Marker
(Marker)
przełożył Norbert Radomski
Dla Jean i Camerona za wszystko, co dla mnie znaczą Chciałbym podziękować swojej uczelni –
Wydziałowi Lekarskiemu Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku. Studiowanie tam było dla mnie
zaszczytem i przywilejem. Zarówno moje życie zawodowe, jak i kariera pisarska opierają się w
znacznym stopniu na fundamencie wiedzy i doświadczenia, jakie zdobyłem w tej instytucji.
R. C.
Prolog
Drugiego lutego przed świtem padająca nieprzerwanie zimna mżawka skrapiała betonowe iglice
Nowego Jorku, spowijając je gęstą, sinoróżową mgłą. Jeśli nie liczyć kilku stłumionych syren,
miasto, które nigdy nie zapada w sen, pogrążone było we względnej martwocie. Jednak dokładnie o
trzeciej siedemnaście po przeciwnych stronach Central Parku zaszły dwa niemal równoczesne, nie
powiązane ze sobą, ale zasadniczo podobne wydarzenia, które – jak miało się okazać – były w
tragiczny sposób splecione. Jedno z nich rozegrało się na poziomie komórkowym, drugie na poziomie
molekularnym. Choć biologiczne skutki tych wydarzeń były całkowicie odmienne, same wydarzenia
zrządzeniem losu niespełna dwa miesiące później doprowadziły swych sprawców – obcych sobie
ludzi – do brutalnego starcia.
Zdarzenie na poziomie komórkowym nastąpiło w momencie intensywnej rozkoszy i polegało na
gwałtownym wstrzyknięciu do pochwy nieco ponad dwustu pięćdziesięciu milionów plemników.
Niczym gromada niecierpliwych maratończyków, plemniki błyskawicznie zmobilizowały się,
sięgnęły do swych zasobów energii i rozpoczęły prawdziwie herkulesowy wyścig ze śmiercią:
wyczerpujący i niebezpieczny bieg, który wygrać mógł tylko jeden z nich, skazując pozostałe na
krótki i frustrująco jałowy żywot.
Najpierw musiały przedrzeć się przez czop śluzowy tarasujący dostęp do obkurczonej jamy macicy.
Mimo tej potężnej zapory plemniki szybko zatriumfowały, choć było to pyrrusowe zwycięstwo.
Dziesiątki milionów gamet z pierwszej fali zginęły w akcie samopoświęcenia, by uwolnić zawarte w
nich enzymy mające otworzyć przejście dla innych.
Następnym sprawdzianem dla tej hordy maleńkich istot było przebycie olbrzymiej przestrzeni macicy,
wyczyn porównywalny pod względem dystansu i niebezpieczeństw z wysiłkiem małej rybki
przemierzającej wzdłuż Wielką Rafę Koralową. Ale nawet ta pozornie nieprzekraczalna przeszkoda
została pokonana, gdy kilka tysięcy krzepkich plemników szczęśliwie zdołało dotrzeć do ujść
jajowodów, pozostawiając za sobą trupy setek milionów pechowców.
Jednak nie był to jeszcze koniec ich trudów. Wśród falujących fałd nabłonka szczęśliwcy, którzy
trafili do właściwego jajowodu, przyspieszyli bieg pod wpływem chemicznych bodźców płynu z
pękniętego pęcherzyka Graafa. Gdzieś przed nimi, za dwunastoma centymetrami krętego, zdradliwego
tunelu, znajdował się ich Święty Graal, świeżo uwolniona komórka jajowa spowita obłokiem
chroniących ją osłon.
Napędzana coraz mocniej nieodpartą siłą chemotaksji, część męskich gamet dokonała rzeczy
pozornie niemożliwej i otoczyła swój cel. Pozostało ich już niespełna sto, wyczerpanych długą
podróżą i ucieczką przed drapieżnymi makrofagami, które unicestwiły wielu ich braci, a liczba ta
malała wciąż w szybkim tempie. Niedobitki w ostatnim zrywie zwaliły się na nieszczęsną
haploidalną komórkę jajową.
Po zaledwie godzinie i dwudziestu pięciu minutach zwycięski plemnik ostatnim rozpaczliwym
ruchem witki rzucił się na osłony otaczające jajo. Gorączkowo przedzierał się przez warstwę
komórek ziarnistych, by dotknąć swym czapeczkowatym akrosomem grubej osłonki przejrzystej i
doprowadzić do fuzji. W tym momencie wyścig dobiegł końca.
Ostatecznym, przedśmiertnym czynem zwycięskiego plemnika było wstrzyknięcie do wnętrza komórki
jajowej materiału jądrowego, wskutek czego powstało męskie przedjądrze.
Pozostałych szesnaście plemników, które dotarły do komórki jajowej parę sekund po zwycięzcy,
przekonało się, że nie są w stanie przylgnąć do zmodyfikowanej osłonki przejrzystej.
Ich zasoby energii były na wyczerpaniu i wkrótce ich witki zamarły. Nie było innego miejsca.
Wszyscy przegrani zostali wychwyceni, wchłonięci i usunięci z organizmu przez śmiercionośne
makrofagi.
Tymczasem wewnątrz zapłodnionej komórki jajowej męskie i żeńskie przedjądrza wędrowały ku
sobie. Gdy ich otoczki uległy rozpadowi, zawartość obu połączyła się, tworząc wymagany dla
ludzkiej komórki zestaw czterdziestu sześciu chromosomów. Jajo przekształciło się w zygotę. W
ciągu następnej doby uległo podziałowi w procesie zwanym bruzdkowaniem, pierwszym z sekwencji
wydarzeń, która po dwudziestu dniach miała doprowadzić do powstania zarodka. Zaczęło się życie.
Niemal równoczesne zdarzenie na poziomie molekularnym również wiązało się ze wstrzyknięciem.
W tym przypadku do jednej z obwodowych żył przedramienia wprowadzono przeszło bilion
cząsteczek zwyczajnej soli, zwanej chlorkiem potasu, rozpuszczonej w niewielkiej ilości wody
destylowanej. Efekt był niemal natychmiastowy. Jony potasu przeniknęły na zasadzie biernej dyfuzji
do wnętrza komórek wyściełających żyłę, zaburzając równowagę elektrolityczną niezbędną dla ich
życia i funkcjonowania. Znajdujące się między komórkami delikatne zakończenia nerwowe
pospiesznie wysłały do mózgu pilne sygnały bólu, ostrzegając o nadciągającej katastrofie.
Parę sekund później jony potasu dopłynęły głównymi żyłami do serca, skąd każdy skurcz wyrzucał je
do rozgałęzionego drzewa tętnic. Choć coraz bardziej rozcieńczały się w osoczu, ich stężenie wciąż
pozostawało zabójcze. Szczególnie zagrożone były wyspecjalizowane komórki odpowiedzialne za
inicjowanie uderzeń serca, komórki pnia mózgu sterujące oddechem oraz przenoszące sygnały
neurony i wrzeciona mięśniowe. Już wkrótce wszystkie one odczuły niekorzystny wpływ potasu.
Częstość akcji serca spadła gwałtownie, a jego skurcze osłabły.
Oddech stał się płytki, a natlenienie krwi niewystarczające. Kilka chwil później serce zatrzymało się,
zapoczątkowując proces obumierania komórek w całym organizmie oraz śmierć kliniczną.
Życie się zakończyło. Ostatnim ciosem było wysączenie się potasu zawartego w umierających
komórkach do nie funkcjonującego już układu krążenia, co skutecznie zamaskowało wstrzykniętą
śmiertelną dawkę.
Rozdział 1
Odgłos kapania był regularny jak metronom. Gdzieś na schodach pożarowych krople wody, zasilane
nieustannym deszczem, rozpryskiwały się o metalową powierzchnię. W pogrążonym w ciszy
mieszkaniu Jacka Stapletona dźwięk ten wydawał się Laurie Montgomery głośny niczym gong, i to do
tego stopnia, że krzywiła się w oczekiwaniu na każde kolejne plaśnięcie. Przez długie godziny jedyną
konkurencją dla deszczu były włączająca się i wyłączająca sprężarka lodówki, syczenie i stukot
kaloryfera oraz, od czasu do czasu, odległa syrena lub klakson, odgłosy tak typowe dla Nowego
Jorku, że ludzie podświadomie je ignorowali. Ale Laurie nie należała do tych szczęściarzy. Po trzech
godzinach przewracania się z boku na bok była przeczulona na każdy dźwięk w swoim otoczeniu.
Obróciła się jeszcze raz i otworzyła oczy. W anemicznym świetle przesączającym się przez skraj
rolety mogła dokładniej przyjrzeć się pustemu i raczej ponuremu mieszkaniu Jacka.
Powodem, dla którego mieszkali właśnie tu, a nie u niej, była wielkość jej sypialni. Pokój był tak
maleńki, że mieściło się tam tylko pojedyncze łóżko, wskutek czego wspólne sypianie nastręczało
pewien problem. Poza tym Jack nie chciał się oddalać od swego ukochanego osiedlowego boiska do
koszykówki.
Laurie zerknęła na radio z budzikiem. W miarę jak cyfry na wyświetlaczu rosły nieubłaganie,
ogarniał ją coraz większy gniew. Wiedziała z doświadczenia, że przeleżawszy bezsennie większą
część nocy, w pracy będzie tego dnia do niczego. Zastanawiała się, jak na Boga, udało jej się
przebrnąć przez studia medyczne i staż, kiedy to niewyspanie było na porządku dziennym. Coś
mówiło jej jednak, że jej złość nie wynika jedynie z kłopotów z zaśnięciem. Podejrzewała, że tak
naprawdę właśnie owa złość nie daje jej zasnąć.
Był środek nocy, kiedy Jack niechcący przypomniał jej o zbliżających się urodzinach, pytając, czy
chce uczcić je w jakiś szczególny sposób. Wiedziała, że było to niewinne pytanie, zadane tuż po
miłosnych rozkoszach, niemniej zburzyło ono jej wymyślny mechanizm obronny polegający na życiu z
dnia na dzień, by uniknąć rozmyślania o przyszłości. Choć wydawało się to niewiarygodne, już
niedługo miała skończyć czterdzieści trzy lata. Gdzieś około trzydziestego piątego roku życia zaczęła
rozumieć frazes o tykającym zegarze reprodukcyjnym – a teraz włączył się jej alarm.
Westchnęła mimo woli. Przez ostatnie godziny dumała samotnie nad towarzyskim bagnem, w jakim
ugrzęzła. Jeśli chodziło o jej życie osobiste, już od szkoły średniej sprawy nie układały się jak
należy. Jack, sądząc po jego odprężonej sylwetce i odgłosach błogiego snu, był
zadowolony ze stanu rzeczy, co w jej oczach jedynie pogarszało sytuację. Chciała rodziny.
Zawsze, nawet jako szalona dwudziesto – i trzydziestolatka, była pewna, że któregoś dnia ją założy, a
tymczasem w wieku niemal czterdziestu trzech lat mieszkała w obskurnej norze w podłej dzielnicy
Nowego Jorku z mężczyzną, który nie potrafił się zdecydować co do małżeństwa i dzieci.
Znowu westchnęła. Do tej pory świadomie starała się nie drażnić Jacka, ale obecnie nie obchodziło
jej to. Postanowiła, że spróbuje porozmawiać z nim jeszcze raz, choć wiedziała, że jest to temat,
którego z rozmysłem unika. Ale tym razem zamierzała być twarda. Ostatecznie, dlaczego miała się
zgadzać na żałosne życie w mieszkaniu stosownym raczej dla pary klepiących biedę studentów niż
dla dyplomowanych patologów sądowych, jakimi oboje byli, i na związek, w którym wszelkie
wzmianki o małżeństwie i dzieciach były zakazane na mocy jednostronnej decyzji?
Jednak nie wszystko przedstawiało się w tak czarnych barwach. Jeśli chodzi o życie zawodowe,
sprawy nie mogłyby układać się lepiej. Uwielbiała pracę patologa w Biurze Głównego Inspektora
Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork, gdzie była zatrudniona od trzynastu lat, i cieszyła
się, że może dzielić to doświadczenie z kimś takim jak Jack. Oboje wysoko cenili wyzwania
intelektualne, jakie zapewniała patologia sądowa; każdego dnia uczyli się czegoś nowego. Oboje też
podobnie zapatrywali się na wiele spraw: jednakowo nie znosili miernoty i żywili jednakową odrazę
do politycznych wymogów związanych z przynależnością do biurokracji. Ale choć tak znakomicie
dogadywali się na płaszczyźnie zawodowej, Laurie nie rekompensowało to coraz silniejszego
pragnienia posiadania rodziny.
Jack poruszył się nagłe. Obrócił się na plecy, dłonie splótł na piersiach. Laurie spojrzała na niego,
pogrążonego we śnie. Jej zdaniem był przystojnym mężczyzną. Miał krótko ostrzyżone, siwiejące
jasnobrązowe włosy, krzaczaste brwi i wyraziste, ostre rysy twarzy, na której zwykle, nawet w czasie
snu, malował się cierpki uśmiech. Uważała, że jest agresywny, a jednak życzliwy, śmiały, a zarazem
skromny, ambitny, ale wspaniałomyślny, a przy tym wesoły i skory do żartów.
Bystry umysł Jacka sprawiał, że życie z nim nigdy nie było nudne, zwłaszcza w połączeniu z jego
szczeniackim upodobaniem do ryzyka. Z drugiej strony potrafił być nieznośnie uparty, szczególnie w
sprawie małżeństwa i dzieci.
Laurie pochyliła się nad Jackiem i przyjrzała mu się dokładniej. Zdecydowanie uśmiechał
się, co jeszcze bardziej ją rozdrażniło. Poczuła się urażona, że jest zadowolony ze stanu rzeczy.
Choć była pewna, że go kocha, i wierzyła, że jest przez niego kochana, jego niechęć do pełnego
zaangażowania się w związek dosłownie doprowadzała ją do szału. Wyjaśniał jej, że chodzi nie tyle
o strach przed małżeństwem czy ojcostwem jako takim, ile raczej o obawę przed bólem, na jaki
naraża takie zaangażowanie. Z początku Laurie była wyrozumiała: Jack stracił żonę i dwie córeczki
w katastrofie lotniczej. Wiedziała, że nosił w sobie zarówno żal, jak i poczucie winy, gdyż wypadek
zdarzył się po wizycie, jaką złożyły mu, gdy przekwalifikowywał się na patologa w innym mieście.
Wiedziała też, że po tej tragedii zmagał się z głęboką depresją reaktywną. Ale od tych wydarzeń
upłynęło niemal trzynaście lat. Laurie uznała, że okazała dość wrażliwości dla jego potrzeb i nie
naciskała go, kiedy w końcu zaczęli chodzić ze sobą na poważnie. Teraz jednak, niemal cztery lata
później, czuła, że jej cierpliwość jest na wyczerpaniu. Ostatecznie ona też miała potrzeby.
Ciszę przerwało nagle brzęczenie budzika. Ręka Jacka wystrzeliła i pacnęła przycisk, po czym na
powrót wsunęła się pod kołdrę. Na pięć minut w sypialni znów zapanował spokój i oddech Jacka
odzyskał swój powolny, głęboki, senny rytm. Była to część porannego rytuału, której Laurie nigdy nie
miała okazji oglądać, gdyż Jack niezmiennie wstawał wcześniej niż ona.
Laurie była nocnym markiem i uwielbiała czytać przed snem, przez co często siedziała po nocach
dłużej, niż powinna. Odkąd zamieszkali razem, nauczyła się przesypiać dźwięk budzika, wiedząc, że
Jack zareaguje.
Kiedy budzik odezwał się po raz drugi, Jack wyłączył go na dobre, odrzucił kołdrę, usiadł i,
odwrócony tyłem do Laurie, opuścił stopy na podłogę. Patrzyła, jak się przeciąga i ziewa,
przecierając oczy. Wreszcie wstał i nie zważając na swoją nagość, ruszył na palcach do łazienki.
Laurie, założywszy ręce za głowę, odprowadziła go wzrokiem. Pomimo rozdrażnienia widok ten
sprawił jej przyjemność. Słyszała, jak korzysta z toalety, po czym spuszcza wodę. Po chwili wrócił,
znowu trąc oczy, i obszedł łóżko, żeby ją obudzić.
Wyciągnął rękę, by jak zwykle potrząsnąć jej ramieniem, i nagle drgnął zaskoczony, spostrzegłszy jej
otwarte, utkwione w nim oczy i zaciśnięte w grymasie gniewnej determinacji usta.
– Nie śpisz? – mruknął, unosząc pytająco brwi. Natychmiast zorientował się, że coś jest nie w
porządku.
– Nie zmrużyłam oka od czasu naszych nocnych amorów.
– Miło było, nie? – odparł w nadziei, że dowcip zdoła załagodzić jej ewidentne rozdrażnienie.
– Jack, musimy porozmawiać – oświadczyła stanowczo Laurie, siadając na łóżku i przyciskając
kołdrę do piersi. Wyzywająco spojrzała mu w oczy.
– Chyba to właśnie robimy? – zauważył Jack. Momentalnie domyślił się, do czego zmierza Laurie, i
mimo woli w jego głosie pojawił się sarkastyczny ton. Choć wiedział, że przyniesie to efekt
przeciwny do zamierzonego, nie mógł się powstrzymać. Sarkazm był mechanizmem obronnym, jaki
wypracował sobie w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
Laurie otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, lecz Jack uniósł dłoń.
– Przepraszam. Nie chciałbym być gruboskórny, ale coś mi się zdaje, że wiem, dokąd prowadzi ta
rozmowa, a to nie jest odpowiednia pora. Przykro mi, Laurie, ale za godzinę musimy być w kostnicy,
tymczasem żadne z nas nie umyło się jeszcze, nie ubrało ani nie zjadło śniadania.
– Jack, dla ciebie nigdy nie jest odpowiednia pora.
– Cóż, w takim razie ujmijmy to inaczej. To jest chyba najgorsza możliwa pora na jakąkolwiek
poważną, budzącą emocje dyskusję. Jest wpół do siódmej rano, poniedziałek po wspaniałym
weekendzie i oboje musimy iść do pracy. Jeśli chciałaś rozmawiać, w ciągu ostatnich dwóch dni
miałaś dość okazji, żeby poruszyć ten temat, a z przyjemnością bym go przedyskutował.
– Och, jasne! Spójrzmy prawdzie w oczy. Ty nigdy nie chcesz o tym rozmawiać. Jack, w czwartek
skończę czterdzieści trzy lata. Czterdzieści trzy! Nie mogę sobie pozwolić na luksus cierpliwości.
Nie mogę czekać, aż zdecydujesz, czego chcesz. Do tego czasu będę już po menopauzie.
Przez dłuższą chwilę Jack wpatrywał się w niebieskozielone oczy Laurie. Było jasne, że niełatwo
będzie ją udobruchać.
– W porządku – powiedział, głośno wypuszczając powietrze, jak gdyby dawał za wygraną.
Opuścił wzrok na swoje bose stopy. – Porozmawiamy o tym dziś wieczorem, przy kolacji.
– Chcę porozmawiać teraz! – oświadczyła z naciskiem Laurie. Wyciągnęła rękę i ujęła Jacka pod
brodę, zmuszając go, by znów spojrzał jej w oczy. – Kiedy ty spałeś, ja leżałam i rozmyślałam o
naszym związku. Odkładanie tego na później nie wchodzi w grę.
– Laurie, idę teraz wziąć prysznic. Mówię ci, że to nie jest właściwa pora.
– Kocham cię, Jack – zawołała Laurie, chwytając go za ramię. – Ale potrzebuję czegoś więcej. Chcę
wyjść za mąż i założyć rodzinę. Chcę żyć w lepszym niż to miejscu. – Puściła rękę Jacka i omiotła
gestem pokój, wskazując łuszczącą się farbę, gołą żarówkę pod sufitem, łóżko bez zagłówka, dwa
nocne stoliki zrobione z postawionych dnem do góry skrzynek po winie oraz samotną komodę. – To
nie musi być Tadż Mahal, ale to tutaj jest wprost śmieszne.
– Zawsze sądziłem, że cztery gwiazdki cię zadowalają.
– Daruj sobie ten sarkazm – warknęła Laurie. – Odrobina luksusu nie zaszkodziłaby, biorąc pod
uwagę, jak ciężko pracujemy. Ale nie w tym problem. Chodzi o nasz związek, który ciebie
najwyraźniej zadowala, a mnie nie wystarcza. To sprawa zasadnicza.
– Idę wziąć prysznic – powtórzył Jack. Laurie rzuciła mu krzywy uśmiech.
– Świetnie. Idź wziąć prysznic.
Jack skinął głową. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak zmienił zdanie.
Odwrócił się i zniknął w łazience, nie zamykając za sobą drzwi. Chwilę później Laurie usłyszała
szum wody z prysznica i chrobot zasuwanej zasłonki.
Wypuściła powietrze z płuc. Drżała ze zmęczenia połączonego z napięciem emocjonalnym, ale była
dumna z siebie, że nie uroniła ani jednej łzy. Nie znosiła płakać w trudnych sytuacjach.
Jakim cudem udało jej się uniknąć tego tym razem, nie miała pojęcia, ale była zadowolona. Łzy nigdy
nie pomagały, często zaś stawiały ją w niekorzystnym położeniu.
Włożywszy szlafrok, Laurie poszła do szafy po swoją walizkę. Sprzeczka z Jackiem, prawdę
mówiąc, przyniosła jej ulgę. Reagując dokładnie tak, jak przewidywała, Jack usprawiedliwił
decyzję, którą podjęła jeszcze przed jego przebudzeniem. Otwierając przydzielone sobie szuflady
komody, wyjęła swoje rzeczy i zaczęła się pakować. Kończyła właśnie, gdy usłyszała, że prysznic
umilkł. Chwilę później Jack pojawił się w drzwiach łazienki, energicznie wycierając ręcznikiem
głowę. Gdy spostrzegł Laurie z walizką, stanął jak wryty.
– Co ty, do diabła, robisz?
– Wydaje mi się, że jest zupełnie jasne, co robię – odparła Laurie.
Dłuższą chwilę Jack bez słowa przyglądał się, jak Montgomery kontynuuje pakowanie.
– Przesadzasz – powiedział w końcu. – Nie musisz się wyprowadzać.
– Myślę, że muszę – odparła Laurie, nie unosząc wzroku.
– Świetnie! – oświadczył po chwili z napięciem w głosie. Cofnął się za drzwi, by wytrzeć się do
końca.
Gdy Jack opuścił łazienkę, Laurie weszła do środka, zabierając ze sobą przeznaczone na ten dzień
ubranie. Demonstracyjnie zamknęła drzwi, choć normalnie zostawiała je otwarte. Kiedy wyszła
ubrana, Jack był już w kuchni. Dołączyła do niego przy śniadaniu złożonym z płatków zbożowych i
owoców. Oboje zbyt się spieszyli, by siadać przy maleńkim plastikowym stole.
Zachowywali się uprzejmie, a ich rozmowy ograniczały się do słów „przepraszam”, kiedy tańczyli
wokół siebie, by dostać się do lodówki. Kuchnia była tak wąska, że nie sposób było się w niej
poruszać, nie dotykając się nawzajem.
O siódmej byli gotowi do wyjścia. Laurie wcisnęła kosmetyki do walizki i zamknęła pokrywę.
Wytaczając walizkę do salonu, zobaczyła, że Jack ściąga z wieszaka na ścianie swój rower górski.
– Nie masz chyba zamiaru jechać nim do pracy? – jęknęła. Zanim zamieszkali razem, Jack dojeżdżał
do pracy na rowerze, jeździł nim też po mieście, załatwiając różne sprawy.
Nieodmiennie przerażało to Laurie, która wciąż się obawiała, że pewnego pięknego dnia Jack trafi
do kostnicy „nogami do przodu”. Odkąd zaczęli dojeżdżać do pracy razem, Jack odstawił
rower, gdyż nie było mowy, żeby Laurie zgodziła się korzystać z tego środka lokomocji.
– No cóż, wygląda na to, że kiedy wrócę do swojego pałacu, będę sam sobie panem.
– Rany boskie, przecież pada!
– Tym ciekawsza będzie przejażdżka.
– Wiesz, Jack, postanowiłam być dzisiaj szczera, więc chcę, żebyś wiedział, że moim zdaniem to
twoje szczeniackie ryzykanctwo jest nie tylko niestosowne, ale i egoistyczne, zupełnie jakbyś gwizdał
sobie na moje uczucia.
– Coś takiego – odparł Jack, uśmiechając się kwaśno. – Cóż, pozwól, że coś ci powiem. Moja jazda
na rowerze nie ma nic wspólnego z twoimi uczuciami. I mówiąc szczerze, pomysł, że ma, wydaje mi
się przejawem egoizmu.
Gdy wyszli na Sto Szóstą Ulicę, Laurie ruszyła na zachód, żeby złapać taksówkę na Columbus
Avenue, Jack tymczasem popedałował na wschód, w stronę Central Parku. Żadne nie odwróciło się,
by pomachać drugiemu na pożegnanie.
Rozdział 2
Jack zapomniał już, jaką radość dawała mu jazda ciemnofioletowym rowerem górskim marki
Cannondale, ale uczucie to powróciło w mgnieniu oka, gdy wjechawszy do Central Parku w
okolicach Sto Szóstej Ulicy, zjeżdżał siłą rozpędu po stoku jednego ze wzgórz. Ponieważ z wyjątkiem
nielicznych amatorów joggingu w parku nie było praktycznie nikogo, Jack rozluźnił
się i wkrótce zarówno miasto, jak i jego własne tłumione obawy zniknęły niby za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki w spowitym mgłą śródmiejskim lesie. Słysząc świst wiatru, miał
wrażenie, jakby zaledwie wczoraj mknął w dół ze szczytu Dead Man’s Hill w South Bend w Indianie
na swym ukochanym, czerwonozłotym terenowym schwinnie. Rower ten, wypatrzony w reklamie na
tylnej okładce komiksu, był prezentem na dziesiąte urodziny. Z czasem Jack uczynił z niego symbol
swego szczęśliwego i beztroskiego dzieciństwa i uprosił matkę, żeby nie wyrzucała go, tak więc
schwinn po dziś dzień obrastał kurzem w garażu jego rodzinnego domu.
Deszcz wciąż padał, nie dość mocno jednak, by zgasić entuzjazm Jacka, mimo że słyszał, jak krople
bębnią o kask. Największy problem sprawiało mu patrzenie przez zaparowane szkła
aerodynamicznych okularów przeciwsłonecznych. By nie dać się zmoczyć, włożył
nieprzemakalne kolarskie ponczo, zaopatrzone w pomysłowe haczyki na kciuki. Gdy siedział
pochylony, z dłońmi zaciśniętymi na kierownicy, ponczo tworzyło coś w rodzaju namiotu. Starał
się omijać kałuże, a kiedy było to niemożliwe, zdejmował nogi z pedałów, by przejechać przez nie z
rozpędu.
W południowo-wschodnim narożniku Central Parku Jack wyjechał na ulice śródmieścia zakorkowane
już przez poranny szczyt. Swego czasu uwielbiał się ścigać z samochodami, ale było to, kiedy był, jak
sam to określał, nieco bardziej szalony. Był też wtedy w zdecydowanie lepszej formie. Ponieważ
przez ostatnich kilka lat nie jeździł zbyt wiele, nie miał już takiej kondycji jak dawniej. Regularna gra
w koszykówkę ratowała sytuację, ale koszykówka nie dawała okazji do tak długotrwałego wysiłku,
jakiego wymagała jazda na rowerze. Nie zwolnił
jednak i kiedy dotarł na podjazd prowadzący do rampy Zakładu Medycyny Sądowej przy Trzydziestej
Ulicy, czuł, że mięśnie ud dają mu się we znaki. Gdy zsiadł z roweru, stał przez chwilę oparty o
kierownicę, czekając, aż układ krążenia zaspokoi zapotrzebowanie obolałych mięśni na tlen.
Kiedy ból ustąpił nieco, Jack zarzucił sobie rower na ramię i wszedł po schodach na rampę.
Nogi wciąż miał jak z waty, ale umierał z ciekawości, co się dzieje w kostnicy. Przejeżdżając przed
głównym wejściem, zauważył, że przed gmachem stoi kilka telewizyjnych wozów transmisyjnych z
włączonymi generatorami i wystawionymi antenami satelitarnymi. Dostrzegł
także tłum kłębiący się w holu, tuż za drzwiami wejściowymi. Coś wisiało w powietrzu.
Mijając stróżówkę, pomachał przez okno Robertowi Harperowi. Umundurowany strażnik zerwał się
z krzesła i wystawił głowę przez otwarte drzwi.
– Wraca pan do dawnych zwyczajów, doktorze Stapleton? – zawołał. – Wieki minęły, odkąd ostatni
raz widziałem ten pański rower.
Jack pomachał mu przez ramię, taszcząc swój wehikuł w czeluście piwnicy. Minął małą salę
autopsyjną, używaną do badania zwłok w stanie rozkładu, i skręcił w lewo tuż przed usytuowanym
centralnie blokiem komór chłodniczych, w których przechowywano ciała przed autopsją. Zrobił
miejsce na rower wśród sosnowych trumien przeznaczonych dla niezidentyfikowanych i niechcianych
zmarłych, po czym, schowawszy pelerynę i kask w swojej szafce w szatni, skierował się ku schodom.
Minął Mike’a Passano, pracującego na nocną zmianę technika, który kończył właśnie jakąś
papierkową robotę w biurze kostnicy. Pomachał mu, ale Mikę, pochłonięty pracą, nie zauważył go.
Wychodząc na główny korytarz parteru, Jack znów dostrzegł zatłoczony hol wejściowy.
Nawet tu, w głębi budynku, słyszał dobiegający stamtąd szmer ożywionych rozmów. Coś musiało się
wydarzyć. Był zaintrygowany. Jedną z najatrakcyjniejszych stron zawodu patologa sądowego było to,
że nigdy nie wiedział, co przyniesie mu następny dzień. Chodzenie do pracy było inspirujące, wręcz
ekscytujące, czego z pewnością nie mógłby powiedzieć o swoim wcześniejszym życiu okulisty, kiedy
to każdy dzień był spokojny i kompletnie pozbawiony niespodzianek.
Kariera okulistyczna Jacka zakończyła się gwałtownie w roku 1990, gdy jego gabinet został
wchłonięty przez agresywnie rozwijający się koncern medyczny AmeriCare. Propozycja AmeriCare,
by Jack podjął pracę u nich, była kolejnym policzkiem. Doświadczenie to boleśnie uświadomiło mu,
że tradycyjna, płatna opieka medyczna, oparta na bliskim kontakcie lekarza z pacjentem i kierująca
się wyłącznie potrzebami tego ostatniego, gwałtownie zanika. To objawienie zaowocowało decyzją o
zmianie specjalizacji na patologię sądową. Postąpił tak w nadziei, że dzięki temu uniknie kontaktu ze
zorganizowaną służbą zdrowia, która, jak uważał, zasługiwała raczej na nazwę „zorganizowanego
zaniedbywania”. Jak na ironię AmeriCare, niczym zły duch, pojawił się znów w jego życiu mimo
wysiłków, jakie czynił, by zdystansować się od tej instytucji. Dzięki niskiej cenie składek koncern
wygrał niedawno przetarg na świadczenie usług medycznych dla pracowników służb miejskich. Jack
i jego koledzy musieli odtąd zwracać się ze swymi problemami zdrowotnymi właśnie do AmeriCare.
Chcąc uniknąć tłumu dziennikarzy, Jack ruszył okrężną drogą do sali, w której rozpoczynał
się dzień roboczy w kostnicy. Na zasadzie rotacji jeden ze starszych stażem patologów przychodził
do pracy wcześniej, żeby przejrzeć przypadki z nocy, ustalić, które z nich wymagają autopsji, oraz
rozdzielić je pomiędzy lekarzy. Jack również miał zwyczaj przychodzić bardzo wcześnie, nawet jeśli
akurat nie na niego przypadało ustalanie grafiku autopsji, dzięki czemu mógł poszperać w teczkach i
postarać się, by najbardziej ambitne przypadki dostały się właśnie jemu. Nie mógł zrozumieć,
dlaczego inni lekarze nie robią tak samo, dopóki nie uświadomił
sobie, że większość jego kolegów woli migać się od pracy. Ciekawość Jacka nieodmiennie
powodowała, że otrzymywał najwięcej spraw. Ale nie przeszkadzało mu to; praca była dla niego
narkotykiem pozwalającym utrzymać w karbach demony. Kiedy Laurie praktycznie wprowadziła się
do niego, przekonał ją, żeby przychodziła do pracy równie wcześnie jak on, co było nie lada
wyczynem, zważywszy na to, jak trudno było jej wstać rano. Myśl o Laurie sprawiła, że Jack się
uśmiechnął. Zaczął się też zastanawiać, czy już przyjechała.
Nagle stanął jak wryty. Aż do tej chwili świadomie starał się nie pamiętać o porannej sprzeczce.
Wspomnienia dni przeżytych z Laurie, a także straszliwych wydarzeń z przeszłości zalały go jak fala.
Z irytacją zastanawiał się, dlaczego koniecznie musiała zakończyć cudowny weekend tak dołującym
akcentem, tym bardziej że między nimi układało się tak dobrze. Ogólnie rzecz biorąc, czuł się niemal
szczęśliwy, co było niezwykłym stanem ducha, jeśli wziąć pod uwagę, że w swoich oczach nie
zasługiwał nawet na życie, a co dopiero na szczęście.
Owładnął nim gniew. Nie życzył sobie, by przypominano mu o jego tlącym się żalu i poczuciu winy
za śmierć żony i córek, co zdarzało się przy każdej wzmiance o małżeństwie i dzieciach.
Perspektywa zaangażowania emocjonalnego, a także ryzyka cierpień, jakie ono ze sobą niosło,
szczególnie gdyby założył nową rodzinę, była przerażająca.
– Weź się w garść! – mruknął do siebie pod nosem. Zamknął oczy i mocno potarł twarz dłońmi. Za
jego frustracją i złością na Laurie czaiła się melancholia, niemile przypominając mu o stoczonej
niegdyś walce z depresją. Sęk w tym, że naprawdę mu na niej zależało. Wszystko układało się
świetnie, z wyjątkiem drażliwej kwestii dzieci.
– Jack, dobrze się czujesz? – zapytał kobiecy głos. Stapleton zerknął przez palce. Janice Jaeger,
drobna, pracująca na nocną zmianę wywiadowczym sądowa, patrzyła na niego, wkładając płaszcz w
drodze do wyjścia. Wyglądała na wyczerpaną. Jej legendarne sińce pod oczami sprawiały, że Jack
zastanawiał się, czy w ogóle sypia.
– Wszystko w porządku – odparł. Oderwał dłonie od twarzy i z zażenowaniem wzruszył
ramionami. – Dlaczego pytasz?
– Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widziała cię stojącego bez ruchu, a już na pewno nie
na środku korytarza.
Jack próbował wymyślić jakąś dowcipną odpowiedź, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
Zamiast tego zmienił temat, niezręcznie pytając, czy noc minęła ciekawie.
– Mieliśmy tu istny młyn! – odparła Janice. – Właściwie lekarz wyjazdowy, a nawet doktor
Fontworth, odczuli to bardziej niż ja. Doktor Bingham i doktor Washington już przyszli i robią sekcję,
a Fontworth im asystuje.
– Bez żartów! – wykrzyknął Jack. – Co to za przypadek?
Harold Bingham był szefem, a Calvin Washington jego zastępcą. Żaden z nich nie miał
w zwyczaju pojawiać się w pracy przed ósmą i rzadko zdarzało się, by wykonywali autopsję o tak
wczesnej porze. Sprawa musiała mieć aspekty polityczne, co tłumaczyło obecność dziennikarzy.
Fontworth był jednym z kolegów Jacka i miał dyżur w ten weekend. Patolodzy sądowi nie pracowali
w nocy, chyba że pojawił się problem. Jako „lekarze wyjazdowi”, obsługujący rutynowe przypadki
wymagające obecności lekarza, zatrudniani byli rezydenci patologii.
– To rana postrzałowa, ale w sprawę zamieszana jest policja, dlatego Fontworth musiał się tym
zająć. Z tego, co wiem, policja otoczyła podejrzanego u jego dziewczyny. Przy próbie aresztowania
wywiązała się strzelanina. Podejrzewa się nieuzasadnione użycie siły. Pewnie by to pana
zainteresowało.
Jack skrzywił się w duchu. Rany postrzałowe bywały trudne do interpretacji, gdy było ich wiele.
Choć George Fontworth pracował w Zakładzie Medycyny Sądowej osiem lat dłużej niż on, Jack
uważał go za niezbyt sumiennego.
– Myślę, że odpuszczę to sobie, skoro szef się tym zajmuje – stwierdził. – Co jeszcze się działo? Coś
godnego uwagi?
– Sama normalka, z wyjątkiem jednego przypadku z Manhattan General. Młody człowiek, świeżo po
zabiegu. W sobotę doznał otwartego złamania kości, kiedy upadł, jeżdżąc na rolkach w Central
Parku, a wczoraj rano go operowano.
Jack znów się skrzywił. Przy rozdrażnieniu, które zawdzięczał Laurie, sama nazwa Manhattan
General Hospital wywołała u niego reakcję alergiczną. Niegdyś uznany ośrodek akademicki był teraz
sztandarową placówką AmeriCare, odkąd został obrany za cel i przejęty przez tego zasobnego
giganta służby zdrowia. Jack wiedział, że ogólny poziom świadczonych tam usług medycznych jest
przyzwoity, tak że gdyby niefortunnie spadł z roweru i trafił na ich oddział urazowy – gdzie
najprawdopodobniej by go zabrano, biorąc pod uwagę niedawno podpisany kontrakt z miastem –
miałby dobrą opiekę. Mimo wszystko jednak był to szpital zarządzany przez AmeriCare, a on żywił
do tej firmy instynktowną nienawiść.
– Co w tym takiego szczególnego? – zapytał, próbując ukryć wzburzenie. Przybrawszy sarkastyczny
ton, dodał: – Postawiono błędną diagnozę czy wchodził w grę jakiś ohydny szwindel?
– Ani to, ani to! – Janice westchnęła. – Chodzi po prostu o wrażenie, jakie wywarł na mnie ten
przypadek. Wydało mi się to jakieś takie... smutne.
– Smutne? – powtórzył Jack. Był zaskoczony. Janice pracowała jako wywiadowca sądowy od ponad
dwudziestu lat i widziała śmierć we wszystkich jej niesławnych odmianach. – Jeśli twierdzisz, że to
smutne, to musiało być naprawdę smutne. Mogę prosić o parę szczegółów?
– Chłopak nie skończył jeszcze trzydziestu lat i nigdy nie chorował, a konkretnie, nie miał
żadnych kłopotów z sercem. Jak mi powiedziano, wcisnął przycisk alarmowy, ale kiedy pielęgniarki,
jak twierdzą, przyszły do niego pięć czy dziesięć minut później, już nie żył. Więc to musiało być
serce.
– Nie próbowali go reanimować?
– Och, oczywiście, że próbowali, ale bez powodzenia. Nie uzyskali ani jednego impulsu na EKG.
– Co cię tak zasmuciło? Wiek tego człowieka?
– Wiek to jedno, ale to jeszcze nie wszystko. Właściwie nie wiem, czemu tak się tym przejęłam.
Może chodzi o to, że pielęgniarki nie zareagowały dostatecznie szybko i mam wrażenie, że biedny
facet wiedział, że dzieje się coś złego, ale nie doczekał się pomocy. Taki koszmar mógłby się
przytrafić każdemu z nas. Albo może to z powodu rodziców tego pacjenta, którzy są bardzo
sympatyczni. Przyjechali do szpitala aż z Westchester, a potem przyszli tutaj, żeby być blisko zwłok.
Są kompletnie załamani. Syn był dla nich całym życiem. Przypuszczam, że jeszcze tu są.
– Gdzie? Mam nadzieję, że nie utknęli w tym tłumie reporterów?
– Kiedy widziałam ich ostatni raz, byli w sali identyfikacyjnej i nalegali na kolejną identyfikację,
chociaż tożsamość została już ustalona. Lekarz objazdowy z uprzejmości kazał
Mike'owi zrobić jeszcze jedną serię polaroidów, ale właśnie wtedy wezwano mnie z powrotem do
General do następnego przypadku. Gdy wróciłam, Mikę wspomniał, że nadal siedzą rozbici w sali
identyfikacji zwłok, ściskając w rękach zdjęcia. Jakby wciąż mieli nadzieję, że cała sprawa jest
pomyłką, upierają się, że chcą zobaczyć zwłoki.
Jack poczuł, jak przyspiesza mu puls. Wiedział aż nazbyt dobrze, jakim wstrząsem jest utrata dziecka.
– Ale to chyba nie ten przypadek tak poruszył dziennikarzy?
– Na Boga, nie. Takie sprawy nigdy nie docierają do wiadomości publicznej. Między innymi dlatego
jest to takie smutne. Zmarnowane życie.
– Co ich tu ściągnęło? Ofiara strzelaniny?
– Początkowo tak. Bingham zapowiedział, że wyda oświadczenie po autopsji. Lekarz wyjazdowy
powiedział mi, że latynoska społeczność Harlemu jest oburzona tym zdarzeniem.
Podobno policja oddała około pięćdziesięciu strzałów. Przypomina się sprawa Diallo z
południowego Bronksu sprzed paru lat. Ale prawdę mówiąc, myślę, że w tej chwili reporterów
interesuje przede wszystkim przypadek Sary Cromwell, którą przywieziono, kiedy już tu byli.
– Sara Cromwell, redakcyjna psycholog z „Daily News”?
– Tak, mistrzyni porad, umiejąca powiedzieć każdemu, jak wprowadzić życie na właściwe tory.
Występowała też w telewizji, wiesz. Biła popularnością większość talk-show, z Oprah włącznie.
Była cholernie sławna.
– To był wypadek? Skąd to zamieszanie?
– Żaden wypadek. Wszystko wskazuje na to, że została brutalnie zamordowana w swoim mieszkaniu
przy Park Avenue. Nie znam szczegółów, ale według doktora Fontwortha, który musiał się zająć także
tą sprawą, to była krwawa jatka. Mówię ci, on i lekarz wyjazdowy byli w terenie przez całą noc. Po
Cromwell mieliśmy podwójne samobójstwo w jednej z willi przy Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy,
potem zabójstwo w klubie nocnym. Później lekarz wyjazdowy musiał wyruszyć po potrąconego
przechodnia na Park Avenue i dwóch narkomanów.
– Co z tym podwójnym samobójstwem? Młodzi czy starzy?
– W średnim wieku. Tlenek węgla. Uruchomili swego escalade przy zamkniętych drzwiach garażu, z
dwoma wężami od odkurzacza poprowadzonymi od rur wydechowych do kabiny.
– Hmmm – mruknął Jack. – Zostawili jakieś listy?
– Hej, to nie fair – poskarżyła się Janice. – Wypytujesz mnie o sprawy, którymi się nie zajmowałam.
Ale z tego, co wiem, był tylko jeden list, napisany przez kobietę.
– To ciekawe – stwierdził Jack. – Cóż, powinienem chyba zejść do kostnicy. Wygląda na to, że czeka
nas pracowity dzień. A ty lepiej idź do domu i prześpij się trochę.
Był zadowolony. Zapowiedź interesującego dnia sprawiła, że irytacja związana z poranną scysją
odeszła na dalszy plan. Jeśli Laurie chce wrócić na parę dni do siebie, on nie ma nic przeciwko
temu! Po prostu przeczeka to, bo nie zamierza dać się szantażować emocjonalnie.
Minął szybko dział dochodzeniowy, przemknął przez zapełnione rzędami szaf na akta pomieszczenie
biurowe i wszedł do znajdującego się tuż za nim działu łączności. Uśmiechnął się do telefonistek z
dziennej zmiany, ale nie doczekał się żadnej reakcji. Były zaabsorbowane przygotowaniami do pracy.
Mijając klitkę detektywów policyjnych, pomachał do sierżanta Murphy’ego, ale Murphy rozmawiał
przez telefon i również nie zareagował. Też mi powitanie, pomyślał Jack.
W pokoju lekarskim spotkał się z identycznym traktowaniem. Były tam trzy osoby, lecz żadna nie
zwróciła na niego uwagi. Dwie siedziały ukryte za porannymi gazetami, podczas gdy doktor Riva
Mehta, koleżanka Laurie z pokoju, przeglądała pokaźny stos potencjalnych przypadków, układając
dzienny plan autopsji. Jack nalał sobie kubek kawy ze wspólnego dzbanka, po czym odchylił skraj
gazety Vinniego Amendoli. Vinnie był jednym z techników medycznych i częstym partnerem Jacka w
sali autopsyjnej. Dzięki temu, że zjawiał się w pracy z samego rana, Jack mógł przystępować do
autopsji dużo wcześniej niż inni.
– Jak to się stało, że nie jesteś na kanale z Binghamem i Washingtonem? – zapytał Jack.
– Nie mam pojęcia – odparł Vinnie, wyrywając mu gazetę. – Wygląda na to, że zadzwonili do Sala.
Kiedy przyszedłem, byli już na dole.
– Jack! Jak się masz?
Trzecia osoba ukazała się zza gazety, ale akcent zdradził ją już wcześniej. Był to detektyw porucznik
Lou Soldano z wydziału zabójstw. Jack poznał go przed laty, krótko po tym, jak rozpoczął pracę w
Biurze Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej. Przekonany o ogromnych zasługach
patologii sądowej dla swojej branży, Lou był u nich częstym gościem.
Był także jego przyjacielem.
Przysadzisty detektyw podniósł się ciężko z winylowego fotela klubowego, mnąc gazetę w
muskularnej dłoni. W wiekowym trenczu, z poluzowanym krawatem i rozpiętym ostatnim guzikiem
koszuli wyglądał jak niechlujny bohater jakiegoś starego filmu noir. Jego szeroką twarz zdobiła
dwudniowa na pierwszy rzut oka szczecina, choć Jack z doświadczenia wiedział, że ma zaledwie
dzień.
Przywitali się zamaszystą, zmodyfikowaną piątką, gestem, który Jack podłapał na swoim osiedlowym
boisku do koszykówki i którego dla żartu nauczył Lou. Obaj czuli się przez to bardziej na czasie.
– Co cię wyciągnęło z łóżka o tak wczesnej porze? – zapytał Stapleton.
– Wyciągnęło? Jeszcze się nie kładłem – prychnął Lou. – To była fatalna noc. Mój kapitan gryzie się
tym domniemanym przypadkiem brutalności policji, bo nasz wydział będzie miał
poważne problemy, jeśli wersja funkcjonariuszy się nie potwierdzi. Liczę na to, że jako pierwszy
poznam szczegóły, ale czarno to widzę, skoro Bingham robi ten przypadek. Przypuszczam, że będzie
się z tym pieprzył przez większą część dnia.
– A co z Sarą Cromwell? Tym też się interesujesz?
– Tak! Jasne! Jakbym miał jakiś wybór! Widziałeś ten tłum dziennikarzy w holu?
– Trudno byłoby ich nie zauważyć – odparł Jack.
– Niestety byli tu już w związku ze strzelaniną. Możemy być pewni, że w prasie i w telewizji będzie
mnóstwo szumu wokół tej kościstej psycholog, pewnie więcej, niżby przyciągnęła, gdyby reporterzy
nie kręcili się tu już wcześniej. A kiedy morderstwo zostaje nagłośnione w mediach, wiem, że czeka
mnie mnóstwo nacisków z góry, żebym wskazał podejrzanego. W związku z czym bądź tak dobry i
zajmij się tym przypadkiem.
– Mówisz poważnie?
– Oczywiście, że mówię poważnie. Jesteś szybki i dokładny, a tego właśnie mi potrzeba.
Poza tym nie przeszkadza ci, że się przyglądam, czego nie mogę powiedzieć o wszystkich twoich
kolegach. Ale jeśli nie masz ochoty, może uda mi się namówić Laurie, chociaż znając jej upodobanie
do ran postrzałowych, przypuszczam, że będzie wolała raczej zająć się ofiarą strzelaniny.
– Zainteresował ją też jeden z przypadków z Manhattan General – wtrąciła Riva. Jej aksamitny głos z
brytyjskim akcentem ostro kontrastował z nowojorską nosową wymową Lou. –
Wzięła już teczkę i powiedziała, że chce zrobić go w pierwszej kolejności.
– Widziałeś dzisiaj Laurie? – zapytał Jack detektywa. Obaj wysoko cenili Montgomery. Jack
wiedział, że Lou nawet chodził kiedyś krótko z Laurie, ale nic z tego nie wyszło. Jak sam Lou
przyznawał, problemem był jego brak ogłady towarzyskiej. Na szczęście detektyw stał się gorącym
orędownikiem związku Jacka i Laurie.
– Tak, jakieś piętnaście albo dwadzieścia minut temu.
– Rozmawiałeś z nią?
– Oczywiście. Co to za pytanie?
– Zachowywała się normalnie? Co mówiła?
– Hej! Co to za przesłuchanie? Nie pamiętam, co mówiła. Chyba „Cześć, Lou, jak leci?” albo coś w
tym sensie. A jeśli chodzi o jej stan psychiczny, sprawiała wrażenie normalnej, nawet ożywionej. –
Zerknął na Rivę. – Jak pani sądzi, doktor Mehta?
Riva skinęła głową.
– Powiedziałabym, że wyglądała dobrze, może tylko była nieco podekscytowana całym tym
zamieszaniem. Najwyraźniej rozmawiała z Janice o przypadku z Manhattan General. To dlatego
chciała się nim zająć.
– Mówiła coś o mnie? – zapytał Jack detektywa, nachylając się w jego stronę i zniżając głos.
– Co się z tobą dzisiaj dzieje? – zdziwił się Lou. – Między wami wszystko w porządku?
– Och, zdarzają się drobne wyboje na drodze – odparł wymijająco Jack. Zważywszy na okoliczności,
wiadomość, że Laurie była „ożywiona”, wydała mu się ciosem poniżej pasa. –
Może przydzieliłabyś mi tę Cromwell? – zawołał do Rivy.
– Proszę bardzo – odparła. – Calvin zostawił notatkę, że ma to być zrobione migiem. –
Wyjęła teczkę ze stosu „do autopsji” i położyła ją na rogu biurka.
Jack chwycił ją i otworzył. Wewnątrz znajdowały się robocza karta przypadku, częściowo
wypełniony akt zgonu, zestaw danych medycznych i prawnych, dwa arkusze na notatki z przebiegu
autopsji, telefoniczne zawiadomienie o śmierci otrzymane przez dział łączności, wypełniona karta
identyfikacyjna, raport dochodzeniowy podyktowany przez Fontwortha, karta sprawozdania z
autopsji, wynik badań na obecność przeciwciał HIV oraz notatka, że ciało zostało prześwietlone i
sfotografowane po przybyciu do kostnicy. Jack wyciągnął raport Fontwortha i zaczął czytać. Lou
zrobił to samo, zaglądając mu przez ramię.
– Byłeś tam? – Jack zapytał detektywa.
– Nie, siedziałem jeszcze w Harlemie, kiedy zgłoszono ten przypadek. Z początku zajęli się tym
chłopcy z komisariatu, ale kiedy rozpoznali ofiarę, wezwali mojego kolegę, detektywa porucznika
Harveya Lawsona. Rozmawiałem i z nim, i z nimi. Wszyscy twierdzą, że to była makabra. Cała
kuchnia zbryzgana krwią.
– Co o tym sądzą?
– Zważywszy na to, że była półnaga, a domniemane narzędzie zbrodni sterczało jej z uda tuż poniżej
intymnych części ciała, uznali, że to napaść na tle seksualnym.
– Intymne części ciała! Co za powściągliwość!
– Oni użyli trochę innych słów. To był przekład.
– Doceniam twój takt. Czy wspominali o krwi na drzwiach lodówki?
– Mówili, że krew była wszędzie.
– Czy wspominali o krwi w lodówce, a konkretnie na trójkątnym kawałku sera, jak to opisuje raport
Fontwortha? – Jack dźgnął kartkę palcem. Był pod wrażeniem. Choć dotąd miał
Fontwortha za niezbyt starannego, ten raport był bardzo dokładny.
– Jak powiedziałem, twierdzili, że krew była wszędzie.
– Ale w zamkniętej lodówce? To trochę dziwne.
– Może była otwarta, kiedy ją zaatakowano?
– I kiedy ją mordowano, troskliwie schowała ser do środka? To już więcej niż dziwne. Czy
wspomnieli o śladach stóp we krwi, oprócz tych, które należały do ofiary?
– Nie, nie wspomnieli.
– Raport Fontwortha mówi wyraźnie, że takich nie było, chociaż sporo było śladów stóp ofiary. To
jeszcze dziwniejsze.
Lou rozłożył ręce i wzruszył ramionami.
– Więc co o tym myślisz?
– Myślę, że w tym przypadku autopsja odpowie na wiele pytań, tak więc do dzieła! –
Podszedł do Vinniego i klepnął od spodu w jego gazetę, sprawiając, że technik podskoczył. –
Chodźmy, Vinnie – powiedział radośnie. – Robota czeka.
Amendola mruknął coś pod nosem, ale wstał i przeciągnął się.
W drzwiach działu łączności Jack zawahał się. Obejrzał się na Rivę.
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym się też zająć tym podwójnym samobójstwem
– zawołał.
– Wpiszę tam twoje nazwisko – obiecała Riva.
Rozdział 3
– Może zrobimy tak – podsunęła Laurie. – Jak tylko skończę, zadzwonię i powiem państwu, co
znalazłam. Wiem, że to nie zwróci państwu syna, ale być może wiedza o tym, co się stało, przyniesie
ulgę, zwłaszcza gdyby udało nam się wyciągnąć z tej tragedii jakąś naukę, żeby uchronić innych przed
podobnym losem. Gdyby z jakiegoś powodu autopsja niczego nie wykazała, zadzwonię, kiedy tylko
zrobię badania mikroskopowe, i wtedy udzielę państwu ostatecznej odpowiedzi.
Laurie zdawała sobie sprawę, że wykracza to poza zwykły tryb postępowania i że udzielanie
wstępnych informacji osobom postronnym z pominięciem pani Donnatello z biura prasowego
zdenerwowałoby Binghama i Calvina, przywiązujących niezwykłą wagę do przepisów. Uznała
jednak, że przypadek McGillinów uzasadnia to odstępstwo od reguł. Już po krótkiej rozmowie z nimi
wiedziała, że Sean McGillin senior jest emerytowanym lekarzem, który swego czasu prowadził
cieszącą się powodzeniem praktykę internistyczną w hrabstwie Westchester. On i jego żona Judith,
która była pielęgniarką w jego gabinecie, okazali się nie tylko jej kolegami po fachu, ale także
przemiłymi ludźmi. McGillinowie roztaczali wokół siebie aurę nieposzlakowanej uczciwości i
życzliwości, która sprawiła, że Laurie z miejsca poczuła do nich sympatię; sprawiła też, że trudno jej
było nie podzielać ich bólu.
– Obiecuję, że będę informować państwa na bieżąco – ciągnęła Laurie, licząc na to, że jej
zapewnienia pozwolą McGillinom wrócić do domu. Siedzieli w kostnicy od wielu godzin i byli
wyraźnie wyczerpani. – Będę osobiście czuwać nad państwa synem. – Po tych słowach odwróciła
wzrok, zdając sobie sprawę, że były rozmyślnie dwuznaczne. Kątem oka, choć starała się nie
zwracać na nich uwagi, spostrzegła znów tłoczących się w holu reporterów i usłyszała stłumione
wiwaty, gdy przyniesiono kawę i pączki. Skrzywiła się. Pech chciał, że kiedy McGillinowie
cierpieli, tuż obok toczył się medialny cyrk. Żarty i śmiechy w sąsiednim pomieszczeniu musiały
sprawiać im przykrość.
– To po prostu niesprawiedliwe, że to nie ja leżę tam, w chłodni – stwierdził doktor McGillin,
smutno kręcąc głową. – Przeżyłem swoje. Mam prawie siedemdziesiąt lat. Dwa razy zakładano mi
bypassy i mam podwyższony poziom cholesterolu. Dlaczego ja wciąż żyję, a mój syn jest tam, na
dole? To nie ma sensu. On zawsze był zdrowym, aktywnym chłopcem i nie miał
nawet trzydziestki.
– Czy pański syn też miał podwyższony poziom LDL? – zapytała Laurie. Janice nie wspomniała nic
na ten temat w swoim raporcie.
– Nie, wcale – odparł McGillin. – W przeszłości pilnowałem, żeby sprawdzał to raz do roku.
I wiem, że teraz, kiedy jego firma prawnicza zawarła umowę z AmeriCare, który wymaga corocznych
badań lekarskich, nadal to kontrolowano.
Rzuciwszy okiem na zegarek, Laurie nawiązała kontakt wzrokowy z McGillinami, spoglądając to na
jedno, to na drugie. Siedzieli sztywno na brązowej winylowej kanapie, z rękoma na kolanach,
ściskając w dłoniach zdjęcia zmarłego syna. Deszcz bębnił nieregularnie o szyby. Przypominali jej
mężczyznę i kobietę z obrazu Amerykański gotyk. Biło od nich to samo zdecydowanie i ta sama
prawość, ale także coś, co sugerowało purytańską ciasnotę umysłową.
Problem Laurie polegał na tym, że była odseparowana od emocjonalnej strony śmierci, w związku z
czym miała niewielkie doświadczenie w tych sprawach. Kontaktem z pogrążonymi w żalu rodzinami
oraz wspieraniem ich podczas identyfikacji zajmowali się inni. Chronił ją też swego rodzaju
naukowy dystans. Jako patolog sądowy postrzegała śmierć w kategorii zagadki, którą należało
rozwiązać, aby pomóc żywym. W grę wchodziło również przyzwyczajenie: choć większość ludzi ze
śmiercią stykała się rzadko, ona oglądała ją każdego dnia.
– Syn miał się ożenić na wiosnę – powiedziała nagle pani McGillin. Przez całe czterdzieści minut,
odkąd Laurie im się przedstawiła, nie odezwała się ani słowem. – Liczyliśmy na wnuki.
Laurie skinęła głową. Wzmianka o dzieciach dotknęła drażliwej struny w jej duszy.
Próbowała wymyślić jakąś odpowiedź, jednak doktor McGillin niespodziewanie wybawił ją z
kłopotu, podnosząc się z miejsca. Ujął dłoń żony i pociągnął ją, stawiając na nogi.
– Jestem pewien, że doktor Montgomery spieszy się do pracy – powiedział. Pokiwał głową, jak
gdyby potwierdzał własne słowa, jednocześnie zbierając wszystkie zdjęcia i chowając je do
kieszeni. – Najlepiej będzie, jeśli wrócimy do domu. Zostawimy Seana pod jej opieką. –
Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki mały notesik i pióro. Nabazgrawszy coś, oderwał
kartkę z bloczka i podał ją Laurie. – To mój prywatny numer. Będę czekał na wiadomość od pani.
Byłbym wdzięczny, gdyby zadzwoniła pani około południa.
Zaskoczona, ale i zadowolona z tej nagłej zmiany sytuacji, Laurie wstała. Wzięła kartkę i spojrzała
na numer, by się upewnić, że jest czytelny. Był to kierunkowy 914.
– Zadzwonię do pana najszybciej, jak się da.
McGillin potrzymał żonie płaszcz, po czym sam się ubrał. Wyciągnął rękę do Laurie.
Lekarka zauważyła, że jego dłoń jest chłodna.
– Niech się pani dobrze zajmie naszym chłopcem – powiedział McGillin. – To nasze jedyne dziecko.
– Po tych słowach odwrócił się, otworzył drzwi do holu i ponaglił żonę do wejścia w tłum
reporterów.
Z chwilą pojawienia się McGillinów dziennikarze, żądni nowin, natychmiast umilkli.
Spodziewając się konferencji prasowej, śledzili wzrokiem ich marsz przez hol. Małżeństwo było już
w połowie drogi do wyjścia, gdy ktoś zawołał, przerywając ciszę:
– Czy jesteście krewnymi Sary Cromwell?
Doktor McGillin pokręcił tylko głową, nie zwalniając kroku.
– Jesteście spokrewnieni z ofiarą strzelaniny? – zapytał ktoś inny.
McGillin ponownie zaprzeczył ruchem głowy. Wówczas reporterzy przenieśli swą uwagę na Laurie.
Najwyraźniej rozpoznając w niej jednego z lekarzy sądowych, niektórzy wcisnęli się nawet do sali
identyfikacyjnej. Posypała się lawina pytań.
Ignorując dziennikarzy, Laurie wspięła się na palce i odprowadzała wzrokiem McGillinów, dopóki
nie wyszli z budynku. Dopiero wtedy spojrzała na stłoczonych wokół niej ludzi.
– Przykro mi – powiedziała, odpychając mikrofony. – Nie wiem nic o tych sprawach. Będą państwo
musieli zaczekać na szefa.
Na szczęście w tym momencie pojawił się jeden z pracowników ochrony i zdołał zagonić reporterów
tam, skąd przyszli.
Gdy drzwi zostały zamknięte, w sali identyfikacyjnej na powrót zapanowała względna cisza.
Przez chwilę Laurie stała z opuszczonymi bezwładnie rękoma. W jednej dłoni trzymała teczkę Seana
McGillina juniora, a w drugiej świstek z numerem telefonu jego ojca. Rozmowa z pogrążonym w
żałobie małżeństwem wyczerpała ją, tym bardziej że sama była w nie najlepszej kondycji. Ale miało
to i pozytywny aspekt. Znając siebie, wiedziała, że zaangażowanie w trudną emocjonalnie sytuację
wyjdzie jej na dobre, odsuwając własne problemy na dalszy plan. Zajęcie czymś myśli było
świetnym antidotum na ponowne roztrząsanie nieakceptowalnego stanu rzeczy.
Nieco podniesiona na duchu, Laurie skierowała się do pokoju służbowego, w marszu chowając do
kieszeni kartkę z numerem telefonu doktora McGillina.
– Gdzie są wszyscy? – zapytała Rivę w dalszym ciągu zajętą rozpisywaniem grafiku autopsji.
– Jak na razie nie zjawił się jeszcze nikt oprócz ciebie i Jacka, jeśli nie liczyć Binghama,
Washingtona i Fontwortha.
– Chodziło mi o to, gdzie są detektyw Soldano i Vinnie.
– Jack przyszedł i zabrał ich obu na kanał. Detektyw poprosił go, żeby zajął się autopsją Cromwell.
– To dziwne – zauważyła Laurie. Jack zwykle unikał przypadków, które przyciągały zainteresowanie
mediów, a sprawa Sary Cromwell z pewnością należała do tej kategorii.
– Wydawał się autentycznie zainteresowany – dodała Riva, jak gdyby czytając w myślach Laurie. –
Poprosił też o podwójne samobójstwo, czego się nie spodziewałam. Odniosłam wrażenie, że ma
jakiś ukryty motyw, ale nie mam pojęcia jaki.
– Nie wiesz czasem, czy któryś z pozostałych techników już jest? Chciałabym zacząć McGillina.
– Parę minut temu widziałam Marvina. Wziął sobie kawę i poszedł na dół.
– To świetnie – stwierdziła Laurie. Lubiła pracować z Marvinem. Dawniej przychodził
wieczorami, ale ostatnio przeniósł się na dzienną zmianę. – Gdybyś mnie potrzebowała, będę na
kanale.
– Muszę przydzielić ci jeszcze przynajmniej jeden przypadek. To przedawkowanie narkotyków.
Przepraszam. Wiem, że mówiłaś, że miałaś fatalną noc, ale jesteśmy dzisiaj zawaleni robotą.
– Nic nie szkodzi – zapewniła ją Laurie. Podeszła, by wziąć teczkę narkomana. – Praca pomoże mi
się oderwać od własnych problemów.
– Problemów? Jakich problemów?
– Lepiej nie pytaj! – odparła Laurie, machając ręką. – Wciąż ta sama stara historia z Jackiem, ale
dziś rano postawiłam sprawę jasno. Wiem, że powtarzam się jak zdarta płyta, jednak tym razem
mówiłam poważnie. Wracam do swojego mieszkania. Będzie się musiał na coś zdecydować.
– Dobrze zrobiłaś – stwierdziła Riva. – Może ja też nabiorę odwagi.
Pracując w jednym pokoju, Laurie i Riva stały się dobrymi przyjaciółkami. Chłopak Rivy miał takie
same opory wobec zobowiązań jak Jack, chociaż z innych powodów, tak więc obie miały o czym
rozmawiać.
Po krótkim wahaniu zrezygnowała z kawy w obawie, że ta przyprawi ją o drżączkę, i ruszyła na
poszukiwanie Marvina. Chociaż miała zejść tylko jedno piętro, skierowała się do windy. Była
wyczerpana brakiem snu, dokładnie tak, jak przewidywała, leżąc bezsennie nad ranem, ale zamiast
złościć się na siebie, była zadowolona. Z pewnością nie była szczęśliwa, biorąc pod uwagę jej
uczucia do Jacka, wiedziała też, że będzie się czuła samotna, miała jednak poczucie, że zrobiła to, co
należało, i pod tym względem była usatysfakcjonowana.
Mijając dział dochodzeniowy, zajrzała do środka i zapytała, czy Janice jeszcze jest. Bart Arnold, szef
działu, powiedział, że już wyszła, po czym zapytał, czy może w czymś pomóc.
Laurie odparła, że porozmawia z nią kiedy indziej, i ruszyła dalej. Chciała tylko streścić jej swoją
rozmowę z McGillinami. Uznała, że może ją to zainteresować. Sam fakt, że ta sprawa zdołała
wstrząsnąć zazwyczaj niezbyt skłonną do wzruszeń Janice, zaintrygował Laurie.
Marvin siedział w biurze kostnicy, odwalając swój przydział nie kończącej się papierkowej roboty,
która zalewała Zakład Medycyny Sądowej. Przebrał się już w zielony strój operacyjny, gotów w
każdej chwili ruszyć do pracy „na kanale”, jak pieszczotliwie nazywano główną salę autopsyjną. Gdy
Laurie pojawiła się w drzwiach, uniósł wzrok. Był atletycznie zbudowanym, ciemnoskórym
mężczyzną o najbardziej nieskazitelnej cerze, jaką Laurie kiedykolwiek widziała.
Zazdrościła mu jej, odkąd go poznała.
Laurie była przewrażliwiona na punkcie swojej cery. Przy jasnej karnacji miała upstrzony piegami
grzbiet nosa, jak również parę innych mankamentów, które jedynie ona potrafiła dostrzec. Brązowe
włosy z kasztanowymi smugami odziedziczyła po ojcu, a niemal przezroczystą skórę i
niebieskozielone oczy po matce.
– Jesteś gotów do rock and rolla? – zapytała wesoło. Wiedziała z doświadczenia, że będzie czuć się
lepiej, jeśli nie da po sobie poznać zmęczenia.
– Tak jest, siostro! – odparł Marvin. Laurie podała mu teczki.
– Chcę zacząć od McGillina.
– W porządku – powiedział Marvin, zaglądając do rejestru, by sprawdzić lokalizację zwłok.
Najpierw Laurie poszła do szatni, by przebrać się w zielony strój operacyjny, po czym przeszła do
magazynu, by włożyć „skafander kosmiczny”, jak nazywano kombinezony ochronne wymagane przy
przeprowadzaniu autopsji. Skafandry wykonane były z kompletnie nieprzepuszczalnego materiału,
zaopatrzone w kaptur i zasłaniającą całą twarz maskę. Powietrze tłoczył do kombinezonu poprzez
filtr HEPA niezależny wentylator, zasilany z akumulatora, który musiał być ładowany każdej nocy.
Kombinezony nie były zbyt lubiane, gdyż trudno w nich było pracować, wszyscy jednak godzili się na
tę niedogodność dla spokoju ducha. Wszyscy z wyjątkiem Jacka. Laurie wiedziała, że podczas
weekendowych dyżurów Jack często udzielał
sobie dyspensy od skafandra kosmicznego, jeśli jego zdaniem ryzyko kontaktu z czynnikiem zakaźnym
było niewielkie. W takich sytuacjach zadowalał się tradycyjnymi goglami i maseczką chirurgiczną.
Jak dotąd technicy zgodnie dochowywali jego sekretu. Gdyby Calvin dowiedział
się o tym, byłaby afera.
Ubrana w kombinezon, Laurie wróciła na główny korytarz i weszła do przedsionka, gdzie umyła ręce
i włożyła rękawice. Tak przygotowana, pchnęła wahadłowe drzwi prowadzące do sali autopsyjnej.
Nawet po trzynastu latach pracy w Zakładzie Medycyny Sądowej Laurie wciąż czuła dreszcz emocji,
wkraczając do miejsca, które uważała za centrum wydarzeń. Z pewnością nie chodziło tu o wrażenia
wizualne, gdyż pod tym względem wykafelkowane, pozbawione okien, zalane niebieskawym
światłem jarzeniówek, pomieszczenie przedstawiało się niezbyt atrakcyjnie.
Osiem stołów ze stali nierdzewnej zdobiły wgniecenia i plamy – ślady niezliczonych autopsji.
Nad każdym wisiała staroświecka waga sprężynowa. Wzdłuż ścian ciągnęły się odsłonięte rury,
przestarzałe przeglądarki do zdjęć rentgenowskich, staromodne przeszklone szafki mieszczące
kolekcję makabrycznych przyborów oraz wyszczerbione zlewy ze steatytu. Ponad pół wieku
wcześniej wyposażenie to stanowiło najwyższe osiągnięcie techniki i chlubę Zakładu Medycyny
Sądowej, teraz jednak cierpiało z braku funduszy zarówno na modernizację, jak i na odpowiednią
konserwację.
Jednak otoczenie nie peszyło Laurie. Wygląd sali nie docierał nawet do jej świadomości. Jej reakcja
wynikała stąd, że każda wizyta tutaj była okazją do zobaczenia lub nauczenia się czegoś nowego.
Zajęte były tylko trzy z ośmiu stołów. Na jednym z nich spoczywały zwłoki Seana McGillina
– tak w każdym razie myślała Laurie, gdyż Marvin krzątał się przy nich, kończąc przygotowania do
autopsji. Przy pozostałych dwóch, położonych bliżej miejsca, gdzie stała, autopsje były już w toku.
Na wprost niej leżał potężny, ciemnoskóry mężczyzna. Pracowały nad nim cztery osoby w takich
samych jak jej skafandrach kosmicznych. Choć refleksy światła na krzywiznach masek nie pozwalały
dostrzec twarzy, Laurie rozpoznała Calvina Washingtona. Dwumetrowego, ważącego sto kilo
olbrzyma nie dałoby się pomylić z nikim innym. Kontrastująco niska, krępa sylwetka jego towarzysza
wskazywała na Harolda Binghama. Pozostałymi osobami musieli być George Fontworth i technik
medyczny Sal D’Ambrosio, ale ponieważ obaj byli mniej więcej tego samego wzrostu, Laurie nie
mogła ich rozróżnić.
Podeszła do stóp stołu. Tuż przed nią znajdował się odpływ, z którego wydobywał się nieprzyjemny,
ssący odgłos. Blat stołu pod zwłokami nieustannie omywany był wodą, która unosiła płyny
ustrojowe.
– Fontworth, gdzieś się pan, do diabła, uczył używać skalpela? – warknął Bingham.
Teraz było już jasne, którą z postaci w skafandrach jest George. Stał po prawej stronie zwłok, z
dłońmi zagłębionymi w przestrzeni pozaotrzewnowej, najwyraźniej starając się prześledzić tor kuli.
Chcąc nie chcąc, Laurie poczuła dla niego przypływ współczucia. Ilekroć Bingham pojawiał
się w sali autopsyjnej, chętnie przybierał profesorską pozę, jednak prędzej czy później
zniecierpliwienie i rozdrażnienie nieodmiennie brały w nim górę. Choć Laurie wiedziała, że pracując
z nim, może się wiele nauczyć, nie lubiła nerwowej atmosfery, jaką wokół siebie stwarzał. To było
zbyt stresujące.
Wyczuwając, że sytuacja przy stole numer jeden jest zbyt napięta, by zadawać pytania, Laurie
przeszła do stołu numer dwa. Nie miała żadnych kłopotów z rozpoznaniem Jacka, Lou i Vinniego.
Momentalnie zorientowała się, że panuje tu zupełnie inny nastrój. Stłumione śmiechy ucichły, kiedy
podeszła bliżej. Nie zaskoczyło jej to. Jack słynął ze swego czarnego humoru. Na blacie leżała chuda
jak szkielet kobieta w średnim wieku o cienkich, tlenionych włosach. Laurie domyśliła się, że jest to
Sara Cromwell. Jej uwagę przyciągnął trzonek noża kuchennego sterczący pod ostrym, dogłowowym
kątem z górnej, zewnętrznej, przedniej części prawego uda.
Nie zdziwiło jej, że narzędzie wciąż tkwi w ciele. W takich przypadkach lekarze sądowi woleli, by
tego typu przedmioty zostawianie in situ.
– Mam nadzieję, że okazujecie należyty szacunek wobec zmarłych – zażartowała.
– Nic z tych rzeczy – odparł Lou.
– A ja nie wiem, dlaczego wciąż się śmieję z tych samych dowcipów – pożalił się Vinnie.
Robin Cook
Marker (Marker) przełożył Norbert Radomski Dla Jean i Camerona za wszystko, co dla mnie znaczą Chciałbym podziękować swojej uczelni – Wydziałowi Lekarskiemu Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku. Studiowanie tam było dla mnie zaszczytem i przywilejem. Zarówno moje życie zawodowe, jak i kariera pisarska opierają się w znacznym stopniu na fundamencie wiedzy i doświadczenia, jakie zdobyłem w tej instytucji. R. C.
Prolog Drugiego lutego przed świtem padająca nieprzerwanie zimna mżawka skrapiała betonowe iglice Nowego Jorku, spowijając je gęstą, sinoróżową mgłą. Jeśli nie liczyć kilku stłumionych syren, miasto, które nigdy nie zapada w sen, pogrążone było we względnej martwocie. Jednak dokładnie o trzeciej siedemnaście po przeciwnych stronach Central Parku zaszły dwa niemal równoczesne, nie powiązane ze sobą, ale zasadniczo podobne wydarzenia, które – jak miało się okazać – były w tragiczny sposób splecione. Jedno z nich rozegrało się na poziomie komórkowym, drugie na poziomie molekularnym. Choć biologiczne skutki tych wydarzeń były całkowicie odmienne, same wydarzenia zrządzeniem losu niespełna dwa miesiące później doprowadziły swych sprawców – obcych sobie ludzi – do brutalnego starcia. Zdarzenie na poziomie komórkowym nastąpiło w momencie intensywnej rozkoszy i polegało na gwałtownym wstrzyknięciu do pochwy nieco ponad dwustu pięćdziesięciu milionów plemników. Niczym gromada niecierpliwych maratończyków, plemniki błyskawicznie zmobilizowały się, sięgnęły do swych zasobów energii i rozpoczęły prawdziwie herkulesowy wyścig ze śmiercią: wyczerpujący i niebezpieczny bieg, który wygrać mógł tylko jeden z nich, skazując pozostałe na krótki i frustrująco jałowy żywot. Najpierw musiały przedrzeć się przez czop śluzowy tarasujący dostęp do obkurczonej jamy macicy. Mimo tej potężnej zapory plemniki szybko zatriumfowały, choć było to pyrrusowe zwycięstwo. Dziesiątki milionów gamet z pierwszej fali zginęły w akcie samopoświęcenia, by uwolnić zawarte w nich enzymy mające otworzyć przejście dla innych. Następnym sprawdzianem dla tej hordy maleńkich istot było przebycie olbrzymiej przestrzeni macicy, wyczyn porównywalny pod względem dystansu i niebezpieczeństw z wysiłkiem małej rybki przemierzającej wzdłuż Wielką Rafę Koralową. Ale nawet ta pozornie nieprzekraczalna przeszkoda została pokonana, gdy kilka tysięcy krzepkich plemników szczęśliwie zdołało dotrzeć do ujść jajowodów, pozostawiając za sobą trupy setek milionów pechowców. Jednak nie był to jeszcze koniec ich trudów. Wśród falujących fałd nabłonka szczęśliwcy, którzy trafili do właściwego jajowodu, przyspieszyli bieg pod wpływem chemicznych bodźców płynu z pękniętego pęcherzyka Graafa. Gdzieś przed nimi, za dwunastoma centymetrami krętego, zdradliwego tunelu, znajdował się ich Święty Graal, świeżo uwolniona komórka jajowa spowita obłokiem chroniących ją osłon. Napędzana coraz mocniej nieodpartą siłą chemotaksji, część męskich gamet dokonała rzeczy pozornie niemożliwej i otoczyła swój cel. Pozostało ich już niespełna sto, wyczerpanych długą podróżą i ucieczką przed drapieżnymi makrofagami, które unicestwiły wielu ich braci, a liczba ta malała wciąż w szybkim tempie. Niedobitki w ostatnim zrywie zwaliły się na nieszczęsną haploidalną komórkę jajową. Po zaledwie godzinie i dwudziestu pięciu minutach zwycięski plemnik ostatnim rozpaczliwym ruchem witki rzucił się na osłony otaczające jajo. Gorączkowo przedzierał się przez warstwę komórek ziarnistych, by dotknąć swym czapeczkowatym akrosomem grubej osłonki przejrzystej i
doprowadzić do fuzji. W tym momencie wyścig dobiegł końca. Ostatecznym, przedśmiertnym czynem zwycięskiego plemnika było wstrzyknięcie do wnętrza komórki jajowej materiału jądrowego, wskutek czego powstało męskie przedjądrze. Pozostałych szesnaście plemników, które dotarły do komórki jajowej parę sekund po zwycięzcy, przekonało się, że nie są w stanie przylgnąć do zmodyfikowanej osłonki przejrzystej. Ich zasoby energii były na wyczerpaniu i wkrótce ich witki zamarły. Nie było innego miejsca. Wszyscy przegrani zostali wychwyceni, wchłonięci i usunięci z organizmu przez śmiercionośne makrofagi. Tymczasem wewnątrz zapłodnionej komórki jajowej męskie i żeńskie przedjądrza wędrowały ku sobie. Gdy ich otoczki uległy rozpadowi, zawartość obu połączyła się, tworząc wymagany dla ludzkiej komórki zestaw czterdziestu sześciu chromosomów. Jajo przekształciło się w zygotę. W ciągu następnej doby uległo podziałowi w procesie zwanym bruzdkowaniem, pierwszym z sekwencji wydarzeń, która po dwudziestu dniach miała doprowadzić do powstania zarodka. Zaczęło się życie. Niemal równoczesne zdarzenie na poziomie molekularnym również wiązało się ze wstrzyknięciem. W tym przypadku do jednej z obwodowych żył przedramienia wprowadzono przeszło bilion cząsteczek zwyczajnej soli, zwanej chlorkiem potasu, rozpuszczonej w niewielkiej ilości wody destylowanej. Efekt był niemal natychmiastowy. Jony potasu przeniknęły na zasadzie biernej dyfuzji do wnętrza komórek wyściełających żyłę, zaburzając równowagę elektrolityczną niezbędną dla ich życia i funkcjonowania. Znajdujące się między komórkami delikatne zakończenia nerwowe pospiesznie wysłały do mózgu pilne sygnały bólu, ostrzegając o nadciągającej katastrofie. Parę sekund później jony potasu dopłynęły głównymi żyłami do serca, skąd każdy skurcz wyrzucał je do rozgałęzionego drzewa tętnic. Choć coraz bardziej rozcieńczały się w osoczu, ich stężenie wciąż pozostawało zabójcze. Szczególnie zagrożone były wyspecjalizowane komórki odpowiedzialne za inicjowanie uderzeń serca, komórki pnia mózgu sterujące oddechem oraz przenoszące sygnały neurony i wrzeciona mięśniowe. Już wkrótce wszystkie one odczuły niekorzystny wpływ potasu. Częstość akcji serca spadła gwałtownie, a jego skurcze osłabły. Oddech stał się płytki, a natlenienie krwi niewystarczające. Kilka chwil później serce zatrzymało się, zapoczątkowując proces obumierania komórek w całym organizmie oraz śmierć kliniczną. Życie się zakończyło. Ostatnim ciosem było wysączenie się potasu zawartego w umierających komórkach do nie funkcjonującego już układu krążenia, co skutecznie zamaskowało wstrzykniętą śmiertelną dawkę. Rozdział 1 Odgłos kapania był regularny jak metronom. Gdzieś na schodach pożarowych krople wody, zasilane nieustannym deszczem, rozpryskiwały się o metalową powierzchnię. W pogrążonym w ciszy mieszkaniu Jacka Stapletona dźwięk ten wydawał się Laurie Montgomery głośny niczym gong, i to do
tego stopnia, że krzywiła się w oczekiwaniu na każde kolejne plaśnięcie. Przez długie godziny jedyną konkurencją dla deszczu były włączająca się i wyłączająca sprężarka lodówki, syczenie i stukot kaloryfera oraz, od czasu do czasu, odległa syrena lub klakson, odgłosy tak typowe dla Nowego Jorku, że ludzie podświadomie je ignorowali. Ale Laurie nie należała do tych szczęściarzy. Po trzech godzinach przewracania się z boku na bok była przeczulona na każdy dźwięk w swoim otoczeniu. Obróciła się jeszcze raz i otworzyła oczy. W anemicznym świetle przesączającym się przez skraj rolety mogła dokładniej przyjrzeć się pustemu i raczej ponuremu mieszkaniu Jacka. Powodem, dla którego mieszkali właśnie tu, a nie u niej, była wielkość jej sypialni. Pokój był tak maleńki, że mieściło się tam tylko pojedyncze łóżko, wskutek czego wspólne sypianie nastręczało pewien problem. Poza tym Jack nie chciał się oddalać od swego ukochanego osiedlowego boiska do koszykówki. Laurie zerknęła na radio z budzikiem. W miarę jak cyfry na wyświetlaczu rosły nieubłaganie, ogarniał ją coraz większy gniew. Wiedziała z doświadczenia, że przeleżawszy bezsennie większą część nocy, w pracy będzie tego dnia do niczego. Zastanawiała się, jak na Boga, udało jej się przebrnąć przez studia medyczne i staż, kiedy to niewyspanie było na porządku dziennym. Coś mówiło jej jednak, że jej złość nie wynika jedynie z kłopotów z zaśnięciem. Podejrzewała, że tak naprawdę właśnie owa złość nie daje jej zasnąć. Był środek nocy, kiedy Jack niechcący przypomniał jej o zbliżających się urodzinach, pytając, czy chce uczcić je w jakiś szczególny sposób. Wiedziała, że było to niewinne pytanie, zadane tuż po miłosnych rozkoszach, niemniej zburzyło ono jej wymyślny mechanizm obronny polegający na życiu z dnia na dzień, by uniknąć rozmyślania o przyszłości. Choć wydawało się to niewiarygodne, już niedługo miała skończyć czterdzieści trzy lata. Gdzieś około trzydziestego piątego roku życia zaczęła rozumieć frazes o tykającym zegarze reprodukcyjnym – a teraz włączył się jej alarm. Westchnęła mimo woli. Przez ostatnie godziny dumała samotnie nad towarzyskim bagnem, w jakim ugrzęzła. Jeśli chodziło o jej życie osobiste, już od szkoły średniej sprawy nie układały się jak należy. Jack, sądząc po jego odprężonej sylwetce i odgłosach błogiego snu, był zadowolony ze stanu rzeczy, co w jej oczach jedynie pogarszało sytuację. Chciała rodziny. Zawsze, nawet jako szalona dwudziesto – i trzydziestolatka, była pewna, że któregoś dnia ją założy, a tymczasem w wieku niemal czterdziestu trzech lat mieszkała w obskurnej norze w podłej dzielnicy Nowego Jorku z mężczyzną, który nie potrafił się zdecydować co do małżeństwa i dzieci. Znowu westchnęła. Do tej pory świadomie starała się nie drażnić Jacka, ale obecnie nie obchodziło jej to. Postanowiła, że spróbuje porozmawiać z nim jeszcze raz, choć wiedziała, że jest to temat, którego z rozmysłem unika. Ale tym razem zamierzała być twarda. Ostatecznie, dlaczego miała się zgadzać na żałosne życie w mieszkaniu stosownym raczej dla pary klepiących biedę studentów niż dla dyplomowanych patologów sądowych, jakimi oboje byli, i na związek, w którym wszelkie wzmianki o małżeństwie i dzieciach były zakazane na mocy jednostronnej decyzji? Jednak nie wszystko przedstawiało się w tak czarnych barwach. Jeśli chodzi o życie zawodowe,
sprawy nie mogłyby układać się lepiej. Uwielbiała pracę patologa w Biurze Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork, gdzie była zatrudniona od trzynastu lat, i cieszyła się, że może dzielić to doświadczenie z kimś takim jak Jack. Oboje wysoko cenili wyzwania intelektualne, jakie zapewniała patologia sądowa; każdego dnia uczyli się czegoś nowego. Oboje też podobnie zapatrywali się na wiele spraw: jednakowo nie znosili miernoty i żywili jednakową odrazę do politycznych wymogów związanych z przynależnością do biurokracji. Ale choć tak znakomicie dogadywali się na płaszczyźnie zawodowej, Laurie nie rekompensowało to coraz silniejszego pragnienia posiadania rodziny. Jack poruszył się nagłe. Obrócił się na plecy, dłonie splótł na piersiach. Laurie spojrzała na niego, pogrążonego we śnie. Jej zdaniem był przystojnym mężczyzną. Miał krótko ostrzyżone, siwiejące jasnobrązowe włosy, krzaczaste brwi i wyraziste, ostre rysy twarzy, na której zwykle, nawet w czasie snu, malował się cierpki uśmiech. Uważała, że jest agresywny, a jednak życzliwy, śmiały, a zarazem skromny, ambitny, ale wspaniałomyślny, a przy tym wesoły i skory do żartów. Bystry umysł Jacka sprawiał, że życie z nim nigdy nie było nudne, zwłaszcza w połączeniu z jego szczeniackim upodobaniem do ryzyka. Z drugiej strony potrafił być nieznośnie uparty, szczególnie w sprawie małżeństwa i dzieci. Laurie pochyliła się nad Jackiem i przyjrzała mu się dokładniej. Zdecydowanie uśmiechał się, co jeszcze bardziej ją rozdrażniło. Poczuła się urażona, że jest zadowolony ze stanu rzeczy. Choć była pewna, że go kocha, i wierzyła, że jest przez niego kochana, jego niechęć do pełnego zaangażowania się w związek dosłownie doprowadzała ją do szału. Wyjaśniał jej, że chodzi nie tyle o strach przed małżeństwem czy ojcostwem jako takim, ile raczej o obawę przed bólem, na jaki naraża takie zaangażowanie. Z początku Laurie była wyrozumiała: Jack stracił żonę i dwie córeczki w katastrofie lotniczej. Wiedziała, że nosił w sobie zarówno żal, jak i poczucie winy, gdyż wypadek zdarzył się po wizycie, jaką złożyły mu, gdy przekwalifikowywał się na patologa w innym mieście. Wiedziała też, że po tej tragedii zmagał się z głęboką depresją reaktywną. Ale od tych wydarzeń upłynęło niemal trzynaście lat. Laurie uznała, że okazała dość wrażliwości dla jego potrzeb i nie naciskała go, kiedy w końcu zaczęli chodzić ze sobą na poważnie. Teraz jednak, niemal cztery lata później, czuła, że jej cierpliwość jest na wyczerpaniu. Ostatecznie ona też miała potrzeby. Ciszę przerwało nagle brzęczenie budzika. Ręka Jacka wystrzeliła i pacnęła przycisk, po czym na powrót wsunęła się pod kołdrę. Na pięć minut w sypialni znów zapanował spokój i oddech Jacka odzyskał swój powolny, głęboki, senny rytm. Była to część porannego rytuału, której Laurie nigdy nie miała okazji oglądać, gdyż Jack niezmiennie wstawał wcześniej niż ona. Laurie była nocnym markiem i uwielbiała czytać przed snem, przez co często siedziała po nocach dłużej, niż powinna. Odkąd zamieszkali razem, nauczyła się przesypiać dźwięk budzika, wiedząc, że Jack zareaguje. Kiedy budzik odezwał się po raz drugi, Jack wyłączył go na dobre, odrzucił kołdrę, usiadł i, odwrócony tyłem do Laurie, opuścił stopy na podłogę. Patrzyła, jak się przeciąga i ziewa, przecierając oczy. Wreszcie wstał i nie zważając na swoją nagość, ruszył na palcach do łazienki.
Laurie, założywszy ręce za głowę, odprowadziła go wzrokiem. Pomimo rozdrażnienia widok ten sprawił jej przyjemność. Słyszała, jak korzysta z toalety, po czym spuszcza wodę. Po chwili wrócił, znowu trąc oczy, i obszedł łóżko, żeby ją obudzić. Wyciągnął rękę, by jak zwykle potrząsnąć jej ramieniem, i nagle drgnął zaskoczony, spostrzegłszy jej otwarte, utkwione w nim oczy i zaciśnięte w grymasie gniewnej determinacji usta. – Nie śpisz? – mruknął, unosząc pytająco brwi. Natychmiast zorientował się, że coś jest nie w porządku. – Nie zmrużyłam oka od czasu naszych nocnych amorów. – Miło było, nie? – odparł w nadziei, że dowcip zdoła załagodzić jej ewidentne rozdrażnienie. – Jack, musimy porozmawiać – oświadczyła stanowczo Laurie, siadając na łóżku i przyciskając kołdrę do piersi. Wyzywająco spojrzała mu w oczy. – Chyba to właśnie robimy? – zauważył Jack. Momentalnie domyślił się, do czego zmierza Laurie, i mimo woli w jego głosie pojawił się sarkastyczny ton. Choć wiedział, że przyniesie to efekt przeciwny do zamierzonego, nie mógł się powstrzymać. Sarkazm był mechanizmem obronnym, jaki wypracował sobie w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Laurie otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, lecz Jack uniósł dłoń. – Przepraszam. Nie chciałbym być gruboskórny, ale coś mi się zdaje, że wiem, dokąd prowadzi ta rozmowa, a to nie jest odpowiednia pora. Przykro mi, Laurie, ale za godzinę musimy być w kostnicy, tymczasem żadne z nas nie umyło się jeszcze, nie ubrało ani nie zjadło śniadania. – Jack, dla ciebie nigdy nie jest odpowiednia pora. – Cóż, w takim razie ujmijmy to inaczej. To jest chyba najgorsza możliwa pora na jakąkolwiek poważną, budzącą emocje dyskusję. Jest wpół do siódmej rano, poniedziałek po wspaniałym weekendzie i oboje musimy iść do pracy. Jeśli chciałaś rozmawiać, w ciągu ostatnich dwóch dni miałaś dość okazji, żeby poruszyć ten temat, a z przyjemnością bym go przedyskutował. – Och, jasne! Spójrzmy prawdzie w oczy. Ty nigdy nie chcesz o tym rozmawiać. Jack, w czwartek skończę czterdzieści trzy lata. Czterdzieści trzy! Nie mogę sobie pozwolić na luksus cierpliwości. Nie mogę czekać, aż zdecydujesz, czego chcesz. Do tego czasu będę już po menopauzie. Przez dłuższą chwilę Jack wpatrywał się w niebieskozielone oczy Laurie. Było jasne, że niełatwo będzie ją udobruchać. – W porządku – powiedział, głośno wypuszczając powietrze, jak gdyby dawał za wygraną. Opuścił wzrok na swoje bose stopy. – Porozmawiamy o tym dziś wieczorem, przy kolacji. – Chcę porozmawiać teraz! – oświadczyła z naciskiem Laurie. Wyciągnęła rękę i ujęła Jacka pod
brodę, zmuszając go, by znów spojrzał jej w oczy. – Kiedy ty spałeś, ja leżałam i rozmyślałam o naszym związku. Odkładanie tego na później nie wchodzi w grę. – Laurie, idę teraz wziąć prysznic. Mówię ci, że to nie jest właściwa pora. – Kocham cię, Jack – zawołała Laurie, chwytając go za ramię. – Ale potrzebuję czegoś więcej. Chcę wyjść za mąż i założyć rodzinę. Chcę żyć w lepszym niż to miejscu. – Puściła rękę Jacka i omiotła gestem pokój, wskazując łuszczącą się farbę, gołą żarówkę pod sufitem, łóżko bez zagłówka, dwa nocne stoliki zrobione z postawionych dnem do góry skrzynek po winie oraz samotną komodę. – To nie musi być Tadż Mahal, ale to tutaj jest wprost śmieszne. – Zawsze sądziłem, że cztery gwiazdki cię zadowalają. – Daruj sobie ten sarkazm – warknęła Laurie. – Odrobina luksusu nie zaszkodziłaby, biorąc pod uwagę, jak ciężko pracujemy. Ale nie w tym problem. Chodzi o nasz związek, który ciebie najwyraźniej zadowala, a mnie nie wystarcza. To sprawa zasadnicza. – Idę wziąć prysznic – powtórzył Jack. Laurie rzuciła mu krzywy uśmiech. – Świetnie. Idź wziąć prysznic. Jack skinął głową. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak zmienił zdanie. Odwrócił się i zniknął w łazience, nie zamykając za sobą drzwi. Chwilę później Laurie usłyszała szum wody z prysznica i chrobot zasuwanej zasłonki. Wypuściła powietrze z płuc. Drżała ze zmęczenia połączonego z napięciem emocjonalnym, ale była dumna z siebie, że nie uroniła ani jednej łzy. Nie znosiła płakać w trudnych sytuacjach. Jakim cudem udało jej się uniknąć tego tym razem, nie miała pojęcia, ale była zadowolona. Łzy nigdy nie pomagały, często zaś stawiały ją w niekorzystnym położeniu. Włożywszy szlafrok, Laurie poszła do szafy po swoją walizkę. Sprzeczka z Jackiem, prawdę mówiąc, przyniosła jej ulgę. Reagując dokładnie tak, jak przewidywała, Jack usprawiedliwił decyzję, którą podjęła jeszcze przed jego przebudzeniem. Otwierając przydzielone sobie szuflady komody, wyjęła swoje rzeczy i zaczęła się pakować. Kończyła właśnie, gdy usłyszała, że prysznic umilkł. Chwilę później Jack pojawił się w drzwiach łazienki, energicznie wycierając ręcznikiem głowę. Gdy spostrzegł Laurie z walizką, stanął jak wryty. – Co ty, do diabła, robisz? – Wydaje mi się, że jest zupełnie jasne, co robię – odparła Laurie. Dłuższą chwilę Jack bez słowa przyglądał się, jak Montgomery kontynuuje pakowanie. – Przesadzasz – powiedział w końcu. – Nie musisz się wyprowadzać.
– Myślę, że muszę – odparła Laurie, nie unosząc wzroku. – Świetnie! – oświadczył po chwili z napięciem w głosie. Cofnął się za drzwi, by wytrzeć się do końca. Gdy Jack opuścił łazienkę, Laurie weszła do środka, zabierając ze sobą przeznaczone na ten dzień ubranie. Demonstracyjnie zamknęła drzwi, choć normalnie zostawiała je otwarte. Kiedy wyszła ubrana, Jack był już w kuchni. Dołączyła do niego przy śniadaniu złożonym z płatków zbożowych i owoców. Oboje zbyt się spieszyli, by siadać przy maleńkim plastikowym stole. Zachowywali się uprzejmie, a ich rozmowy ograniczały się do słów „przepraszam”, kiedy tańczyli wokół siebie, by dostać się do lodówki. Kuchnia była tak wąska, że nie sposób było się w niej poruszać, nie dotykając się nawzajem. O siódmej byli gotowi do wyjścia. Laurie wcisnęła kosmetyki do walizki i zamknęła pokrywę. Wytaczając walizkę do salonu, zobaczyła, że Jack ściąga z wieszaka na ścianie swój rower górski. – Nie masz chyba zamiaru jechać nim do pracy? – jęknęła. Zanim zamieszkali razem, Jack dojeżdżał do pracy na rowerze, jeździł nim też po mieście, załatwiając różne sprawy. Nieodmiennie przerażało to Laurie, która wciąż się obawiała, że pewnego pięknego dnia Jack trafi do kostnicy „nogami do przodu”. Odkąd zaczęli dojeżdżać do pracy razem, Jack odstawił rower, gdyż nie było mowy, żeby Laurie zgodziła się korzystać z tego środka lokomocji. – No cóż, wygląda na to, że kiedy wrócę do swojego pałacu, będę sam sobie panem. – Rany boskie, przecież pada! – Tym ciekawsza będzie przejażdżka. – Wiesz, Jack, postanowiłam być dzisiaj szczera, więc chcę, żebyś wiedział, że moim zdaniem to twoje szczeniackie ryzykanctwo jest nie tylko niestosowne, ale i egoistyczne, zupełnie jakbyś gwizdał sobie na moje uczucia. – Coś takiego – odparł Jack, uśmiechając się kwaśno. – Cóż, pozwól, że coś ci powiem. Moja jazda na rowerze nie ma nic wspólnego z twoimi uczuciami. I mówiąc szczerze, pomysł, że ma, wydaje mi się przejawem egoizmu. Gdy wyszli na Sto Szóstą Ulicę, Laurie ruszyła na zachód, żeby złapać taksówkę na Columbus Avenue, Jack tymczasem popedałował na wschód, w stronę Central Parku. Żadne nie odwróciło się, by pomachać drugiemu na pożegnanie. Rozdział 2 Jack zapomniał już, jaką radość dawała mu jazda ciemnofioletowym rowerem górskim marki Cannondale, ale uczucie to powróciło w mgnieniu oka, gdy wjechawszy do Central Parku w
okolicach Sto Szóstej Ulicy, zjeżdżał siłą rozpędu po stoku jednego ze wzgórz. Ponieważ z wyjątkiem nielicznych amatorów joggingu w parku nie było praktycznie nikogo, Jack rozluźnił się i wkrótce zarówno miasto, jak i jego własne tłumione obawy zniknęły niby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w spowitym mgłą śródmiejskim lesie. Słysząc świst wiatru, miał wrażenie, jakby zaledwie wczoraj mknął w dół ze szczytu Dead Man’s Hill w South Bend w Indianie na swym ukochanym, czerwonozłotym terenowym schwinnie. Rower ten, wypatrzony w reklamie na tylnej okładce komiksu, był prezentem na dziesiąte urodziny. Z czasem Jack uczynił z niego symbol swego szczęśliwego i beztroskiego dzieciństwa i uprosił matkę, żeby nie wyrzucała go, tak więc schwinn po dziś dzień obrastał kurzem w garażu jego rodzinnego domu. Deszcz wciąż padał, nie dość mocno jednak, by zgasić entuzjazm Jacka, mimo że słyszał, jak krople bębnią o kask. Największy problem sprawiało mu patrzenie przez zaparowane szkła aerodynamicznych okularów przeciwsłonecznych. By nie dać się zmoczyć, włożył nieprzemakalne kolarskie ponczo, zaopatrzone w pomysłowe haczyki na kciuki. Gdy siedział pochylony, z dłońmi zaciśniętymi na kierownicy, ponczo tworzyło coś w rodzaju namiotu. Starał się omijać kałuże, a kiedy było to niemożliwe, zdejmował nogi z pedałów, by przejechać przez nie z rozpędu. W południowo-wschodnim narożniku Central Parku Jack wyjechał na ulice śródmieścia zakorkowane już przez poranny szczyt. Swego czasu uwielbiał się ścigać z samochodami, ale było to, kiedy był, jak sam to określał, nieco bardziej szalony. Był też wtedy w zdecydowanie lepszej formie. Ponieważ przez ostatnich kilka lat nie jeździł zbyt wiele, nie miał już takiej kondycji jak dawniej. Regularna gra w koszykówkę ratowała sytuację, ale koszykówka nie dawała okazji do tak długotrwałego wysiłku, jakiego wymagała jazda na rowerze. Nie zwolnił jednak i kiedy dotarł na podjazd prowadzący do rampy Zakładu Medycyny Sądowej przy Trzydziestej Ulicy, czuł, że mięśnie ud dają mu się we znaki. Gdy zsiadł z roweru, stał przez chwilę oparty o kierownicę, czekając, aż układ krążenia zaspokoi zapotrzebowanie obolałych mięśni na tlen. Kiedy ból ustąpił nieco, Jack zarzucił sobie rower na ramię i wszedł po schodach na rampę. Nogi wciąż miał jak z waty, ale umierał z ciekawości, co się dzieje w kostnicy. Przejeżdżając przed głównym wejściem, zauważył, że przed gmachem stoi kilka telewizyjnych wozów transmisyjnych z włączonymi generatorami i wystawionymi antenami satelitarnymi. Dostrzegł także tłum kłębiący się w holu, tuż za drzwiami wejściowymi. Coś wisiało w powietrzu. Mijając stróżówkę, pomachał przez okno Robertowi Harperowi. Umundurowany strażnik zerwał się z krzesła i wystawił głowę przez otwarte drzwi. – Wraca pan do dawnych zwyczajów, doktorze Stapleton? – zawołał. – Wieki minęły, odkąd ostatni raz widziałem ten pański rower.
Jack pomachał mu przez ramię, taszcząc swój wehikuł w czeluście piwnicy. Minął małą salę autopsyjną, używaną do badania zwłok w stanie rozkładu, i skręcił w lewo tuż przed usytuowanym centralnie blokiem komór chłodniczych, w których przechowywano ciała przed autopsją. Zrobił miejsce na rower wśród sosnowych trumien przeznaczonych dla niezidentyfikowanych i niechcianych zmarłych, po czym, schowawszy pelerynę i kask w swojej szafce w szatni, skierował się ku schodom. Minął Mike’a Passano, pracującego na nocną zmianę technika, który kończył właśnie jakąś papierkową robotę w biurze kostnicy. Pomachał mu, ale Mikę, pochłonięty pracą, nie zauważył go. Wychodząc na główny korytarz parteru, Jack znów dostrzegł zatłoczony hol wejściowy. Nawet tu, w głębi budynku, słyszał dobiegający stamtąd szmer ożywionych rozmów. Coś musiało się wydarzyć. Był zaintrygowany. Jedną z najatrakcyjniejszych stron zawodu patologa sądowego było to, że nigdy nie wiedział, co przyniesie mu następny dzień. Chodzenie do pracy było inspirujące, wręcz ekscytujące, czego z pewnością nie mógłby powiedzieć o swoim wcześniejszym życiu okulisty, kiedy to każdy dzień był spokojny i kompletnie pozbawiony niespodzianek. Kariera okulistyczna Jacka zakończyła się gwałtownie w roku 1990, gdy jego gabinet został wchłonięty przez agresywnie rozwijający się koncern medyczny AmeriCare. Propozycja AmeriCare, by Jack podjął pracę u nich, była kolejnym policzkiem. Doświadczenie to boleśnie uświadomiło mu, że tradycyjna, płatna opieka medyczna, oparta na bliskim kontakcie lekarza z pacjentem i kierująca się wyłącznie potrzebami tego ostatniego, gwałtownie zanika. To objawienie zaowocowało decyzją o zmianie specjalizacji na patologię sądową. Postąpił tak w nadziei, że dzięki temu uniknie kontaktu ze zorganizowaną służbą zdrowia, która, jak uważał, zasługiwała raczej na nazwę „zorganizowanego zaniedbywania”. Jak na ironię AmeriCare, niczym zły duch, pojawił się znów w jego życiu mimo wysiłków, jakie czynił, by zdystansować się od tej instytucji. Dzięki niskiej cenie składek koncern wygrał niedawno przetarg na świadczenie usług medycznych dla pracowników służb miejskich. Jack i jego koledzy musieli odtąd zwracać się ze swymi problemami zdrowotnymi właśnie do AmeriCare. Chcąc uniknąć tłumu dziennikarzy, Jack ruszył okrężną drogą do sali, w której rozpoczynał się dzień roboczy w kostnicy. Na zasadzie rotacji jeden ze starszych stażem patologów przychodził do pracy wcześniej, żeby przejrzeć przypadki z nocy, ustalić, które z nich wymagają autopsji, oraz rozdzielić je pomiędzy lekarzy. Jack również miał zwyczaj przychodzić bardzo wcześnie, nawet jeśli akurat nie na niego przypadało ustalanie grafiku autopsji, dzięki czemu mógł poszperać w teczkach i postarać się, by najbardziej ambitne przypadki dostały się właśnie jemu. Nie mógł zrozumieć, dlaczego inni lekarze nie robią tak samo, dopóki nie uświadomił sobie, że większość jego kolegów woli migać się od pracy. Ciekawość Jacka nieodmiennie powodowała, że otrzymywał najwięcej spraw. Ale nie przeszkadzało mu to; praca była dla niego narkotykiem pozwalającym utrzymać w karbach demony. Kiedy Laurie praktycznie wprowadziła się do niego, przekonał ją, żeby przychodziła do pracy równie wcześnie jak on, co było nie lada wyczynem, zważywszy na to, jak trudno było jej wstać rano. Myśl o Laurie sprawiła, że Jack się uśmiechnął. Zaczął się też zastanawiać, czy już przyjechała. Nagle stanął jak wryty. Aż do tej chwili świadomie starał się nie pamiętać o porannej sprzeczce.
Wspomnienia dni przeżytych z Laurie, a także straszliwych wydarzeń z przeszłości zalały go jak fala. Z irytacją zastanawiał się, dlaczego koniecznie musiała zakończyć cudowny weekend tak dołującym akcentem, tym bardziej że między nimi układało się tak dobrze. Ogólnie rzecz biorąc, czuł się niemal szczęśliwy, co było niezwykłym stanem ducha, jeśli wziąć pod uwagę, że w swoich oczach nie zasługiwał nawet na życie, a co dopiero na szczęście. Owładnął nim gniew. Nie życzył sobie, by przypominano mu o jego tlącym się żalu i poczuciu winy za śmierć żony i córek, co zdarzało się przy każdej wzmiance o małżeństwie i dzieciach. Perspektywa zaangażowania emocjonalnego, a także ryzyka cierpień, jakie ono ze sobą niosło, szczególnie gdyby założył nową rodzinę, była przerażająca. – Weź się w garść! – mruknął do siebie pod nosem. Zamknął oczy i mocno potarł twarz dłońmi. Za jego frustracją i złością na Laurie czaiła się melancholia, niemile przypominając mu o stoczonej niegdyś walce z depresją. Sęk w tym, że naprawdę mu na niej zależało. Wszystko układało się świetnie, z wyjątkiem drażliwej kwestii dzieci. – Jack, dobrze się czujesz? – zapytał kobiecy głos. Stapleton zerknął przez palce. Janice Jaeger, drobna, pracująca na nocną zmianę wywiadowczym sądowa, patrzyła na niego, wkładając płaszcz w drodze do wyjścia. Wyglądała na wyczerpaną. Jej legendarne sińce pod oczami sprawiały, że Jack zastanawiał się, czy w ogóle sypia. – Wszystko w porządku – odparł. Oderwał dłonie od twarzy i z zażenowaniem wzruszył ramionami. – Dlaczego pytasz? – Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widziała cię stojącego bez ruchu, a już na pewno nie na środku korytarza. Jack próbował wymyślić jakąś dowcipną odpowiedź, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Zamiast tego zmienił temat, niezręcznie pytając, czy noc minęła ciekawie. – Mieliśmy tu istny młyn! – odparła Janice. – Właściwie lekarz wyjazdowy, a nawet doktor Fontworth, odczuli to bardziej niż ja. Doktor Bingham i doktor Washington już przyszli i robią sekcję, a Fontworth im asystuje. – Bez żartów! – wykrzyknął Jack. – Co to za przypadek? Harold Bingham był szefem, a Calvin Washington jego zastępcą. Żaden z nich nie miał w zwyczaju pojawiać się w pracy przed ósmą i rzadko zdarzało się, by wykonywali autopsję o tak wczesnej porze. Sprawa musiała mieć aspekty polityczne, co tłumaczyło obecność dziennikarzy. Fontworth był jednym z kolegów Jacka i miał dyżur w ten weekend. Patolodzy sądowi nie pracowali w nocy, chyba że pojawił się problem. Jako „lekarze wyjazdowi”, obsługujący rutynowe przypadki wymagające obecności lekarza, zatrudniani byli rezydenci patologii. – To rana postrzałowa, ale w sprawę zamieszana jest policja, dlatego Fontworth musiał się tym
zająć. Z tego, co wiem, policja otoczyła podejrzanego u jego dziewczyny. Przy próbie aresztowania wywiązała się strzelanina. Podejrzewa się nieuzasadnione użycie siły. Pewnie by to pana zainteresowało. Jack skrzywił się w duchu. Rany postrzałowe bywały trudne do interpretacji, gdy było ich wiele. Choć George Fontworth pracował w Zakładzie Medycyny Sądowej osiem lat dłużej niż on, Jack uważał go za niezbyt sumiennego. – Myślę, że odpuszczę to sobie, skoro szef się tym zajmuje – stwierdził. – Co jeszcze się działo? Coś godnego uwagi? – Sama normalka, z wyjątkiem jednego przypadku z Manhattan General. Młody człowiek, świeżo po zabiegu. W sobotę doznał otwartego złamania kości, kiedy upadł, jeżdżąc na rolkach w Central Parku, a wczoraj rano go operowano. Jack znów się skrzywił. Przy rozdrażnieniu, które zawdzięczał Laurie, sama nazwa Manhattan General Hospital wywołała u niego reakcję alergiczną. Niegdyś uznany ośrodek akademicki był teraz sztandarową placówką AmeriCare, odkąd został obrany za cel i przejęty przez tego zasobnego giganta służby zdrowia. Jack wiedział, że ogólny poziom świadczonych tam usług medycznych jest przyzwoity, tak że gdyby niefortunnie spadł z roweru i trafił na ich oddział urazowy – gdzie najprawdopodobniej by go zabrano, biorąc pod uwagę niedawno podpisany kontrakt z miastem – miałby dobrą opiekę. Mimo wszystko jednak był to szpital zarządzany przez AmeriCare, a on żywił do tej firmy instynktowną nienawiść. – Co w tym takiego szczególnego? – zapytał, próbując ukryć wzburzenie. Przybrawszy sarkastyczny ton, dodał: – Postawiono błędną diagnozę czy wchodził w grę jakiś ohydny szwindel? – Ani to, ani to! – Janice westchnęła. – Chodzi po prostu o wrażenie, jakie wywarł na mnie ten przypadek. Wydało mi się to jakieś takie... smutne. – Smutne? – powtórzył Jack. Był zaskoczony. Janice pracowała jako wywiadowca sądowy od ponad dwudziestu lat i widziała śmierć we wszystkich jej niesławnych odmianach. – Jeśli twierdzisz, że to smutne, to musiało być naprawdę smutne. Mogę prosić o parę szczegółów? – Chłopak nie skończył jeszcze trzydziestu lat i nigdy nie chorował, a konkretnie, nie miał żadnych kłopotów z sercem. Jak mi powiedziano, wcisnął przycisk alarmowy, ale kiedy pielęgniarki, jak twierdzą, przyszły do niego pięć czy dziesięć minut później, już nie żył. Więc to musiało być serce. – Nie próbowali go reanimować? – Och, oczywiście, że próbowali, ale bez powodzenia. Nie uzyskali ani jednego impulsu na EKG. – Co cię tak zasmuciło? Wiek tego człowieka? – Wiek to jedno, ale to jeszcze nie wszystko. Właściwie nie wiem, czemu tak się tym przejęłam.
Może chodzi o to, że pielęgniarki nie zareagowały dostatecznie szybko i mam wrażenie, że biedny facet wiedział, że dzieje się coś złego, ale nie doczekał się pomocy. Taki koszmar mógłby się przytrafić każdemu z nas. Albo może to z powodu rodziców tego pacjenta, którzy są bardzo sympatyczni. Przyjechali do szpitala aż z Westchester, a potem przyszli tutaj, żeby być blisko zwłok. Są kompletnie załamani. Syn był dla nich całym życiem. Przypuszczam, że jeszcze tu są. – Gdzie? Mam nadzieję, że nie utknęli w tym tłumie reporterów? – Kiedy widziałam ich ostatni raz, byli w sali identyfikacyjnej i nalegali na kolejną identyfikację, chociaż tożsamość została już ustalona. Lekarz objazdowy z uprzejmości kazał Mike'owi zrobić jeszcze jedną serię polaroidów, ale właśnie wtedy wezwano mnie z powrotem do General do następnego przypadku. Gdy wróciłam, Mikę wspomniał, że nadal siedzą rozbici w sali identyfikacji zwłok, ściskając w rękach zdjęcia. Jakby wciąż mieli nadzieję, że cała sprawa jest pomyłką, upierają się, że chcą zobaczyć zwłoki. Jack poczuł, jak przyspiesza mu puls. Wiedział aż nazbyt dobrze, jakim wstrząsem jest utrata dziecka. – Ale to chyba nie ten przypadek tak poruszył dziennikarzy? – Na Boga, nie. Takie sprawy nigdy nie docierają do wiadomości publicznej. Między innymi dlatego jest to takie smutne. Zmarnowane życie. – Co ich tu ściągnęło? Ofiara strzelaniny? – Początkowo tak. Bingham zapowiedział, że wyda oświadczenie po autopsji. Lekarz wyjazdowy powiedział mi, że latynoska społeczność Harlemu jest oburzona tym zdarzeniem. Podobno policja oddała około pięćdziesięciu strzałów. Przypomina się sprawa Diallo z południowego Bronksu sprzed paru lat. Ale prawdę mówiąc, myślę, że w tej chwili reporterów interesuje przede wszystkim przypadek Sary Cromwell, którą przywieziono, kiedy już tu byli. – Sara Cromwell, redakcyjna psycholog z „Daily News”? – Tak, mistrzyni porad, umiejąca powiedzieć każdemu, jak wprowadzić życie na właściwe tory. Występowała też w telewizji, wiesz. Biła popularnością większość talk-show, z Oprah włącznie. Była cholernie sławna. – To był wypadek? Skąd to zamieszanie? – Żaden wypadek. Wszystko wskazuje na to, że została brutalnie zamordowana w swoim mieszkaniu przy Park Avenue. Nie znam szczegółów, ale według doktora Fontwortha, który musiał się zająć także tą sprawą, to była krwawa jatka. Mówię ci, on i lekarz wyjazdowy byli w terenie przez całą noc. Po Cromwell mieliśmy podwójne samobójstwo w jednej z willi przy Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy, potem zabójstwo w klubie nocnym. Później lekarz wyjazdowy musiał wyruszyć po potrąconego przechodnia na Park Avenue i dwóch narkomanów.
– Co z tym podwójnym samobójstwem? Młodzi czy starzy? – W średnim wieku. Tlenek węgla. Uruchomili swego escalade przy zamkniętych drzwiach garażu, z dwoma wężami od odkurzacza poprowadzonymi od rur wydechowych do kabiny. – Hmmm – mruknął Jack. – Zostawili jakieś listy? – Hej, to nie fair – poskarżyła się Janice. – Wypytujesz mnie o sprawy, którymi się nie zajmowałam. Ale z tego, co wiem, był tylko jeden list, napisany przez kobietę. – To ciekawe – stwierdził Jack. – Cóż, powinienem chyba zejść do kostnicy. Wygląda na to, że czeka nas pracowity dzień. A ty lepiej idź do domu i prześpij się trochę. Był zadowolony. Zapowiedź interesującego dnia sprawiła, że irytacja związana z poranną scysją odeszła na dalszy plan. Jeśli Laurie chce wrócić na parę dni do siebie, on nie ma nic przeciwko temu! Po prostu przeczeka to, bo nie zamierza dać się szantażować emocjonalnie. Minął szybko dział dochodzeniowy, przemknął przez zapełnione rzędami szaf na akta pomieszczenie biurowe i wszedł do znajdującego się tuż za nim działu łączności. Uśmiechnął się do telefonistek z dziennej zmiany, ale nie doczekał się żadnej reakcji. Były zaabsorbowane przygotowaniami do pracy. Mijając klitkę detektywów policyjnych, pomachał do sierżanta Murphy’ego, ale Murphy rozmawiał przez telefon i również nie zareagował. Też mi powitanie, pomyślał Jack. W pokoju lekarskim spotkał się z identycznym traktowaniem. Były tam trzy osoby, lecz żadna nie zwróciła na niego uwagi. Dwie siedziały ukryte za porannymi gazetami, podczas gdy doktor Riva Mehta, koleżanka Laurie z pokoju, przeglądała pokaźny stos potencjalnych przypadków, układając dzienny plan autopsji. Jack nalał sobie kubek kawy ze wspólnego dzbanka, po czym odchylił skraj gazety Vinniego Amendoli. Vinnie był jednym z techników medycznych i częstym partnerem Jacka w sali autopsyjnej. Dzięki temu, że zjawiał się w pracy z samego rana, Jack mógł przystępować do autopsji dużo wcześniej niż inni. – Jak to się stało, że nie jesteś na kanale z Binghamem i Washingtonem? – zapytał Jack. – Nie mam pojęcia – odparł Vinnie, wyrywając mu gazetę. – Wygląda na to, że zadzwonili do Sala. Kiedy przyszedłem, byli już na dole. – Jack! Jak się masz? Trzecia osoba ukazała się zza gazety, ale akcent zdradził ją już wcześniej. Był to detektyw porucznik Lou Soldano z wydziału zabójstw. Jack poznał go przed laty, krótko po tym, jak rozpoczął pracę w Biurze Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej. Przekonany o ogromnych zasługach patologii sądowej dla swojej branży, Lou był u nich częstym gościem. Był także jego przyjacielem. Przysadzisty detektyw podniósł się ciężko z winylowego fotela klubowego, mnąc gazetę w muskularnej dłoni. W wiekowym trenczu, z poluzowanym krawatem i rozpiętym ostatnim guzikiem
koszuli wyglądał jak niechlujny bohater jakiegoś starego filmu noir. Jego szeroką twarz zdobiła dwudniowa na pierwszy rzut oka szczecina, choć Jack z doświadczenia wiedział, że ma zaledwie dzień. Przywitali się zamaszystą, zmodyfikowaną piątką, gestem, który Jack podłapał na swoim osiedlowym boisku do koszykówki i którego dla żartu nauczył Lou. Obaj czuli się przez to bardziej na czasie. – Co cię wyciągnęło z łóżka o tak wczesnej porze? – zapytał Stapleton. – Wyciągnęło? Jeszcze się nie kładłem – prychnął Lou. – To była fatalna noc. Mój kapitan gryzie się tym domniemanym przypadkiem brutalności policji, bo nasz wydział będzie miał poważne problemy, jeśli wersja funkcjonariuszy się nie potwierdzi. Liczę na to, że jako pierwszy poznam szczegóły, ale czarno to widzę, skoro Bingham robi ten przypadek. Przypuszczam, że będzie się z tym pieprzył przez większą część dnia. – A co z Sarą Cromwell? Tym też się interesujesz? – Tak! Jasne! Jakbym miał jakiś wybór! Widziałeś ten tłum dziennikarzy w holu? – Trudno byłoby ich nie zauważyć – odparł Jack. – Niestety byli tu już w związku ze strzelaniną. Możemy być pewni, że w prasie i w telewizji będzie mnóstwo szumu wokół tej kościstej psycholog, pewnie więcej, niżby przyciągnęła, gdyby reporterzy nie kręcili się tu już wcześniej. A kiedy morderstwo zostaje nagłośnione w mediach, wiem, że czeka mnie mnóstwo nacisków z góry, żebym wskazał podejrzanego. W związku z czym bądź tak dobry i zajmij się tym przypadkiem. – Mówisz poważnie? – Oczywiście, że mówię poważnie. Jesteś szybki i dokładny, a tego właśnie mi potrzeba. Poza tym nie przeszkadza ci, że się przyglądam, czego nie mogę powiedzieć o wszystkich twoich kolegach. Ale jeśli nie masz ochoty, może uda mi się namówić Laurie, chociaż znając jej upodobanie do ran postrzałowych, przypuszczam, że będzie wolała raczej zająć się ofiarą strzelaniny. – Zainteresował ją też jeden z przypadków z Manhattan General – wtrąciła Riva. Jej aksamitny głos z brytyjskim akcentem ostro kontrastował z nowojorską nosową wymową Lou. – Wzięła już teczkę i powiedziała, że chce zrobić go w pierwszej kolejności. – Widziałeś dzisiaj Laurie? – zapytał Jack detektywa. Obaj wysoko cenili Montgomery. Jack wiedział, że Lou nawet chodził kiedyś krótko z Laurie, ale nic z tego nie wyszło. Jak sam Lou przyznawał, problemem był jego brak ogłady towarzyskiej. Na szczęście detektyw stał się gorącym orędownikiem związku Jacka i Laurie. – Tak, jakieś piętnaście albo dwadzieścia minut temu.
– Rozmawiałeś z nią? – Oczywiście. Co to za pytanie? – Zachowywała się normalnie? Co mówiła? – Hej! Co to za przesłuchanie? Nie pamiętam, co mówiła. Chyba „Cześć, Lou, jak leci?” albo coś w tym sensie. A jeśli chodzi o jej stan psychiczny, sprawiała wrażenie normalnej, nawet ożywionej. – Zerknął na Rivę. – Jak pani sądzi, doktor Mehta? Riva skinęła głową. – Powiedziałabym, że wyglądała dobrze, może tylko była nieco podekscytowana całym tym zamieszaniem. Najwyraźniej rozmawiała z Janice o przypadku z Manhattan General. To dlatego chciała się nim zająć. – Mówiła coś o mnie? – zapytał Jack detektywa, nachylając się w jego stronę i zniżając głos. – Co się z tobą dzisiaj dzieje? – zdziwił się Lou. – Między wami wszystko w porządku? – Och, zdarzają się drobne wyboje na drodze – odparł wymijająco Jack. Zważywszy na okoliczności, wiadomość, że Laurie była „ożywiona”, wydała mu się ciosem poniżej pasa. – Może przydzieliłabyś mi tę Cromwell? – zawołał do Rivy. – Proszę bardzo – odparła. – Calvin zostawił notatkę, że ma to być zrobione migiem. – Wyjęła teczkę ze stosu „do autopsji” i położyła ją na rogu biurka. Jack chwycił ją i otworzył. Wewnątrz znajdowały się robocza karta przypadku, częściowo wypełniony akt zgonu, zestaw danych medycznych i prawnych, dwa arkusze na notatki z przebiegu autopsji, telefoniczne zawiadomienie o śmierci otrzymane przez dział łączności, wypełniona karta identyfikacyjna, raport dochodzeniowy podyktowany przez Fontwortha, karta sprawozdania z autopsji, wynik badań na obecność przeciwciał HIV oraz notatka, że ciało zostało prześwietlone i sfotografowane po przybyciu do kostnicy. Jack wyciągnął raport Fontwortha i zaczął czytać. Lou zrobił to samo, zaglądając mu przez ramię. – Byłeś tam? – Jack zapytał detektywa. – Nie, siedziałem jeszcze w Harlemie, kiedy zgłoszono ten przypadek. Z początku zajęli się tym chłopcy z komisariatu, ale kiedy rozpoznali ofiarę, wezwali mojego kolegę, detektywa porucznika Harveya Lawsona. Rozmawiałem i z nim, i z nimi. Wszyscy twierdzą, że to była makabra. Cała kuchnia zbryzgana krwią. – Co o tym sądzą? – Zważywszy na to, że była półnaga, a domniemane narzędzie zbrodni sterczało jej z uda tuż poniżej
intymnych części ciała, uznali, że to napaść na tle seksualnym. – Intymne części ciała! Co za powściągliwość! – Oni użyli trochę innych słów. To był przekład. – Doceniam twój takt. Czy wspominali o krwi na drzwiach lodówki? – Mówili, że krew była wszędzie. – Czy wspominali o krwi w lodówce, a konkretnie na trójkątnym kawałku sera, jak to opisuje raport Fontwortha? – Jack dźgnął kartkę palcem. Był pod wrażeniem. Choć dotąd miał Fontwortha za niezbyt starannego, ten raport był bardzo dokładny. – Jak powiedziałem, twierdzili, że krew była wszędzie. – Ale w zamkniętej lodówce? To trochę dziwne. – Może była otwarta, kiedy ją zaatakowano? – I kiedy ją mordowano, troskliwie schowała ser do środka? To już więcej niż dziwne. Czy wspomnieli o śladach stóp we krwi, oprócz tych, które należały do ofiary? – Nie, nie wspomnieli. – Raport Fontwortha mówi wyraźnie, że takich nie było, chociaż sporo było śladów stóp ofiary. To jeszcze dziwniejsze. Lou rozłożył ręce i wzruszył ramionami. – Więc co o tym myślisz? – Myślę, że w tym przypadku autopsja odpowie na wiele pytań, tak więc do dzieła! – Podszedł do Vinniego i klepnął od spodu w jego gazetę, sprawiając, że technik podskoczył. – Chodźmy, Vinnie – powiedział radośnie. – Robota czeka. Amendola mruknął coś pod nosem, ale wstał i przeciągnął się. W drzwiach działu łączności Jack zawahał się. Obejrzał się na Rivę. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym się też zająć tym podwójnym samobójstwem – zawołał. – Wpiszę tam twoje nazwisko – obiecała Riva.
Rozdział 3 – Może zrobimy tak – podsunęła Laurie. – Jak tylko skończę, zadzwonię i powiem państwu, co znalazłam. Wiem, że to nie zwróci państwu syna, ale być może wiedza o tym, co się stało, przyniesie ulgę, zwłaszcza gdyby udało nam się wyciągnąć z tej tragedii jakąś naukę, żeby uchronić innych przed podobnym losem. Gdyby z jakiegoś powodu autopsja niczego nie wykazała, zadzwonię, kiedy tylko zrobię badania mikroskopowe, i wtedy udzielę państwu ostatecznej odpowiedzi. Laurie zdawała sobie sprawę, że wykracza to poza zwykły tryb postępowania i że udzielanie wstępnych informacji osobom postronnym z pominięciem pani Donnatello z biura prasowego zdenerwowałoby Binghama i Calvina, przywiązujących niezwykłą wagę do przepisów. Uznała jednak, że przypadek McGillinów uzasadnia to odstępstwo od reguł. Już po krótkiej rozmowie z nimi wiedziała, że Sean McGillin senior jest emerytowanym lekarzem, który swego czasu prowadził cieszącą się powodzeniem praktykę internistyczną w hrabstwie Westchester. On i jego żona Judith, która była pielęgniarką w jego gabinecie, okazali się nie tylko jej kolegami po fachu, ale także przemiłymi ludźmi. McGillinowie roztaczali wokół siebie aurę nieposzlakowanej uczciwości i życzliwości, która sprawiła, że Laurie z miejsca poczuła do nich sympatię; sprawiła też, że trudno jej było nie podzielać ich bólu. – Obiecuję, że będę informować państwa na bieżąco – ciągnęła Laurie, licząc na to, że jej zapewnienia pozwolą McGillinom wrócić do domu. Siedzieli w kostnicy od wielu godzin i byli wyraźnie wyczerpani. – Będę osobiście czuwać nad państwa synem. – Po tych słowach odwróciła wzrok, zdając sobie sprawę, że były rozmyślnie dwuznaczne. Kątem oka, choć starała się nie zwracać na nich uwagi, spostrzegła znów tłoczących się w holu reporterów i usłyszała stłumione wiwaty, gdy przyniesiono kawę i pączki. Skrzywiła się. Pech chciał, że kiedy McGillinowie cierpieli, tuż obok toczył się medialny cyrk. Żarty i śmiechy w sąsiednim pomieszczeniu musiały sprawiać im przykrość. – To po prostu niesprawiedliwe, że to nie ja leżę tam, w chłodni – stwierdził doktor McGillin, smutno kręcąc głową. – Przeżyłem swoje. Mam prawie siedemdziesiąt lat. Dwa razy zakładano mi bypassy i mam podwyższony poziom cholesterolu. Dlaczego ja wciąż żyję, a mój syn jest tam, na dole? To nie ma sensu. On zawsze był zdrowym, aktywnym chłopcem i nie miał nawet trzydziestki. – Czy pański syn też miał podwyższony poziom LDL? – zapytała Laurie. Janice nie wspomniała nic na ten temat w swoim raporcie. – Nie, wcale – odparł McGillin. – W przeszłości pilnowałem, żeby sprawdzał to raz do roku. I wiem, że teraz, kiedy jego firma prawnicza zawarła umowę z AmeriCare, który wymaga corocznych badań lekarskich, nadal to kontrolowano. Rzuciwszy okiem na zegarek, Laurie nawiązała kontakt wzrokowy z McGillinami, spoglądając to na jedno, to na drugie. Siedzieli sztywno na brązowej winylowej kanapie, z rękoma na kolanach, ściskając w dłoniach zdjęcia zmarłego syna. Deszcz bębnił nieregularnie o szyby. Przypominali jej
mężczyznę i kobietę z obrazu Amerykański gotyk. Biło od nich to samo zdecydowanie i ta sama prawość, ale także coś, co sugerowało purytańską ciasnotę umysłową. Problem Laurie polegał na tym, że była odseparowana od emocjonalnej strony śmierci, w związku z czym miała niewielkie doświadczenie w tych sprawach. Kontaktem z pogrążonymi w żalu rodzinami oraz wspieraniem ich podczas identyfikacji zajmowali się inni. Chronił ją też swego rodzaju naukowy dystans. Jako patolog sądowy postrzegała śmierć w kategorii zagadki, którą należało rozwiązać, aby pomóc żywym. W grę wchodziło również przyzwyczajenie: choć większość ludzi ze śmiercią stykała się rzadko, ona oglądała ją każdego dnia. – Syn miał się ożenić na wiosnę – powiedziała nagle pani McGillin. Przez całe czterdzieści minut, odkąd Laurie im się przedstawiła, nie odezwała się ani słowem. – Liczyliśmy na wnuki. Laurie skinęła głową. Wzmianka o dzieciach dotknęła drażliwej struny w jej duszy. Próbowała wymyślić jakąś odpowiedź, jednak doktor McGillin niespodziewanie wybawił ją z kłopotu, podnosząc się z miejsca. Ujął dłoń żony i pociągnął ją, stawiając na nogi. – Jestem pewien, że doktor Montgomery spieszy się do pracy – powiedział. Pokiwał głową, jak gdyby potwierdzał własne słowa, jednocześnie zbierając wszystkie zdjęcia i chowając je do kieszeni. – Najlepiej będzie, jeśli wrócimy do domu. Zostawimy Seana pod jej opieką. – Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki mały notesik i pióro. Nabazgrawszy coś, oderwał kartkę z bloczka i podał ją Laurie. – To mój prywatny numer. Będę czekał na wiadomość od pani. Byłbym wdzięczny, gdyby zadzwoniła pani około południa. Zaskoczona, ale i zadowolona z tej nagłej zmiany sytuacji, Laurie wstała. Wzięła kartkę i spojrzała na numer, by się upewnić, że jest czytelny. Był to kierunkowy 914. – Zadzwonię do pana najszybciej, jak się da. McGillin potrzymał żonie płaszcz, po czym sam się ubrał. Wyciągnął rękę do Laurie. Lekarka zauważyła, że jego dłoń jest chłodna. – Niech się pani dobrze zajmie naszym chłopcem – powiedział McGillin. – To nasze jedyne dziecko. – Po tych słowach odwrócił się, otworzył drzwi do holu i ponaglił żonę do wejścia w tłum reporterów. Z chwilą pojawienia się McGillinów dziennikarze, żądni nowin, natychmiast umilkli. Spodziewając się konferencji prasowej, śledzili wzrokiem ich marsz przez hol. Małżeństwo było już w połowie drogi do wyjścia, gdy ktoś zawołał, przerywając ciszę: – Czy jesteście krewnymi Sary Cromwell?
Doktor McGillin pokręcił tylko głową, nie zwalniając kroku. – Jesteście spokrewnieni z ofiarą strzelaniny? – zapytał ktoś inny. McGillin ponownie zaprzeczył ruchem głowy. Wówczas reporterzy przenieśli swą uwagę na Laurie. Najwyraźniej rozpoznając w niej jednego z lekarzy sądowych, niektórzy wcisnęli się nawet do sali identyfikacyjnej. Posypała się lawina pytań. Ignorując dziennikarzy, Laurie wspięła się na palce i odprowadzała wzrokiem McGillinów, dopóki nie wyszli z budynku. Dopiero wtedy spojrzała na stłoczonych wokół niej ludzi. – Przykro mi – powiedziała, odpychając mikrofony. – Nie wiem nic o tych sprawach. Będą państwo musieli zaczekać na szefa. Na szczęście w tym momencie pojawił się jeden z pracowników ochrony i zdołał zagonić reporterów tam, skąd przyszli. Gdy drzwi zostały zamknięte, w sali identyfikacyjnej na powrót zapanowała względna cisza. Przez chwilę Laurie stała z opuszczonymi bezwładnie rękoma. W jednej dłoni trzymała teczkę Seana McGillina juniora, a w drugiej świstek z numerem telefonu jego ojca. Rozmowa z pogrążonym w żałobie małżeństwem wyczerpała ją, tym bardziej że sama była w nie najlepszej kondycji. Ale miało to i pozytywny aspekt. Znając siebie, wiedziała, że zaangażowanie w trudną emocjonalnie sytuację wyjdzie jej na dobre, odsuwając własne problemy na dalszy plan. Zajęcie czymś myśli było świetnym antidotum na ponowne roztrząsanie nieakceptowalnego stanu rzeczy. Nieco podniesiona na duchu, Laurie skierowała się do pokoju służbowego, w marszu chowając do kieszeni kartkę z numerem telefonu doktora McGillina. – Gdzie są wszyscy? – zapytała Rivę w dalszym ciągu zajętą rozpisywaniem grafiku autopsji. – Jak na razie nie zjawił się jeszcze nikt oprócz ciebie i Jacka, jeśli nie liczyć Binghama, Washingtona i Fontwortha. – Chodziło mi o to, gdzie są detektyw Soldano i Vinnie. – Jack przyszedł i zabrał ich obu na kanał. Detektyw poprosił go, żeby zajął się autopsją Cromwell. – To dziwne – zauważyła Laurie. Jack zwykle unikał przypadków, które przyciągały zainteresowanie mediów, a sprawa Sary Cromwell z pewnością należała do tej kategorii. – Wydawał się autentycznie zainteresowany – dodała Riva, jak gdyby czytając w myślach Laurie. – Poprosił też o podwójne samobójstwo, czego się nie spodziewałam. Odniosłam wrażenie, że ma jakiś ukryty motyw, ale nie mam pojęcia jaki. – Nie wiesz czasem, czy któryś z pozostałych techników już jest? Chciałabym zacząć McGillina.
– Parę minut temu widziałam Marvina. Wziął sobie kawę i poszedł na dół. – To świetnie – stwierdziła Laurie. Lubiła pracować z Marvinem. Dawniej przychodził wieczorami, ale ostatnio przeniósł się na dzienną zmianę. – Gdybyś mnie potrzebowała, będę na kanale. – Muszę przydzielić ci jeszcze przynajmniej jeden przypadek. To przedawkowanie narkotyków. Przepraszam. Wiem, że mówiłaś, że miałaś fatalną noc, ale jesteśmy dzisiaj zawaleni robotą. – Nic nie szkodzi – zapewniła ją Laurie. Podeszła, by wziąć teczkę narkomana. – Praca pomoże mi się oderwać od własnych problemów. – Problemów? Jakich problemów? – Lepiej nie pytaj! – odparła Laurie, machając ręką. – Wciąż ta sama stara historia z Jackiem, ale dziś rano postawiłam sprawę jasno. Wiem, że powtarzam się jak zdarta płyta, jednak tym razem mówiłam poważnie. Wracam do swojego mieszkania. Będzie się musiał na coś zdecydować. – Dobrze zrobiłaś – stwierdziła Riva. – Może ja też nabiorę odwagi. Pracując w jednym pokoju, Laurie i Riva stały się dobrymi przyjaciółkami. Chłopak Rivy miał takie same opory wobec zobowiązań jak Jack, chociaż z innych powodów, tak więc obie miały o czym rozmawiać. Po krótkim wahaniu zrezygnowała z kawy w obawie, że ta przyprawi ją o drżączkę, i ruszyła na poszukiwanie Marvina. Chociaż miała zejść tylko jedno piętro, skierowała się do windy. Była wyczerpana brakiem snu, dokładnie tak, jak przewidywała, leżąc bezsennie nad ranem, ale zamiast złościć się na siebie, była zadowolona. Z pewnością nie była szczęśliwa, biorąc pod uwagę jej uczucia do Jacka, wiedziała też, że będzie się czuła samotna, miała jednak poczucie, że zrobiła to, co należało, i pod tym względem była usatysfakcjonowana. Mijając dział dochodzeniowy, zajrzała do środka i zapytała, czy Janice jeszcze jest. Bart Arnold, szef działu, powiedział, że już wyszła, po czym zapytał, czy może w czymś pomóc. Laurie odparła, że porozmawia z nią kiedy indziej, i ruszyła dalej. Chciała tylko streścić jej swoją rozmowę z McGillinami. Uznała, że może ją to zainteresować. Sam fakt, że ta sprawa zdołała wstrząsnąć zazwyczaj niezbyt skłonną do wzruszeń Janice, zaintrygował Laurie. Marvin siedział w biurze kostnicy, odwalając swój przydział nie kończącej się papierkowej roboty, która zalewała Zakład Medycyny Sądowej. Przebrał się już w zielony strój operacyjny, gotów w każdej chwili ruszyć do pracy „na kanale”, jak pieszczotliwie nazywano główną salę autopsyjną. Gdy Laurie pojawiła się w drzwiach, uniósł wzrok. Był atletycznie zbudowanym, ciemnoskórym mężczyzną o najbardziej nieskazitelnej cerze, jaką Laurie kiedykolwiek widziała. Zazdrościła mu jej, odkąd go poznała.
Laurie była przewrażliwiona na punkcie swojej cery. Przy jasnej karnacji miała upstrzony piegami grzbiet nosa, jak również parę innych mankamentów, które jedynie ona potrafiła dostrzec. Brązowe włosy z kasztanowymi smugami odziedziczyła po ojcu, a niemal przezroczystą skórę i niebieskozielone oczy po matce. – Jesteś gotów do rock and rolla? – zapytała wesoło. Wiedziała z doświadczenia, że będzie czuć się lepiej, jeśli nie da po sobie poznać zmęczenia. – Tak jest, siostro! – odparł Marvin. Laurie podała mu teczki. – Chcę zacząć od McGillina. – W porządku – powiedział Marvin, zaglądając do rejestru, by sprawdzić lokalizację zwłok. Najpierw Laurie poszła do szatni, by przebrać się w zielony strój operacyjny, po czym przeszła do magazynu, by włożyć „skafander kosmiczny”, jak nazywano kombinezony ochronne wymagane przy przeprowadzaniu autopsji. Skafandry wykonane były z kompletnie nieprzepuszczalnego materiału, zaopatrzone w kaptur i zasłaniającą całą twarz maskę. Powietrze tłoczył do kombinezonu poprzez filtr HEPA niezależny wentylator, zasilany z akumulatora, który musiał być ładowany każdej nocy. Kombinezony nie były zbyt lubiane, gdyż trudno w nich było pracować, wszyscy jednak godzili się na tę niedogodność dla spokoju ducha. Wszyscy z wyjątkiem Jacka. Laurie wiedziała, że podczas weekendowych dyżurów Jack często udzielał sobie dyspensy od skafandra kosmicznego, jeśli jego zdaniem ryzyko kontaktu z czynnikiem zakaźnym było niewielkie. W takich sytuacjach zadowalał się tradycyjnymi goglami i maseczką chirurgiczną. Jak dotąd technicy zgodnie dochowywali jego sekretu. Gdyby Calvin dowiedział się o tym, byłaby afera. Ubrana w kombinezon, Laurie wróciła na główny korytarz i weszła do przedsionka, gdzie umyła ręce i włożyła rękawice. Tak przygotowana, pchnęła wahadłowe drzwi prowadzące do sali autopsyjnej. Nawet po trzynastu latach pracy w Zakładzie Medycyny Sądowej Laurie wciąż czuła dreszcz emocji, wkraczając do miejsca, które uważała za centrum wydarzeń. Z pewnością nie chodziło tu o wrażenia wizualne, gdyż pod tym względem wykafelkowane, pozbawione okien, zalane niebieskawym światłem jarzeniówek, pomieszczenie przedstawiało się niezbyt atrakcyjnie. Osiem stołów ze stali nierdzewnej zdobiły wgniecenia i plamy – ślady niezliczonych autopsji. Nad każdym wisiała staroświecka waga sprężynowa. Wzdłuż ścian ciągnęły się odsłonięte rury, przestarzałe przeglądarki do zdjęć rentgenowskich, staromodne przeszklone szafki mieszczące kolekcję makabrycznych przyborów oraz wyszczerbione zlewy ze steatytu. Ponad pół wieku wcześniej wyposażenie to stanowiło najwyższe osiągnięcie techniki i chlubę Zakładu Medycyny Sądowej, teraz jednak cierpiało z braku funduszy zarówno na modernizację, jak i na odpowiednią konserwację.
Jednak otoczenie nie peszyło Laurie. Wygląd sali nie docierał nawet do jej świadomości. Jej reakcja wynikała stąd, że każda wizyta tutaj była okazją do zobaczenia lub nauczenia się czegoś nowego. Zajęte były tylko trzy z ośmiu stołów. Na jednym z nich spoczywały zwłoki Seana McGillina – tak w każdym razie myślała Laurie, gdyż Marvin krzątał się przy nich, kończąc przygotowania do autopsji. Przy pozostałych dwóch, położonych bliżej miejsca, gdzie stała, autopsje były już w toku. Na wprost niej leżał potężny, ciemnoskóry mężczyzna. Pracowały nad nim cztery osoby w takich samych jak jej skafandrach kosmicznych. Choć refleksy światła na krzywiznach masek nie pozwalały dostrzec twarzy, Laurie rozpoznała Calvina Washingtona. Dwumetrowego, ważącego sto kilo olbrzyma nie dałoby się pomylić z nikim innym. Kontrastująco niska, krępa sylwetka jego towarzysza wskazywała na Harolda Binghama. Pozostałymi osobami musieli być George Fontworth i technik medyczny Sal D’Ambrosio, ale ponieważ obaj byli mniej więcej tego samego wzrostu, Laurie nie mogła ich rozróżnić. Podeszła do stóp stołu. Tuż przed nią znajdował się odpływ, z którego wydobywał się nieprzyjemny, ssący odgłos. Blat stołu pod zwłokami nieustannie omywany był wodą, która unosiła płyny ustrojowe. – Fontworth, gdzieś się pan, do diabła, uczył używać skalpela? – warknął Bingham. Teraz było już jasne, którą z postaci w skafandrach jest George. Stał po prawej stronie zwłok, z dłońmi zagłębionymi w przestrzeni pozaotrzewnowej, najwyraźniej starając się prześledzić tor kuli. Chcąc nie chcąc, Laurie poczuła dla niego przypływ współczucia. Ilekroć Bingham pojawiał się w sali autopsyjnej, chętnie przybierał profesorską pozę, jednak prędzej czy później zniecierpliwienie i rozdrażnienie nieodmiennie brały w nim górę. Choć Laurie wiedziała, że pracując z nim, może się wiele nauczyć, nie lubiła nerwowej atmosfery, jaką wokół siebie stwarzał. To było zbyt stresujące. Wyczuwając, że sytuacja przy stole numer jeden jest zbyt napięta, by zadawać pytania, Laurie przeszła do stołu numer dwa. Nie miała żadnych kłopotów z rozpoznaniem Jacka, Lou i Vinniego. Momentalnie zorientowała się, że panuje tu zupełnie inny nastrój. Stłumione śmiechy ucichły, kiedy podeszła bliżej. Nie zaskoczyło jej to. Jack słynął ze swego czarnego humoru. Na blacie leżała chuda jak szkielet kobieta w średnim wieku o cienkich, tlenionych włosach. Laurie domyśliła się, że jest to Sara Cromwell. Jej uwagę przyciągnął trzonek noża kuchennego sterczący pod ostrym, dogłowowym kątem z górnej, zewnętrznej, przedniej części prawego uda. Nie zdziwiło jej, że narzędzie wciąż tkwi w ciele. W takich przypadkach lekarze sądowi woleli, by tego typu przedmioty zostawianie in situ. – Mam nadzieję, że okazujecie należyty szacunek wobec zmarłych – zażartowała. – Nic z tych rzeczy – odparł Lou. – A ja nie wiem, dlaczego wciąż się śmieję z tych samych dowcipów – pożalił się Vinnie.