, od jak dawna Duncan brał kokainę. Jakże trudno było to wszystko zrozumieć. Wydawało się jej, że znała go tak dobrze.
Rozdział 1 NOWY JORK, LISTOPAD, PONIEDZIAŁEK, GODZ. 6.45 Nigdy nie zdarzyło się, aby dzwonienie starego, nakręcanego budzika nie wyrwało Laurie Montgomery z objęć głębokiego snu. Mimo że miała ten budzik od pierwszego roku studiów, nigdy nie przyzwyczaiła się do jego przeraźliwego terkotania. Zawsze podrywał ją z pościeli i nieodmiennie sięgała w jego kierunku gwałtownym ruchem, jak gdyby jej życie zależało od możliwie najszybszego wyłączenia przeklętego dzwonka. Ten deszczowy listopadowy poranek nie okazał się wyjątkiem. Odstawiając budzik na parapet okna, czuła bicie swego serca. To dopływ adrenaliny działał jak co dzień skutecznie. Nawet gdyby mogła wrócić do łóżka, nie udałoby się jej już zasnąć. Tak samo było z Tomem, jej półtorarocznym półdzikim burym kotem, który na dźwięk dzwonka ukrył się w głębi szafy. Pogodzona z początkiem nowego dnia, Laurie wstała, wsunęła stopy w pantofle z owczej skóry i włączyła lokalne wiadomości telewizyjne. Jej niewielkie mieszkanie z jedną sypialnią mieściło się w sześciopiętrowym domu czynszowym na Dziewiętnastej ulicy, między alejami Pierwszą a Drugą, na piątym piętrze od tyłu. Dwa okna wychodziły na ciasne, zarośnięte podwórka. W maleńkiej kuchence włączyła ekspres do kawy. Poprzedniego wieczora przygotowała odpowiednią porcję. Następnie weszła do łazienki i przejrzała się w lustrze. – Uch! – mruknęła, oglądając ślady pozostawione na twarzy przez kolejną nie dospaną noc. Jej oczy były podpuchnięte i zaczerwienione. Laurie nie była zwolenniczką wczesnego wstawania. Była zdeklarowanym nocnym Markiem, często czytała bardzo długo. Kochała czytanie, niezależnie od tego, czy zagłębiała się w ciężki tekst o patologii, czy w popularny bestseller. Jej zainteresowania były wszechstronne. Na półkach miała wszystko, poczynając od dreszczowców i romantycznych opowieści, a kończąc na historii, naukach podstawowych, a nawet psychologii. Poprzedniego wieczora był to kryminał, który przeczytała do końca. Gasząc światło nie miała odwagi sprawdzić godziny. Rano postanowiła, jak zwykle, nigdy już nie iść tak późno spać. Pod prysznicem była już w stanie zacząć myśleć o problemach czekających ją w ciągu dnia. Obecnie pracowała piąty miesiąc jako lekarz sądowy w Biurze Głównego Lekarza Sądowego miasta Nowy Jork. Podczas poprzedniego weekendu miała dyżur, co oznaczało, że pracowała zarówno w sobotę, jak i w niedzielę. Przeprowadziła sześć sekcji zwłok: trzy pierwszego dnia i trzy następnego. Kilka tych przypadków wymagało przed wypisaniem dodatkowego opracowania i zaczęła w myślach sporządzać listę niezbędnych czynności. Po wyjściu spod prysznica zaczęła energicznie się wycierać. Była zadowolona, że czekał ją
dziś „papierkowy dzień”, co oznaczało, iż nie będzie wyznaczona do żadnych dalszych sekcji. Miała więc czas na uzupełnienie dokumentacji. Czekała właśnie na materiały z laboratorium, od pracowników dochodzeniowych biura, lokalnych szpitali i lekarzy na temat blisko dwudziestu przypadków. Ciągle zagrażało jej przytłoczenie tym nawałem pracy. Z powrotem w kuchni Laurie nalała sobie kawy. Następnie, z kubkiem w ręce, wróciła do łazienki, aby się umalować i wysuszyć włosy. Włosy zawsze zabierały jej najwięcej czasu. Gęste i długie, miały kolor kasztanowy z rudawymi smugami, które raz w miesiącu zwykła podbarwiać henną. Była z nich dumna. Uważała, że są jej najatrakcyjniejszą cechą. Matka zawsze zachęcała do ich obcięcia, lecz Laurie lubiła, gdy sięgały poniżej ramion, i chodziła z warkoczem lub włosami upiętymi do góry. W odniesieniu do makijażu zawsze wyznawała teorię, że „mniej znaczy więcej”. Odrobina cienia dla zaakcentowania niebieskozielonych oczu, kilka pociągnięć ołówkiem, aby lepiej uwidocznić jasne, rudawe brwi, nieco tuszu na rzęsy i była niemal gotowa. Brakowało tylko jeszcze trochę różu i szminki, które dopełniły rutynowego dzieła. Zadowolona, wzięła kubek i wróciła do sypialni. Nadawano właśnie program Dzień dobry, Ameryko. Słuchając jednym uchem, ubierała się w przygotowane poprzedniego wieczora ciuchy. Medycyna sądowa wciąż była głównie domeną mężczyzn, lecz właśnie dlatego Laurie starała się podkreślać ubiorem swą kobiecość. Włożyła zieloną spódnicę i pasujący do niej golf. Oglądając się w lustrze była zadowolona. Nie pokazywała się dotąd w tym stroju. Sprawiał on jakoś, że wyglądała na wyższą niż sto pięćdziesiąt sześć centymetrów i nawet szczupłej, niż wskazywałaby jej waga pięćdziesiąt kilogramów. Po wypiciu kawy i jogurtu oraz napełnieniu miski Toma kocim jedzeniem Laurie wciągnęła na siebie trencz. Następnie chwyciła torebkę, przygotowany zawczasu lunch oraz teczkę i wyszła z mieszkania. Chwilę zajęło jej zamknięcie odziedziczonej po poprzednim lokatorze kolekcji zamków w drzwiach. Odwracając się w stronę windy, wcisnęła guzik. Jak gdyby na zawołanie, w chwili gdy stara winda rozpoczęła z jękiem swą wędrówkę w górę, Laurie usłyszała zgrzyt zamków Debry Engler. Odwróciwszy głowę, patrzyła, jak drzwi mieszkania od frontu uchyliły się nieco, napinając łańcuch w środku i ukazując przekrwione oko sąsiadki. Nad okiem widać było kosmyk siwych, kędzierzawych włosów. Laurie odwzajemniła się wścibskiemu oku wyzywającym spojrzeniem. Debra robiła wrażenie, jak gdyby czyhała za swymi drzwiami na każdy odgłos z klatki schodowej. Działało to Laurie na nerwy. Wyglądało na naruszenie jej prywatnego życia, mimo faktu, że klatka schodowa była terenem wspólnego użytkowania. – Lepiej wziąć parasolkę – powiedziała sąsiadka zachrypniętym głosem nałogowej palaczki. To, że Debra miała rację, jedynie wzmogło irytację Laurie. Rzeczywiście zapomniała
o parasolce. Bez udzielania jakiejkolwiek zachęty drażniącej czujności sąsiadki cofnęła się do drzwi i wykonała skomplikowaną czynność otwierania zamków. Gdy po pięciu minutach wchodziła do windy, widziała znów patrzące z zainteresowaniem przekrwione oko Debry. Irytacja minęła podczas wolnego zjazdu windą. Laurie myślami wróciła do przypadku, który najbardziej ją trapił podczas weekendu: do dwunastoletniego chłopca uderzonego piłką softballową w pierś. – Nie ma sprawiedliwości w życiu – mruknęła cicho, myśląc o przedwczesnej śmierci chłopca. Jakże trudno było pogodzić się z tym, że umierają dzieci. Kiedyś wydawało się jej, że studia medyczne uodpornią ją na coś tak bezsensownego, ale tak się nie stało. Nie pomogła też praca na patologii. A teraz, gdy zajmowała się medycyną sądową, przypadki te były jeszcze trudniejsze do zniesienia. A było ich tak wiele! Do chwili wypadku ofiara softballu była zdrowym, pełnym życia dzieckiem. Laurie wciąż miała w oczach jego drobne ciało na stole sekcyjnym; okaz zdrowia, jak gdyby we śnie. Jednak musiała sięgnąć po skalpel i wypatroszyć go jak rybę. Gdy winda zatrzymała się nagłym szarpnięciem, Laurie z trudem przełknęła ślinę. Przypadki w rodzaju tego małego chłopca wywoływały u niej wątpliwości, czy wybrała właściwą specjalizację. Zastanawiała się, czy nie powinna była zostać pediatrą, co pozwoliłoby jej mieć do czynienia z żyjącymi dziećmi. Wybrana przez nią dziedzina medycyny potrafiła być ponura. Wbrew sobie poczuła dla Debry wdzięczność za radę, gdy zobaczyła, jaka jest pogoda. Silnym podmuchom wiatru towarzyszył zapowiadany deszcz. Wygląd zaśmieconej ulicy nie był tego dnia przyjemny i budził w niej wątpliwości dotyczące nie tylko specjalizacji zawodowej, lecz także lokalizacji jej mieszkania. Może powinna była zamieszkać w nowszym, czystszym mieście, takim jak Atlanta, lub w mieście wiecznego lata, w rodzaju Miami. Otworzyła parasolkę i pochyliła się, aby stawić czoło wiatrowi, idąc w stronę Pierwszej alei. Po drodze myślała o jednym z ironicznych aspektów dokonanego przez siebie wyboru kariery. Zdecydowała się na patologię z kilku powodów. Uważała na przykład, że stałe godziny pracy ułatwią jej połączenie medycyny z życiem rodzinnym. Problem polegał jednak na tym, że nie miała rodziny, jeśli nie brało się pod uwagę jej rodziców, ale oni tak naprawdę się nie liczyli. W istocie rzeczy nie miała nikogo bliskiego. Nigdy nie sądziła, że w wieku trzydziestu dwóch lat nie będzie miała dzieci, a tym bardziej, że będzie niezamężna. Krótka jazda taksówką z kierowcą, którego narodowości nie mogła się nawet domyślać, sprawiła, że znalazła się na rogu Pierwszej alei i Trzydziestej ulicy. Była zdumiona, że udało się jej złapać taksówkę. W normalnych warunkach kombinacja deszczu i godziny szczytu oznaczała brak takiej możliwości. Jednak tego ranka ktoś właśnie wysiadał z taksówki, akurat gdy dochodziła do Pierwszej alei. Ale nawet gdyby nie udało się jej złapać, nie byłoby tragedii. Jedną
z dobrych stron mieszkania tutaj stanowiła odległość zaledwie jedenastu przecznic od miejsca pracy. Wielokrotnie chodziła piechotą w obie strony. Po opłaceniu kierowcy Laurie weszła na frontowe schody Biura Głównego Lekarza Sądowego miasta Nowy Jork. Sześciopiętrowy budynek biura był przytłoczony resztą gmachów Centrum Medycznego Uniwersytetu Nowego Jorku oraz kompleksem zabudowań szpitala Bellevue. Jego fasada zbudowana była z glazurowanej na niebiesko cegły z aluminiowymi framugami okien i drzwi w nowoczesnym, nieatrakcyjnym stylu. Zazwyczaj nie zwracała uwagi na ten gmach, ale akurat w ten deszczowy listopadowy poniedziałek odniosła się do niego równie krytycznie jak do swej kariery i ulicy. Musiała przyznać, że było to przygnębiające miejsce. Kręciła głową, zastanawiając się, czy architekt mógł być naprawdę zadowolony ze swego dzieła, gdy zauważyła, że hol recepcyjny jest przepełniony. Mimo porannego chłodu drzwi wejściowe były umocowane w pozycji otwartej i widać było, jak powoli wydobywa się zza nich dym papierosowy. Zaciekawiona, zaczęła z niejakim trudem przeciskać się przez tłum w stronę sali identyfikacyjnej. Dyżurująca zwykle recepcjonistka, Marlenę Wilson, najwyraźniej nie radziła sobie z co najmniej kilkunastoma osobami, które napierały na jej biurko zasypując ją pytaniami. Była to inwazja przedstawicieli środków przekazu błyskających światłami i uzbrojonych w aparaty fotograficzne, magnetofony i kamery telewizyjne. Było oczywiste, że stało się coś niezwykłego. Po krótkiej pantomimie, mającej na celu zwrócenie na siebie uwagi Marlenę, Laurie udało się przedostać przez automatycznie otwierane wejście do części wewnętrznej. Odczuła pewną ulgę, gdy zamykające się drzwi odcięły gwar i gryzący dym papierosowy. Zatrzymując się, aby rzucić okiem do smętnej sali, gdzie rodziny identyfikowały zwłoki, z pewnym zaskoczeniem stwierdziła, że jest ona pusta. Przy takim zgiełku w części zewnętrznej spodziewała się zastać w niej jakichś ludzi. Wzruszywszy ramionami, udała się do biura identyfikacji. Pierwszą osobą, jaką zobaczyła, był Vinnie Amendola, jeden z laborantów z kostnicy. Nie zwracając uwagi na wrzawę w części recepcyjnej, popijał kawę ze styropianowego kubka i studiował strony sportowe w New York Post. Stopy oparł na brzegu jednego z szarych metalowych stolików. Jak zwykle przed ósmą rano był jedyną osobą w pokoju. Do niego należało przygotowanie kawy dla reszty personelu. Biuro identyfikacji, w którym znajdował się duży ekspres do kawy, pełniło wiele funkcji, między innymi miejsca nieformalnych spotkań porannych. – A cóż takiego się tutaj dzieje? – zapytała Laurie, sięgając po dzienny plan sekcji. Nie figurowała dziś w planie, ale zawsze interesowały ją nowe przypadki. – Kłopoty – odpowiedział Vinnie, odkładając gazetę.
– Jakie kłopoty? – spytała. Przez otwarte drzwi do działu łączności zobaczyła, że obie sekretarki z dziennej zmiany były zajęte odbieraniem telefonów. Tablice rozdzielcze przed nimi mrugały, sygnalizując kolejne rozmowy. Laurie nalała sobie filiżankę kawy. – Jeszcze jedno „morderstwo wśród złotej młodzieży” – odparł laborant. – Nastolatka uduszona chyba przez swego chłopaka. Seks i narkotyki. No wie pani, bogate szczeniaki. Wydarzyło się to koło „Tawerny na Trawniku”. Po hałasie wokół tego pierwszego przypadku, który wydarzył się parę lat temu, dziennikarze siedzą tu od chwili sprowadzenia ciała. Laurie cmoknęła. – Jakie to okropne dla wszystkich. Życie stracone i życie zrujnowane – powiedziała, dodając do kawy cukru i trochę śmietanki. – Kto się tym zajmuje? – Doktor Plodgett – odparł Vinnie. – Został wezwany przez lekarza dyżurnego i musiał pojechać na miejsce wypadku. Coś koło trzeciej nad ranem. – Ojej – mruknęła Laurie wzdychając. Żal jej było Paula. Można było się domyślić, że zajmowanie się tą sprawą będzie dla niego stresujące, bowiem podobnie jak ona miał stosunkowo małe doświadczenie. Był lekarzem sądowym zaledwie nieco ponad rok, Laurie zaś tylko przez cztery i pół miesiąca. – Gdzie jest teraz Paul? Na górze w swym pokoju? – Nie – odrzekł Amendola. – Jest na dole i robi sekcję. – Już teraz? Skąd ten pośpiech? – spytała. – Nie mam pojęcia – odparł laborant. – Ale faceci schodzący ze zmiany cmentarnej mówili, że Bingham przyjechał koło szóstej. Paul musiał go zawiadomić. – Ten przypadek staje się ciekawszy z minuty na minutę – powiedziała Laurie. Pięćdziesięcioośmioletni doktor Harold Bingham był głównym lekarzem sądowym miasta Nowy Jork, co czyniło z niego postać o dużym znaczeniu w świecie medycyny sądowej. – Chyba zejdę do jamy i zobaczę, co się dzieje. – Na pani miejscu byłbym ostrożny – powiedział Vinnie, składając z trudem gazetę. – Sam myślałem, żeby tam pójść, ale mówią, że Bingham jest w złym humorze. To zresztą nic nadzwyczajnego. Wychodząc z pokoju, Laurie skinęła głową laborantowi. Aby ominąć tłum reporterów w części recepcyjnej, wybrała dłuższą drogę do wind przez dział łączności. Sekretarki były zbyt zajęte, aby się przywitać. Laurie pomachała ręką jednemu z dwóch przydzielonych biuru detektywów policyjnych. Siedział w swej klitce obok działu łączności i także rozmawiał przez telefon. Po przejściu przez następne drzwi Laurie zajrzała kolejno do pokojów pracowników dochodzeniowych biura, aby się przywitać, ale żadnego jeszcze nie było. Po dojściu do głównych wind nacisnęła guzik i jak zwykle musiała czekać na reakcję przestarzałego
urządzenia. Patrząc w prawo, wzdłuż korytarza, mogła widzieć kłębiący się w części recepcyjnej tłum reporterów. Współczuła biednej Marlene Wilson. Jadąc na górę do swego pokoju na piątym piętrze, Laurie zastanawiała się, co może oznaczać wczesna obecność Binghama nie tylko w biurze, lecz także w sali sekcyjnej. Jedno i drugie było zdarzeniem rzadkim i tym bardziej pobudzało jej zaciekawienie. Ponieważ jej współtowarzyszka z pokoju, doktor Riva Mehta, jeszcze się nie pojawiła, Laurie spędziła tam tylko kilka minut. Zamknęła swą aktówkę, torebkę i lunch w szafce z dokumentami, po czym przebrała się w zielony strój operacyjny. Nie miała robić sekcji, więc nie włożyła drugiej, zabezpieczającej warstwy odzieży ochronnej. Wróciwszy do windy, zjechała do podziemia, gdzie mieściła się kostnica. Nie było to prawdziwe podziemie, ponieważ w rzeczywistości znajdowało się na poziomie jezdni od strony Trzydziestej ulicy. Ciała przybywały do kostnicy i opuszczały ją przez rampę od tej strony. W szatni, której rzadko używała jako takiej, preferując przebieranie się w swym pokoju, otrzymała osłony na obuwie, fartuch, maskę i kaptur. Tak ubrana, jak gdyby miała sama operować, wkroczyła na salę sekcyjną. „Jama”, jak ją dobrotliwie określano, była średniej wielkości salą o długości około siedemnastu i szerokości dziesięciu metrów. W swoim czasie, ale już nie teraz, była uważana za bardzo nowoczesną. Podobnie jak w wielu innych instytucjach miejskich dawał się odczuć brak funduszy na właściwe utrzymanie i modernizację. Niezliczone sekcje pozostawiły plamy na ośmiu starych stołach z nierdzewnej stali. Nad każdym z nich wisiały staromodne sprężynowe wagi. Wzdłuż ścian widać było zlewy, wywietrzniki, urządzenia rentgenowskie, oszklone szafki w starym stylu oraz wystające na zewnątrz rury. Okien nie było. Tylko jeden stół był zajęty: drugi od końca po prawej. Gdy drzwi zamknęły się za Laurie, wszyscy trzej ubrani w fartuchy, maski i kaptury lekarze zgrupowani wokół stołu podnieśli głowy, aby się jej przyjrzeć, po czym wrócili do swej ponurej pracy. Na stole leżało alabastrowe, nagie ciało kilkunastoletniej dziewczyny. Oświetlał je bezpośrednio z góry pojedynczy szereg białoniebieskich jarzeniówek. Niesamowitość scenerii potęgował ssący odgłos wody ściekającej do odpływu u podstawy stołu. Laurie poczuła wyraźną ochotę, aby się odwrócić i wyjść, lecz stłumiła to uczucie. Zamiast tego podeszła w kierunku grupy. Znając dobrze wszystkich, rozpoznała każdego mimo ochronnych ubiorów, w skład których wchodziły obok masek także i gogle. Szef stał po drugiej stronie stołu, naprzeciwko niej. Był to krępy, niski mężczyzna o grubych rysach i bulwiastym nosie. – Do diabła, Paul! – warknął. – Czy po raz pierwszy robisz sekcję szyi? Mam zapowiedzianą konferencję prasową, a ty grzebiesz się tu jak student pierwszego roku. Daj mi ten skalpel! – Bingham wyrwał Plodgettowi instrument z ręki i pochylił się nad ciałem. Ostrze z nierdzewnej
stali błysnęło odbitym światłem. Laurie podeszła do stołu po prawej stronie Paula. Wyczuwając jej obecność, odwrócił głowę i na moment ich oczy się spotkały. Dostrzegła, że był już mocno zdenerwowany. Starała się wesprzeć go wzrokiem, ale on odwrócił głowę. Przeniosła spojrzenie na laboranta, który unikał patrzenia w jej stronę. Atmosfera była wybuchowa. Spuściła oczy, aby zobaczyć, co robi szef. Szyja denatki została otwarta nieco przestarzałym cięciem od brody do szczytu mostka. Oddzielona i odsunięta na bok skóra przypominała dekolt bluzki z wysokim kołnierzykiem. Lekarz był w trakcie oddzielania mięśni od chrząstki tarczowej i kości gnykowej. Laurie mogła dostrzec ślady przedśmiertnego urazu w postaci krwotoku do tkanek. – Wciąż nie rozumiem jednego – warknął Bingham bez odrywania się od pracy. – Dlaczego nie zabezpieczono rąk? Czy mógłbyś, proszę, mi to powiedzieć? Oczy Laurie i Paula znów się spotkały. Wiedziała od razu, że nie ma żadnego wytłumaczenia. Chciała mu jakoś pomóc, ale nie widziała takiej możliwości. Podzielając zakłopotanie kolegi, odsunęła się od stołu. Mimo, że zadała sobie trud przebrania się, aby móc popatrzeć, wyszła z sali sekcyjnej. Napięcie było tam zbyt wielkie. Nie chciała pogarszać sytuacji Paula stwarzając szefowi większe audytorium. Po zdjęciu wierzchniej warstwy odzieży ochronnej i powrocie na górę Laurie zasiadła za biurkiem i wzięła się do pracy. Najpierw musiała uzupełnić to, co się dało, w sprawie trzech sekcji wykonanych przez siebie w niedzielę. Pierwszym przypadkiem był ten dwunastoletni chłopiec. W drugim miała do czynienia z ewidentnym przedawkowaniem heroiny, lecz zrekapitulowała fakty. Przy ofierze znaleziono akcesoria używane przez narkomanów. Wiadomo było, że człowiek ten się do nich zaliczał i używał heroiny, a podczas sekcji zauważono na jego przedramionach liczne stare i nowe ślady wstrzyknięć dożylnych. Na prawym ramieniu miał wytatuowane: „Urodzony, aby przegrać”. Wewnętrznie miał typowe oznaki śmierci z niedotlenienia wraz z pienistym obrzękiem płuc. Mimo że nie było jeszcze wyników badań laboratoryjnych, Laurie nie miała wątpliwości, że przyczyną śmierci było przedawkowanie narkotyku oraz że śmierć była przypadkowa. Trzecia sprawa nie była bynajmniej tak prosta. Dwudziestoczteroletnia stewardesa została znaleziona przez swą współlokatorkę na podłodze przed łazienką. Była dotąd zdrowa i poprzedniego dnia wróciła z rejsu do Los Angeles. Nie zażywała narkotyków, a przynajmniej nikt o tym nie wiedział. W trakcie sekcji Laurie nie wykryła niczego. Wszystko wyglądało zupełnie normalnie. Zaintrygowana tym przypadkiem zleciła personelowi dochodzeniowemu znalezienie ginekologa zmarłej. Rozmawiała z nim i zapewnił, że pacjentka była całkowicie zdrowa. Widział się z nią zaledwie przed paroma miesiącami.
Ponieważ miała niedawno do czynienia z podobnym przypadkiem, Laurie poleciła pracownikowi dochodzeniowemu dostarczenie jej wszystkich aparatów elektrycznych z łazienki zmarłej. Na jej biurku stało tekturowe pudło z notatką informującą, że poza jego zawartością nie znaleziono niczego innego. Paznokciem przerwała taśmę, którą zaklejono pudło, odchyliła klapy i zajrzała do środka. Były tam elektryczna lokówka i suszarka do włosów. Wyciągnęła je obie i położyła na biurku. Z dolnej prawej szuflady wyjęła przyrząd pomiarowy zwany omomierzem. Badając najpierw suszarkę, sprawdziła opór elektryczny pomiędzy bolcami wtyczki a samą suszarką. W obu wypadkach pomiar wykazał nieskończoną liczbę omów, czyli brak możliwości przepływu prądu. Podejrzewając, że może znów zmierza w złym kierunku, sprawdziła lokówkę. Tym razem, ku jej zdziwieniu, rezultat był pozytywny. Pomiędzy jednym z bolców a obudową lokówki omomierz wykazał zero omów, czyli możliwość swobodnego przepływu prądu. Za pomocą prostych narzędzi ze swego biurka, takich jak śrubokręt i szczypce, rozkręciła lokówkę i natychmiast znalazła odchylony drucik dotykający obudowy. Było teraz dla niej jasne, że biedna stewardesa padła ofiarą porażenia prądem o niskim napięciu. Jak to często bywa, ofiara została porażona, lecz przed wystąpieniem śmiertelnej arytmii serca zdążyła odłożyć lokówkę i wyjść z łazienki. Przyczyną śmierci było porażenie prądem, a sama śmierć była przypadkowa. Po dokonaniu „autopsji” lokówki Laurie wyjęła aparat fotograficzny i ułożyła poszczególne części w sposób uwidaczniający wadliwe połączenie. Patrząc przez wizjer, była zadowolona. Nie mogła powstrzymać uśmieszku, uświadamiając sobie, jak inna była jej praca od tego, co wyobrażali sobie ludzie. Nie tylko wyjaśniła zagadkę przedwczesnej śmierci tej biednej kobiety, lecz być może uratowała inną osobę przed takim samym losem. Zanim jednak zdążyła zrobić zdjęcie lokówki, zadzwonił telefon. Była tak skoncentrowana, że na ten dźwięk omal nie podskoczyła, i podniosła słuchawkę z ledwie maskowaną irytacją. Telefonistka pytała, czy mogłaby porozmawiać z lekarzem dzwoniącym z Manhattan General Hospital. Dodała, że chciał rozmawiać z szefem. – Dlaczego więc łączy go pani ze mną? – zapytała Laurie. – Szef jest zajęty w sali sekcyjnej, a nie mogę znaleźć doktora Washingtona. Ktoś powiedział, że rozmawia z dziennikarzami. Zaczęłam więc wydzwaniać do innych lekarzy i pani odpowiedziała pierwsza. – Niech pani łączy – rzekła z rezygnacją Laurie. Osunęła się z powrotem na fotel. Była pewna, że rozmowa będzie krótka. Jeśli ktoś chciał rozmawiać z szefem, to z pewnością nie zadowoli go rozmowa z osobą najniższą w hierarchii. Po uzyskaniu połączenia Laurie przedstawiła się i podkreśliła, że nie jest szefem, lecz jednym z lekarzy sądowych.
– Mówi doktor Murray – usłyszała. – Jestem starszym lekarzem rezydującym. Chciałbym porozmawiać z kimś na temat przypadku przedawkowania i zatrucia narkotykiem. Denata przywieziono dziś rano już nieżywego. – Czego chciałby się pan dowiedzieć? – zapytała Laurie. Zgony spowodowane narkotykami były w biurze lekarza sądowego zjawiskiem codziennym. Jej uwaga przesunęła się częściowo znów na lokówkę. Miała lepszy pomysł na zdjęcie. – Zmarły nazywał się Duncan Andrews – relacjonował lekarz. – Biały, trzydzieści pięć lat. Został przewieziony do szpitala w stanie zatrzymania krążenia i oddychania, podczas gdy temperatura w głębi ciała wynosiła 41,8°C. – Uhm... – mruknęła ze spokojem Laurie. Trzymając słuchawkę wciśniętą między ramieniem i uchem przestawiała części lokówki. – Nie było wyraźnych oznak zawału – kontynuował doktor Murray – więc zrobiliśmy EEG. Było płaskie. Badanie laboratoryjne surowicy wykazało obecność kokainy w stężenia dwudziestu mikrogramów na mililitr. – Coś takiego! – wykrzyknęła zdumiona Laurie. – To piekielnie dużo! Jaką drogą została wprowadzona, doustnie? Czy był to jeden z tych „mułów” usiłujących przemycić kokainę w połkniętych prezerwatywach? – Bynajmniej. Ten facet to jakieś cudowne dziecko z Wall Street. I to nie było doustnie, ale dożylnie. Laurie z trudem przełknęła, starając się nie wzbudzać dawnych, nie chcianych wspomnień. Nagle wyschło jej w gardle. – Czy w grę wchodziła także heroina? – spytała. W latach sześćdziesiątych popularność zdobyła mieszanka heroiny i kokainy zwana „szybką kulą”. – Żadnej heroiny – odrzekł doktor Murray. – Tylko kokaina, ale oczywiście końska dawka. Jeśli miał temperaturę 41,8 stopnia w chwili mierzenia, to Bóg jeden wie, jaka była wcześniej. – No cóż, wygląda to dosyć prosto – stwierdziła Laurie. – Na czym polega problem? Jeśli zastanawia się pan, czy jest to przypadek dla lekarza sądowego, to mogę panu powiedzieć, że tak. – Teraz wiemy, że jest to taki przypadek. Nie o to chodzi. Sprawa jest bardziej skomplikowana. Faceta znalazła jego dziewczyna, która przyjechała z ciałem. Ale potem zjawiła się także jego rodzina. A muszę pani powiedzieć, że ta rodzina ma dobre koneksje, rozumie pani. W każdym razie pielęgniarki znalazły w portfelu Duncana Andrewsa kartę dawcy narządu i zawiadomiły koordynatora dawców. Nie wiedząc, że jest to sprawa dla lekarza sądowego, koordynator zapytał rodzinę o zgodę na pobranie rogówek, ponieważ poza kością była to jedyna tkanka nadająca się jeszcze do wykorzystania. Rozumie pani, że nie zwracamy zbytniej uwagi na karty dawców organów, jeśli nie ma zgody rodziny. Ale ta rodzina wyraziła zgodę. Powiedziała
nam, że stanowczo pragnie spełnić wolę zmarłego. Osobiście uważam, że ma to jakiś związek z ich pragnieniem uwierzenia, że syn zmarł z przyczyn naturalnych. Ale tak czy inaczej chcieliśmy porozumieć się z wami dla zasady, zanim podejmiemy jakieś działania. – Rodzina rzeczywiście się zgodziła? – zapytała Laurie. – Jak mówię, byli bardzo zdecydowani – odparł doktor Murray. – Dziewczyna twierdzi, że kilkakrotnie rozmawiała ze zmarłym na temat problemu braku narządów do transplantacji i w odpowiedzi na ubiegłoroczny apel w telewizji razem udali się do Banku Organów na Manhattanie, aby zapisać się jako potencjalni dawcy. – Pan Duncan Andrews musiał zaaplikować sobie niezłą dawkę kokainy. Czy zostawił jakiś list mówiący o samobójstwie? – Nie. Nie był także w depresji, przynajmniej dziewczyna tak twierdzi. – Wygląda to na dość niezwykłą sytuację – zauważyła Laurie. – Osobiście nie sądzę, aby zastosowanie się do życzenia rodziny miało wpływ na wynik sekcji. Ale nie jestem upoważniona do decydowania o tak zasadniczej sprawie. Mogę tylko dowiedzieć się u kierownictwa i niezwłocznie pana powiadomić. – Byłbym wdzięczny – powiedział doktor Murray. – Jeśli mamy coś robić, to lepiej wcześniej niż później. Laurie odwiesiła słuchawkę, z pewną niechęcią odwróciła się od rozmontowanej lokówki i wróciła do kostnicy. Bez wkładania na siebie zwykłej odzieży ochronnej wsunęła głowę przez uchylone drzwi. Natychmiast spostrzegła, że Binghama już nie było. – Szef zostawił cię, żebyś sam dokończył? – zawołała do Paula. Plodgett odwrócił się w jej kierunku. – Dzięki ci, Boże, za drobne przysługi – powiedział głosem lekko przytłumionym przez maskę. – Na szczęście musiał pojechać na górę na tę zapowiedzianą przez siebie konferencję prasową. Przypuszczam, że sądzi, iż jestem w stanie zaszyć ciało. – Daj spokój, Paul – rzuciła Laurie, pragnąc podnieść go na duchu. – Pamiętaj, że przy stole sekcyjnym Bingham traktuje każdego jak nieudacznika. – Postaram się pamiętać – odparł Paul bez przekonania. Laurie cofnęła głowę i drzwi się zamknęły. Skierowała się do schodów po drugiej stronie kostnicy. Nie warto było czekać na windę, aby dostać się piętro wyżej. Korytarz na pierwszym piętrze zatłoczony był przez dziennikarzy i udało się jej dotrzeć jedynie do podwójnych drzwi sali konferencyjnej. Nad głowami reporterów widać było łysinę Binghama, od której odbijało się jaskrawe światło włączone dla kamer telewizyjnych. Odpowiadał na pytania z sali i obficie się pocił. Laurie natychmiast zorientowała się, że w żaden sposób nie będzie mogła omówić z nim problemu doktora Murraya. Stojąc na palcach zaczęła szukać wzrokiem wśród stłoczonych ludzi Calvina Washingtona,
zastępcy głównego lekarza sądowego. Jako dwumetrowy, ważący sto dwanaście kilogramów Murzyn był zwykle łatwy do zauważenia w tłumie. W końcu dostrzegła go stojącego blisko drzwi prowadzących z sali konferencyjnej do biura szefa. Przeszła przez główną część recepcji oraz biuro szefa i dotarła do Calvina. Będąc tuż przy nim zawahała się. Doktor Washington miał wybuchowe usposobienie. Jego postura i nastroje sprawiały, że większość ludzi, nie wyłączając jej, czuła się w jego obecności trochę zastraszona. Laurie zebrała się jednak na odwagę i dotknęła jego ramienia. Natychmiast gwałtownie się odwrócił i ogarnął ją spojrzeniem swych ciemnych oczu. Nie był zadowolony, to dawało się zauważyć. – O co chodzi? – zapytał zduszonym szeptem. – Czy mogę z panem chwilkę porozmawiać? – spytała. – Jest to sprawa zasadnicza dotycząca przypadku w Manhattan General. Zerkając na swego spoconego szefa, Calvin ruszył do wyjścia. Przeszedł obok Laurie i zamknął drzwi od sali konferencyjnej. Pokręcił z niezadowoleniem głową. – To drugie „morderstwo wśród złotej młodzieży” już teraz zaczyna wyglądać paskudnie. O Boże, jak ja nienawidzę dziennikarzy! Nie chodzi im o prawdę, jakakolwiek by ona była. Nie są niczym innym niż sforą psów goniących za sensacyjnymi plotkami, a biedny Harold stara się wytłumaczyć, dlaczego ręce nie zostały zabezpieczone na miejscu zbrodni. Co za cyrk! – A dlaczego nie zostały zabezpieczone? – spytała Laurie. – Dlatego, że lekarz dyżurny o tym nie pomyślał – odpowiedział zdegustowany Washington. – A gdy dojechał tam Plodgett, ciało było już w karetce. – Jak lekarz dyżurny mógł pozwolić na ruszenie ciała przed przybyciem Paula? – A skąd ja mam wiedzieć?! – wybuchnął doktor. – Cały ten przypadek jest skopany. Jedna obsuwa po drugiej. Laurie poczuła się nieswojo. – Niechętnie o tym mówię, ale na dole zauważyłam inny potencjalny problem. – Co takiego? – spytał Calvin. – Wydaje mi się, że ubranie ofiary leżało w worku plastikowym na jednym ze stolików. – Do diabła! – wykrzyknął Washington. Podszedł do telefonu Binghama i wcisnął połączenie z „jamą”. Gdy tylko usłyszał jakiś głos, krzyknął, że ktoś sam znajdzie się na stole sekcyjnym, jeśli ubranie ofiary „mordu wśród złotej młodzieży” pozostanie w plastikowym worku. Nie czekając na odpowiedź, trzasnął słuchawką w widełki. Następnie spojrzał złym wzrokiem na Laurie, jak gdyby posłaniec był winny złej wiadomości. – Nie wyobrażam sobie, aby jakiś grzyb mógł tak szybko zniszczyć ewentualne dowody – powiedziała.
– Nie o to chodzi – warknął Calvin. – Nie jesteśmy gdzieś na głuchej prowincji. Nie można tolerować podobnych wpadek, zwłaszcza przy takim rozgłosie. Wygląda na to, że cała ta sprawa jest pechowa. Ale co to za problem w Manhattan General? W sposób możliwie zwięzły Laurie opowiedziała Washingtonowi o przypadku Duncana Andrewsa i o prośbie lekarza zajmującego się sprawą. Podkreśliła, że rodzina pragnie, aby życzenie zmarłego zostania dawcą zostało spełnione. – Gdybyśmy w tym stanie mięli przyzwoitą ustawę o lekarzach sądowych, sprawa ta w ogóle by nie istniała – burknął Calvin. – Myślę, że powinniśmy zastosować się do życzenia rodziny. Proszę powiedzieć lekarzowi, że może wziąć oczy, lecz najpierw powinien je sfotografować. Powinien także pobrać próbki ciała szklistego z głębi oka do badań toksykologicznych. – Zaraz dam mu znać – powiedziała Laurie. – Dziękuję. Washington machnął z roztargnieniem ręką. Otwierał już drzwi do sali konferencyjnej. Laurie przeszła z powrotem przez sekretariat szefa i zasygnalizowała recepcjonistce, aby wpuściła ją do głównego holu. Musiała tam omijać techników środków przekazu i stąpać nad kablami zasilającymi telewizyjne jupitery. Konferencja prasowa Binghama wciąż trwała. Laurie nacisnęła górny przycisk windy. – Ojej! – pisnęła, czując, jak ktoś rozmyślnie szturchnął ją palcem w żebra. Odkręciła się na pięcie, aby obrugać sprawcę. Spodziewała się, że będzie to kolega, ale stał przed nią nieznajomy w wieku trzydziestu paru lat. Był w rozpiętym trenczu, miał rozluźniony krawat i nieco dziecinny uśmiech. – Laurie? – zapytał. Nagle go rozpoznała. To Bob Talbot, reporter Daily News, którego znała jeszcze z college’u. Nie widziała go od dłuższego czasu, toteż w nieoczekiwanej sytuacji poznała go dopiero po chwili. Mimo irytacji uśmiechnęła się. – Gdzie się podziewałaś? – spytał Bob. – Nie widziałem cię całe wieki. – Chyba ostatnio trochę mniej udzielałam się towarzysko – przyznała Laurie. – Mam dużo pracy, a poza tym przygotowuję się do egzaminów specjalizacyjnych. – Znasz to powiedzenie o samej pracy bez żadnej zabawy – powiedział Talbot. Kiwnęła głową i próbowała się uśmiechnąć. Nadjechała winda. Laurie wsiadła i przytrzymała ręką drzwi. – Co myślisz o tym nowym mordzie? – zapytał Bob. – Naprawdę zrobił się szum. – Tak być musiało – odparła Laurie. – To jak na zamówienie dla prasy bulwarowej. Poza tym wygląda na to, że już coś sknociliśmy. Jest to chyba podobne do pierwszego przypadku. Trochę za podobne jak dla moich kolegów. – O czym ty mówisz? – spytał reporter.
– Po pierwsze, ręce ofiary nie zostały zabezpieczone. Nie słyszałeś, co mówił doktor Bingham? – Tak, ale on mówił, że to nie ma znaczenia. – Ma znaczenie – oświadczyła Laurie. – Poza tym ubranie ofiary znalazło się w worku plastikowym. Tego się nie robi. Wilgoć pobudza wzrost mikroorganizmów, które mogą mieć wpływ na dowody. To jeszcze jedna wpadka. Niestety, lekarz sądowy zajmujący się tą sprawą jest jednym z młodszych. Powinien to być ktoś o większym doświadczeniu. – Zdaje się, że chłopak już się przyznał – powiedział Bob. – Dlaczego więc uważasz, że to takie ważne? Laurie wzruszyła ramionami. – Zanim dojdzie do procesu, może zacząć mówić inaczej. Wtedy wszystko zależeć będzie od materiału dowodowego, jeśli nie będzie świadków, a w tego typu sprawie rzadko bywa świadek. – Może masz rację – rzekł Talbot kiwając głową. – Zobaczymy. Na razie powinienem wracać na konferencję prasową. Może poszlibyśmy w tym tygodniu na kolację? – Może – odparła Laurie. – Nie chcę się krygować, ale naprawdę muszę się pouczyć, jeśli chcę zdać te egzaminy. Zadzwoń, to pogadamy. Bob kiwnął głową, a Laurie puściła drzwi windy. Nacisnęła piątkę. Już w swym pokoju zatelefonowała do doktora Murraya w Manhattan General i powtórzyła mu, co powiedział doktor Washington. – Dziękuję za fatygę – rzekł lekarz, gdy skończyła. – Dobrze jest mieć jakieś wytyczne w takich okolicznościach. – Niech pan dopilnuje, aby zdjęcia były dobre – poradziła Laurie. – Jak nie będą, to zasady mogą się zmienić. – Nie ma obawy. Mamy własny dział fotograficzny. To będzie profesjonalna robota. Po odwieszeniu słuchawki Laurie wróciła do elektrycznej lokówki. Zrobiła pół tuzina zdjęć pod rozmaitymi kątami i w różnym oświetleniu. Mając to z głowy, zajęła się ostatnim i najbardziej dla niej bulwersującym przypadkiem z niedzieli: dwunastoletnim chłopcem. Wstała od biurka, wróciła na pierwsze piętro i odwiedziła Cheryl Myers z personelu dochodzeniowego. Wyjaśniła, że potrzebuje świadków uderzenia chłopca piłką. Nie mając żadnych wskazówek z sekcji, musiała uzyskać bezpośrednie relacje, by uzasadnić diagnozę commotio cordis, czyli śmierci spowodowanej uderzeniem w klatkę piersiową. Cheryl obiecała, że zaraz się tym zajmie. Po powrocie na piąte piętro Laurie skierowała się do laboratorium histologii, aby zobaczyć, czy nie da się przyspieszyć przygotowania materiałów pobranych z ciała chłopca. Wiedząc, jak roztrzęsiona była rodzina, chciała jak najszybciej zakończyć swój udział w tragedii. Przekonała się, że rodziny jak gdyby łatwiej godziły się z losem, z chwilą gdy dowiadywały się prawdy.
Atmosfera niepewności wokół śmierci z nie ustalonych przyczyn sprawiała, że żałoba była trudniejsza do zniesienia. Będąc na histologii, zabrała preparaty przygotowane z próbek pobranych podczas sekcji w ubiegłym tygodniu. Zeszła z nimi kilka pięter niżej i zabrała wyniki z działów toksykologii i serologii. Po powrocie do swego pokoju rzuciła wszystko na biurko i zabrała się do pracy. Poza krótką przerwą na lunch spędziła resztę dnia na przeglądaniu preparatów z histologii, sprawdzaniu wyników badań laboratoryjnych, telefonowaniu i zamykaniu możliwie największej liczby pozycji w kartotece. Bodźca dodawała jej świadomość, że następnego dnia miała być wyznaczona do co najmniej dwóch, a może nawet czterech sekcji. Gdyby pozostała w tyle z papierkową robotą, zostałaby przez nią zalana. W Biurze Głównego Lekarza Sądowego miasta Nowy Jork nigdy nie było chwili spokoju, bowiem trafiało do niego co roku od piętnastu do dwudziestu tysięcy przypadków. To z kolei oznaczało około ośmiu tysięcy sekcji. Na każdy dzień przypadały średnio dwa przypadki zabójstw i dwa śmiertelne przedawkowania narkotyków. Około czwartej po południu Laurie zaczęła zwalniać tempo. Ilość i natężenie pracy zrobiły swoje. Kiedy po raz setny zadzwonił telefon, odpowiedziała zmęczonym głosem. Gdy uświadomiła sobie, że mówi sekretarka doktora Binghama, pani Sanford, odruchowo wyprostowała się w fotelu. Nie co dzień zdarzało się, aby wzywał ją szef. – Doktor Bingham chciałby się z panią widzieć w swym biurze, jeśli można – powiedziała sekretarka. – Zaraz schodzę – odparła Laurie. Uśmiechnęła się do siebie na użyty przez panią Sanford zwrot „jeśli można”. Znając doktora, było to prawdopodobnie jej tłumaczenie polecenia „niech mi tu pani jak najszybciej ściągnie doktor Montgomery”. Po drodze bezskutecznie starała się odgadnąć, czego szef może od niej chcieć, ale nic nie przychodziło jej do głowy. – Proszę wejść – powiedziała pani Sanford. Spojrzała na Laurie znad okularów do czytania i uśmiechnęła się. – Proszę zamknąć drzwi! – rozkazał Bingham, gdy Laurie znalazła się w jego gabinecie. Siedział za swym masywnym biurkiem. – Proszę siadać! Laurie usłuchała. Gniewny ton szefa był pierwszym ostrzeżeniem przed tym, co miało nastąpić. Natychmiast zorientowała się, że nie usłyszy pochwał. Patrzyła, jak doktor zdjął okulary w cienkiej drucianej oprawce i położył je na bibularzu. Jego grube palce poruszały się zaskakująco zręcznie. Wpatrywała się w twarz szefa. Szaroniebieskie oczy były zimne. Na końcu nosa zarysowana była ledwo widoczna siateczka cieniutkich naczyń włosowatych. – Czy pani wie, że mamy biuro prasowe? – zaczął doktor Bingham. Mówił sarkastycznym, gniewnym tonem.
– Tak, oczywiście – odpowiedziała. – To musi pani także wiedzieć, że pani Donnatello jest odpowiedzialna za wszelkie informacje udzielane prasie i szerokiej publiczności. Laurie skinęła potwierdzająco głową. – I musi pani także zdawać sobie sprawę, że poza mną cały personel tego biura powinien zachowywać dla siebie swoje prywatne opinie na temat spraw dotyczących pracy lekarzy sądowych. Nie odpowiedziała. Nie wiedziała, dokąd zmierza rozmowa. Nagle Bingham zerwał się z fotela i zaczął tam i z powrotem chodzić za biurkiem. – Nie jestem natomiast pewien – kontynuował – czy jest pani świadoma faktu, że pełnienie funkcji lekarza sądowego wiąże się ze znaczną odpowiedzialnością o charakterze społecznym i politycznym. Zatrzymał się i spojrzał na nią. – Czy pani rozumie, co mówię? – Myślę, że tak – odparła Laurie, ale wciąż coś istotnego w tej rozmowie do niej nie docierało. Nie miała pojęcia, co było przyczyną przemowy szefa. – „Myślę, że tak”, to mało – parsknął. Przystanął i pochylił się nad biurkiem ze wzrokiem utkwionym w lekarce. Bardziej niż czegokolwiek Laurie pragnęła zachować spokój. Nie chciała stwarzać wrażenia osoby emocjonalnej. Nie znosiła takich sytuacji. Konfrontacje nie były jej mocną stroną. – Ponadto – warknął szef – naruszanie reguł dotyczących poufnych informacji nie będzie tolerowane. Czy jest to jasne? – Tak – odpowiedziała Laurie powstrzymując łzy. Nie była zasmucona ani zła, tylko wytrącona z równowagi. Zważywszy na ilość pracy, jaką ostatnio wykonywała, nie sądziła, że zasłużyła na taką tyradę. – Czy mogę zapytać, o co tu chodzi? – Jak najbardziej – odparł Bingham. – Pod koniec mojej konferencji prasowej na temat morderstwa w Central Park wstał jeden z reporterów i zadał pytanie, z którego wynikało, że konkretnie pani powiedziała, iż nasz zakład postępuje niewłaściwie w tym przypadku. Czy pani powiedziała coś takiego dziennikarzowi, czy nie? Laurie skurczyła się na swym siedzeniu. Usiłowała spojrzeć szefowi w oczy, ale musiała odwrócić wzrok. Poczuła, jak ogarnia ją fala zakłopotania, winy, złości i niechęci. Była wstrząśnięta brakiem rozsądku Boba, nie mówiąc już o braku poszanowania dla jej zwierzeń. Odzyskując głos powiedziała: – Napomknęłam coś w tym rodzaju. – Tak myślałem – powiedział napuszony Bingham. – Wiedziałem, że ten reporter nie byłby aż tak bezczelny, żeby coś takiego zmyślić. No cóż, doktor Montgomery, niech się pani uważa
za ostrzeżoną. To na dziś wszystko. Potykając się Laurie wyszła z biura szefa. W swym upokorzeniu nie śmiała nawet spojrzeć na panią Sanford, gdyż obawiała się utracenia kontroli nad wstrzymywanymi łzami. W nadziei że nie natknie się na nikogo, wbiegła na górę po schodach, nie czekając na windę. Była wdzięczna losowi za to, że jej współpracowniczka z pokoju, jak się wydawało, wciąż była na sali sekcyjnej. Po zamknięciu drzwi na klucz Laurie usiadła za biurkiem. Czuła się załamana, jak gdyby wszystkie miesiące jej ciężkiej pracy zostały obrócone wniwecz przez jedną lekkomyślną niedyskrecję. W nagłym przypływie zdecydowania sięgnęła po telefon. Chciała zatelefonować do Boba Talbota i powiedzieć mu, co o nim myśli. Ale zawahała się i odłożyła słuchawkę. W tym momencie nie miała siły na nową konfrontację. Głęboko odetchnęła i powoli wypuściła powietrze. Próbowała zabrać się z powrotem do pracy, lecz nie była w stanie się skupić. Otworzyła więc aktówkę i włożyła do niej plik niekompletnych akt. Po zabraniu innych swoich rzeczy zjechała windą na najniższą kondygnację i wyszła na Trzydziestą ulicę przez rampę przy kostnicy. Nie chciała ryzykować spotkania z kimkolwiek na terenie recepcji. Stosownie do jej nastroju deszcz wciąż padał, gdy szła Pierwszą aleją w kierunku południowym. Między budynkami po obu stronach ulicy unosił się całun gryzących spalin i miasto wyglądało chyba jeszcze gorzej niż rano. Laurie szła z podniesioną głową, aby nie widzieć oleistych kałuż, śmieci i spojrzeń bezdomnych ludzi. Nawet budynek, w którym mieściło się jej mieszkanie, wydawał się brudniejszy niż zwykle, a czekając na windę czuła zapach stu lat smażonej cebuli i tłustego mięsa. Wysiadając na piątym piętrze spojrzała groźnie na przekrwione oko Debry Engler, jak gdyby prowokując ją do odezwania się. Po wejściu do mieszkania trzasnęła drzwiami tak mocno, że przekrzywił się na ścianie oprawiony w ramki sztych Klimta kupiony w Metropolitan Museum. Nawet podniecony Tom nie był w stanie podnieść jej na duchu, ocierając się o jej łydki, gdy wieszała płaszcz i chowała parasolkę do wąskiej szafy w przedpokoju. Weszła do sypialni i opadła w fotel. Zignorowany Tom wskoczył na oparcie fotela i zaczął mruczeć prosto w prawe ucho Laurie, a gdy to nie odniosło skutku, próbował łapą chwytać ją za ramię. W końcu zareagowała, biorąc kota na kolana, po czym zaczęła go odruchowo głaskać. Deszcz uderzał o szyby niczym ziarenka piasku, a Laurie snuła smętne rozważania nad swoim życiem. Po raz drugi w tym dniu myślała o tym, że nie wyszła za mąż. Krytyczne uwagi matki wydawały się jej bardziej uzasadnione niż zwykle. Znów zastanawiała się, czy dokonała właściwego wyboru w swym zawodzie. Co będzie za dziesięć lat? Czy widziała siebie pogrążoną w tym samym grzęzawisku codziennego samotnego życia polegającego na zmaganiu się
z papierkową robotą powiązaną z sekcjami, czy też miała przejąć bardziej administracyjne obowiązki, podobnie jak Bingham? Z dużym zaskoczeniem po raz pierwszy uświadomiła sobie, że nie odczuwa pragnienia zostania szefem. Do tej chwili, zarówno w college’u, jak i na studiach medycznych, zawsze starała się być najlepsza i aspirowanie do stanowiska szefa byłoby z tym zgodne. Dążenie do osiągania najlepszych wyników było dla niej rodzajem buntu, próbą sprawienia, aby jej ojciec, wybitny kardiochirurg, wreszcie ją docenił. Ale to się nie udało. Wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie zastąpić ojcu swego starszego brata, który zmarł przedwcześnie w wieku dziewiętnastu lat. Laurie westchnęła. Przygnębienie nie pasowało do niej, a fakt, że była przygnębiona, przygnębiał ją jeszcze bardziej. Nigdy nie przypuściłaby, że okaże się tak wrażliwa na krytykę. Może i wcześniej była nieszczęśliwa, ale przy takim obciążeniu pracą nie zdawała sobie z tego sprawy. Zauważyła, że mruga czerwone światełko aparatu nagrywającego rozmówców podczas jej nieobecności. Najpierw je ignorowała, ale im ciemniej robiło się w pokoju, tym bardziej dokuczliwe stawało się mruganie. Po wpatrywaniu się w światełko przez dalsze dziesięć minut górę wzięła ciekawość i Laurie wysłuchała nagrania. Telefonowała jej matka, Dorothy Montgomery, prosząc, by zadzwoniła, gdy tylko wróci do domu. – Masz ci los! – powiedziała głośno Laurie. Zastanawiała się, czy dzwonić, znając zdolność matki do wyprowadzania jej z równowagi nawet w najpomyślniejszych okolicznościach. Nie czuła się na siłach przełknąć akurat w tej chwili kolejnej dawki jej nietolerancji i nieproszonych rad. Wysłuchała nagrania po raz drugi i po wytłumaczeniu sobie, że matka robiła wrażenie naprawdę zatroskanej, zatelefonowała. Dorothy odezwała się po pierwszym dzwonku. – Dzięki Bogu, że zadzwoniłaś – powiedziała zdyszanym głosem. – Nie wiem, co zrobiłabym, gdybyś się nie odezwała. Myślałam już o wysłaniu telegramu. Urządzamy jutro wieczorem przyjęcie i chcę, żebyś przyszła. Będzie ktoś, z kim chciałabym cię zapoznać. – Mamo! – rzekła z irytacją Laurie. – Nie jestem pewna, czy nadaję się na przyjęcie. Miałam zły dzień. – Nonsens! – wykrzyknęła matka. – Tym bardziej powinnaś wyrwać się z tego twojego okropnego mieszkania. Będziesz się świetnie bawić. To ci dobrze zrobi. Chcę, żebyś poznała doktora Jordana Sheffielda. To znakomity okulista, znany na całym świecie. Tak mówi twój ojciec. A najlepsze jest to, że ostatnio rozwiódł się z jakąś okropną kobietą. – Nie interesuje mnie randka w ciemno – odparła z rozdrażnieniem Laurie. Nie mogła uwierzyć, że matka nie tylko nie uświadamia sobie jej stanu psychicznego, lecz chce ją skojarzyć z jakimś rozwiedzionym specjalistą od gałek ocznych.