Robin Cook
Polisa śmierci
Przełożyła Aleksandra Górska
Dom Wydawniczy REBIS
Wszystkim dzieciom
pokrzywdzonym przez los
Podziękowania
Pisarz potrzebuje wielu przyjaciół. Przynajmniej ten pisarz. Takich, którzy bez mrugnięcia
okiem odbiorą telefon czy przyjmą wizytę, często niespodziewaną, i cierpliwie odpowiedzą na
pytania o to, jak jest, lub co wolą, albo chętnie przeczytają szkic czy studium postaci i wydadzą
opinię. Oni wiedzą, o kim mówię, i serdecznie im dziękuję. Oczywiście jak zawsze jest jeszcze Joe
Cox, który wie więcej o prawie i biznesie, niż ja kiedykolwiek będę wiedział, i Mark Flowenbaum,
prawdziwy medyk sądowy. No i Jean Reeds Cook, wspaniała czytelniczka, która nie pozwala mi się
lenić. Wielkie dzięki wam wszystkim
Prolog
Krasnojarsk, Rosja
14 marca 2011, 04.22
Prek Vllasi dotknął palcem wskazującym prawej ręki blizny na górnej wardze, której rozszczep
zoperowano byle jak, kiedy był niemowlęciem. Wykonywał ten gest bezwiednie i bardzo często,
częściej, kiedy się czymś stresował. Teraz stał w obskurnym pokoju na dziesiątym piętrze
opuszczonego, pamiętającego czasy ZSRR wieżowca w rosyjskim mieście Krasnojarsk i
zdenerwowanie narastało w nim z każdą chwilą.
Jeszcze raz zerknął na zegarek, potem popatrzył na Gentiego Hajdiniego, który opierał się o
rozkładany stół i grzebał sobie scyzorykiem pod paznokciem, od czasu do czasu ziewając. Ilekroć
widział haczykowaty nos towarzysza, zdumiewały go jego proste linie. Pod tym kątem przypominał
bardziej ostry koniec topora. Tak, Czeczeni zjawią się na bank, Genti właśnie zapewnił go o tym po
raz dziesiąty. Dobrzy ludzie z ojczystej Albanii ręczyli za tę ekipę. Wprawdzie czuł jego dotyk, ale i
tak sprawdził pistolet Makarowa wsadzony za pasek z tyłu spodni. Torba Pumy z pół milionem euro
leżała na podłodze. I pieniądze, i broń w głąb Rosji przeszmuglował w ciężarówce pełnej tureckich
owoców Genti. Nic dziwnego, że padał z nóg.
Teraz mogli już tylko czekać.
Było potwornie zimno - słupek rtęci spadł poniżej minus dwudziestu, a od zachodu słońca
dzieliło ich półtorej godziny. Niebo na zewnątrz miało ten sam brudny odcień co budynki i ziemia.
Prek zaczął chodzić od ściany do ściany dużego pomieszczenia. Był skrupulatnym człowiekiem:
poczytał sobie wcześniej o Krasnojarsku. Sześćdziesiąt kilometrów od Jeniseju leżał Żeleznogorsk,
lepiej znany pod dawną radziecką nazwą Krasnojarsk-26: miasto zamknięte, w którym mieścił się
kompleks fabryk przetwarzających Bóg jeden wie jak egzotyczne i niebezpieczne materiały do
produkcji Bóg jeden wie jakich środków zagłady. Swego czasu pluton do celów militarnych
wytwarzały tu trzy reaktory jądrowe, ostatni zamknięto dopiero niedawno. Przez lata Rosjanie
wrzucali radioaktywne odpady z fabryk nuklearnych prosto do rzeki, dopóki nie poszli po rozum do
głowy i nie wywiercili setek szybów, którymi wpompowywali śmiercionośny szlam pod ziemię. Prek
wiedział, że natężenie promieniowania odpowiada tam stu Czarnobylom, i to był kolejny powód, dla
którego nie mógł się doczekać, by opuścić to miejsce.
Do środka weszło cicho dwóch mężczyzn. Żylaści i o surowych twarzach, mieli na sobie
identyczne czarne płaszcze.
- Artur? Nikołaj ?
Jeden z nich podszedł na odległość trzech metrów od Preka.
- Artur to ja. - Wskazał na swojego towarzysza. - A to jest Nikołaj.
Prek obejrzał się na Gentiego, który skinął głową. Takie dane mu podano: Artur Zakojew i
Nikołaj Dudajew.
- Dużo sobie śpiewacie - rzucił Prek po rosyjsku.
- Trudno skołować ten towar - powiedział Artur. - Inaczej byście nas nie potrzebowali. A w
ogóle to na co to wam? Planujecie gdzieś jakieś wielkie bum? - Wyszczerzył się i Prek się
wzdrygnął. Widywał muły z lepszym uzębieniem
- Nic wam do tego - uciął. - A w ogóle jaką mamy pewność, że towar jest oryginalny? Musi
być dobry, autentyk, nie jakieś stare gówno, które się poniewierało po magazynie.
- Musicie nam zaufać. Za to nam płacicie. Kasa się zgadza?
Prek kopnął torbę w kierunku rozmówcy. Potem zerknął na Nikołaja, który stał z tyłu na prawo
od niego. Drugi raz popatrzył na zegarek, zauważył Prek w myślach. Artur zrobił krok do przodu i
kucnął z rękoma przed sobą. Wszyscy znali zasady: trzymać ręce w dole i na widoku. Rozsunął
zamek, wyciągnął plik setek i przerzucił go kciukiem Nikołaj po raz kolejny sprawdził czas. Czekają
na kogoś, pomyślał Prek. Popatrzył na Gentiego, który obserwował liczącego pieniądze Czeczeńca.
Czekają na kogoś, kto się spóźnia.
- Teraz wy musicie zaufać nam - powiedział. Spieszył się. - Kasa się zgadza, więc bierzemy
towar.
Artur wstał, podniósł ręce do góry.
- W porzo, w porzo.
Trzymając prawą rękę wysoko w górze, jak do przysięgi, drugą sięgnął do prawej kieszeni
płaszcza i wyciągnął mały przedmiot. Prek kiwał się na piętach w przód i tył - sam nie zdążyłby
zareagować, ale wiedział, że Genti bez problemu w ułamku sekundy strzeli obu Czeczeńcom w
głowę. Jednak to nie był pistolet, a mała aluminiowa fiolka, długa na osiem centymetrów, szeroka na
dwa i pół. Prek podszedł, wziął ją i schował w spodniach. Nikołaj powiedział coś, czego Prek nie
zrozumiał, i Artur podniósł torbę z pieniędzmi, po czym obaj Czeczeńcy odwrócili się i wyszli bez
słowa.
- Chodź - rzucił Prek po albańsku.
Kiedy dotarł do drzwi, skręcił w lewo, w przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyszli.
- Wóz stoi tam - powiedział Genti, ale Prek już biegł w stronę schodów na drugim końcu
budynku. Słyszał głosy dochodzące z drugiej klatki schodowej i tupot podkutych butów na cemencie.
To właśnie na to czekali obaj Czeczeńcy, i z pewnością nie była to delegacja izby handlowej z
podziękowaniami dla Albańczyków za udaną transakcję. Na szczęście rosyjska punktualność nie
poprawiła się ani trochę od upadku komunizmu.
Z odbezpieczoną bronią zbiegli na łeb na szyję po schodach. Prek zobaczył radiowozy i czarne
furgonetki z pootwieranymi drzwiami. Skręcił i pobiegł za róg budynku, Genti deptał mu po piętach.
Czeczeńcy sadzili przed nimi w kierunku samochodu zaparkowanego w rogu otoczonego murem
podwórza. Pieprzeni amatorzy, pomyślał, momentalnie zwietrzywszy szansę.
Czeczeńcy wskoczyli do wozu, Artur wrzucił wsteczny, wycofał samochód i zawrócił, ale zanim
miał czas wrzucić jedynkę, Prek i Genti już siedzieli na masce. Każdy strzelił trzy razy w przednią
szybę. Kierowca opadł na oparcie, ale stopa naciskała gaz i silnik wył na luzie. Otworzyli drzwiczki
i wyciągnęli Czeczeńców z auta. Artur nie żył, pocisk roztrzaskał mu głowę. Nikołaj dostał dwa razy
w szyję, spieniona krew uchodziła mu z żyły razem z życiem. Prek wrzucił bieg i ruszył, szukając
innego wyjazdu z osiedla. Serce mało nie rozerwało mu żeber i głośno zaklął. Siedział na odłamkach
szkła i musiał pochylić się do przodu, żeby nie dotykać głową kawałków mózgu rozbryzganych na
zagłówku.
- Co jest, do cholery?! - wrzasnął.
- Sprzedali nas - wyjaśnił Genti. - Tam... - Pokazał przed siebie, na biegnącą obok drogę
gruntową, która odchodziła od kompleksu mieszkalnego. Wiedział, że na głównej wylotówce w pięć
minut zostaną zauważeni w samochodzie bez przedniej szyby.
- Ej... - powiedział Genti, kiedy Prek zwolnił na wertepach.
Prek popatrzył na niego i idąc wzrokiem za jego spojrzeniem, przeniósł oczy na tylne siedzenie.
Leżała tam torba, wprawdzie poplamiona krwią, ale cała i nienaruszona. Prek walnął dłonią w
kierownicę, odwrócił się do Gentiego i obaj zanieśli się długim, głośnym śmiechem.
CZĘŚĆ I
Rozdział 1
Centrum Medyczne Uniwersytetu Columbia
Nowy Jork
28 lutego 2011, 7.23
Dwunastolatka budzi się nagle ze snu. Leży na cienkim materacu na niskim, wąskim łóżku, a
dokoła niej krąży grupka dziewcząt. Są starsze - o cztery, pięć lat - i patrzą na nią z ewidentnie
złymi zamiarami. Niektóre tłumią chichot, inne się uśmiechają, nie z radości, tylko na myśl o tym,
co się stanie. Jest noc. W długim pokoju stoją też inne prycze i dziewczynka wie, że zajmujące je
koleżanki nie śpią, ale nie ruszą się, żeby jej pomóc, bo wiedzą, czym to grozi.
Sparaliżowana ze strachu nie jest w stanie zareagować, kiedy rzuca się na nią chmara
prześladowczyń. Ściągają ją z łóżka i widzi swoją główną dręczycielkę z twarzą wykrzywioną
maniakalnym grymasem. Ale wie, że nie ma sensu wzywać pomocy. Rozlega się odgłos głośnego
uderzenia. Potem kolejnego.
Pia Grazdani, lat dwadzieścia sześć, obudziła się przerażona, zlana potem i przez chwilę
niepewna, gdzie się znajduje. Odetchnęła z ulgą, kiedy dotarło do niej, że nic jej nie grozi i jest w
swoim pokoju w akademiku Centrum Medycznego Uniwersytetu Columbia. Ktoś się dobijał do
drzwi.
Wzięła kolejny głęboki oddech i wyskoczyła z łóżka we flanelowej piżamie, trzema susami
pokonała odległość do drzwi, odsunęła zasuwę i je otworzyła. Tak jak się spodziewała, na korytarzu
stał George, kolega z czwartego roku.
- Pia, wiesz, która godzina? To nie jest dzień, w którym można się spóźnić. - Jego ton nie był
tak ostry, jak sugerowałyby słowa. Przy swoim metr osiemdziesiąt dwa był wyższy od Pii o prawie
dwadzieścia centymetrów, ale nie wiedzieć czemu zawsze czuł się w jej obecności malutki.
Tłumaczył sobie, że to za sprawą jej charakteru: była silna, zadziorna, czasami wybuchowa.
Otworzyła szerzej drzwi, wpuściła go do środka, potem przeszła pośpiesznie obok niego,
ściągając przez głowę górę od piżamy. Gapił się na jej nagie plecy, ostrą linię łopatek, nieskazitelną
oliwkową skórę. Stanęła przed niską komodą i zaczęła wyciągać z szuflad czyste ubranie. Zauważyła
w lustrze jego spojrzenie.
- Przepraszam, George. Nie mogłam usnąć, a gdy w końcu się udało, miałam potworny sen. Idź
sam, złapię cię jakoś w ciągu dnia.
Co oświadczywszy, Afrodita Pia Grazdani skupiła się na ubieraniu. Kiedy ściągnęła spodnie od
piżamy, George odwrócił głowę i przeniósł wzrok na okno. Osobiście wolałby patrzeć na nią, ale się
bał. Skoncentrował się więc na spektakularnym widoku roztaczającym się za szybą, na który
podobnie jak inni studenci medycyny rzadko już zwracał uwagę. Gigantyczny most Waszyngtona
łączący Manhattan z New Jersey był w chwili obecnej dokumentnie zakorkowany w obie strony, jak
zawsze w godzinach szczytu.
- Nie ma sprawy, Pia - powiedział. - Zaczekam - Potem, zastanawiając się, co by tu jeszcze
rzec, dodał: - Pewnie jeszcze nie rozgryzłaś obsługi budzika, który ci kupiłem Nie mogę zrywać cię
z łóżka co rano, musisz coś zrobić z tym zasypianiem. Możesz używać budzika w komórce, jeśli
wolisz.
Urwał, przeniósł z powrotem wzrok na pokój i momentalnie wbił go w ziemię na widok Pii
szczotkującej czarne jak smoła włosy. Ogarnął go przytłaczający smutek. Podczas tych kilku razy,
kiedy się ze sobą kochali, czterech dokładnie, za każdym razem prosiła, by sobie poszedł, zanim
zasnęła. I zawsze stała wtedy tyłem do niego przy tej samej komodzie i szczotkowała włosy, tak jak
teraz. Z czasem dotarła do niego bolesna świadomość, że ani razu się nie kochali, uprawiali po
prostu seks, rachu-ciachu, dzięki, mała, tylko w odwrotnych rolach.
George był wysportowany i przystojny na trochę stereotypową, gogusiowatą modłę: miał
niesforną czuprynę blond włosów i szczery uśmiech. W college'u obiło mu się o uszy, że wiele
koleżanek uważa go za „niezłego towara”. Nigdy nie uskarżał się na brak chętnych panienek, ale nie
chciał się z nikim wiązać przed ukończeniem studiów. W konsekwencji jego życie osobiste w tamtym
okresie było pasmem przelotnych przygód i jednorazowych randek z niewielkim zaangażowaniem
emocjonalnym z jego strony. Zdarzało mu się wtedy krzywdzić dziewczęta, miał tego świadomość,
zwłaszcza odkąd pojawiła się Pia, role się odwróciły i jemu przypadła rola krzywdzonego, a nie
krzywdziciela. Wyglądało na to, że jej naprawdę zupełnie na nim nie zależy, a to doprowadzało go
do szaleństwa. Bóg jeden wie, ile już razy powtarzał sobie, że musi o niej zapomnieć, że to
dziewczyna nie dla niego, ale nie mógł. Od ponad trzech lat rozpaczliwie pragnął stworzyć z nią
prawdziwy związek, jednak nie miał pojęcia, czego ona chce i dlaczego mu się to nie udaje.
- No chodź, na co czekasz? - warknęła, kiedy wychynęła z maciupkiej łazienki, nakładając w
biegu pomadkę, bardziej dla ochrony ust niż ich ozdoby. Chwyciła biały kitel, w jakich chodzili
studenci medycyny, wsunęła go i zawiesiła na szyi identyfikator Centrum Medycznego. Otworzyła
drzwi i trzymała je otwarte przed George'em zniecierpliwiona, jakby to ona czekała.
Skołowany emocjonalnie George otrząsnął się ze stuporu i ruszył za Pią. Musiał zdrowo
wyciągać nogi, żeby dotrzymać jej kroku, gdy maszerowała do windy.
Opuścili akademik i skręcili w prawo w kierunku budynków uczelni w Washington Heights na
północnym Broadwayu. Nawet tak wcześnie rano dokoła kłębiły się tłumy ludzi. Lekarze, studenci i
pracownicy ośrodków badawczych w kitlach różnej długości kroczyli zdecydowanie Sto
Sześćdziesiątą Ósmą Ulicą. Pacjenci i ich bliscy zachowywali się mniej pewnie, usiłując ustalić,
dokąd powinni skierować kroki, wyraźnie roztrzęsieni tym, że w ogóle muszą tu być i co może
przynieść ten dzień.
George podniósł kołnierz kurtki w ochronie przed ostrym wiatrem znad Hudsonu i łukiem Haven
Avenue skręcił w Sto Sześćdziesiątą Ósmą Ulicę. Następnego dnia miał się zacząć marzec, miesiąc,
w którym temperatura jednego dnia oscylowała w granicach piętnastu, dwudziestu stopni, a
następnego z nieba sypał śnieg. W chwili obecnej było nawet względnie ciepło, ale przenikliwy
wiatr przypominał, że zima nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Kierowali się z Pią do różnych budynków. Czwarty rok medycyny składał się z rotacyjnych
trzydziestodniowych zajęć praktycznych na różnych specjalizacjach, z których jedną każdy ze
studentów mógł sobie wybrać zgodnie ze swoimi zainteresowaniami. Pia miała uczestniczyć w
badaniach naukowych, tak jak to robiła na praktykach na trzecim roku, a George pracować na
radiologii. Nie był to przypadkowy wybór. Trzy tygodnie wcześniej razem z resztą studentów z
ostatniego roku poznali wyniki konkursu o rezydenturę. Dzięki doskonałym wynikom w nauce i opinii
wykładowców oboje zdobyli miejsca na oddziałach klinicznych Centrum Medycznego Uniwersytetu
Columbia: Pia na internie, a George na radiologii. Drogą specjalnego przydziału Pia miała
jednocześnie zacząć studia doktoranckie w zakresie genetyki molekularnej, co pozwoliłoby jej łączyć
pracę w laboratorium z obowiązkami rezydenta.
W Ośrodku Badawczym im Williama Blacka czekał na nią sławny genetyk molekularny, doktor
Tobias Rothman, laureat Nagrody Nobla i Nagrody Laskera. Słynął nie tylko ze swoich dokonań, ale
także nieumiejętności współpracy z innymi, którą zawdzięczał całkowitemu brakowi ogłady
towarzyskiej. Nie tolerował głupców. Po prawdzie w ogóle mało kogo tolerował, może z wyjątkiem
swojego wieloletniego asystenta naukowego, doktora Junichiego Yamamoto. Z powodu tej ponurej
reputacji Rothmana George z początku bał się o Pię, kiedy zaczynała zajęcia w jego pracowni, ale
niepokój ów trochę powściągała świadomość, że ona sama też potrafi być nieznośna. Na własnej
skórze nieraz się przekonał, że nie da sobie w kaszę dmuchać i potrafi zadbać o siebie w niemal
każdej sytuacji. I rzeczywiście, ku zaskoczeniu wszystkich, samej Pii nie wyłączając, bardzo szybko
się okazało, że świetnie się dogaduje ze sławnym i siejącym postrach naukowcem. To Rothman
zaproponował, by pod jego okiem robiła doktorat z genetyki. Była pierwszą osobą, której opiekunem
naukowym zgodził się zostać, co wywołało lawinę plotek. Pracownicy Centrum snuli najdziksze
domysły na temat tego, co łączy atrakcyjną studentkę medycyny o egzotycznej urodzie i powszechnie
nielubianego noblistę.
- Pia! Poczekaj! - zawołał George.
Jak zwykle pochłonięta sobą Pia wysunęła się przed niego w tłumie. Lawirując między
grupkami studentów w białych kitlach, przedarł się do przodu i złapał dziewczynę tuż przed
wejściem do budynku. Odciągnął ją na bok. Popatrzyła na niego wielkimi, ciemnymi oczyma,
zaskoczona jego widokiem, choć niby mieli iść razem
- Umawiamy się na lunch? Dziś pierwszy dzień praktyk, więc możemy chyba jeszcze liczyć na
taryfę ulgową. Od jutra pewnie będę miał straszny zapieprz.
- Sama nie wiem, George. Rothman jest... No wiesz, jest...
- Aspołecznym dupkiem Wiem
- Nie kłóćmy się. Doskonale wiem, co sobie wszyscy myślicie, ale wobec mnie gość jest w
porządku. Tyle że nie mam pojęcia, jakie ma wobec mnie plany na dzisiaj ani w ogóle na cały
miesiąc. Nie mogę się umawiać na lunch, dopóki tego nie ustalę.
- Mogę ci powiedzieć, jakie zdaniem większości ludzi ma wobec ciebie plany.
- Błagam! - warknęła. - Nie wałkujmy tego znowu. W kółko ci powtarzam, że ani razu nie
próbował się do mnie dostawiać i nigdy nie pozwolił sobie na żaden nieprzyzwoity czy choćby
dwuznaczny tekst pod moim adresem. Ten gość to geniusz, który uważa, że otacza go zgraja kretynów,
i bardzo możliwe, że ma rację. Jedyne, co go interesuje, to praca badawcza, która, tak się składa,
mnie też ciekawi. Mam szczęście, że jakoś mnie toleruje, i nie mogę się już doczekać tych zajęć. Jeśli
będę miała wolną chwilę, dryndnę do ciebie na komórkę.
Na ułamek sekundy George'a zalała krew, a razem z nią niedorzeczna zazdrość o tego kutasa
Rothmana. Wszyscy nie cierpieli typa. Wszyscy z wyjątkiem kobiety, w której George się durzył, a
która właśnie ni mniej, ni więcej tylko kazała mu spływać i wyrywała się na rendez-vous z tym
podstarzałym sierściuchem, zamiast myśleć, jak by tu się spotkać na lunchu, być może ostatnim, jaki
mieli szanse zjeść razem przed końcem praktyk. Wziął głęboki oddech, rejestrując jednocześnie jej
ewidentnie pogardliwe spojrzenie. Po raz enty zachodził w głowę, po kiego licha ugania się za tą
dziewczyną, skoro ona najwyraźniej z trudem toleruje jego towarzystwo.
Podświadomie wiedział, że nie powinien przywiązywać takiej wagi do tego, czy Pia zgodzi się
łaskawie umówić z nim na lunch, ale było to silniejsze od niego. To był tylko kolejny epizod z długiej
listy bardzo wielu innych. Kiedy ostatni raz się kochali, jak lubił myśleć o tym, co ona nazywała
„doładowaniem akumulatorów”, próbował jej powiedzieć, jak go dotyka jej lekceważenie. Podobnie
jak teraz, tylko się zirytowała. On natomiast, gdy już wyszedł z pokoju, zamiast czuć zadowolenie i
ulgę, że wreszcie dał wyraz swoim uczuciom, zaczął odchodzić od zmysłów, że na dobre ją do siebie
zraził. Okazało się jednak, że nie. Kilka dni później dostał od niej niespodziewanie e-mail z sugestią:
Może powinieneś zadzwonić do Sheili Brown. Niżej figurował numer komórki. Wybrał go i odbył
jedną z najdziwniejszych rozmów telefonicznych w swoim życiu. Dowiedział się z niej więcej o
przeszłości Pii, niż ona sama kiedykolwiek mu powiedziała.
- Witam, nazywam się George Wilson. Pia Grazdani prosiła, żebym się z tobą skontaktował.
- Cześć, George. Mówiła, że będziesz dzwonił. Byłam jej kuratorem i terapeutką przez jakiś
czas. Zapewniła mnie, że mogę z tobą otwarcie porozmawiać.
- Ee, yyy, zgoda. - Kurator? Nie to George spodziewał się usłyszeć.
- Normalnie żaden terapeuta nie rozmawia z osobami postronnymi o swoich podopiecznych, ale
Pia prosiła, żebym z tobą pomówiła.
Terapeuta? Zapowiadało się coraz ciekawiej.
- I sama w życiu bym się na to nie zgodziła, bo to wbrew niemal wszystkim zasadom
obowiązującym w moim zawodzie, ale Pia mnie przekonała. A ja zrobię, co mogę, żeby pomóc jej
się otrząsnąć z tego, co przeżyła w dzieciństwie. Prowadziłam ją przez wiele lat, bo wychowywała
się w rodzinach zastępczych i placówkach opiekuńczo-wychowawczych, jakiś czas spędziła nawet w
tak zwanym domu poprawczym Skutkiem tego, powiedzmy, budowanie poważnych związków z
ludźmi i wiązanie się z kimś na stałe przychodzi jej z trudem Ma problem z zaufaniem Wprawdzie
nie mówiła mi wiele o tobie, ale już sam fakt, że prosiła, bym z tobą porozmawiała, napawa mnie
dużym optymizmem Myślę, że chce, żebyś coś o niej wiedział, jednak nie ma odwagi sama ci o tym
opowiedzieć. Poprosiła więc o to osobę, która jej zdaniem zna ją najlepiej. Pia ma odmienne
wyobrażenie o bliskości i przywiązaniu niż większość ludzi.
Tyle George wiedział z własnego, bolesnego doświadczenia.
Bez wchodzenia w szczegóły Sheila zachęcała George'a, żeby nie odpuszczał i „nadal
próbował” z Pią, ponieważ uważała, że byłby dla niej „dobry”. Na koniec podała mu także swój
numer do pracy, gdyby kiedykolwiek chciał do niej zadzwonić. George nigdy nie skorzystał z
propozycji i pomimo tłumaczeń i zarzekania się Sheili mocno kwestionował profesjonalizm całej
rozmowy. Z drugiej strony był wdzięczny za informacje. Nigdy nie nawiązał do nich w bezpośredniej
rozmowie z Pią i nawet się nie zająknął, że wie o domu poprawczym, ale usiłował nakłonić ją do
zwierzeń. Niestety, zawsze ucinała te próby, twierdząc, że nie chce rozmawiać o dzieciństwie. Temat
tabu. George nie naciskał: odłożył sprawę na bok i specjalnie o niej nie myślał. Postanowił, że da jej
tyle czasu, ile będzie trzeba.
Wypuścił teraz wolno powietrze przez zasznurowane usta. Ta mała zwłoka pozwoliła mu się
opanować i nie chlapnąć czegoś, czego potem by żałował. Próbował nawet ukryć swoje
zdenerwowanie.
- Mam nadzieję, że wszystko ułoży się po twojej myśli - powiedział w końcu. - Wiem, że nie
dasz sobie jeździć po głowie. Ale pojęcia nie mam, jak z nim wytrzymujesz.
- Nie musimy spijać sobie z dzióbków, George. To nie przedszkole. Wystarczy, że mnie
toleruje, uczy i może pomóc w karierze. Jesteśmy dorośli, nie musimy się przyjaźnić.
Już kiedyś rzuciła taki tekst i George chcąc nie chcąc się zastanawiał, czy miała na myśli
Rothmana czy jego. Ponownie ogarnął go lęk, że go porzuci.
- Już dobrze! - Podniósł dłonie w geście poddania się. - Przepraszam, że w ogóle o tym
wspomniałem
- Przestań przepraszać! - rzuciła ostro i popatrzyła na zegarek. - Brzmisz wtedy jak ofiara losu.
Teraz już naprawdę się spóźnię.
Odeszła pośpiesznie. George był ciekaw, o której by wstała, gdyby jej nie obudził. Nie mógł też
nie zauważyć, że nawet mu nie podziękowała, o umówieniu się na lunch nie wspominając.
Pia pokazała identyfikator strażnikowi, stojąc w grupie innych studentów, w większości z
pierwszego i drugiego roku, którzy spieszyli się na wykład o ósmej. Nie poszła z nimi, tylko
pojechała windą na czternaste piętro i ruszyła do sporej pracowni Rothmana. Miał do dyspozycji
większą przestrzeń niż którykolwiek inny naukowiec w całym ośrodku. Przeszła przez niepozornie
wyglądające metalowe drzwi i rozejrzała się, żeby się zorientować w sytuacji. Trójka laborantów,
Pandźit Singh, Nina Brockhurst i Mariana Herrera, kręciła się w pobliżu wspólnej kawiarki,
przygotowawszy już instrumenty i narzędzia niezbędne w codziennej pracy. Rothman, bardzo
wybredny w kwestiach kulinariów i napitków, trzymał w swoim gabinecie ekspres Nespresso, ale
korzystać z niego mógł jeszcze tylko jego asystent i zastępca doktor Junichi Yamamoto.
- Witam, panno Grazdani - rzuciła zza biurka sekretarka Rothmana, Marsha Langman. Uniosła
za mocno wyrysowaną brew i popatrzyła na zegar na ścianie naprzeciwko. - Nie chciałabym, żeby
weszło to pani w krew. Pia powiodła wzrokiem za jej spojrzeniem i zerknęła na wskazówki.
Sekundnik minął właśnie dwunastą: była siódma czterdzieści dziewięć. Pia odwróciła twarz w
kierunku arcylojalnej sługi i sekretarki w jednej osobie w oczekiwaniu na nieuniknioną połajankę.
- Wie pani, że szef lubi, żeby zespół przychodził wcześnie - rzuciła Marsha oskarżycielsko.
- Nie spóźniłam się - żachnęła się Pia. Studenci zaczynali zwykle zajęcia o ósmej.
- Tak, ale nie przyszła też pani przed czasem. Nie zaczynajmy źle tych praktyk. I muszę panią
ostrzec, że będzie pani miała dzisiaj towarzystwo. W pani pokoju jest serwisant z działu obsługi.
Próbuje znaleźć usterkę w instalacji elektrycznej. System zabezpieczeń szwankuje.
- Jak długo to potrwa?
Marsha, AfToamerykanka w średnim wieku i kitlu laboratoryjnym, którego noszenia jej
stanowisko nie wymagało, zrobiła minę mówiącą: „A skąd niby mam wiedzieć?”.
Pia poczuła irytację. W pomieszczeniu określanym mocno na wyrost jej pokojem z trudem sama
się mieściła. - Szef znajdzie dla mnie czas dziś rano?
Należała do nielicznego grona osób, które nie płaszczyły się odruchowo przed Rothmanem i nie
czekały, aż sam je zagadnie. Laboranci zamilkli. Pia się zastanawiała, czy przypadkiem nie zwlekali
specjalnie z poranną kawą w oczekiwaniu na jej łatwe do przewidzenia spóźnienie i podsłuchują
teraz łasi na plotki jak pies na kiełbasę.
- Wie pani, jak jest zagoniony - odpowiedziała Marsha. - Pracuje z doktorem Yamamoto. W
najbliższych dniach musimy wysłać artykuł o pałeczkach duru do redakcji „Lanceta” - Marsha
zawsze mówiła tak, jakby aktywnie uczestniczyła w pracach badawczych. To była część jej strategii
budowania barier i kopania dołków pod ludźmi, którzy chcieli zawracać głowę Rothmanowi.
Pilnowała go niczym stróżujący pies-zabójca. - Siedzi w środku od szóstej. - „W środku” oznaczało
laboratorium o trzecim stopniu biobezpieczeństwa, zwykle określane skrótowo BSL-3, gdzie
prowadzono doświadczenia ze szczepami salmonelli. - Zobaczę, czy uda mi się dać mu znać, że
chciałaby pani z nim pomówić.
- Dziękuję - rzuciła Pia, ale wyraz jej oczu zdradzał rosnącą irytację.
„Danie znać” wymagało pstryknięcia włącznika i rzucenia paru słów do interkomu. Tymczasem
Pia nie cierpiała marnować czasu i chciała się dowiedzieć, co będzie robiła w marcu. A teraz na
domiar złego w jej pokoju siedział serwisant.
Miała szczęście, że w ogóle dostała własny pokój. Niewielu pracowników cieszyło się takim
przywilejem Kiedy szef laborantów wyleciał, wdawszy się w konflikt z Rothmanem o jakiś nędzny
detal laboratoryjnych procedur, jego następca Arthur Spaulding przeniósł się do pomieszczenia bliżej
BSL-3, a Pia zajęła jego klitkę. Zobaczyła teraz jej uchylone drzwi i z miejsca się najeżyła. Kiedy
weszła do środka, zauważyła, że stół laboratoryjny, który służył jej także za biurko, jest zajęty - blat
zawalały plany instalacji elektrycznej, narzędzia i kawałki przewodów. W kącie maleńkiego,
pozbawionego okien pomieszczenia tkwił na drabinie mężczyzna z głową i ramionami ukrytymi
wewnątrz podwieszanego sufitu. Trzy zdjęte z góry płyty stały oparte o ścianę.
- Przepraszam bardzo! - zawołała Pia. Nie uzyskała odpowiedzi, więc dodała głośniej: - Ej, ty
tam!
Mężczyzna wzdrygnął się na ostry dźwięk jej głosu i uderzył głową o rurę. Zmełł w ustach
przekleństwo i powoli wynurzył się z sufitu. Rzucił okiem na Pię i natychmiast zszedł na dół. Miał
jakieś czterdzieści pięć lat, siwawy zarost i szpakowate włosy, a na sobie granatowy kombinezon.
Mocno pobrużdżone czoło, zapadnięte policzki i ziemista cera zdradzały wieloletniego palacza, a
identyfikator na piersi jego imię i nazwisko: Vance Goslin.
- Jak długo zamierza pan tu zabawić? Ile czasu zajmie naprawa? - spytała Pia, biorąc się pod
boki.
Goslin był urzeczony: patrzył na zaróżowioną, nieskazitelną cerą Pii, jej pełne usta i ogromne,
ciemne oczy. Bijąca od dziewczyny pewność siebie i bezpośredniość przydawały jej tylko w jego
oczach uroku. W świecie Goslina dziewczęta zachowywały się zgoła odmiennie.
- Zależy, gdzie jest problem - powiedział. Wskazał dwa miejsca na planie instalacji leżącym na
stole. Mówił z wyraźnym akcentem, który Pia bez trudu, zwłaszcza w kontekście nazwiska Goslin,
rozpoznała. - Jeśli tutaj, to pójdzie jak z płatka. A jeśli tu, naprawa się może ciut przeciągnąć, ale tak
czy siak, raz-dwa się uwinę. Może nawet jeszcze przed wieczorem - Skinął głową, kończąc swoją
przemowę, ale dalej skwapliwie lustrował wzrokiem jej zgrabne ciało i rozbierał ją oczyma. Czynił
to otwarcie, bez cienia wstydu. W końcu jego spojrzenie spoczęło na identyfikatorze Pii. - Grazdani
- przeczytał, unosząc pytająco brwi - Hmm, niespotykane nazwisko.
Pia nie odpowiedziała, co nasunęło mu podejrzenie, że ma kłopoty ze słuchem
- Pani nazwisko jest niespotykane. Włoskie? - powtórzył, podnosząc głos. Uśmiechnął się
krzywo, jakby znał odpowiedź. W swoim pojęciu flirtował.
- Nie, nie jest włoskie. A dlaczego pan krzyczy?
Jak dotąd Pia rozmawiała o swoim albańskim pochodzeniu może dwa razy w życiu i nie miała
zamiaru robić tego teraz z tym człowiekiem W Nowym Jorku żyło tysiące Albańczyków, a ona
pamiętała język na tyle dobrze, by rozpoznać charakterystyczny akcent. Kiedyś, gdy kupowała pizzę,
dwóch młodzieńców za ladą jęło mało wybrednie oceniać jej walory, zanim spytała po angielsku,
czy chcą, żeby porozmawiała z kierownikiem lokalu o ich grubiaństwie.
- Obstawiam albańskie - rzucił Goslin z tym samym uśmieszkiem - Sam się urodziłem w
Albanii i mam tu w Nowym Jorku wielu albańskich przyjaciół. Pracują przy remontach i naprawach
tak jak ja. Można powiedzieć, że zmonopolizowaliśmy ten biznes...
Pia nie słuchała. Nie minęła godzina, odkąd śnił jej się jeden koszmar z dzieciństwa, a teraz ten
człowiek przypominał jej o drugim - o ojcu, co tylko zwiększyło jeszcze jej irytację. Choć nie
zrobiła nic, co mógł zinterpretować jako zachętę, nadal plótł trzy po trzy, próbując wciągnąć ją do
rozmowy.
- No to skąd pani pochodzi? - spytał.
Zmrużył oczy i przechylił na bok głowę, jakby miał zamiar zacząć zgadywać. Taka sytuacja nie
była dla niej niczym nowym Wiele osób, zwłaszcza płci męskiej, próbowało domyślić się z jej
wyglądu, jakiego jest pochodzenia, zwykle obstawiając greckie, libańskie czy nawet irańskie, ale nie
miała zamiaru bawić się w to z tym człowiekiem, mimo że w kwestii nazwiska się nie mylił. Jej
ojciec rzeczywiście był Albańczykiem, choć matka pochodziła z Włoch.
- Jestem Amerykanką - ucięła. - I niech się pan lepiej uwija z tą naprawą. Potrzebuję swojego
pokoju.
- A czym się pani zajmuje? - Nie dawał za wygraną i za wszelką cenę usiłował podtrzymać
rozmowę.
Na próżno. Pia nie odpowiedziała. Wyszła z pokoju, zabrawszy w przelocie kilka teczek, które,
jak uznała, mogły być jej potrzebne.
Ku zdumieniu laborantów, którzy przenieśli się tymczasem z wnęki z ekspresem do swoich
stołów, z biolaboratorium wyłonił się Rothman. Wszyscy się spodziewali, że nie wychyli stamtąd
nosa aż do wieczora, jak to się działo dzień w dzień od kilku już tygodni. Jako formalista i maniak
przepisów, przeszedł przez śluzę powietrzną, zdjął kombinezon ochronny i przywdział normalne
ubranie. Bez kitla przypominał bardziej szacownego bankiera niż naukowca, który jeszcze przed
chwilą zajmował się wyjątkowo niebezpiecznymi pałeczkami duru brzusznego. Choć nietowarzyski
aż do przesady, przywiązywał wagę do stroju, co mogło zwieść, bo sugerowało, że przejmuje się
tym, co inni o nim myślą. Tymczasem się nie przejmował. Robił to tylko i wyłącznie dla siebie, a sam
strój był każdego dnia taki sam: klasyczny włoski trzyczęściowy garnitur, biała koszula,
ciemnogranatowy krawat i poszetka pod kolor plus czarne mokasyny. Nie grzeszył wzrostem, ale
prezentował się szykownie i wydawał wyższy niż w rzeczywistości. Chodził szybko, onieśmielając
wszystkich wyprostowaną jak u żołnierza sylwetką i miną, która nie zachęcała do rozmowy.
Ciemnobrązowa fryzura była zawsze równie zachowawcza jak garnitur. Jedyne ustępstwo na rzecz
mody stanowiły prawie niewidoczne tytanowe okulary bez oprawki.
Ruszył teraz do swojego gabinetu i w przelocie pokazał Pii, by poszła za nim Laboranci, którzy
nie mieli wątpliwości, co wygnało lisa z nory, odprowadzili go wzrokiem, a kiedy zniknął za
drzwiami, popatrzyli po sobie znacząco z odrobiną zazdrości. Wiedzieli doskonale, że w obliczu
nawału pracy w związku z terminem oddania artykułu do „Lanceta” w życiu nie opuściłby
laboratorium, żeby porozmawiać z nimi. W ich oczach Pia była pupilką szefa, co gorsza niezbyt
sympatyczną. Podobnie jak Rothman nigdy nie miała czasu na towarzyskie pogwarki i trzymała się na
uboczu. Na domiar złego była ładna, zbyt ładna jak na studentkę medycyny, ich zdaniem, i uważali, że
zdecydowanie lepiej nadaje się do występowania w telewizji. Pia stanowiła zagadkę dla personelu
pracowni, podwójnie interesującą z uwagi na pogłoski, że ma zostać zakonnicą.
Gdyby laboranci mogli obserwować scenę rozgrywającą się w gabinecie szefa,
prawdopodobnie zawiść z miejsca by ich opuściła. Wydawało się, że Rothman i Pia pochłonięci są
jakimś tajemnym rytuałem, a nie rozmową. Przez krótki czas jej trwania żadne nie patrzyło na drugie.
Naukowiec oznajmił, że chce, by przejrzała tego dnia artykuł dotyczący doświadczeń nad pałeczkami
duru dla „Lanceta”, potem podniósł jeden z dwóch jego egzemplarzy z biurka i zaczął go w skupieniu
przeglądać. Pia stała z rękoma skrzyżowanymi na piersi, wzrokiem wbitym w podłogę i wyglądała na
równie spiętą. Pierwszy z brzegu człowiek wyczułby społeczną nieporadność obojga.
W końcu Rothman przechylił się przez biurko i podał Pii egzemplarz pracy.
- Proszę sprawdzić, czy wszystko jest jak należy. Chcę, żeby było gotowe na jutro. Rano
porozmawiamy jeszcze raz o tym, czym się pani zajmie w następnym miesiącu. - Nadal na nią nie
patrzył. - Wiem, że chciałaby pani włączyć się w badania nad komórkami macierzystymi i wezmę to
pod uwagę. Zasługuje pani na to, bo w końcu ma pani praktyczną wiedzę o genetyce, a nie tylko te
teoretyczne dyrdymały, które wciskają wam do głów na wykładach. I jeszcze jedno: ten przeklęty
dziekan wtrynił mi dwójkę studentów z czwartego roku na miesięczne praktyki. Chcę, żeby się pani
zastanowiła, czym się mogą zająć. Nie lada wyzwanie, bo głowę dam, że będą do niczego.
- A gdzie są i jak mogę się z nimi skontaktować?
- Mają zacząć jutro. Doktor Yamamoto panią przedstawi. Rzecz w tym, że nie życzę sobie, by
mu zanadto zawracali głowę, a on, zdaje się, lubi tego rodzaju bzdety. Chcę, żeby się skoncentrował
na naszej pracy.
- Nic nie zdziałam, dopóki ten serwisant okupuje mój pokój.
- Z tego co zrozumiałem, ma dzisiaj skończyć. Więc w takim razie jutro. - Rothman nigdy
specjalnie się nie interesował tego typu praktycznymi szczegółami. Nagle znowu zatonął w rękopisie
artykułu, sygnalizując, że skończył rozmowę.
Pia zignorowała ten wyraźny znak.
- Przyszły wyniki konkursu na rezydenturę - oświadczyła. - Zostaję tu, w Columbia. Będę
robiła doktorat pod pańską opieką, jak pan wspaniałomyślnie zaproponował, i jednocześnie
specjalizację z interny. Mam nadzieję, że się pan cieszy.
- Wprost przeciwnie - rzucił ostro, nagle wściekły. - Jestem rozczarowany. Ile razy mówiłem,
że w pani przypadku robienie specjalizacji z interny to kompletna strata czasu, tak jak to było ze mną.
Pani, podobnie jak ja, jest stworzona do pracy naukowej, a nie do medycyny klinicznej. Powinna pani
pracować w laboratorium na pełny etat. I to napisałem w rekomendacji do programu doktoranckiego.
Napięcie wisiało w powietrzu. Przez kilka chwil żadne z nich się nie odezwało.
- Ale ja muszę myśleć o siostrach - powiedziała w końcu Pia.
Koszty jej kształcenia częściowo pokryły Siostry Misjonarki Najświętszego Serca Jezusa,
międzynarodowe zgromadzenie religijne z siedzibą w hrabstwie Westchester. Kiedy po skończeniu
osiemnastu lat uwolniła się od opieki państwa, schroniła się u nich w poszukiwaniu emocjonalnego
bezpieczeństwa. Choć początkowo myślała nawet o złożeniu ślubów zakonnych, po zdaniu
eksternistycznej matury i kilku semestrach college'u na Uniwersytecie Nowojorskim zmieniła zdanie.
W konsekwencji jej stosunki z siostrami, a zwłaszcza z matką przełożoną, nabrały bardziej
transakcyjnego charakteru. Pia nadal miała ukończyć studia medyczne i pojechać do Afryki, żeby
pomóc w organizacji misji, ale wymigała się od nowicjatu. Wprawdzie zarówno na Uniwersytecie
Nowojorskim, jak i Columbia otrzymywała stypendium naukowe, jednak wkład sióstr w jej edukację
był niebagatelny. Czuła, że ma wobec nich dług wdzięczności.
- Zgadzam się, że mam większe predyspozycje do badań niż leczenia, ale nie mogę odstąpić od
planu, który sobie wyznaczyłam dziesięć lat temu. Muszę zostać lekarzem i, przynajmniej przez jakiś
czas, pracować dla zgromadzenia w tym charakterze.
Rothman zaklął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem
- To ja proponuję pani udział w moich badaniach komórkowych i tworzeniu historii medycyny,
a muszę się jeszcze martwić jakąś zgrają zakonnic z Westchester. - Zamilkł na chwilę, żeby zebrać
myśli. - O jakiej sumie mówimy?
- Nie rozumiem
- O, darujmy to sobie. Proszę nie zgrywać głupiej. Ile jest im pani winna w dolarach?
- Chyba nie mogę o tym myśleć w tych kategoriach.
- Dobrze, dobrze, nie komplikujmy tego niepotrzebnie. Niech się pani wysili i poda mi
szacunkową kwotę.
Pia zastanawiała się przez chwilę. Nigdy wcześniej nie próbowała przeliczyć na pieniądze
opieki, jaką otoczyły ją siostry, poczucia bezpieczeństwa, ochrony przed demonami dzieciństwa
spędzonego w domach dziecka. Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem Może pięćdziesiąt tysięcy. Coś koło tego.
- Nie ma sprawy - powiedział Rothman. - Dostanie pani pożyczkę z mojego banku w tej
wysokości, a ja ją podżyruję.
Pia zaniemówiła. Nie miała pojęcia, jak zareagować.
- Nie wiem, co powiedzieć - wymamrotała.
- To niech pani nic nie mówi! Wrócimy jeszcze do tego, ale dziś chcę, żeby zabrała się pani do
tego artykułu. Przyda mu się świeże oko. Trzeba też sprawdzić dane liczbowe. Wiem, że jest pani
specem od statystyki.
Wstał zza biurka i z nosem w artykule, który przez cały czas podczytywał, wyszedł z gabinetu.
Pia była zszokowana. Właśnie ni mniej, ni więcej pożyczył jej ogromną sumę pieniędzy i jeszcze
poprosił o pomoc przy niezwykle ważnej publikacji.
- W porządku - powiedziała do siebie. - Mam co robić. Teraz muszę tylko pozbyć się tego
elektryka z mojego pokoju. - Wyszła za Rothmanem i wróciła do stołu laboratoryjnego, gdzie się
tymczasowo ulokowała.
Rozdział 2
Zgromadzenie Sióstr Misjonarek
Najświętszego Serca Jezusa
Westchester, Nowy Jork
28 lutego 2011, 19.20
Uzbrojona w obietnicę pomocy finansowej od doktora Rothmana Pia umówiła się z matką
przełożoną na rozmowę jeszcze tego samego wieczoru. Nie było to spotkanie, na które się cieszyła.
Przypomniała sobie, jak wiele lat wcześniej, będąc nastolatką, siedziała na murze klasztoru po kłótni
z rodziną zastępczą, u której podówczas przebywała. To tam znalazła ją matka przełożona, zabrała do
środka, nakłoniła do zwierzeń. W rezultacie w następny weekend Pia wróciła i za zgodą opiekunów
zaczęła regularnie pomagać w pracach zgromadzenia, a po osiągnięciu pełnoletności podjęła decyzję
0 wstąpieniu do klasztoru i nowicjacie.
Pia wiedziała, że zawsze będzie wdzięczna matce przełożonej za wszystko, co ta dla niej przez
te lata zrobiła, zwłaszcza że życie z siostrami stanowiło ogromną zmianę na lepsze w stosunku do
tego, czego doświadczyła w rodzinach zastępczych i placówkach wychowawczych. Choć w
rzeczywistości to także była kolejna instytucja, Pia znalazła w niej wreszcie spokój. Matka
przełożona okazała jej wiele zrozumienia i pomogła nie tylko w przystosowaniu się do życia w
zakonnej wspólnocie, ale także w poruszaniu się w chaosie świata zewnętrznego. To pod jej
wpływem Pia zwróciła się ku nauce i została najpierw celującą uczennicą, a potem wybijającą się
studentką. Jednak dzięki eksternistycznej maturze i dalszej nauce w college'u lepiej poznała samą
siebie i zdała sobie sprawę, że życie zakonne nie jest dla niej. Wybrała medycynę, przeczuwając, że
jest to dziedzina, w której może znaleźć dla siebie miejsce i spokój podobny do klasztornego. Zawód
lekarza jawił jej się jako narzędzie do zdobycia siły i kontroli nad własnym losem Ale decyzja ta
miała swoje konsekwencje, zwłaszcza jeśli idzie o matkę przełożoną.
Jakieś pięć lat wcześniej Pia umówiła się z nią na podobne spotkanie. To wtedy wyznała, że nie
zostanie zakonnicą, a lekarzem. Rozmowa nie należała do przyjemnych, bo matka przełożona była
zawiedziona i tego nie kryła. Z drugiej strony wybrany przez Pię kierunek kształcenia bardzo jej
przypadł do gustu: ośrodki misyjne sióstr we wschodniej Afryce rozpaczliwie potrzebowały
medyków. Wchodząc teraz do surowego gabinetu przeoryszy, Pia miała świadomość, że sytuacja jest
równie przykra, może nawet jeszcze bardziej nieprzyjemna niż ta, której musiała stawić czoło, gdy
zrezygnowała z nowicjatu. Im dłużej się zastanawiała nad tym wszystkim, tym bardziej była
przekonana, że Rothman ma rację co do jej zawodowych predyspozycji: była stworzona do badań, a
nie do leczenia ludzi.
- Pia, kochanie, jak miło cię widzieć. Bardzo za tobą tęsknimy. Nie ma dnia, żeby siostry o
ciebie nie pytały.
- Też się cieszę, wielebna matko.
Pia wbiła wzrok w dłonie, które zaciskała nerwowo na kolanach. Siedziała jak przykuta i miała
tylko nadzieję, że jej głos nie zdradza stopnia jej zdenerwowania. Ubrała się prosto, w czarną
sukienkę i balerinki. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że matka przełożona wcale się nie zmieniła
1 wygląda tak samo jak dziesięć lat temu, gdy się poznały. Z pewnością duża była w tym zasługa
habitu. Ale Pia zauważyła, że czas zebrał już swoje żniwo: ruchy przeoryszy, kiedy wyszła zza biurka
ją powitać, były powolne, a ręka, którą położyła jej na plecach, bardziej koścista i lżejsza w dotyku
niż podczas ostatniego spotkania miesiąc czy dwa wcześniej.
W trakcie krótkiej podróży pociągiem z Manhattanu Pia układała sobie w głowie, co powie.
Chciała zakomunikować to jasno, by uniknąć jakichkolwiek niedomówień. Była pewna swej decyzji,
pewniejsza niż w gabinecie Rothmana, ale wiedziała, że matka przełożona ma ogromny talent do
puszczania mimo uszu tego, co mówi rozmówca, i zwracania rozmowy na tory bardziej zgodne z jej
zapatrywaniami i tym, co sama chce usłyszeć.
W trakcie wymiany powitalnych uprzejmości Pia myślała o ogromnych zmianach, jakie zaszły w
jej życiu, odkąd przybyła do zgromadzenia, całe, jak się teraz zdawało, wieki temu. Była już na
czwartym roku medycyny Uniwersytetu Columbia, w co nawet sama z trudem mogła uwierzyć.
Przypomniała sobie, jak trudno było jej się dostać na tę uczelnię, jak gęsto musiała się tłumaczyć,
dlaczego w wieku osiemnastu lat zdecydowała się zamieszkać w katolickim zakonie misyjnym. W
porównaniu z tym dostanie się na Uniwersytet Nowojorski to była pestka. Ludzie z komisji
rekrutacyjnej college'u bez zadawania zbędnych pytań byli od samego początku pewni, że Pia,
dziewczyna z dysfunkcyjnej rodziny, która wyszła na ludzi mimo lat spędzonych w domach dziecka i
rodzinach zastępczych, wniesie cenny wkład do studenckiego środowiska.
Władze Uniwersytetu Columbia dla odmiany od początku niepokoiła przeszłość Pii i wpływ,
jaki może mieć na niezależność jej myślenia i stosunek do pacjentów. Nie sformułowali swoich
zastrzeżeń tak otwarcie, ale Pia i tak się zorientowała w czym rzecz, zwłaszcza kiedy polecono jej
się zgłosić na rozmowę do jednego z uczelnianych psychiatrów. Świadoma, że nie zawracaliby sobie
tym głowy, gdyby nie byli zainteresowani jej kandydaturą, zgodziła się. Ku jej zaskoczeniu rozmowa
okazała się przyjemniejsza, niż przewidywała. Psychiatra znał dobrze niedomagania nowojorskiego
systemu opieki zastępczej i sprawiał wrażenie poruszonego, gdy się dowiedział, że Pia znajdowała
się pod jego wątpliwą pieczą od szóstego do osiemnastego roku życia.
Nie miał dostępu do jej akt, jednak Pia mówiła z nim dosyć otwarcie o swoich przeżyciach,
choć zbagatelizowała lub pominęła co drastyczniejsze szczegóły. Przyznała, że z perspektywy czasu
ma świadomość, że była molestowana i dorastała bez poczucia bezpieczeństwa i miłości. Wierzy
jednak, dodała, że to doświadczenie tylko pomoże jej być lepszym lekarzem Nie wspomniała o
niepokojących objawach, takich jak przelotny epizod zaburzeń odżywiania, jaki jej się przydarzył,
gdy była nastolatką, i powracające koszmary senne, które nadal ją męczyły.
Ta otwartość najwyraźniej się opłaciła, bo psychiatra był wobec niej równie szczery. Wyznał
nawet, że jest pod wrażeniem tego, jak sobie świetnie dała radę, i że zgadza się z nią, że
traumatyczne dzieciństwo może uczynić z niej lepszego lekarza, zwłaszcza jeśli poświęci się takiej
specjalizacji jak pediatria. Nie mógł się nachwalić jej dokonań: niemal celującej średniej ocen z
college'u, niemal celujących wyników testów rekrutacyjnych na akademię medyczną i temu, że
zdobyła uznanie jako aktorka studenckiej grupy teatralnej na Uniwersytecie Nowojorskim Wszystko
to, stwierdził, świadczy o jej zaangażowaniu i konsekwentnym zmierzaniu do celu oraz doskonałej
adaptacji do codziennego życia, jaką osiągnęła mimo swojej przeszłości. Powiedział także, że gorąco
zarekomenduje komisji rekrutacyjnej jej kandydaturę.
Po tej rozmowie Pia była niemal pewna, że się dostanie. Jednak wiele miesięcy później
dowiedziała się, że entuzjastyczna opinia psychiatry nie wystarczyła. Mimo jego rekomendacji wielu
członków komisji nadal niechętnym okiem patrzyło na jej kandydaturę, uważając, że ryzyko jest zbyt
duże. Szalę przeważyła dopiero niespodziewana interwencja dwóch osób. Najpierw do sprawy
włączyła się matka przełożona, śląc masę starannie sformułowanych, pięknie uargumentowanych i
bardzo przekonujących e-maili. A drugą osobą był doktor Rothman, który akurat zasiadał w komisji
w ramach trzyletniej obowiązkowej kadencji. Pia dowiedziała się o tym zaskakującym zwrocie
wypadków na praktykach u Rothmana na trzecim roku. Poruszył ten temat nagle podczas jednego z ich
pełnych skrępowania spotkań. Wyznał jej wtedy coś, o czym, jak powiedział, nikt inny nie wie: że on
także przeszedł w dzieciństwie przez nowojorski system opieki zastępczej, co jako trudne i
nadpobudliwe dziecko boleśnie przeżył. Zdiagnozowano go dopiero, gdy był już dorosły i sam się
zorientował, że cierpi na zespół Aspergera. Ta wieść zszokowała wtedy Pię i nadal ją szokowała.
Szanując jednak zaufanie, jakim ją obdarzył, nie zdradziła jej nikomu.
- Ostatnim razem, kiedy umówiłaś się ze mną na oficjalne widzenie - ciągnęła matka przełożona
- miałaś dla nas smutną wiadomość, że rezygnujesz ze wstąpienia do wspólnoty. Intuicja mi
podpowiada, że dzisiaj jesteś tu z podobnych powodów. Mam nadzieję, że się mylę. Kochamy cię tu
wszystkie i jesteśmy bardzo dumne z twoich dokonań.
Pia podniosła wzrok na utkwione w niej nieruchome spojrzenie przeoryszy, ale nie mogła go
wytrzymać. Niemal natychmiast uciekła oczyma w bok, na krucyfiks wiszący na ścianie. Pomyślała o
bólu, ofierze i zdradzie. Wzięła głęboki oddech. Jak zwykle matka przełożona wyprzedzała ją o mile,
najwyraźniej przeczuwając, co się święci.
- Zaczynam kolejne miesięczne praktyki w pracowni doktora Rothmana.
- To utalentowany człowiek. Pan patrzy na niego łaskawym okiem
- Przejdzie do historii, kładąc podwaliny pod medycynę regeneracyjną. Jego doświadczenia z
komórkami macierzystymi to będzie prawdziwy przełom. Chcę w nim uczestniczyć.
- A przypadkiem już nie uczestniczysz? Z tego co nam mówiłaś, chyba cię polubił. Co mnie
zresztą wcale nie dziwi. Jak mogę ci pomóc?
Pia spuściła wzrok na dłonie. Poczuła wyrzuty sumienia: matka przełożona już tyle dla niej
zrobiła, a teraz jeszcze pyta, czy mogłaby zrobić coś więcej.
- Chciałabym zająć się badaniami medycznymi w pełnym wymiarze. - No, wydusiłam to,
pomyślała Pia. Kamień spadł jej z serca i poczuła natychmiastową ulgę. W pokoju na kilka sekund
zaległa cisza. Uświadomiła sobie nagle, jak bardzo jest zimno. - Wiem, że to duża zmiana, bo
zaoferowałam się pojechać do Afryki, żeby odwdzięczyć się za pomoc, jaką przez te wszystkie lata
otrzymałam od wielebnej matki i całego zgromadzenia.
- Miałaś tam jechać dla siebie, nie dla nas - powiedziała matka przełożona. - Pia, proszę, nie
działaj pochopnie. Wiem, że wydam ci się bardzo staroświecka, ale muszę spytać: chodzi o
mężczyznę? Na pewno. Jesteś taka piękna, to twoje brzemię. Mam nadzieję, że doktor Rothman
zachowuje się zgodnie z nakazami honoru.
Pia stłumiła uśmiech. Sugestia matki przełożonej była całkowicie oderwana od rzeczywistości.
Ledwo utrzymywali z Rothmanem kontakt wzrokowy, a co dopiero bardziej intymne stosunki.
- Zapewniam, że doktor Rothman w niczym nie uchybił mojej czci.
- Bóg na niezliczone sposoby wystawia nas na próbę.
- Wielebna matko, nie sądzę, by Bóg wystawiał mnie na próbę. Moja decyzja nie ma nic
wspólnego z mężczyzną, zapewniam. Podjęłam ją, dlatego że to jest coś, co chciałabym robić, i
dlatego że Pan obdarzył mnie talentem do tej pracy. Ale chciałabym się odwdzięczyć zgromadzeniu.
Dzięki hojności doktora Rothmana mam dostęp do pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Chcę ofiarować te
pieniądze zgromadzeniu.
- Z wdzięcznością przyjmę każdy datek, ale nie w ramach odpłaty. Nie jesteś nam nic winna.
Twoja obecność była wystarczającą zapłatą.
- Będę bardzo zadowolona, mogąc przekazać wam tę sumę - obstawała przy swoim Pia.
- Jak sobie życzysz. Ale mam jeszcze jedną prośbę. Nie chcę, żebyś o nas zapomniała. Ufam, że
nadal będziesz nas od czasu do czasu odwiedzać. Jeśli o nas zapomnisz, to będzie zdrada.
Pia z oczyma nadal wbitymi w krucyfiks na ścianie, wzdrygnęła się na te słowa. Nagle jej
pancerz opadł i spuściła wzrok na buty, czując się słaba i mała. Zdrada. Kiedy w wieku jedenastu lat
pierwszy raz natrafiła na to słowo w jakiejś powieści, sprawdziła jego znaczenie w wielkim
szkolnym słowniku. Definicja pasowała jak ulał. To właśnie zrobiła jej rodzina: zdradziła ją. Zdrada
była tragedią, która prześladowała Pię, odkąd skończyła sześć lat, kiedy policja wpadła do
mieszkania, gdzie się chowała pod okiem ojca i stryja, i oddała ją w szpony nowojorskiego programu
opieki zastępczej.
Rozdział 3
Centrum Medyczne Uniwersytetu Columbia
Nowy Jork
1 marca 2011, 7.30
Ona wie, że ten człowiek jest kimś ważnym, ale nie pamięta jego nazwiska. Stoi przed długim
biurkiem w prostej, luźnej sukience, ze skulonymi ramionami, dłońmi splecionymi przed sobą i
łokciami przyciśniętymi do boków. Nawet kiedy siedzi, mężczyzna jest bardzo duży, wręcz
ogromny, nie patrzy jej w oczy, ale prosto na tułów i mówi coś pochylony do przodu. Dziewczyna
nie rozumie co. Wie, że była niegrzeczna, że źle się zachowała i musi ponieść karę.
Wreszcie go słyszy. Jest nawet jeszcze większy niż wcześniej, mówi, żeby się wyprostowała,
ściągnęła ramiona. Skąd ten bezkształtny strój? Pia przypomina sobie, że to dyrektor jej szkoły, a
ona ma piętnaście, najwyżej szesnaście lat i wrażenie, że stoi w kącie pokoju i obserwuje tę
dziewczynę, która jest nią, ale nie nią. Mężczyzna odsuwa krzesło i wstaje. Obchodzi biurko i
zbliża się do niej z okrutnym, lubieżnym uśmiechem. „Pia - rozkazuje. - Pia... ”
- Pia... Pia!
Usiadła na łóżku i odetchnęła głęboko, z ulgą. Koszulka kleiła jej się do spoconych pleców,
kiedy się przeciągnęła, słuchając nawoływań George'a stojącego za drzwiami. Wpuściła go i
pobiegła się ubrać, zaklinając się jednocześnie, że nastawiła budzik. Wcześniej jej zegar wewnętrzny
budził ją niezawodnie o szóstej, ale od kilku tygodni źle spała, nękana powracającymi koszmarami.
Czuła się wyczerpana i niewyspana. Po wizycie w klasztorze poszła jeszcze do pracowni. Kiedy w
końcu wróciła do akademika i wczołgała się do łóżka, była czwarta dwadzieścia trzy nad ranem.
Ubierając się, przetrawiała w myślach spotkanie z matką przełożoną i wspomniała o nim
pokrótce George'owi w drodze do Centrum.
- Cieszę się - powiedział, kiedy szli w rześkim porannym słońcu. - Pewnie i tak byś nie
wstąpiła do klasztoru ani nie wyjechała do tej całej Afryki. Wprawdzie nigdy nie poznałem żadnej
siostry zakonnej ani misjonarki, ale jakoś nie widzi mi się, żebyś była typem zakonnicy. - Przez
głowę przeleciał mu obraz nagiej, zaspokojonej Pii w łóżku. Zauważył, że popatrzyła na niego z
ukosa, i wzdrygnął się. Może czyta w jego myślach? Nie po raz pierwszy miał taką obawę.
- Zostanie zakonnicą i złożenie ślubów nie stanowi dla mnie problemu, George. Wcale się nie
zarzekam, że nigdy tego nie uczynię. Poznałam życie w zgromadzeniu i wiem, że jest bardzo
spokojne. Zupełnie różne od tego tu, na zewnątrz. Siostry się wspierają. Ma się poczucie
bezpieczeństwa.
George z miejsca poczuł się nieswojo, jakby traktował Pię protekcjonalnie. Wiedząc coś niecoś
o jej dzieciństwie, nie mógł mieć pretensji ani się dziwić, że szuka schronienia. Ale żeby od razu
wstępować do zakonu? Wydawało mu się to skrajnością.
- Chodzi mi chyba o to, że to rodzaj ucieczki przed życiem. Są inne sposoby na zapewnienie
sobie bezpieczeństwa niż zamykanie się w klasztorze.
- Nie myślę o klasztorze w kategoriach zamknięcia. Wprost przeciwnie, siostry muszą się
otworzyć, poświęcić całe życie drodze, którą wybrały. - No i nie zdradzają siebie nawzajem,
pomyślała.
Dotarli do gmachu ośrodka badawczego Blacka.
- Jeśli całe życie spędzisz zamknięta tutaj z Rothmanem, to będzie taka sama ucieczka. - George
wskazał głową budynek. Jego koncepcja medycyny zasadzała się na służeniu bezpośrednią pomocą
ludziom, których mógł zobaczyć i dotknąć. Uważał, że badania naukowe są zbyt zimne, za bardzo
abstrakcyjne i stanowią domenę nietowarzyskich służbistów w rodzaju Rothmana, od którego
serdeczność i ciepło biły równie mocno jak od pliku z algorytmami. - To jak będzie z dzisiejszym
lunchem? - George zmienił temat, zawsze pełen nadziei.
Zgodnie z jego przewidywaniami poprzedniego dnia nic nie wyszło ze wspólnego posiłku. Od
czasu, kiedy się znali, ani razu nie umówili się oficjalnie na obiad. Jadali razem niezliczoną ilość
razy, ale nigdy w ramach zaplanowanego spotkania. Na pierwszym i drugim roku mieli podobny plan
zajęć, więc tak się po prostu składało. Jednak teraz, kiedy George odbywał praktyki na radiologii, a
Pia była uziemiona u Rothmana, szanse, że wpadną na siebie przypadkiem, były mikre. Nie miał
pojęcia, po co w ogóle zawracał sobie głowę pytaniem, bo przecież wiedział, że i tak nic z tego. I
dlaczego, u licha, jest tak cholernie spolegliwy?
- Przykro mi, George, ale nie dam rady - wydała wyrok. - Wczoraj ślęczałam tu cały dzień,
potem wróciłam jeszcze wieczorem, żeby pracować nad jedną z publikacji Rothmana. Poza tym mam
dziś z nim rozmawiać, żeby ustalić, co będę przez ten miesiąc robiła. Wątpię, czy w ogóle zjem
dzisiaj jakiś lunch.
Pia była niepocieszona, kiedy zobaczyła, że uprzykrzony serwisant nadal okupuje jej pokój.
Znowu stał na drabinie, tyle że tym razem zwrócony w inną stronę. Poprzedniego dnia, kiedy
mozoliła się nad artykułem Rothmana przy jednym ze stołów w głównym pomieszczeniu pracowni,
zauważyła, że wyszedł w południe i wrócił dopiero po czterech godzinach. Bała się, że naprawiając
w tym tempie, jeszcze przez tydzień będzie ją dręczył i blokował dostęp do jej miejsca pracy. Było
małe, ale zajmowała je sama i mogła tam zostawiać swoje szpargały porozrzucane gdzie popadnie,
co w pomieszczeniu głównym nie wchodziło w grę.
Postawiła torbę na zarzuconym narzędziami blacie stołu wystarczająco głośno, by Vence
wiedział, że już przyszła i nie skacze z radości na jego widok.
- Hej tam! - zawołała.
Wyciągnął głowę z wnęki sufitowej i zobaczywszy Pię, zszedł z drabiny, uśmiechając się i
wycierając ręce o szmatkę.
- O, panna Grazdani! Co słychać? Stęskniłem się za panią.
- Zauważyłam, że wczoraj zrobił pan sobie czterogodzinną przerwę na lunch. Szkoda, że mi pan
nie powiedział, że coś takiego planuje. Przeniosłabym się z pracą tutaj, do siebie. Poza tym naprawa
miała się skończyć wczoraj. Co się stało? Jak długo to jeszcze potrwa?
- Okazała się bardziej skomplikowana, niż myślałem. Mogę tylko powiedzieć, że robię, co
mogę. Jak tylko ustalę, co, do cholery, się zepsuło, raz-dwa naprawię i zniknę.
Pia tylko westchnęła zirytowana i podniosła torebkę.
- Panno Pio, mam dla pani niespodziankę. Zrobiłem dziś na lunch wyśmienite kanapki z
pastrami. Palce lizać. Jedną dla siebie, drugą dla pani. Może dołączy pani do mnie na gryzka? Co
pani na to?
Znowu się uśmiechał. Chryste, mężczyźni są tacy przewidywalni. Pia spiorunowała go
wzrokiem: facet cierpi na urojenia czy co? Nie zamierzała ani tego sprawdzać, ani go zachęcać.
- Niech się pan, do cholery, pospieszy z tą naprawą. Błagam! - warknęła na odchodnym Ofertę
wspólnej kanapki wolała zupełnie zignorować.
Obróciła się na pięcie i wróciła do głównego laboratorium Położyła torbę na stole, na którym
pracowała poprzedniego dnia. Ale zamiast rzucić się w wir pracy, podeszła do biurka Marshy, żeby
ustalić, co robi teraz szef, i ku swojemu zaskoczeniu dowiedziała się, że jest w gabinecie i na nią
czeka. Kiedy do niego weszła, z miejsca zauważyła, że boryka się z tą samą niedogodnością co ona: z
pozbawionego kilku płyt podwieszanego sufitu zwieszały się przypominające spaghetti przewody.
Zbieranina narzędzi zaścielała jeden z blatów, kilka leżało na podłodze. W rogu stała oparta o ścianę
drabina, a z wysięgnika zniknęła kamera monitoringu.
- Witam, doktorze Rothman - zaszczebiotała. Nigdy nie wiedziała, w jakim humorze go
zastanie, ale zawsze liczyła na dobry. - Marsha powiedziała, że mnie pan oczekuje.
- Panno Grazdani. Niech pani przeliteruje słowo cewnik - zażądał, nawet nie racząc podnieść
głowy znad arkusza papieru, który trzymał w dłoni. Zorientowała się, że jest to część artykułu do
„Lanceta”, nad którym pracowała.
- C-e-w-n-i-k. Dlaczego pan pyta?
- No, wygląda na to, że zna pani właściwą pisownię. Ciekawi mnie, dlaczego więc czuła pani
potrzebę wymyślenia alternatywnej wersji dla mojego artykułu?
Pia zasugerowała kilka zmian w układzie pracy i przerobiła cały jeden ustęp, który wydał jej się
szczególnie nieprzejrzysty. Spieszyła się wczoraj, żeby zrobić całość, i nie zdążyła już sprawdzić
pisowni.
- Człowiek się zastanawia, czego was tam uczą na tym Uniwersytecie Nowojorskim, jeśli w
ogóle czegoś. W rękopisie było kilka błędów ortograficznych i dwa gramatyczne.
Pia dobrze znała styl pracy Rothmana. Te szyderstwa z jej ortografii i gramatyki oznaczały z
niemal stuprocentową pewnością, że zaakceptował jej zmiany w układzie publikacji. Ktoś, kto się
żywi komplementami i pochwałami, sczezłby przy Rothmanie śmiercią głodową. Naukowiec uważał
dobre wykonanie zadania za coś oczywistego. Jeśli ktoś się nie spisywał, wylatywał, więc warto
było rozmawiać tylko o drobnych potknięciach. Przeniósł wzrok na monitor swojego Maca i zaczął
stukać w klawisze klawiatury. Pia się domyśliła, że wprowadza jej zmiany do oryginału pracy.
Usiadła, nie czekając na zaproszenie. Gdyby czekała, stałaby cały dzień.
Praca nad artykułem do „Lanceta” była dla Pii przyjemnością. Uwielbiała piśmiennictwo
naukowe i miała chyba do niego smykałkę. Przez ostatnie trzy lata współpracowała z Rothmanem
przy jego doświadczeniach nad pałeczką duru brzusznego, za które otrzymał już wcześniej Nobla i
Laskera i została nawet wymieniona jako współautorka kilku poświęconych im publikacji.
Koncentrowały się głównie na wirulencji, czyli zjadliwości drobnoustroju: jego zdolności do
wniknięcia i zabijania komórek zakażonego organizmu. Przez lata pracy zidentyfikował,
sklasyfikował i opisał pięć „wysp” patogenności, czyli niestabilnych regionów w genomie
salmonelli, które odpowiadają za chorobotwórczość drobnoustroju, kodując różne czynniki
wirulencji w rodzaju określonych toksyn czy oporności na antybiotyki. To na ich skutek pałeczki
salmonelli są główną przyczyną zatruć pokarmowych na całym świecie, co roku zbierając ponure
żniwo. Sam dur brzuszny nadal zabija rok w rok ponad pół miliona osób. Rothman postanowił
zmienić ten stan rzeczy i z każdym miesiącem był coraz bliższy osiągnięcia celu.
Kiedy Pia pojawiła się w pracowni genetyki molekularnej, z początku bardziej się interesowała
nowszym obszarem badań Rothmana, czyli komórkami pnia, i liczyła, że tym się właśnie zajmie. Ale
on miał wobec niej inne plany: chciał, żeby zdobywała szlify, kontynuując razem z nim wcześniejsze
doświadczenia z salmonellą. W miarę upływu czasu zaangażowała się równie mocno jak on w
mikrobiologię, zafascynowana bakteriami i wirusami w ogóle, a pałeczkami salmonelli w
szczególności i mikroskopowym światem, w którym żyją. Z zadowoleniem pogłębiała swoją wiedzę
genetyczną, mając nadzieję, że któregoś dnia sama wniesie wkład w podstawowe badania.
Stopniowo uświadomiła sobie, jak ekscytująca może być praca badawcza i jak bardzo odpowiada jej
osobowości.
Obserwowała teraz zajętego pisaniem Rothmana. Jego umiejętność koncentracji była
zdumiewająca. W jednej chwili z nią rozmawiał, a w drugiej był już całkowicie zaabsorbowany
czymś innym, jakby jej wcale nie było. Nie odbierała tego zachowania osobiście. Kiedy wyznał, że
cierpi na zespół Aspergera, sięgnęła do literatury i teraz wiedziała, że wiele cech jego charakteru
wypływa właśnie z tego zaburzenia, nawet ignorowanie jej, co obecnie czynił. Zamiast się tym
niepotrzebnie irytować, myślała o artykule, który przez noc redagowała. Poświęcony był szczepom
pałeczek duru brzusznego, pochodzących z orbitalnej Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Rothman
już wcześniej odkrył, że bakterie hodowane w warunkach mikrograwitacji wykazują wielokrotnie
większą wirulencję niż kultura kontrolna hodowana na Ziemi. Uważał, że warunki w przestrzeni
kosmicznej w jakiś sposób przypominają te panujące w ludzkim jelicie krętym, aktywując ekspresję
genów w wyspach patogenności i produkcję białek efektorowych. Pia należała do nielicznych osób,
które wiedziały, że w chłodni laboratorium BSL-3 przechowuje się kultury tych niezwykle
zjadliwych, wyhodowanych w kosmosie pałeczek. Wiedziała także, że Rothman chce ustalić, jak stan
nieważkości wpływa na wzrost ich wirulencji, w nadziei, że dzięki tej wiedzy będzie w stanie je
dezaktywować, nie tylko w kosmosie, ale również w jelicie krętym człowieka.
Choć Pia nauczyła się cierpliwości w obcowaniu z Rothmanem, jej wytrzymałość miała swoje
granice. Po kilku minutach cicho zakaszlała. Przekonała się już nieraz, że kaszel przebija się przez
jego stan koncentracji lepiej niż słowa. Niemal natychmiast rozejrzał się po biurku i przesunął w jej
kierunku pudełko z chusteczkami. Chorobliwie bał się osób kaszlących. W końcu należał do twardych
zwolenników teorii „zarazka”. Pia posłusznie wzięła zaoferowaną chusteczkę.
- Zatem, panno Grazdani... co do tego... czym się pani zajmie w tym miesiącu... - Nie
przestając mówić, znowu zaczął wystukiwać coś na klawiaturze dwoma palcami i zniknął za
monitorem. Nie widziała jego twarzy, co wcale jej nie przeszkadzało, bo oboje mieli problem z
utrzymaniem kontaktu wzrokowego, nie tylko ze sobą nawzajem, ale z ludźmi w ogóle. - Chcę panią
przesunąć do naszych prac nad indukowanymi komórkami pnia. Z salmonellą spisała się pani
fantastycznie, jednak pora już popróbować czegoś innego.
Pia uśmiechnęła się uszczęśliwiona.
- Dokonujemy ostatnio przełomowych odkryć w zakresie organogenezy.
Na te słowa serce jej żywiej zabiło. Rothman po raz pierwszy rozmawiał z nią o swoich
badaniach nad komórkami macierzystymi. Wiedziała, co oznacza organogeneza, słowo mówiło samo
za siebie. To był najnowszy przedmiot zainteresowania inżynierii komórkowej. Ostatni etap do
pokonania, zanim stanie się możliwa hodowla narządów gotowych do przeszczepienia pacjentom -
serc, płuc i nerek. Ekscytował ją fakt, że Rothman ma taki wkład w rozwój medycyny. A myśl, że ona
także będzie w tym uczestniczyła, przyprawiła ją o dreszcz szczęścia.
- Na tym etapie naszym największym problemem jest fakt, że technologia oraz płyny hodowlane
nie nadążają za naszymi odkryciami. Zostały opracowane z myślą o hodowli warstw komórek, a nie
Robin Cook Polisa śmierci Przełożyła Aleksandra Górska Dom Wydawniczy REBIS
Wszystkim dzieciom pokrzywdzonym przez los
Podziękowania Pisarz potrzebuje wielu przyjaciół. Przynajmniej ten pisarz. Takich, którzy bez mrugnięcia okiem odbiorą telefon czy przyjmą wizytę, często niespodziewaną, i cierpliwie odpowiedzą na pytania o to, jak jest, lub co wolą, albo chętnie przeczytają szkic czy studium postaci i wydadzą opinię. Oni wiedzą, o kim mówię, i serdecznie im dziękuję. Oczywiście jak zawsze jest jeszcze Joe Cox, który wie więcej o prawie i biznesie, niż ja kiedykolwiek będę wiedział, i Mark Flowenbaum, prawdziwy medyk sądowy. No i Jean Reeds Cook, wspaniała czytelniczka, która nie pozwala mi się lenić. Wielkie dzięki wam wszystkim
Prolog Krasnojarsk, Rosja 14 marca 2011, 04.22 Prek Vllasi dotknął palcem wskazującym prawej ręki blizny na górnej wardze, której rozszczep zoperowano byle jak, kiedy był niemowlęciem. Wykonywał ten gest bezwiednie i bardzo często, częściej, kiedy się czymś stresował. Teraz stał w obskurnym pokoju na dziesiątym piętrze opuszczonego, pamiętającego czasy ZSRR wieżowca w rosyjskim mieście Krasnojarsk i zdenerwowanie narastało w nim z każdą chwilą. Jeszcze raz zerknął na zegarek, potem popatrzył na Gentiego Hajdiniego, który opierał się o rozkładany stół i grzebał sobie scyzorykiem pod paznokciem, od czasu do czasu ziewając. Ilekroć widział haczykowaty nos towarzysza, zdumiewały go jego proste linie. Pod tym kątem przypominał bardziej ostry koniec topora. Tak, Czeczeni zjawią się na bank, Genti właśnie zapewnił go o tym po raz dziesiąty. Dobrzy ludzie z ojczystej Albanii ręczyli za tę ekipę. Wprawdzie czuł jego dotyk, ale i tak sprawdził pistolet Makarowa wsadzony za pasek z tyłu spodni. Torba Pumy z pół milionem euro leżała na podłodze. I pieniądze, i broń w głąb Rosji przeszmuglował w ciężarówce pełnej tureckich owoców Genti. Nic dziwnego, że padał z nóg. Teraz mogli już tylko czekać. Było potwornie zimno - słupek rtęci spadł poniżej minus dwudziestu, a od zachodu słońca dzieliło ich półtorej godziny. Niebo na zewnątrz miało ten sam brudny odcień co budynki i ziemia. Prek zaczął chodzić od ściany do ściany dużego pomieszczenia. Był skrupulatnym człowiekiem: poczytał sobie wcześniej o Krasnojarsku. Sześćdziesiąt kilometrów od Jeniseju leżał Żeleznogorsk, lepiej znany pod dawną radziecką nazwą Krasnojarsk-26: miasto zamknięte, w którym mieścił się kompleks fabryk przetwarzających Bóg jeden wie jak egzotyczne i niebezpieczne materiały do produkcji Bóg jeden wie jakich środków zagłady. Swego czasu pluton do celów militarnych wytwarzały tu trzy reaktory jądrowe, ostatni zamknięto dopiero niedawno. Przez lata Rosjanie wrzucali radioaktywne odpady z fabryk nuklearnych prosto do rzeki, dopóki nie poszli po rozum do głowy i nie wywiercili setek szybów, którymi wpompowywali śmiercionośny szlam pod ziemię. Prek wiedział, że natężenie promieniowania odpowiada tam stu Czarnobylom, i to był kolejny powód, dla którego nie mógł się doczekać, by opuścić to miejsce. Do środka weszło cicho dwóch mężczyzn. Żylaści i o surowych twarzach, mieli na sobie identyczne czarne płaszcze. - Artur? Nikołaj ? Jeden z nich podszedł na odległość trzech metrów od Preka. - Artur to ja. - Wskazał na swojego towarzysza. - A to jest Nikołaj. Prek obejrzał się na Gentiego, który skinął głową. Takie dane mu podano: Artur Zakojew i Nikołaj Dudajew. - Dużo sobie śpiewacie - rzucił Prek po rosyjsku. - Trudno skołować ten towar - powiedział Artur. - Inaczej byście nas nie potrzebowali. A w ogóle to na co to wam? Planujecie gdzieś jakieś wielkie bum? - Wyszczerzył się i Prek się wzdrygnął. Widywał muły z lepszym uzębieniem - Nic wam do tego - uciął. - A w ogóle jaką mamy pewność, że towar jest oryginalny? Musi
być dobry, autentyk, nie jakieś stare gówno, które się poniewierało po magazynie. - Musicie nam zaufać. Za to nam płacicie. Kasa się zgadza? Prek kopnął torbę w kierunku rozmówcy. Potem zerknął na Nikołaja, który stał z tyłu na prawo od niego. Drugi raz popatrzył na zegarek, zauważył Prek w myślach. Artur zrobił krok do przodu i kucnął z rękoma przed sobą. Wszyscy znali zasady: trzymać ręce w dole i na widoku. Rozsunął zamek, wyciągnął plik setek i przerzucił go kciukiem Nikołaj po raz kolejny sprawdził czas. Czekają na kogoś, pomyślał Prek. Popatrzył na Gentiego, który obserwował liczącego pieniądze Czeczeńca. Czekają na kogoś, kto się spóźnia. - Teraz wy musicie zaufać nam - powiedział. Spieszył się. - Kasa się zgadza, więc bierzemy towar. Artur wstał, podniósł ręce do góry. - W porzo, w porzo. Trzymając prawą rękę wysoko w górze, jak do przysięgi, drugą sięgnął do prawej kieszeni płaszcza i wyciągnął mały przedmiot. Prek kiwał się na piętach w przód i tył - sam nie zdążyłby zareagować, ale wiedział, że Genti bez problemu w ułamku sekundy strzeli obu Czeczeńcom w głowę. Jednak to nie był pistolet, a mała aluminiowa fiolka, długa na osiem centymetrów, szeroka na dwa i pół. Prek podszedł, wziął ją i schował w spodniach. Nikołaj powiedział coś, czego Prek nie zrozumiał, i Artur podniósł torbę z pieniędzmi, po czym obaj Czeczeńcy odwrócili się i wyszli bez słowa. - Chodź - rzucił Prek po albańsku. Kiedy dotarł do drzwi, skręcił w lewo, w przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyszli. - Wóz stoi tam - powiedział Genti, ale Prek już biegł w stronę schodów na drugim końcu budynku. Słyszał głosy dochodzące z drugiej klatki schodowej i tupot podkutych butów na cemencie. To właśnie na to czekali obaj Czeczeńcy, i z pewnością nie była to delegacja izby handlowej z podziękowaniami dla Albańczyków za udaną transakcję. Na szczęście rosyjska punktualność nie poprawiła się ani trochę od upadku komunizmu. Z odbezpieczoną bronią zbiegli na łeb na szyję po schodach. Prek zobaczył radiowozy i czarne furgonetki z pootwieranymi drzwiami. Skręcił i pobiegł za róg budynku, Genti deptał mu po piętach. Czeczeńcy sadzili przed nimi w kierunku samochodu zaparkowanego w rogu otoczonego murem podwórza. Pieprzeni amatorzy, pomyślał, momentalnie zwietrzywszy szansę. Czeczeńcy wskoczyli do wozu, Artur wrzucił wsteczny, wycofał samochód i zawrócił, ale zanim miał czas wrzucić jedynkę, Prek i Genti już siedzieli na masce. Każdy strzelił trzy razy w przednią szybę. Kierowca opadł na oparcie, ale stopa naciskała gaz i silnik wył na luzie. Otworzyli drzwiczki i wyciągnęli Czeczeńców z auta. Artur nie żył, pocisk roztrzaskał mu głowę. Nikołaj dostał dwa razy w szyję, spieniona krew uchodziła mu z żyły razem z życiem. Prek wrzucił bieg i ruszył, szukając innego wyjazdu z osiedla. Serce mało nie rozerwało mu żeber i głośno zaklął. Siedział na odłamkach szkła i musiał pochylić się do przodu, żeby nie dotykać głową kawałków mózgu rozbryzganych na zagłówku. - Co jest, do cholery?! - wrzasnął. - Sprzedali nas - wyjaśnił Genti. - Tam... - Pokazał przed siebie, na biegnącą obok drogę gruntową, która odchodziła od kompleksu mieszkalnego. Wiedział, że na głównej wylotówce w pięć minut zostaną zauważeni w samochodzie bez przedniej szyby.
- Ej... - powiedział Genti, kiedy Prek zwolnił na wertepach. Prek popatrzył na niego i idąc wzrokiem za jego spojrzeniem, przeniósł oczy na tylne siedzenie. Leżała tam torba, wprawdzie poplamiona krwią, ale cała i nienaruszona. Prek walnął dłonią w kierownicę, odwrócił się do Gentiego i obaj zanieśli się długim, głośnym śmiechem.
CZĘŚĆ I
Rozdział 1 Centrum Medyczne Uniwersytetu Columbia Nowy Jork 28 lutego 2011, 7.23 Dwunastolatka budzi się nagle ze snu. Leży na cienkim materacu na niskim, wąskim łóżku, a dokoła niej krąży grupka dziewcząt. Są starsze - o cztery, pięć lat - i patrzą na nią z ewidentnie złymi zamiarami. Niektóre tłumią chichot, inne się uśmiechają, nie z radości, tylko na myśl o tym, co się stanie. Jest noc. W długim pokoju stoją też inne prycze i dziewczynka wie, że zajmujące je koleżanki nie śpią, ale nie ruszą się, żeby jej pomóc, bo wiedzą, czym to grozi. Sparaliżowana ze strachu nie jest w stanie zareagować, kiedy rzuca się na nią chmara prześladowczyń. Ściągają ją z łóżka i widzi swoją główną dręczycielkę z twarzą wykrzywioną maniakalnym grymasem. Ale wie, że nie ma sensu wzywać pomocy. Rozlega się odgłos głośnego uderzenia. Potem kolejnego. Pia Grazdani, lat dwadzieścia sześć, obudziła się przerażona, zlana potem i przez chwilę niepewna, gdzie się znajduje. Odetchnęła z ulgą, kiedy dotarło do niej, że nic jej nie grozi i jest w swoim pokoju w akademiku Centrum Medycznego Uniwersytetu Columbia. Ktoś się dobijał do drzwi. Wzięła kolejny głęboki oddech i wyskoczyła z łóżka we flanelowej piżamie, trzema susami pokonała odległość do drzwi, odsunęła zasuwę i je otworzyła. Tak jak się spodziewała, na korytarzu stał George, kolega z czwartego roku. - Pia, wiesz, która godzina? To nie jest dzień, w którym można się spóźnić. - Jego ton nie był tak ostry, jak sugerowałyby słowa. Przy swoim metr osiemdziesiąt dwa był wyższy od Pii o prawie dwadzieścia centymetrów, ale nie wiedzieć czemu zawsze czuł się w jej obecności malutki. Tłumaczył sobie, że to za sprawą jej charakteru: była silna, zadziorna, czasami wybuchowa. Otworzyła szerzej drzwi, wpuściła go do środka, potem przeszła pośpiesznie obok niego, ściągając przez głowę górę od piżamy. Gapił się na jej nagie plecy, ostrą linię łopatek, nieskazitelną oliwkową skórę. Stanęła przed niską komodą i zaczęła wyciągać z szuflad czyste ubranie. Zauważyła w lustrze jego spojrzenie. - Przepraszam, George. Nie mogłam usnąć, a gdy w końcu się udało, miałam potworny sen. Idź sam, złapię cię jakoś w ciągu dnia. Co oświadczywszy, Afrodita Pia Grazdani skupiła się na ubieraniu. Kiedy ściągnęła spodnie od piżamy, George odwrócił głowę i przeniósł wzrok na okno. Osobiście wolałby patrzeć na nią, ale się bał. Skoncentrował się więc na spektakularnym widoku roztaczającym się za szybą, na który podobnie jak inni studenci medycyny rzadko już zwracał uwagę. Gigantyczny most Waszyngtona łączący Manhattan z New Jersey był w chwili obecnej dokumentnie zakorkowany w obie strony, jak zawsze w godzinach szczytu. - Nie ma sprawy, Pia - powiedział. - Zaczekam - Potem, zastanawiając się, co by tu jeszcze rzec, dodał: - Pewnie jeszcze nie rozgryzłaś obsługi budzika, który ci kupiłem Nie mogę zrywać cię z łóżka co rano, musisz coś zrobić z tym zasypianiem. Możesz używać budzika w komórce, jeśli
wolisz. Urwał, przeniósł z powrotem wzrok na pokój i momentalnie wbił go w ziemię na widok Pii szczotkującej czarne jak smoła włosy. Ogarnął go przytłaczający smutek. Podczas tych kilku razy, kiedy się ze sobą kochali, czterech dokładnie, za każdym razem prosiła, by sobie poszedł, zanim zasnęła. I zawsze stała wtedy tyłem do niego przy tej samej komodzie i szczotkowała włosy, tak jak teraz. Z czasem dotarła do niego bolesna świadomość, że ani razu się nie kochali, uprawiali po prostu seks, rachu-ciachu, dzięki, mała, tylko w odwrotnych rolach. George był wysportowany i przystojny na trochę stereotypową, gogusiowatą modłę: miał niesforną czuprynę blond włosów i szczery uśmiech. W college'u obiło mu się o uszy, że wiele koleżanek uważa go za „niezłego towara”. Nigdy nie uskarżał się na brak chętnych panienek, ale nie chciał się z nikim wiązać przed ukończeniem studiów. W konsekwencji jego życie osobiste w tamtym okresie było pasmem przelotnych przygód i jednorazowych randek z niewielkim zaangażowaniem emocjonalnym z jego strony. Zdarzało mu się wtedy krzywdzić dziewczęta, miał tego świadomość, zwłaszcza odkąd pojawiła się Pia, role się odwróciły i jemu przypadła rola krzywdzonego, a nie krzywdziciela. Wyglądało na to, że jej naprawdę zupełnie na nim nie zależy, a to doprowadzało go do szaleństwa. Bóg jeden wie, ile już razy powtarzał sobie, że musi o niej zapomnieć, że to dziewczyna nie dla niego, ale nie mógł. Od ponad trzech lat rozpaczliwie pragnął stworzyć z nią prawdziwy związek, jednak nie miał pojęcia, czego ona chce i dlaczego mu się to nie udaje. - No chodź, na co czekasz? - warknęła, kiedy wychynęła z maciupkiej łazienki, nakładając w biegu pomadkę, bardziej dla ochrony ust niż ich ozdoby. Chwyciła biały kitel, w jakich chodzili studenci medycyny, wsunęła go i zawiesiła na szyi identyfikator Centrum Medycznego. Otworzyła drzwi i trzymała je otwarte przed George'em zniecierpliwiona, jakby to ona czekała. Skołowany emocjonalnie George otrząsnął się ze stuporu i ruszył za Pią. Musiał zdrowo wyciągać nogi, żeby dotrzymać jej kroku, gdy maszerowała do windy. Opuścili akademik i skręcili w prawo w kierunku budynków uczelni w Washington Heights na północnym Broadwayu. Nawet tak wcześnie rano dokoła kłębiły się tłumy ludzi. Lekarze, studenci i pracownicy ośrodków badawczych w kitlach różnej długości kroczyli zdecydowanie Sto Sześćdziesiątą Ósmą Ulicą. Pacjenci i ich bliscy zachowywali się mniej pewnie, usiłując ustalić, dokąd powinni skierować kroki, wyraźnie roztrzęsieni tym, że w ogóle muszą tu być i co może przynieść ten dzień. George podniósł kołnierz kurtki w ochronie przed ostrym wiatrem znad Hudsonu i łukiem Haven Avenue skręcił w Sto Sześćdziesiątą Ósmą Ulicę. Następnego dnia miał się zacząć marzec, miesiąc, w którym temperatura jednego dnia oscylowała w granicach piętnastu, dwudziestu stopni, a następnego z nieba sypał śnieg. W chwili obecnej było nawet względnie ciepło, ale przenikliwy wiatr przypominał, że zima nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Kierowali się z Pią do różnych budynków. Czwarty rok medycyny składał się z rotacyjnych trzydziestodniowych zajęć praktycznych na różnych specjalizacjach, z których jedną każdy ze studentów mógł sobie wybrać zgodnie ze swoimi zainteresowaniami. Pia miała uczestniczyć w badaniach naukowych, tak jak to robiła na praktykach na trzecim roku, a George pracować na radiologii. Nie był to przypadkowy wybór. Trzy tygodnie wcześniej razem z resztą studentów z ostatniego roku poznali wyniki konkursu o rezydenturę. Dzięki doskonałym wynikom w nauce i opinii wykładowców oboje zdobyli miejsca na oddziałach klinicznych Centrum Medycznego Uniwersytetu
Columbia: Pia na internie, a George na radiologii. Drogą specjalnego przydziału Pia miała jednocześnie zacząć studia doktoranckie w zakresie genetyki molekularnej, co pozwoliłoby jej łączyć pracę w laboratorium z obowiązkami rezydenta. W Ośrodku Badawczym im Williama Blacka czekał na nią sławny genetyk molekularny, doktor Tobias Rothman, laureat Nagrody Nobla i Nagrody Laskera. Słynął nie tylko ze swoich dokonań, ale także nieumiejętności współpracy z innymi, którą zawdzięczał całkowitemu brakowi ogłady towarzyskiej. Nie tolerował głupców. Po prawdzie w ogóle mało kogo tolerował, może z wyjątkiem swojego wieloletniego asystenta naukowego, doktora Junichiego Yamamoto. Z powodu tej ponurej reputacji Rothmana George z początku bał się o Pię, kiedy zaczynała zajęcia w jego pracowni, ale niepokój ów trochę powściągała świadomość, że ona sama też potrafi być nieznośna. Na własnej skórze nieraz się przekonał, że nie da sobie w kaszę dmuchać i potrafi zadbać o siebie w niemal każdej sytuacji. I rzeczywiście, ku zaskoczeniu wszystkich, samej Pii nie wyłączając, bardzo szybko się okazało, że świetnie się dogaduje ze sławnym i siejącym postrach naukowcem. To Rothman zaproponował, by pod jego okiem robiła doktorat z genetyki. Była pierwszą osobą, której opiekunem naukowym zgodził się zostać, co wywołało lawinę plotek. Pracownicy Centrum snuli najdziksze domysły na temat tego, co łączy atrakcyjną studentkę medycyny o egzotycznej urodzie i powszechnie nielubianego noblistę. - Pia! Poczekaj! - zawołał George. Jak zwykle pochłonięta sobą Pia wysunęła się przed niego w tłumie. Lawirując między grupkami studentów w białych kitlach, przedarł się do przodu i złapał dziewczynę tuż przed wejściem do budynku. Odciągnął ją na bok. Popatrzyła na niego wielkimi, ciemnymi oczyma, zaskoczona jego widokiem, choć niby mieli iść razem - Umawiamy się na lunch? Dziś pierwszy dzień praktyk, więc możemy chyba jeszcze liczyć na taryfę ulgową. Od jutra pewnie będę miał straszny zapieprz. - Sama nie wiem, George. Rothman jest... No wiesz, jest... - Aspołecznym dupkiem Wiem - Nie kłóćmy się. Doskonale wiem, co sobie wszyscy myślicie, ale wobec mnie gość jest w porządku. Tyle że nie mam pojęcia, jakie ma wobec mnie plany na dzisiaj ani w ogóle na cały miesiąc. Nie mogę się umawiać na lunch, dopóki tego nie ustalę. - Mogę ci powiedzieć, jakie zdaniem większości ludzi ma wobec ciebie plany. - Błagam! - warknęła. - Nie wałkujmy tego znowu. W kółko ci powtarzam, że ani razu nie próbował się do mnie dostawiać i nigdy nie pozwolił sobie na żaden nieprzyzwoity czy choćby dwuznaczny tekst pod moim adresem. Ten gość to geniusz, który uważa, że otacza go zgraja kretynów, i bardzo możliwe, że ma rację. Jedyne, co go interesuje, to praca badawcza, która, tak się składa, mnie też ciekawi. Mam szczęście, że jakoś mnie toleruje, i nie mogę się już doczekać tych zajęć. Jeśli będę miała wolną chwilę, dryndnę do ciebie na komórkę. Na ułamek sekundy George'a zalała krew, a razem z nią niedorzeczna zazdrość o tego kutasa Rothmana. Wszyscy nie cierpieli typa. Wszyscy z wyjątkiem kobiety, w której George się durzył, a która właśnie ni mniej, ni więcej tylko kazała mu spływać i wyrywała się na rendez-vous z tym podstarzałym sierściuchem, zamiast myśleć, jak by tu się spotkać na lunchu, być może ostatnim, jaki mieli szanse zjeść razem przed końcem praktyk. Wziął głęboki oddech, rejestrując jednocześnie jej ewidentnie pogardliwe spojrzenie. Po raz enty zachodził w głowę, po kiego licha ugania się za tą dziewczyną, skoro ona najwyraźniej z trudem toleruje jego towarzystwo.
Podświadomie wiedział, że nie powinien przywiązywać takiej wagi do tego, czy Pia zgodzi się łaskawie umówić z nim na lunch, ale było to silniejsze od niego. To był tylko kolejny epizod z długiej listy bardzo wielu innych. Kiedy ostatni raz się kochali, jak lubił myśleć o tym, co ona nazywała „doładowaniem akumulatorów”, próbował jej powiedzieć, jak go dotyka jej lekceważenie. Podobnie jak teraz, tylko się zirytowała. On natomiast, gdy już wyszedł z pokoju, zamiast czuć zadowolenie i ulgę, że wreszcie dał wyraz swoim uczuciom, zaczął odchodzić od zmysłów, że na dobre ją do siebie zraził. Okazało się jednak, że nie. Kilka dni później dostał od niej niespodziewanie e-mail z sugestią: Może powinieneś zadzwonić do Sheili Brown. Niżej figurował numer komórki. Wybrał go i odbył jedną z najdziwniejszych rozmów telefonicznych w swoim życiu. Dowiedział się z niej więcej o przeszłości Pii, niż ona sama kiedykolwiek mu powiedziała. - Witam, nazywam się George Wilson. Pia Grazdani prosiła, żebym się z tobą skontaktował. - Cześć, George. Mówiła, że będziesz dzwonił. Byłam jej kuratorem i terapeutką przez jakiś czas. Zapewniła mnie, że mogę z tobą otwarcie porozmawiać. - Ee, yyy, zgoda. - Kurator? Nie to George spodziewał się usłyszeć. - Normalnie żaden terapeuta nie rozmawia z osobami postronnymi o swoich podopiecznych, ale Pia prosiła, żebym z tobą pomówiła. Terapeuta? Zapowiadało się coraz ciekawiej. - I sama w życiu bym się na to nie zgodziła, bo to wbrew niemal wszystkim zasadom obowiązującym w moim zawodzie, ale Pia mnie przekonała. A ja zrobię, co mogę, żeby pomóc jej się otrząsnąć z tego, co przeżyła w dzieciństwie. Prowadziłam ją przez wiele lat, bo wychowywała się w rodzinach zastępczych i placówkach opiekuńczo-wychowawczych, jakiś czas spędziła nawet w tak zwanym domu poprawczym Skutkiem tego, powiedzmy, budowanie poważnych związków z ludźmi i wiązanie się z kimś na stałe przychodzi jej z trudem Ma problem z zaufaniem Wprawdzie nie mówiła mi wiele o tobie, ale już sam fakt, że prosiła, bym z tobą porozmawiała, napawa mnie dużym optymizmem Myślę, że chce, żebyś coś o niej wiedział, jednak nie ma odwagi sama ci o tym opowiedzieć. Poprosiła więc o to osobę, która jej zdaniem zna ją najlepiej. Pia ma odmienne wyobrażenie o bliskości i przywiązaniu niż większość ludzi. Tyle George wiedział z własnego, bolesnego doświadczenia. Bez wchodzenia w szczegóły Sheila zachęcała George'a, żeby nie odpuszczał i „nadal próbował” z Pią, ponieważ uważała, że byłby dla niej „dobry”. Na koniec podała mu także swój numer do pracy, gdyby kiedykolwiek chciał do niej zadzwonić. George nigdy nie skorzystał z propozycji i pomimo tłumaczeń i zarzekania się Sheili mocno kwestionował profesjonalizm całej rozmowy. Z drugiej strony był wdzięczny za informacje. Nigdy nie nawiązał do nich w bezpośredniej rozmowie z Pią i nawet się nie zająknął, że wie o domu poprawczym, ale usiłował nakłonić ją do zwierzeń. Niestety, zawsze ucinała te próby, twierdząc, że nie chce rozmawiać o dzieciństwie. Temat tabu. George nie naciskał: odłożył sprawę na bok i specjalnie o niej nie myślał. Postanowił, że da jej tyle czasu, ile będzie trzeba. Wypuścił teraz wolno powietrze przez zasznurowane usta. Ta mała zwłoka pozwoliła mu się opanować i nie chlapnąć czegoś, czego potem by żałował. Próbował nawet ukryć swoje zdenerwowanie. - Mam nadzieję, że wszystko ułoży się po twojej myśli - powiedział w końcu. - Wiem, że nie dasz sobie jeździć po głowie. Ale pojęcia nie mam, jak z nim wytrzymujesz. - Nie musimy spijać sobie z dzióbków, George. To nie przedszkole. Wystarczy, że mnie
toleruje, uczy i może pomóc w karierze. Jesteśmy dorośli, nie musimy się przyjaźnić. Już kiedyś rzuciła taki tekst i George chcąc nie chcąc się zastanawiał, czy miała na myśli Rothmana czy jego. Ponownie ogarnął go lęk, że go porzuci. - Już dobrze! - Podniósł dłonie w geście poddania się. - Przepraszam, że w ogóle o tym wspomniałem - Przestań przepraszać! - rzuciła ostro i popatrzyła na zegarek. - Brzmisz wtedy jak ofiara losu. Teraz już naprawdę się spóźnię. Odeszła pośpiesznie. George był ciekaw, o której by wstała, gdyby jej nie obudził. Nie mógł też nie zauważyć, że nawet mu nie podziękowała, o umówieniu się na lunch nie wspominając. Pia pokazała identyfikator strażnikowi, stojąc w grupie innych studentów, w większości z pierwszego i drugiego roku, którzy spieszyli się na wykład o ósmej. Nie poszła z nimi, tylko pojechała windą na czternaste piętro i ruszyła do sporej pracowni Rothmana. Miał do dyspozycji większą przestrzeń niż którykolwiek inny naukowiec w całym ośrodku. Przeszła przez niepozornie wyglądające metalowe drzwi i rozejrzała się, żeby się zorientować w sytuacji. Trójka laborantów, Pandźit Singh, Nina Brockhurst i Mariana Herrera, kręciła się w pobliżu wspólnej kawiarki, przygotowawszy już instrumenty i narzędzia niezbędne w codziennej pracy. Rothman, bardzo wybredny w kwestiach kulinariów i napitków, trzymał w swoim gabinecie ekspres Nespresso, ale korzystać z niego mógł jeszcze tylko jego asystent i zastępca doktor Junichi Yamamoto. - Witam, panno Grazdani - rzuciła zza biurka sekretarka Rothmana, Marsha Langman. Uniosła za mocno wyrysowaną brew i popatrzyła na zegar na ścianie naprzeciwko. - Nie chciałabym, żeby weszło to pani w krew. Pia powiodła wzrokiem za jej spojrzeniem i zerknęła na wskazówki. Sekundnik minął właśnie dwunastą: była siódma czterdzieści dziewięć. Pia odwróciła twarz w kierunku arcylojalnej sługi i sekretarki w jednej osobie w oczekiwaniu na nieuniknioną połajankę. - Wie pani, że szef lubi, żeby zespół przychodził wcześnie - rzuciła Marsha oskarżycielsko. - Nie spóźniłam się - żachnęła się Pia. Studenci zaczynali zwykle zajęcia o ósmej. - Tak, ale nie przyszła też pani przed czasem. Nie zaczynajmy źle tych praktyk. I muszę panią ostrzec, że będzie pani miała dzisiaj towarzystwo. W pani pokoju jest serwisant z działu obsługi. Próbuje znaleźć usterkę w instalacji elektrycznej. System zabezpieczeń szwankuje. - Jak długo to potrwa? Marsha, AfToamerykanka w średnim wieku i kitlu laboratoryjnym, którego noszenia jej stanowisko nie wymagało, zrobiła minę mówiącą: „A skąd niby mam wiedzieć?”. Pia poczuła irytację. W pomieszczeniu określanym mocno na wyrost jej pokojem z trudem sama się mieściła. - Szef znajdzie dla mnie czas dziś rano? Należała do nielicznego grona osób, które nie płaszczyły się odruchowo przed Rothmanem i nie czekały, aż sam je zagadnie. Laboranci zamilkli. Pia się zastanawiała, czy przypadkiem nie zwlekali specjalnie z poranną kawą w oczekiwaniu na jej łatwe do przewidzenia spóźnienie i podsłuchują teraz łasi na plotki jak pies na kiełbasę. - Wie pani, jak jest zagoniony - odpowiedziała Marsha. - Pracuje z doktorem Yamamoto. W najbliższych dniach musimy wysłać artykuł o pałeczkach duru do redakcji „Lanceta” - Marsha zawsze mówiła tak, jakby aktywnie uczestniczyła w pracach badawczych. To była część jej strategii budowania barier i kopania dołków pod ludźmi, którzy chcieli zawracać głowę Rothmanowi. Pilnowała go niczym stróżujący pies-zabójca. - Siedzi w środku od szóstej. - „W środku” oznaczało
laboratorium o trzecim stopniu biobezpieczeństwa, zwykle określane skrótowo BSL-3, gdzie prowadzono doświadczenia ze szczepami salmonelli. - Zobaczę, czy uda mi się dać mu znać, że chciałaby pani z nim pomówić. - Dziękuję - rzuciła Pia, ale wyraz jej oczu zdradzał rosnącą irytację. „Danie znać” wymagało pstryknięcia włącznika i rzucenia paru słów do interkomu. Tymczasem Pia nie cierpiała marnować czasu i chciała się dowiedzieć, co będzie robiła w marcu. A teraz na domiar złego w jej pokoju siedział serwisant. Miała szczęście, że w ogóle dostała własny pokój. Niewielu pracowników cieszyło się takim przywilejem Kiedy szef laborantów wyleciał, wdawszy się w konflikt z Rothmanem o jakiś nędzny detal laboratoryjnych procedur, jego następca Arthur Spaulding przeniósł się do pomieszczenia bliżej BSL-3, a Pia zajęła jego klitkę. Zobaczyła teraz jej uchylone drzwi i z miejsca się najeżyła. Kiedy weszła do środka, zauważyła, że stół laboratoryjny, który służył jej także za biurko, jest zajęty - blat zawalały plany instalacji elektrycznej, narzędzia i kawałki przewodów. W kącie maleńkiego, pozbawionego okien pomieszczenia tkwił na drabinie mężczyzna z głową i ramionami ukrytymi wewnątrz podwieszanego sufitu. Trzy zdjęte z góry płyty stały oparte o ścianę. - Przepraszam bardzo! - zawołała Pia. Nie uzyskała odpowiedzi, więc dodała głośniej: - Ej, ty tam! Mężczyzna wzdrygnął się na ostry dźwięk jej głosu i uderzył głową o rurę. Zmełł w ustach przekleństwo i powoli wynurzył się z sufitu. Rzucił okiem na Pię i natychmiast zszedł na dół. Miał jakieś czterdzieści pięć lat, siwawy zarost i szpakowate włosy, a na sobie granatowy kombinezon. Mocno pobrużdżone czoło, zapadnięte policzki i ziemista cera zdradzały wieloletniego palacza, a identyfikator na piersi jego imię i nazwisko: Vance Goslin. - Jak długo zamierza pan tu zabawić? Ile czasu zajmie naprawa? - spytała Pia, biorąc się pod boki. Goslin był urzeczony: patrzył na zaróżowioną, nieskazitelną cerą Pii, jej pełne usta i ogromne, ciemne oczy. Bijąca od dziewczyny pewność siebie i bezpośredniość przydawały jej tylko w jego oczach uroku. W świecie Goslina dziewczęta zachowywały się zgoła odmiennie. - Zależy, gdzie jest problem - powiedział. Wskazał dwa miejsca na planie instalacji leżącym na stole. Mówił z wyraźnym akcentem, który Pia bez trudu, zwłaszcza w kontekście nazwiska Goslin, rozpoznała. - Jeśli tutaj, to pójdzie jak z płatka. A jeśli tu, naprawa się może ciut przeciągnąć, ale tak czy siak, raz-dwa się uwinę. Może nawet jeszcze przed wieczorem - Skinął głową, kończąc swoją przemowę, ale dalej skwapliwie lustrował wzrokiem jej zgrabne ciało i rozbierał ją oczyma. Czynił to otwarcie, bez cienia wstydu. W końcu jego spojrzenie spoczęło na identyfikatorze Pii. - Grazdani - przeczytał, unosząc pytająco brwi - Hmm, niespotykane nazwisko. Pia nie odpowiedziała, co nasunęło mu podejrzenie, że ma kłopoty ze słuchem - Pani nazwisko jest niespotykane. Włoskie? - powtórzył, podnosząc głos. Uśmiechnął się krzywo, jakby znał odpowiedź. W swoim pojęciu flirtował. - Nie, nie jest włoskie. A dlaczego pan krzyczy? Jak dotąd Pia rozmawiała o swoim albańskim pochodzeniu może dwa razy w życiu i nie miała zamiaru robić tego teraz z tym człowiekiem W Nowym Jorku żyło tysiące Albańczyków, a ona pamiętała język na tyle dobrze, by rozpoznać charakterystyczny akcent. Kiedyś, gdy kupowała pizzę, dwóch młodzieńców za ladą jęło mało wybrednie oceniać jej walory, zanim spytała po angielsku, czy chcą, żeby porozmawiała z kierownikiem lokalu o ich grubiaństwie.
- Obstawiam albańskie - rzucił Goslin z tym samym uśmieszkiem - Sam się urodziłem w Albanii i mam tu w Nowym Jorku wielu albańskich przyjaciół. Pracują przy remontach i naprawach tak jak ja. Można powiedzieć, że zmonopolizowaliśmy ten biznes... Pia nie słuchała. Nie minęła godzina, odkąd śnił jej się jeden koszmar z dzieciństwa, a teraz ten człowiek przypominał jej o drugim - o ojcu, co tylko zwiększyło jeszcze jej irytację. Choć nie zrobiła nic, co mógł zinterpretować jako zachętę, nadal plótł trzy po trzy, próbując wciągnąć ją do rozmowy. - No to skąd pani pochodzi? - spytał. Zmrużył oczy i przechylił na bok głowę, jakby miał zamiar zacząć zgadywać. Taka sytuacja nie była dla niej niczym nowym Wiele osób, zwłaszcza płci męskiej, próbowało domyślić się z jej wyglądu, jakiego jest pochodzenia, zwykle obstawiając greckie, libańskie czy nawet irańskie, ale nie miała zamiaru bawić się w to z tym człowiekiem, mimo że w kwestii nazwiska się nie mylił. Jej ojciec rzeczywiście był Albańczykiem, choć matka pochodziła z Włoch. - Jestem Amerykanką - ucięła. - I niech się pan lepiej uwija z tą naprawą. Potrzebuję swojego pokoju. - A czym się pani zajmuje? - Nie dawał za wygraną i za wszelką cenę usiłował podtrzymać rozmowę. Na próżno. Pia nie odpowiedziała. Wyszła z pokoju, zabrawszy w przelocie kilka teczek, które, jak uznała, mogły być jej potrzebne. Ku zdumieniu laborantów, którzy przenieśli się tymczasem z wnęki z ekspresem do swoich stołów, z biolaboratorium wyłonił się Rothman. Wszyscy się spodziewali, że nie wychyli stamtąd nosa aż do wieczora, jak to się działo dzień w dzień od kilku już tygodni. Jako formalista i maniak przepisów, przeszedł przez śluzę powietrzną, zdjął kombinezon ochronny i przywdział normalne ubranie. Bez kitla przypominał bardziej szacownego bankiera niż naukowca, który jeszcze przed chwilą zajmował się wyjątkowo niebezpiecznymi pałeczkami duru brzusznego. Choć nietowarzyski aż do przesady, przywiązywał wagę do stroju, co mogło zwieść, bo sugerowało, że przejmuje się tym, co inni o nim myślą. Tymczasem się nie przejmował. Robił to tylko i wyłącznie dla siebie, a sam strój był każdego dnia taki sam: klasyczny włoski trzyczęściowy garnitur, biała koszula, ciemnogranatowy krawat i poszetka pod kolor plus czarne mokasyny. Nie grzeszył wzrostem, ale prezentował się szykownie i wydawał wyższy niż w rzeczywistości. Chodził szybko, onieśmielając wszystkich wyprostowaną jak u żołnierza sylwetką i miną, która nie zachęcała do rozmowy. Ciemnobrązowa fryzura była zawsze równie zachowawcza jak garnitur. Jedyne ustępstwo na rzecz mody stanowiły prawie niewidoczne tytanowe okulary bez oprawki. Ruszył teraz do swojego gabinetu i w przelocie pokazał Pii, by poszła za nim Laboranci, którzy nie mieli wątpliwości, co wygnało lisa z nory, odprowadzili go wzrokiem, a kiedy zniknął za drzwiami, popatrzyli po sobie znacząco z odrobiną zazdrości. Wiedzieli doskonale, że w obliczu nawału pracy w związku z terminem oddania artykułu do „Lanceta” w życiu nie opuściłby laboratorium, żeby porozmawiać z nimi. W ich oczach Pia była pupilką szefa, co gorsza niezbyt sympatyczną. Podobnie jak Rothman nigdy nie miała czasu na towarzyskie pogwarki i trzymała się na uboczu. Na domiar złego była ładna, zbyt ładna jak na studentkę medycyny, ich zdaniem, i uważali, że zdecydowanie lepiej nadaje się do występowania w telewizji. Pia stanowiła zagadkę dla personelu pracowni, podwójnie interesującą z uwagi na pogłoski, że ma zostać zakonnicą. Gdyby laboranci mogli obserwować scenę rozgrywającą się w gabinecie szefa,
prawdopodobnie zawiść z miejsca by ich opuściła. Wydawało się, że Rothman i Pia pochłonięci są jakimś tajemnym rytuałem, a nie rozmową. Przez krótki czas jej trwania żadne nie patrzyło na drugie. Naukowiec oznajmił, że chce, by przejrzała tego dnia artykuł dotyczący doświadczeń nad pałeczkami duru dla „Lanceta”, potem podniósł jeden z dwóch jego egzemplarzy z biurka i zaczął go w skupieniu przeglądać. Pia stała z rękoma skrzyżowanymi na piersi, wzrokiem wbitym w podłogę i wyglądała na równie spiętą. Pierwszy z brzegu człowiek wyczułby społeczną nieporadność obojga. W końcu Rothman przechylił się przez biurko i podał Pii egzemplarz pracy. - Proszę sprawdzić, czy wszystko jest jak należy. Chcę, żeby było gotowe na jutro. Rano porozmawiamy jeszcze raz o tym, czym się pani zajmie w następnym miesiącu. - Nadal na nią nie patrzył. - Wiem, że chciałaby pani włączyć się w badania nad komórkami macierzystymi i wezmę to pod uwagę. Zasługuje pani na to, bo w końcu ma pani praktyczną wiedzę o genetyce, a nie tylko te teoretyczne dyrdymały, które wciskają wam do głów na wykładach. I jeszcze jedno: ten przeklęty dziekan wtrynił mi dwójkę studentów z czwartego roku na miesięczne praktyki. Chcę, żeby się pani zastanowiła, czym się mogą zająć. Nie lada wyzwanie, bo głowę dam, że będą do niczego. - A gdzie są i jak mogę się z nimi skontaktować? - Mają zacząć jutro. Doktor Yamamoto panią przedstawi. Rzecz w tym, że nie życzę sobie, by mu zanadto zawracali głowę, a on, zdaje się, lubi tego rodzaju bzdety. Chcę, żeby się skoncentrował na naszej pracy. - Nic nie zdziałam, dopóki ten serwisant okupuje mój pokój. - Z tego co zrozumiałem, ma dzisiaj skończyć. Więc w takim razie jutro. - Rothman nigdy specjalnie się nie interesował tego typu praktycznymi szczegółami. Nagle znowu zatonął w rękopisie artykułu, sygnalizując, że skończył rozmowę. Pia zignorowała ten wyraźny znak. - Przyszły wyniki konkursu na rezydenturę - oświadczyła. - Zostaję tu, w Columbia. Będę robiła doktorat pod pańską opieką, jak pan wspaniałomyślnie zaproponował, i jednocześnie specjalizację z interny. Mam nadzieję, że się pan cieszy. - Wprost przeciwnie - rzucił ostro, nagle wściekły. - Jestem rozczarowany. Ile razy mówiłem, że w pani przypadku robienie specjalizacji z interny to kompletna strata czasu, tak jak to było ze mną. Pani, podobnie jak ja, jest stworzona do pracy naukowej, a nie do medycyny klinicznej. Powinna pani pracować w laboratorium na pełny etat. I to napisałem w rekomendacji do programu doktoranckiego. Napięcie wisiało w powietrzu. Przez kilka chwil żadne z nich się nie odezwało. - Ale ja muszę myśleć o siostrach - powiedziała w końcu Pia. Koszty jej kształcenia częściowo pokryły Siostry Misjonarki Najświętszego Serca Jezusa, międzynarodowe zgromadzenie religijne z siedzibą w hrabstwie Westchester. Kiedy po skończeniu osiemnastu lat uwolniła się od opieki państwa, schroniła się u nich w poszukiwaniu emocjonalnego bezpieczeństwa. Choć początkowo myślała nawet o złożeniu ślubów zakonnych, po zdaniu eksternistycznej matury i kilku semestrach college'u na Uniwersytecie Nowojorskim zmieniła zdanie. W konsekwencji jej stosunki z siostrami, a zwłaszcza z matką przełożoną, nabrały bardziej transakcyjnego charakteru. Pia nadal miała ukończyć studia medyczne i pojechać do Afryki, żeby pomóc w organizacji misji, ale wymigała się od nowicjatu. Wprawdzie zarówno na Uniwersytecie Nowojorskim, jak i Columbia otrzymywała stypendium naukowe, jednak wkład sióstr w jej edukację był niebagatelny. Czuła, że ma wobec nich dług wdzięczności. - Zgadzam się, że mam większe predyspozycje do badań niż leczenia, ale nie mogę odstąpić od
planu, który sobie wyznaczyłam dziesięć lat temu. Muszę zostać lekarzem i, przynajmniej przez jakiś czas, pracować dla zgromadzenia w tym charakterze. Rothman zaklął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem - To ja proponuję pani udział w moich badaniach komórkowych i tworzeniu historii medycyny, a muszę się jeszcze martwić jakąś zgrają zakonnic z Westchester. - Zamilkł na chwilę, żeby zebrać myśli. - O jakiej sumie mówimy? - Nie rozumiem - O, darujmy to sobie. Proszę nie zgrywać głupiej. Ile jest im pani winna w dolarach? - Chyba nie mogę o tym myśleć w tych kategoriach. - Dobrze, dobrze, nie komplikujmy tego niepotrzebnie. Niech się pani wysili i poda mi szacunkową kwotę. Pia zastanawiała się przez chwilę. Nigdy wcześniej nie próbowała przeliczyć na pieniądze opieki, jaką otoczyły ją siostry, poczucia bezpieczeństwa, ochrony przed demonami dzieciństwa spędzonego w domach dziecka. Wzruszyła ramionami. - Nie wiem Może pięćdziesiąt tysięcy. Coś koło tego. - Nie ma sprawy - powiedział Rothman. - Dostanie pani pożyczkę z mojego banku w tej wysokości, a ja ją podżyruję. Pia zaniemówiła. Nie miała pojęcia, jak zareagować. - Nie wiem, co powiedzieć - wymamrotała. - To niech pani nic nie mówi! Wrócimy jeszcze do tego, ale dziś chcę, żeby zabrała się pani do tego artykułu. Przyda mu się świeże oko. Trzeba też sprawdzić dane liczbowe. Wiem, że jest pani specem od statystyki. Wstał zza biurka i z nosem w artykule, który przez cały czas podczytywał, wyszedł z gabinetu. Pia była zszokowana. Właśnie ni mniej, ni więcej pożyczył jej ogromną sumę pieniędzy i jeszcze poprosił o pomoc przy niezwykle ważnej publikacji. - W porządku - powiedziała do siebie. - Mam co robić. Teraz muszę tylko pozbyć się tego elektryka z mojego pokoju. - Wyszła za Rothmanem i wróciła do stołu laboratoryjnego, gdzie się tymczasowo ulokowała.
Rozdział 2 Zgromadzenie Sióstr Misjonarek Najświętszego Serca Jezusa Westchester, Nowy Jork 28 lutego 2011, 19.20 Uzbrojona w obietnicę pomocy finansowej od doktora Rothmana Pia umówiła się z matką przełożoną na rozmowę jeszcze tego samego wieczoru. Nie było to spotkanie, na które się cieszyła. Przypomniała sobie, jak wiele lat wcześniej, będąc nastolatką, siedziała na murze klasztoru po kłótni z rodziną zastępczą, u której podówczas przebywała. To tam znalazła ją matka przełożona, zabrała do środka, nakłoniła do zwierzeń. W rezultacie w następny weekend Pia wróciła i za zgodą opiekunów zaczęła regularnie pomagać w pracach zgromadzenia, a po osiągnięciu pełnoletności podjęła decyzję 0 wstąpieniu do klasztoru i nowicjacie. Pia wiedziała, że zawsze będzie wdzięczna matce przełożonej za wszystko, co ta dla niej przez te lata zrobiła, zwłaszcza że życie z siostrami stanowiło ogromną zmianę na lepsze w stosunku do tego, czego doświadczyła w rodzinach zastępczych i placówkach wychowawczych. Choć w rzeczywistości to także była kolejna instytucja, Pia znalazła w niej wreszcie spokój. Matka przełożona okazała jej wiele zrozumienia i pomogła nie tylko w przystosowaniu się do życia w zakonnej wspólnocie, ale także w poruszaniu się w chaosie świata zewnętrznego. To pod jej wpływem Pia zwróciła się ku nauce i została najpierw celującą uczennicą, a potem wybijającą się studentką. Jednak dzięki eksternistycznej maturze i dalszej nauce w college'u lepiej poznała samą siebie i zdała sobie sprawę, że życie zakonne nie jest dla niej. Wybrała medycynę, przeczuwając, że jest to dziedzina, w której może znaleźć dla siebie miejsce i spokój podobny do klasztornego. Zawód lekarza jawił jej się jako narzędzie do zdobycia siły i kontroli nad własnym losem Ale decyzja ta miała swoje konsekwencje, zwłaszcza jeśli idzie o matkę przełożoną. Jakieś pięć lat wcześniej Pia umówiła się z nią na podobne spotkanie. To wtedy wyznała, że nie zostanie zakonnicą, a lekarzem. Rozmowa nie należała do przyjemnych, bo matka przełożona była zawiedziona i tego nie kryła. Z drugiej strony wybrany przez Pię kierunek kształcenia bardzo jej przypadł do gustu: ośrodki misyjne sióstr we wschodniej Afryce rozpaczliwie potrzebowały medyków. Wchodząc teraz do surowego gabinetu przeoryszy, Pia miała świadomość, że sytuacja jest równie przykra, może nawet jeszcze bardziej nieprzyjemna niż ta, której musiała stawić czoło, gdy zrezygnowała z nowicjatu. Im dłużej się zastanawiała nad tym wszystkim, tym bardziej była przekonana, że Rothman ma rację co do jej zawodowych predyspozycji: była stworzona do badań, a nie do leczenia ludzi. - Pia, kochanie, jak miło cię widzieć. Bardzo za tobą tęsknimy. Nie ma dnia, żeby siostry o ciebie nie pytały. - Też się cieszę, wielebna matko. Pia wbiła wzrok w dłonie, które zaciskała nerwowo na kolanach. Siedziała jak przykuta i miała tylko nadzieję, że jej głos nie zdradza stopnia jej zdenerwowania. Ubrała się prosto, w czarną sukienkę i balerinki. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że matka przełożona wcale się nie zmieniła 1 wygląda tak samo jak dziesięć lat temu, gdy się poznały. Z pewnością duża była w tym zasługa
habitu. Ale Pia zauważyła, że czas zebrał już swoje żniwo: ruchy przeoryszy, kiedy wyszła zza biurka ją powitać, były powolne, a ręka, którą położyła jej na plecach, bardziej koścista i lżejsza w dotyku niż podczas ostatniego spotkania miesiąc czy dwa wcześniej. W trakcie krótkiej podróży pociągiem z Manhattanu Pia układała sobie w głowie, co powie. Chciała zakomunikować to jasno, by uniknąć jakichkolwiek niedomówień. Była pewna swej decyzji, pewniejsza niż w gabinecie Rothmana, ale wiedziała, że matka przełożona ma ogromny talent do puszczania mimo uszu tego, co mówi rozmówca, i zwracania rozmowy na tory bardziej zgodne z jej zapatrywaniami i tym, co sama chce usłyszeć. W trakcie wymiany powitalnych uprzejmości Pia myślała o ogromnych zmianach, jakie zaszły w jej życiu, odkąd przybyła do zgromadzenia, całe, jak się teraz zdawało, wieki temu. Była już na czwartym roku medycyny Uniwersytetu Columbia, w co nawet sama z trudem mogła uwierzyć. Przypomniała sobie, jak trudno było jej się dostać na tę uczelnię, jak gęsto musiała się tłumaczyć, dlaczego w wieku osiemnastu lat zdecydowała się zamieszkać w katolickim zakonie misyjnym. W porównaniu z tym dostanie się na Uniwersytet Nowojorski to była pestka. Ludzie z komisji rekrutacyjnej college'u bez zadawania zbędnych pytań byli od samego początku pewni, że Pia, dziewczyna z dysfunkcyjnej rodziny, która wyszła na ludzi mimo lat spędzonych w domach dziecka i rodzinach zastępczych, wniesie cenny wkład do studenckiego środowiska. Władze Uniwersytetu Columbia dla odmiany od początku niepokoiła przeszłość Pii i wpływ, jaki może mieć na niezależność jej myślenia i stosunek do pacjentów. Nie sformułowali swoich zastrzeżeń tak otwarcie, ale Pia i tak się zorientowała w czym rzecz, zwłaszcza kiedy polecono jej się zgłosić na rozmowę do jednego z uczelnianych psychiatrów. Świadoma, że nie zawracaliby sobie tym głowy, gdyby nie byli zainteresowani jej kandydaturą, zgodziła się. Ku jej zaskoczeniu rozmowa okazała się przyjemniejsza, niż przewidywała. Psychiatra znał dobrze niedomagania nowojorskiego systemu opieki zastępczej i sprawiał wrażenie poruszonego, gdy się dowiedział, że Pia znajdowała się pod jego wątpliwą pieczą od szóstego do osiemnastego roku życia. Nie miał dostępu do jej akt, jednak Pia mówiła z nim dosyć otwarcie o swoich przeżyciach, choć zbagatelizowała lub pominęła co drastyczniejsze szczegóły. Przyznała, że z perspektywy czasu ma świadomość, że była molestowana i dorastała bez poczucia bezpieczeństwa i miłości. Wierzy jednak, dodała, że to doświadczenie tylko pomoże jej być lepszym lekarzem Nie wspomniała o niepokojących objawach, takich jak przelotny epizod zaburzeń odżywiania, jaki jej się przydarzył, gdy była nastolatką, i powracające koszmary senne, które nadal ją męczyły. Ta otwartość najwyraźniej się opłaciła, bo psychiatra był wobec niej równie szczery. Wyznał nawet, że jest pod wrażeniem tego, jak sobie świetnie dała radę, i że zgadza się z nią, że traumatyczne dzieciństwo może uczynić z niej lepszego lekarza, zwłaszcza jeśli poświęci się takiej specjalizacji jak pediatria. Nie mógł się nachwalić jej dokonań: niemal celującej średniej ocen z college'u, niemal celujących wyników testów rekrutacyjnych na akademię medyczną i temu, że zdobyła uznanie jako aktorka studenckiej grupy teatralnej na Uniwersytecie Nowojorskim Wszystko to, stwierdził, świadczy o jej zaangażowaniu i konsekwentnym zmierzaniu do celu oraz doskonałej adaptacji do codziennego życia, jaką osiągnęła mimo swojej przeszłości. Powiedział także, że gorąco zarekomenduje komisji rekrutacyjnej jej kandydaturę. Po tej rozmowie Pia była niemal pewna, że się dostanie. Jednak wiele miesięcy później dowiedziała się, że entuzjastyczna opinia psychiatry nie wystarczyła. Mimo jego rekomendacji wielu członków komisji nadal niechętnym okiem patrzyło na jej kandydaturę, uważając, że ryzyko jest zbyt
duże. Szalę przeważyła dopiero niespodziewana interwencja dwóch osób. Najpierw do sprawy włączyła się matka przełożona, śląc masę starannie sformułowanych, pięknie uargumentowanych i bardzo przekonujących e-maili. A drugą osobą był doktor Rothman, który akurat zasiadał w komisji w ramach trzyletniej obowiązkowej kadencji. Pia dowiedziała się o tym zaskakującym zwrocie wypadków na praktykach u Rothmana na trzecim roku. Poruszył ten temat nagle podczas jednego z ich pełnych skrępowania spotkań. Wyznał jej wtedy coś, o czym, jak powiedział, nikt inny nie wie: że on także przeszedł w dzieciństwie przez nowojorski system opieki zastępczej, co jako trudne i nadpobudliwe dziecko boleśnie przeżył. Zdiagnozowano go dopiero, gdy był już dorosły i sam się zorientował, że cierpi na zespół Aspergera. Ta wieść zszokowała wtedy Pię i nadal ją szokowała. Szanując jednak zaufanie, jakim ją obdarzył, nie zdradziła jej nikomu. - Ostatnim razem, kiedy umówiłaś się ze mną na oficjalne widzenie - ciągnęła matka przełożona - miałaś dla nas smutną wiadomość, że rezygnujesz ze wstąpienia do wspólnoty. Intuicja mi podpowiada, że dzisiaj jesteś tu z podobnych powodów. Mam nadzieję, że się mylę. Kochamy cię tu wszystkie i jesteśmy bardzo dumne z twoich dokonań. Pia podniosła wzrok na utkwione w niej nieruchome spojrzenie przeoryszy, ale nie mogła go wytrzymać. Niemal natychmiast uciekła oczyma w bok, na krucyfiks wiszący na ścianie. Pomyślała o bólu, ofierze i zdradzie. Wzięła głęboki oddech. Jak zwykle matka przełożona wyprzedzała ją o mile, najwyraźniej przeczuwając, co się święci. - Zaczynam kolejne miesięczne praktyki w pracowni doktora Rothmana. - To utalentowany człowiek. Pan patrzy na niego łaskawym okiem - Przejdzie do historii, kładąc podwaliny pod medycynę regeneracyjną. Jego doświadczenia z komórkami macierzystymi to będzie prawdziwy przełom. Chcę w nim uczestniczyć. - A przypadkiem już nie uczestniczysz? Z tego co nam mówiłaś, chyba cię polubił. Co mnie zresztą wcale nie dziwi. Jak mogę ci pomóc? Pia spuściła wzrok na dłonie. Poczuła wyrzuty sumienia: matka przełożona już tyle dla niej zrobiła, a teraz jeszcze pyta, czy mogłaby zrobić coś więcej. - Chciałabym zająć się badaniami medycznymi w pełnym wymiarze. - No, wydusiłam to, pomyślała Pia. Kamień spadł jej z serca i poczuła natychmiastową ulgę. W pokoju na kilka sekund zaległa cisza. Uświadomiła sobie nagle, jak bardzo jest zimno. - Wiem, że to duża zmiana, bo zaoferowałam się pojechać do Afryki, żeby odwdzięczyć się za pomoc, jaką przez te wszystkie lata otrzymałam od wielebnej matki i całego zgromadzenia. - Miałaś tam jechać dla siebie, nie dla nas - powiedziała matka przełożona. - Pia, proszę, nie działaj pochopnie. Wiem, że wydam ci się bardzo staroświecka, ale muszę spytać: chodzi o mężczyznę? Na pewno. Jesteś taka piękna, to twoje brzemię. Mam nadzieję, że doktor Rothman zachowuje się zgodnie z nakazami honoru. Pia stłumiła uśmiech. Sugestia matki przełożonej była całkowicie oderwana od rzeczywistości. Ledwo utrzymywali z Rothmanem kontakt wzrokowy, a co dopiero bardziej intymne stosunki. - Zapewniam, że doktor Rothman w niczym nie uchybił mojej czci. - Bóg na niezliczone sposoby wystawia nas na próbę. - Wielebna matko, nie sądzę, by Bóg wystawiał mnie na próbę. Moja decyzja nie ma nic wspólnego z mężczyzną, zapewniam. Podjęłam ją, dlatego że to jest coś, co chciałabym robić, i dlatego że Pan obdarzył mnie talentem do tej pracy. Ale chciałabym się odwdzięczyć zgromadzeniu. Dzięki hojności doktora Rothmana mam dostęp do pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Chcę ofiarować te
pieniądze zgromadzeniu. - Z wdzięcznością przyjmę każdy datek, ale nie w ramach odpłaty. Nie jesteś nam nic winna. Twoja obecność była wystarczającą zapłatą. - Będę bardzo zadowolona, mogąc przekazać wam tę sumę - obstawała przy swoim Pia. - Jak sobie życzysz. Ale mam jeszcze jedną prośbę. Nie chcę, żebyś o nas zapomniała. Ufam, że nadal będziesz nas od czasu do czasu odwiedzać. Jeśli o nas zapomnisz, to będzie zdrada. Pia z oczyma nadal wbitymi w krucyfiks na ścianie, wzdrygnęła się na te słowa. Nagle jej pancerz opadł i spuściła wzrok na buty, czując się słaba i mała. Zdrada. Kiedy w wieku jedenastu lat pierwszy raz natrafiła na to słowo w jakiejś powieści, sprawdziła jego znaczenie w wielkim szkolnym słowniku. Definicja pasowała jak ulał. To właśnie zrobiła jej rodzina: zdradziła ją. Zdrada była tragedią, która prześladowała Pię, odkąd skończyła sześć lat, kiedy policja wpadła do mieszkania, gdzie się chowała pod okiem ojca i stryja, i oddała ją w szpony nowojorskiego programu opieki zastępczej.
Rozdział 3 Centrum Medyczne Uniwersytetu Columbia Nowy Jork 1 marca 2011, 7.30 Ona wie, że ten człowiek jest kimś ważnym, ale nie pamięta jego nazwiska. Stoi przed długim biurkiem w prostej, luźnej sukience, ze skulonymi ramionami, dłońmi splecionymi przed sobą i łokciami przyciśniętymi do boków. Nawet kiedy siedzi, mężczyzna jest bardzo duży, wręcz ogromny, nie patrzy jej w oczy, ale prosto na tułów i mówi coś pochylony do przodu. Dziewczyna nie rozumie co. Wie, że była niegrzeczna, że źle się zachowała i musi ponieść karę. Wreszcie go słyszy. Jest nawet jeszcze większy niż wcześniej, mówi, żeby się wyprostowała, ściągnęła ramiona. Skąd ten bezkształtny strój? Pia przypomina sobie, że to dyrektor jej szkoły, a ona ma piętnaście, najwyżej szesnaście lat i wrażenie, że stoi w kącie pokoju i obserwuje tę dziewczynę, która jest nią, ale nie nią. Mężczyzna odsuwa krzesło i wstaje. Obchodzi biurko i zbliża się do niej z okrutnym, lubieżnym uśmiechem. „Pia - rozkazuje. - Pia... ” - Pia... Pia! Usiadła na łóżku i odetchnęła głęboko, z ulgą. Koszulka kleiła jej się do spoconych pleców, kiedy się przeciągnęła, słuchając nawoływań George'a stojącego za drzwiami. Wpuściła go i pobiegła się ubrać, zaklinając się jednocześnie, że nastawiła budzik. Wcześniej jej zegar wewnętrzny budził ją niezawodnie o szóstej, ale od kilku tygodni źle spała, nękana powracającymi koszmarami. Czuła się wyczerpana i niewyspana. Po wizycie w klasztorze poszła jeszcze do pracowni. Kiedy w końcu wróciła do akademika i wczołgała się do łóżka, była czwarta dwadzieścia trzy nad ranem. Ubierając się, przetrawiała w myślach spotkanie z matką przełożoną i wspomniała o nim pokrótce George'owi w drodze do Centrum. - Cieszę się - powiedział, kiedy szli w rześkim porannym słońcu. - Pewnie i tak byś nie wstąpiła do klasztoru ani nie wyjechała do tej całej Afryki. Wprawdzie nigdy nie poznałem żadnej siostry zakonnej ani misjonarki, ale jakoś nie widzi mi się, żebyś była typem zakonnicy. - Przez głowę przeleciał mu obraz nagiej, zaspokojonej Pii w łóżku. Zauważył, że popatrzyła na niego z ukosa, i wzdrygnął się. Może czyta w jego myślach? Nie po raz pierwszy miał taką obawę. - Zostanie zakonnicą i złożenie ślubów nie stanowi dla mnie problemu, George. Wcale się nie zarzekam, że nigdy tego nie uczynię. Poznałam życie w zgromadzeniu i wiem, że jest bardzo spokojne. Zupełnie różne od tego tu, na zewnątrz. Siostry się wspierają. Ma się poczucie bezpieczeństwa. George z miejsca poczuł się nieswojo, jakby traktował Pię protekcjonalnie. Wiedząc coś niecoś o jej dzieciństwie, nie mógł mieć pretensji ani się dziwić, że szuka schronienia. Ale żeby od razu wstępować do zakonu? Wydawało mu się to skrajnością. - Chodzi mi chyba o to, że to rodzaj ucieczki przed życiem. Są inne sposoby na zapewnienie sobie bezpieczeństwa niż zamykanie się w klasztorze. - Nie myślę o klasztorze w kategoriach zamknięcia. Wprost przeciwnie, siostry muszą się otworzyć, poświęcić całe życie drodze, którą wybrały. - No i nie zdradzają siebie nawzajem, pomyślała.
Dotarli do gmachu ośrodka badawczego Blacka. - Jeśli całe życie spędzisz zamknięta tutaj z Rothmanem, to będzie taka sama ucieczka. - George wskazał głową budynek. Jego koncepcja medycyny zasadzała się na służeniu bezpośrednią pomocą ludziom, których mógł zobaczyć i dotknąć. Uważał, że badania naukowe są zbyt zimne, za bardzo abstrakcyjne i stanowią domenę nietowarzyskich służbistów w rodzaju Rothmana, od którego serdeczność i ciepło biły równie mocno jak od pliku z algorytmami. - To jak będzie z dzisiejszym lunchem? - George zmienił temat, zawsze pełen nadziei. Zgodnie z jego przewidywaniami poprzedniego dnia nic nie wyszło ze wspólnego posiłku. Od czasu, kiedy się znali, ani razu nie umówili się oficjalnie na obiad. Jadali razem niezliczoną ilość razy, ale nigdy w ramach zaplanowanego spotkania. Na pierwszym i drugim roku mieli podobny plan zajęć, więc tak się po prostu składało. Jednak teraz, kiedy George odbywał praktyki na radiologii, a Pia była uziemiona u Rothmana, szanse, że wpadną na siebie przypadkiem, były mikre. Nie miał pojęcia, po co w ogóle zawracał sobie głowę pytaniem, bo przecież wiedział, że i tak nic z tego. I dlaczego, u licha, jest tak cholernie spolegliwy? - Przykro mi, George, ale nie dam rady - wydała wyrok. - Wczoraj ślęczałam tu cały dzień, potem wróciłam jeszcze wieczorem, żeby pracować nad jedną z publikacji Rothmana. Poza tym mam dziś z nim rozmawiać, żeby ustalić, co będę przez ten miesiąc robiła. Wątpię, czy w ogóle zjem dzisiaj jakiś lunch. Pia była niepocieszona, kiedy zobaczyła, że uprzykrzony serwisant nadal okupuje jej pokój. Znowu stał na drabinie, tyle że tym razem zwrócony w inną stronę. Poprzedniego dnia, kiedy mozoliła się nad artykułem Rothmana przy jednym ze stołów w głównym pomieszczeniu pracowni, zauważyła, że wyszedł w południe i wrócił dopiero po czterech godzinach. Bała się, że naprawiając w tym tempie, jeszcze przez tydzień będzie ją dręczył i blokował dostęp do jej miejsca pracy. Było małe, ale zajmowała je sama i mogła tam zostawiać swoje szpargały porozrzucane gdzie popadnie, co w pomieszczeniu głównym nie wchodziło w grę. Postawiła torbę na zarzuconym narzędziami blacie stołu wystarczająco głośno, by Vence wiedział, że już przyszła i nie skacze z radości na jego widok. - Hej tam! - zawołała. Wyciągnął głowę z wnęki sufitowej i zobaczywszy Pię, zszedł z drabiny, uśmiechając się i wycierając ręce o szmatkę. - O, panna Grazdani! Co słychać? Stęskniłem się za panią. - Zauważyłam, że wczoraj zrobił pan sobie czterogodzinną przerwę na lunch. Szkoda, że mi pan nie powiedział, że coś takiego planuje. Przeniosłabym się z pracą tutaj, do siebie. Poza tym naprawa miała się skończyć wczoraj. Co się stało? Jak długo to jeszcze potrwa? - Okazała się bardziej skomplikowana, niż myślałem. Mogę tylko powiedzieć, że robię, co mogę. Jak tylko ustalę, co, do cholery, się zepsuło, raz-dwa naprawię i zniknę. Pia tylko westchnęła zirytowana i podniosła torebkę. - Panno Pio, mam dla pani niespodziankę. Zrobiłem dziś na lunch wyśmienite kanapki z pastrami. Palce lizać. Jedną dla siebie, drugą dla pani. Może dołączy pani do mnie na gryzka? Co pani na to? Znowu się uśmiechał. Chryste, mężczyźni są tacy przewidywalni. Pia spiorunowała go wzrokiem: facet cierpi na urojenia czy co? Nie zamierzała ani tego sprawdzać, ani go zachęcać.
- Niech się pan, do cholery, pospieszy z tą naprawą. Błagam! - warknęła na odchodnym Ofertę wspólnej kanapki wolała zupełnie zignorować. Obróciła się na pięcie i wróciła do głównego laboratorium Położyła torbę na stole, na którym pracowała poprzedniego dnia. Ale zamiast rzucić się w wir pracy, podeszła do biurka Marshy, żeby ustalić, co robi teraz szef, i ku swojemu zaskoczeniu dowiedziała się, że jest w gabinecie i na nią czeka. Kiedy do niego weszła, z miejsca zauważyła, że boryka się z tą samą niedogodnością co ona: z pozbawionego kilku płyt podwieszanego sufitu zwieszały się przypominające spaghetti przewody. Zbieranina narzędzi zaścielała jeden z blatów, kilka leżało na podłodze. W rogu stała oparta o ścianę drabina, a z wysięgnika zniknęła kamera monitoringu. - Witam, doktorze Rothman - zaszczebiotała. Nigdy nie wiedziała, w jakim humorze go zastanie, ale zawsze liczyła na dobry. - Marsha powiedziała, że mnie pan oczekuje. - Panno Grazdani. Niech pani przeliteruje słowo cewnik - zażądał, nawet nie racząc podnieść głowy znad arkusza papieru, który trzymał w dłoni. Zorientowała się, że jest to część artykułu do „Lanceta”, nad którym pracowała. - C-e-w-n-i-k. Dlaczego pan pyta? - No, wygląda na to, że zna pani właściwą pisownię. Ciekawi mnie, dlaczego więc czuła pani potrzebę wymyślenia alternatywnej wersji dla mojego artykułu? Pia zasugerowała kilka zmian w układzie pracy i przerobiła cały jeden ustęp, który wydał jej się szczególnie nieprzejrzysty. Spieszyła się wczoraj, żeby zrobić całość, i nie zdążyła już sprawdzić pisowni. - Człowiek się zastanawia, czego was tam uczą na tym Uniwersytecie Nowojorskim, jeśli w ogóle czegoś. W rękopisie było kilka błędów ortograficznych i dwa gramatyczne. Pia dobrze znała styl pracy Rothmana. Te szyderstwa z jej ortografii i gramatyki oznaczały z niemal stuprocentową pewnością, że zaakceptował jej zmiany w układzie publikacji. Ktoś, kto się żywi komplementami i pochwałami, sczezłby przy Rothmanie śmiercią głodową. Naukowiec uważał dobre wykonanie zadania za coś oczywistego. Jeśli ktoś się nie spisywał, wylatywał, więc warto było rozmawiać tylko o drobnych potknięciach. Przeniósł wzrok na monitor swojego Maca i zaczął stukać w klawisze klawiatury. Pia się domyśliła, że wprowadza jej zmiany do oryginału pracy. Usiadła, nie czekając na zaproszenie. Gdyby czekała, stałaby cały dzień. Praca nad artykułem do „Lanceta” była dla Pii przyjemnością. Uwielbiała piśmiennictwo naukowe i miała chyba do niego smykałkę. Przez ostatnie trzy lata współpracowała z Rothmanem przy jego doświadczeniach nad pałeczką duru brzusznego, za które otrzymał już wcześniej Nobla i Laskera i została nawet wymieniona jako współautorka kilku poświęconych im publikacji. Koncentrowały się głównie na wirulencji, czyli zjadliwości drobnoustroju: jego zdolności do wniknięcia i zabijania komórek zakażonego organizmu. Przez lata pracy zidentyfikował, sklasyfikował i opisał pięć „wysp” patogenności, czyli niestabilnych regionów w genomie salmonelli, które odpowiadają za chorobotwórczość drobnoustroju, kodując różne czynniki wirulencji w rodzaju określonych toksyn czy oporności na antybiotyki. To na ich skutek pałeczki salmonelli są główną przyczyną zatruć pokarmowych na całym świecie, co roku zbierając ponure żniwo. Sam dur brzuszny nadal zabija rok w rok ponad pół miliona osób. Rothman postanowił zmienić ten stan rzeczy i z każdym miesiącem był coraz bliższy osiągnięcia celu. Kiedy Pia pojawiła się w pracowni genetyki molekularnej, z początku bardziej się interesowała nowszym obszarem badań Rothmana, czyli komórkami pnia, i liczyła, że tym się właśnie zajmie. Ale
on miał wobec niej inne plany: chciał, żeby zdobywała szlify, kontynuując razem z nim wcześniejsze doświadczenia z salmonellą. W miarę upływu czasu zaangażowała się równie mocno jak on w mikrobiologię, zafascynowana bakteriami i wirusami w ogóle, a pałeczkami salmonelli w szczególności i mikroskopowym światem, w którym żyją. Z zadowoleniem pogłębiała swoją wiedzę genetyczną, mając nadzieję, że któregoś dnia sama wniesie wkład w podstawowe badania. Stopniowo uświadomiła sobie, jak ekscytująca może być praca badawcza i jak bardzo odpowiada jej osobowości. Obserwowała teraz zajętego pisaniem Rothmana. Jego umiejętność koncentracji była zdumiewająca. W jednej chwili z nią rozmawiał, a w drugiej był już całkowicie zaabsorbowany czymś innym, jakby jej wcale nie było. Nie odbierała tego zachowania osobiście. Kiedy wyznał, że cierpi na zespół Aspergera, sięgnęła do literatury i teraz wiedziała, że wiele cech jego charakteru wypływa właśnie z tego zaburzenia, nawet ignorowanie jej, co obecnie czynił. Zamiast się tym niepotrzebnie irytować, myślała o artykule, który przez noc redagowała. Poświęcony był szczepom pałeczek duru brzusznego, pochodzących z orbitalnej Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Rothman już wcześniej odkrył, że bakterie hodowane w warunkach mikrograwitacji wykazują wielokrotnie większą wirulencję niż kultura kontrolna hodowana na Ziemi. Uważał, że warunki w przestrzeni kosmicznej w jakiś sposób przypominają te panujące w ludzkim jelicie krętym, aktywując ekspresję genów w wyspach patogenności i produkcję białek efektorowych. Pia należała do nielicznych osób, które wiedziały, że w chłodni laboratorium BSL-3 przechowuje się kultury tych niezwykle zjadliwych, wyhodowanych w kosmosie pałeczek. Wiedziała także, że Rothman chce ustalić, jak stan nieważkości wpływa na wzrost ich wirulencji, w nadziei, że dzięki tej wiedzy będzie w stanie je dezaktywować, nie tylko w kosmosie, ale również w jelicie krętym człowieka. Choć Pia nauczyła się cierpliwości w obcowaniu z Rothmanem, jej wytrzymałość miała swoje granice. Po kilku minutach cicho zakaszlała. Przekonała się już nieraz, że kaszel przebija się przez jego stan koncentracji lepiej niż słowa. Niemal natychmiast rozejrzał się po biurku i przesunął w jej kierunku pudełko z chusteczkami. Chorobliwie bał się osób kaszlących. W końcu należał do twardych zwolenników teorii „zarazka”. Pia posłusznie wzięła zaoferowaną chusteczkę. - Zatem, panno Grazdani... co do tego... czym się pani zajmie w tym miesiącu... - Nie przestając mówić, znowu zaczął wystukiwać coś na klawiaturze dwoma palcami i zniknął za monitorem. Nie widziała jego twarzy, co wcale jej nie przeszkadzało, bo oboje mieli problem z utrzymaniem kontaktu wzrokowego, nie tylko ze sobą nawzajem, ale z ludźmi w ogóle. - Chcę panią przesunąć do naszych prac nad indukowanymi komórkami pnia. Z salmonellą spisała się pani fantastycznie, jednak pora już popróbować czegoś innego. Pia uśmiechnęła się uszczęśliwiona. - Dokonujemy ostatnio przełomowych odkryć w zakresie organogenezy. Na te słowa serce jej żywiej zabiło. Rothman po raz pierwszy rozmawiał z nią o swoich badaniach nad komórkami macierzystymi. Wiedziała, co oznacza organogeneza, słowo mówiło samo za siebie. To był najnowszy przedmiot zainteresowania inżynierii komórkowej. Ostatni etap do pokonania, zanim stanie się możliwa hodowla narządów gotowych do przeszczepienia pacjentom - serc, płuc i nerek. Ekscytował ją fakt, że Rothman ma taki wkład w rozwój medycyny. A myśl, że ona także będzie w tym uczestniczyła, przyprawiła ją o dreszcz szczęścia. - Na tym etapie naszym największym problemem jest fakt, że technologia oraz płyny hodowlane nie nadążają za naszymi odkryciami. Zostały opracowane z myślą o hodowli warstw komórek, a nie