uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję822
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Robin Cook - Dewiacja

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Robin Cook - Dewiacja.pdf

uzavrano EBooki R Robin Cook
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 139 stron)

1 ROBIN COOK Dewiacja Przekład: Anna i Jan Mickiewicz Żona Adama Schonberga, zdolnego studenta medycyny, niespodziewanie oświadcza, że jest w ciąży. Chłopak musi przerwać studia i poszukać pracy, która pozwoli mu utrzymać rodzinę. Znajduje zatrudnienie w jednej z wielkich firm farmaceutycznych. Jak się okazuje, koncern jest właścicielem kliniki, pod opieką której pozostaje żona Adama. Młody człowiek odkrywa przerażające powiązania pomiędzy obiema firmami oraz ogromne niebezpieczeństwo, które czyha na jego najbliższych... Dla Barbary Prolog ZAKAZ PROWADZENIA DOŚWIADCZEŃ NA PŁODACH LUDZKICH Nowe przepisy w zakresie eksperymentów medycznych Harold Barlow specjalnie dla "New York Timesa" WASZYNGTON, 12 lipca 1974r. Prezydent Richard Nixon podpisał dziś Ustawę o zasadach prowadzenia badań naukowych (Dz.U.nr 93 poz. 348). Nowa regulacja prawna zakłada utworzenie Krajowej Komisji ds. Obrony Osób Poddawanych Eksperymentom Biomedycznym i Behawiorystycznym. Ostatnio coraz częściej podnosiły się głosy, że wiele doświadczeń prowadzonych na dzieciach,

2 więźniach, osobach upośledzonych i nieuleczalnie chorych, a szczególnie na płodach ludzkich, narusza zasady etyki. Istnieje szansa, że nowe przepisy - wyznaczając ogólne ramy dla badań naukowych - zapobiegną w przyszłości takim budzącym grozę nadużyciom, jak choćby ujawnione ostatnio umyślne zarażenie całej grupy upośledzonych dzieci wirusem zapalenia wątroby w celu obserwacji naturalnego przebiegu tej choroby. Podobnie makabrycznego odkrycia dokonano kilka miesięcy temu w jednym z bostońskich szpitali, gdzie znaleziono kilkanaście pokrojonych na kawałki płodów ludzkich pochodzących z aborcji. W pierwszej fazie wdrażania nowej ustawy nakłada się moratorium na "prowadzenie na terenie Stanów Zjednoczonych eksperymentów na płodach ludzkich, przed lub po aborcji, o ile celem takich doświadczeń nie jest ochrona życia dziecka poczętego". Oczywiście, kwestia dopuszczalności tego rodzaju doświadczeń jest ściśle związana ze wzbudzającym wiele emocji problemem przerywania ciąży. W kręgach naukowych nowa ustawa wywołała różne reakcje. Doktor George C. Marstons z Centrum Medycznego Cornell powitał jej uchwalenie z zadowoleniem i oświadczył, że "określenie etycznych granic eksperymentów na ludziach było potrzebne już od dawna. Silna presja ekonomiczna i konkurencja w wyścigu do nowych odkryć stwarzają atmosferę, w której nadużycia stają się nieuchronne". Doktor Clyde Harrison z firmy farmaceutycznej Arolen wyraził odmienną opinię stwierdzając, że "polityka antyaborcyjna krępuje ręce naukowcom, a tym samym wstrzymuje postęp jakże potrzebnych badań w dziedzinie ochrony zdrowia". Doktor Harrison przypomniał, że doświadczenia na płodach ludzkich przyniosły wiele znaczących odkryć. Jednym z najważniejszych jest możliwość wykorzystania ich w leczeniu cukrzycy. Udowodniono, że wszczepienie tkanki płodu do trzustki powoduje odradzanie się komórek wytwarzających insulinę. Równie ważne jest eksperymentalne użycie komórek płodu ludzkiego w leczeniu dotychczas nieuleczalnego paraliżu będącego następstwem urazów rdzenia kręgowego. Wszczepienie tkanki embrionu w miejsce urazu, pobudzając wzrost nowych, zdrowych komórek, powoduje samorzutne gojenie. Jest jeszcze zbyt wcześnie, aby w pełni ocenić skutki ustawy. Będzie to możliwe dopiero wtedy, gdy liczne, nowo powołane komisje przedstawią wyniki swych prac Sekretarzowi Stanu, Casparowi Weinbergerowi. Jednak na polu badań naukowych nowa regulacja prawna odniesie skutek natychmiastowy, ograniczając znacznie możliwości zdobycia tkanek płodów ludzkich. Uważa się, że sztuczne poronienia były głównym źródłem tych tkanek, choć nie ustalono, czy fakt ten odgrywał jakąś rolę w podejmowaniu przez lekarzy decyzji o aborcji. 27 LISTOPADA 1984 r. KLINIKA JULIAŃSKA, NOWY JORK Candice Harley poczuła wbijającą się w jej skórę igłę, a zaraz potem ostry piekący ból w krzyżu. Przypominało to użądlenie pszczoły, tyle że ból ustąpił niemal tak szybko, jak się pojawił. - To tylko trochę środka znieczulającego, Candy - oznajmił doktor Stephen Burnham, śniady, przystojny anestezjolog, który wcześniej zapewniał ją, że absolutnie nic nie poczuje. Problem polegał na tym, że już poczuła ból - niewielki, ale wystarczający, aby podważyć jej zaufanie do słów lekarza. Chciała, żeby ją uśpili, ale doktor Burnham wyjaśnił, że znieczulenie zewnątrzoponowe jest bezpieczniejsze, a poza tym, kiedy już zabieg aborcji i sterylizacji dobiegnie końca, szybciej dojdzie do siebie. Candy przygryzła wargę. Znów pojawił się ból i znów nie był silny, ale czuła się zupełnie bezbronna i nieprzygotowana na to, co się działo. Miała trzydzieści sześć lat, ale nigdy dotychczas nie leżała w szpitalu - nie mówiąc już o operacji. Bardzo się bała i powiedziała o tym doktorowi. Ponownie poczuła piekący ból i odruchowo naprężyła mięśnie.

3 - Nie ruszaj się - upomniał ją lekarz. - Przepraszam - powiedziała potulnie Candy. Bała się, że jeśli nie okaże się posłuszna, to nie będą się nią odpowiednio zajmować. Siedziała na brzegu wózka w pokoju przylegającym do sali operacyjnej. Przed nią stała pielęgniarka, a na prawo znajdował się parawan, który oddzielał pomieszczenie od ruchliwego korytarza. Zza zasłony dochodziły przytłumione głosy i szum wody lejącej się z kranu. Dokładnie na wprost niej znajdowały się drzwi z niewielkim okienkiem, przez które widziała salę operacyjną. Candy miała na sobie jedynie prostą szpitalną koszulę z rozcięciem z tyłu, mającym ułatwiać pracę lekarzowi. Doktor Burnham wcześniej szczegółowo opisał to, co miało nastąpić, ale jej zdolność koncentracji była znacznie ograniczona ze względu na miejsce, w którym się znajdowała. Wszystko tu wydawało się jej obce i przerażające. - Strzykawkę Tuohy'ego, proszę - zażądał Burnham. Candy zastanawiała się, co to może być: nazwa brzmiała okropnie. Usłyszała odgłos rozdzieranego celofanu. Lekarz starannie obejrzał dziesięciocentymetrową strzykawkę, którą trzymał w okrytej gumową rękawiczką dłoni. Kilkakrotnie przesunął sondą w górę i w dół sprawdzając, czy porusza się swobodnie. Zrobił krok w lewo, aby upewnić się, że Candy siedzi prosto, i przyłożył igłę do miejsca, które poprzednio znieczulił. Dwoma rękami wbił ją w plecy Candy. Jego doświadczone palce wyczuwały, jak igła przebija skórę i zagłębia się między kręgami lędźwiowymi pacjentki. Zatrzymał ją tuż przed więzadłem żółtym, które osłania kanał kręgowy. Znieczulenie zewnątrzoponowe wymaga od lekarza dużo zręczności i między innymi dlatego doktor Burnham lubił je stosować. Wiedział, że nie wszyscy potrafią to robić tak dobrze jak on i świadomość tego dawała mu zadowolenie. Z satysfakcją wyciągnął kawałek sondy. Tak jak się spodziewał, nie wypłynęła ani kropla płynu mózgowo-rdzeniowego. Ponownie umieścił sondę na swoim miejscu i wprowadził strzykawkę jeszcze o milimetr głębiej. Poczuł, jak igła dotknęła więzadła. Wpuścił na próbę odrobinę powietrza. "Znakomicie!" - pomyślał. Pusty pojemnik zastąpił nowym, wypełnionym tetrakainą i zaaplikował pacjentce małą dawkę. - Czuję coś dziwnego w udzie - oznajmiła Candy z niepokojem. - To znaczy, że wszystko idzie zgodnie z planem - odparł Burnham. Zgrabnie wyjął pojemnik z tetrakainą, a potem wsunął w głąb strzykawki Tuohy'ego mały, plastikowy cewnik. Kiedy cewnik znalazł się już na właściwym miejscu, wyjął strzykawkę. Przymocował go kawałkiem plastra. - Już po wszystkim - powiedział, ściągając rękawiczki. Oparł dłoń na ramieniu Candy zachęcając ją, by się położyła. - Nie powiesz mi, że bardzo bolało. - Ale ja nie czuję znieczulenia - odparła Candy. Bała się, że zrobią jej operację, nawet jeśli znieczulenie nie zadziała. - Jeszcze nic ci nie zaaplikowałem - wyjaśnił lekarz. Pielęgniarka pomogła Candy unieść nogi i położyć się na wózku, a potem okryła ją cienkim, wełnianym kocem. Candy kurczowo przycisnęła koc do piersi, jakby to mogło zapewnić jej jakąś ochronę. Doktor zajmował się małą, plastikową rurką, która wychodziła gdzieś spod niej. - Czy nadal jesteś taka zdenerwowana? - spytał. - Nawet bardziej - wyznała Candy. - Dam ci jeszcze trochę środka uspokajającego - rzekł Burnham i ścisnął ją za ramię dla dodania otuchy. Obserwowała, jak wstrzykuje coś do kroplówki. - W porządku, można zaczynać - oznajmił. Wózek z pacjentką wtoczono cicho i sprawnie do sali operacyjnej, gdzie trwała już gorączkowa krzątanina. Candy uważnie zlustrowała wzrokiem pomieszczenie. Całe lśniło bielą - ściany i podłogę wyłożono białymi kafelkami, biały był też dźwiękochłonny sufit. Wzdłuż jednej ze ścian rozmieszczono podświetlane przeglądarki do zdjęć rentgenowskich, pod drugą zaś ustawiony był supernowoczesny sprzęt pomiarowy. - Dobrze, Candy - odezwała się pielęgniarka asystująca Burnhamowi. - Chciałabym, żebyś się tu położyła. - Stała po drugiej stronie stołu operacyjnego i postukiwała weń zachęcająco.

4 Przez moment Candy poczuła złość, że ktoś jej rozkazuje, ale to uczucie szybko minęło. Nie miała wyboru. Nosiła w sobie osiemnastotygodniowy płód. Wolała używać słowa "płód". Tak było łatwiej niż myśleć o nim "dziecko". Posłusznie położyła się na stole operacyjnym. Inna pielęgniarka podciągnęła jej koszulę i przyłożyła do piersi niewielkie elektrody. Candy usłyszała miarowe pikanie, ale dopiero po chwili uświadomiła sobie, że odpowiada ono uderzeniom jej serca. - Teraz pochylę nieco stół - oznajmił doktor i nogi Candy znalazły się niżej niż jej głowa. W tej pozycji czuła ucisk macicy na miednicę. W tym samym momencie poczuła także coś, czego doświadczała od zeszłego tygodnia - jak przypuszczała, były to ruchy płodu w jej łonie. Na szczęście wkrótce ustały. W następnej chwili drzwi na korytarz otwarły się gwałtownie i stanął w nich doktor Foley. Trzymał w górze ociekające wodą ręce, dokładnie tak jak chirurdzy na filmach. - No i jak się miewa moja dziewczynka? - zapytał bezbarwnym głosem. - Nie czuję znieczulenia - odparła Candy z niepokojem. Widok Foleya sprawił jej ulgę. Był to wysoki mężczyzna o szczupłej twarzy z długim, prostym nosem rysującym się wyraźnie pod maską. Teraz Candy widziała tylko jego szarozielone oczy, gdyż całą resztę twarzy i siwe włosy zasłaniał strój chirurgiczny. Candy chodziła do doktora Foleya na rutynowe kontrole ginekologiczne, zawsze bardzo go lubiła i darzyła zaufaniem. Jednak przed zajściem w ciążę nie była u niego przez półtora roku i kiedy parę tygodni temu pojawiła się w jego gabinecie, zdziwiło ją, jak bardzo się zmienił. Zapamiętała go jako człowieka pełnego ciepła i specyficznego poczucia humoru. Zastanawiała się, na ile jego "nowy" sposób bycia miał związek z tym, że potępiał jej pozamałżeńską ciążę. Foley spojrzał pytająco na Burnhama. - Właśnie zaaplikowałem jej osiem miligramów tetrakainy. Stosujemy znieczulenie zewnątrzoponowe. - Anestezjolog podszedł do stołu i uniósł koc. Candy ujrzała swoje stopy, które w ostrym, fluoryzującym świetle przeglądarek rentgenowskich wydawały się niezwykle blade. Widziała, że Burnham jej dotyka, ale nie czuła nic, choć lekarz badał jej ciało aż do piersi. Nagle poczuła ukłucie igły i powiedziała mu o tym. - Znakomicie! - stwierdził z uśmiechem. Przez jakiś czas Foley stał nieruchomo na środku sali. Nikt się nie odzywał, wszyscy czekali. Candy zastanawiała się, o czym doktor myśli - najwyraźniej patrzył prosto na nią. Tak samo zachowywał się, kiedy była u niego w gabinecie. W końcu zamrugał powiekami i powiedział: - Trafił ci się najlepszy anestezjolog w tej klinice. Spróbuj się teraz odprężyć. Nim się obejrzysz, będzie już po wszystkim. Candy słyszała za sobą jakieś poruszenie, a potem odgłos nakładania gumowych rękawiczek. Jednocześnie obserwowała, jak Burnham umieszcza jej na głowie metalową obręcz. Jedna z pielęgniarek ułożyła lewą rękę Candy wzdłuż ciała, przytrzymując ją prześcieradłem okrywającym stół. Burnham unieruchomił jej prawą rękę, tę z kroplówką, mocując ją do poręczy wystającej pod kątem prostym ze stołu operacyjnego. W jej polu widzenia ponownie pojawił się doktor Foley - już w fartuchu i rękawiczkach. Pomógł pielęgniarce rozciągnąć wielkie płachty materiału, które skutecznie ograniczyły widoczność Candy niemal do zera. Teraz widziała jedynie pojemniki z kroplówką nad sobą, a odwróciwszy głowę mogła dostrzec doktora Burnhama. - Zaczynamy? - zapytał Foley. - Jesteśmy gotowi - odparł Burnham. Pochylił się nad Candy i mrugnął do niej porozumiewawczo. - Wszystko będzie dobrze - zapewnił ją. - Możesz poczuć niewielki ucisk albo szarpnięcie, ale na pewno nie będzie bolało. - Jest pan pewien? - Najzupełniej. Candy nie widziała Foleya, ale docierały do niej jego słowa. W pewnym momencie poprosił o skalpel. Zaraz potem usłyszała, jak bierze go do ręki.

5 Zamknęła oczy i czekała na ból. Na szczęście ból się nie pojawił. Czuła jedynie, że pochylają się nad nią jacyś ludzie. Po raz pierwszy pozwoliła sobie na myśl, że ten koszmar kiedyś naprawdę się skończy. Wszystko zaczęło się jakieś dziewięć miesięcy wcześniej, kiedy zdecydowała się odstawić pigułki. Od pięciu lat żyła z Davidem Kirkpatrickiem. David sądził, że kariera taneczna jest dla niej równie ważna, jak dla niego pisarstwo, ale niedługo po swych trzydziestych czwartych urodzinach Candy zaczęła go nakłaniać do małżeństwa i założenia rodziny. Kiedy odmówił, zaszła w ciążę z nadzieją, że zmieni zdanie. Lecz gdy powiedziała mu o swym stanie, David pozostał niewzruszony. Zagroził, że jeśli ona nie przerwie ciąży, odejdzie. Po dziesięciu dniach płaczów i nie kończących się scen zgodziła się w końcu na zabieg. - Och! - jęknęła, czując głęboko w swym wnętrzu przeszywający ból. Było to uczucie podobne do tego, jakiego się doświadcza, gdy dentysta dotknie wrażliwego miejsca w zębie. Na szczęście ból nie trwał długo. Doktor Burnham podniósł wzrok znad karty anestezjologicznej, po czym wstał, by ponad przegrodą z materiału przyjrzeć się operowanemu miejscu. - Czy nie pociągnęliście przypadkiem za jelito cienkie? - Właśnie odsunęliśmy je. aby nie przeszkadzało w operacji - przyznał Foley. Burnham z powrotem usiadł i spojrzał Candy prosto w oczy. - Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Bardzo często zdarza się, że pacjent czuje ból. kiedy dotyka się jelita cienkiego, ale to się już nie powtórzy. W porządku? - W porządku - przytaknęła Candy. Zapewnienie, że wszystko układa się pomyślnie, przyniosło jej ulgę, chociaż w gruncie rzeczy nie spodziewała się, żeby mogło być inaczej. Mimo iż w zachowaniu Lawrence'a Foleya brak było dawnego ciepła, nadal miała do niego pełne zaufanie jako do lekarza. Od samego początku był dla niej wspaniały: wszystko rozumiał i starał się pomóc, szczególnie w podjęciu decyzji o przerwaniu ciąży. Poświęcił wiele czasu na rozmowy z nią, spokojnie wyjaśniając trudności związane z samotnym wychowywaniem dziecka i podkreślając łatwość dokonania zabiegu, mimo iż Candy była już w szesnastym tygodniu ciąży. Nie miała cienia wątpliwości, że to dzięki doktorowi Foleyowi i pracownikom Kliniki Juliańskiej zdecydowała się na aborcję. Nalegała jedynie na równoczesną sterylizację. Doktor próbował ją odwieść od tego zamiaru, ale bez skutku. Miała trzydzieści sześć lat i nie chciała po raz kolejny ryzykować przeciwstawienia się zegarowi biologicznemu przez zajście w ciążę, skoro w najbliższym czasie nie zanosiło się na małżeństwo. - Miska nerkowata - zażądał Foley. Candy znów wróciła myślami do teraźniejszości. - Kleszczyki Babcocka - polecił lekarz. Candy przeniosła wzrok na Burnhama. Widziała tylko jego oczy. Resztę twarzy zakrywała maska chirurgiczna, ale mogła przysiąc, że anestezjolog się do niej uśmiecha. Zamknęła oczy i rozluźniła się. Z zamyślenia wyrwał ją jego głos: - Już po wszystkim, Candy. Z wysiłkiem uniosła powieki i spróbowała wyłowić jakiś sens ze sceny, która ukazała się jej oczom. Wszystko było zamazane, lecz powoli nabierało ostrości. Jak w starym, rozgrzewającym się telewizorze: na początku były tylko głosy i dźwięki, później z wolna pojawił się obraz i wszystko stało się wyraziste. Drzwi na korytarz otworzyły się i sanitariusz wtoczył do sali pusty wózek. - Gdzie jest doktor Foley? - spytała Candy. - Będzie czekał w sali pooperacyjnej - zapewnił ją Burnham. - Wszystko poszło znakomicie. - Przełożył pojemnik z kroplówką na wózek. Candy skinęła głową, a po policzku spłynęła jej łza. Na szczęście nie miała czasu na rozpamiętywanie faktu, że już nigdy nie będzie matką. - Candy, położymy cię teraz na wózek - powiedziała jedna z pielęgniarek, biorąc ją za rękę.

6 W sąsiednim pomieszczeniu doktor Foley skupił uwagę na starannie okrytym białym ręcznikiem naczyniu ze stali nierdzewnej. Uniósł róg materiału, aby upewnić się, że okaz jest nienaruszony. Zadowolony, zabrał naczynie i zszedł na oddział patologii. Nie zwracając uwagi na lekarzy i pracowników technicznych, z których kilku próbowało go zagadnąć, przemierzył główny blok operacyjny i znalazł się w długim korytarzu. Zatrzymał się na jego końcu przed nieoznakowanymi drzwiami. Trzymając jedną ręką naczynie, drugą wyjął z kieszeni klucze i otworzył drzwi. Za nimi mieściło się małe, pozbawione okien laboratorium. Foley wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i postawił pojemnik. Jego ruchy były powolne, ale zdecydowane. Przez jakiś czas stał jak sparaliżowany, lecz po chwili ostry ból w skroniach sprawił, że zatoczył się do tyłu. Wpadł na blat stołu i złapał równowagę. Spojrzał na wielki zegar biurowy na ścianie i zdziwił się, że przez tę - jak mu się wydawało - chwilę wskazówka przeskoczyła o pięć minut. W milczeniu wykonał sprawnie kilka czynności. Następnie podszedł do dużej, drewnianej skrzynki stojącej na środku pokoju i otworzył ją. Wewnątrz znajdował się inny, szczelnie zamknięty pojemnik. Foley zwolnił zatrzask, uniósł pokrywę i zajrzał do środka. Na warstwie suchego lodu spoczywały wcześniej złożone tam okazy. Lekarz pieczołowicie umieścił wśród nich najnowszy nabytek i zamknął pokrywę. Dwadzieścia minut później ubrany w białą koszulę i granatowe spodnie sanitariusz wtoczył do laboratorium wózek. Wziął pojemnik i włożył go do drewnianej skrzynki. Windą towarową zwiózł ją na dół, na rampę załadowczą, a następnie przeniósł do furgonetki. Czterdzieści minut później drewnianą skrzynkę wyjęto z samochodu i umieszczono w luku bagażowym odrzutowca linii Gulf Stream, stojącego na pasie startowym lotniska Teterboro w New Jersey. Rozdział pierwszy Adam Schonberg uchylił zaspane powieki. W spowijającej sypialnię ciemności usłyszał przenikliwy dźwięk syreny, oznajmiający jakąś kolejną tragedię. Hałas cichł stopniowo, gdy samochód policyjny, karetka pogotowia, wóz strażacki czy co to tam było, znikał w oddali, W Nowym Jorku wstawał nowy dzień. Adam wysunął rękę spod ciepłego koca, namacał okulary i odwrócił ku sobie radio z budzikiem. Była czwarta czterdzieści siedem. Z ulgą wyłączył budzik, który miał zadzwonić o piątej, po czym z powrotem włożył rękę pod koc. Miał jeszcze piętnaście minut do chwili, gdy będzie musiał zwlec się z łóżka i pójść do lodowatej łazienki. Normalnie nigdy nie wyłączał budzika ze strachu, że zaśpi, ale tego ranka był tak podenerwowany, że to mu nie groziło. Przewrócił się na lewy bok i przytulił do pogrążonej we śnie Jennifer. Miała dwadzieścia trzy lata i od półtora roku była jego żoną. Czuł, jak jej klatka piersiowa unosi się w rytmicznym oddechu. Sięgnął niżej i przesunął dłonią po jej udzie, szczupłym i jędrnym od codziennych ćwiczeń tanecznych. Skórę miała delikatną i niemal idealnie gładką. Lekko oliwkowa karnacja sugerowała południowoeuropejskie pochodzenie, ale było to mylne wrażenie. Jennifer utrzymywała, że w żyłach jej ojca płynie krew angielska i irlandzka, matka zaś pochodzi z rodziny polsko-niemieckiej. Wyprostowała nogi, westchnęła i przewróciła się na plecy, zmuszając Adama, by się posunął. Uśmiechnął się mimowolnie; nawet we śnie miała silną osobowość. Chociaż jej zdecydowanie jawiło się niekiedy Adamowi jako bezsensowny upór, to był to jednocześnie jeden z powodów, dla których tak bardzo ją kochał. Zerknąwszy na zegar, który teraz wskazywał czwartą pięćdziesiąt osiem, Adam niechętnie wstał z łóżka. Idąc do łazienki, potknął się o stary kufer Pullmana, który Jennifer przykryła

7 narzutą, aby służył jako stół. Zacisnąwszy zęby, żeby nie krzyknąć, dokuśtykał do łazienki i przysiadłszy na brzegu wanny, obejrzał stłuczone miejsce. Był bardzo nieodporny na ból. Po raz pierwszy uświadomił to sobie w szkole średniej podczas swej niezwykle krótkiej kariery futbolowej. Jako że był jednym z lepiej zbudowanych chłopców w szkole, wszyscy, nie wyłączając jego samego, uważali, że powinien grać w reprezentacji, zwłaszcza że jego nieżyjący starszy brat, David, był swego czasu gwiazdą drużyny. Podczas pierwszego meczu wszystko szło dobrze aż do momentu, kiedy Adam otrzymał piłkę i miał ją rozegrać według starannie wyuczonego schematu. Zaledwie po paru metrach biegu powalono go na ziemię i natychmiast poczuł ból. Nim wszyscy się podnieśli, już zdążył nabrać przekonania, że jest to kolejna dziedzina, w której nigdy nie dorówna swojemu bratu. Otrząsnąwszy się ze wspomnień, wziął szybki prysznic, zgolił gęsty zarost, który jeszcze przed piątą znowu przyciemni mu brodę, i zaczesał do tyłu bujne, czarne włosy. Wciągnął ubranie, prawie nie patrząc w lustro odbijające jego młodą, przystojną twarz. W niecałe dziesięć minut od wstania z łóżka parzył kawę w ich mającej dwa na cztery metry kuchni. Rozejrzał się po ciasnym, kiepsko urządzonym mieszkaniu i po raz kolejny obiecał sobie, że gdy tylko skończy studia medyczne, znajdzie dla siebie i Jennifer jakieś przyzwoite lokum. Po śniadaniu siadł w pokoju przy biurku i rzucił okiem na materiał, nad którym pracował poprzedniego wieczora. Ogarnęła go fala niepokoju. Za niespełna cztery godziny stanie przed groźnym doktorem Thayerem Nortonem, dyrektorem Instytutu Medycyny Wewnętrznej. Wokół zgromadzą się pozostali studenci trzeciego roku, mający razem z Adamem zajęcia z interny. Być może kilku z nich, jak choćby Charles Hanson, będzie trzymać za niego kciuki, ale cała reszta będzie mniej lub bardziej zadowolona, jeśli zrobi z siebie głupka - co było zresztą bardzo prawdopodobne. Adam nigdy nie umiał się dobrze zaprezentować przed większym audytorium, co stanowiło kolejny powód do rozczarowania dla jego ojca, który sam był błyskotliwym mówcą. Na początku semestru Adam stracił wątek w połowie wstępnej prezentacji wybranego przez siebie przypadku i doktor Norton nieustannie mu to wypominał. W konsekwencji Adam przełożył swoje zasadnicze wystąpienie na ostatnie zajęcia, mając nadzieję, że z czasem nabierze większej pewności siebie. Udało mu się to tylko po części. Wiedział, że tego dnia czekają go ciężkie chwile i właśnie dlatego wstał jeszcze przed wschodem słońca. Chciał ponownie przejrzeć cały materiał. Odchrząknął i, starając się nie słyszeć zgiełku budzącego się Nowego Jorku, po raz kolejny zaczął swój referat. Mówił na głos, wyobrażając sobie, że stoi przed doktorem Nortonem. Jennifer zapewne spałaby do dziesiątej, gdyby nie dwie sprawy: po pierwsze, na dziewiątą miała zamówioną wizytę u lekarza, a po drugie, już o siódmej piętnaście w sypialni zrobiło się tak gorąco jak w tropikach. Cała spocona, skopała pościel i przez chwilę leżała nieruchomo, aż powrócił do niej szok wczorajszego odkrycia. Wczoraj - po miesiącu wmawiania sobie, że to niemożliwe - kupiła domowy test ciążowy. Nie miała dwóch kolejnych miesiączek, a co więcej, zaczęła odczuwać poranne mdłości. I właśnie przede wszystkim to ostatnie skłoniło ją do kupienia testu. Nie mając całkowitej pewności, nie chciała niepokoić Adama, który i tak przez ostatnie miesiące był spięty i poirytowany. Wynik testu okazał się pozytywny i dzisiaj szła do ginekologa. Ostrożnie wstała z łóżka zastanawiając się, czy ktokolwiek zdaje sobie sprawę z tego, że tancerze - pomimo zwinności i gracji prezentowanej na scenie - rano zawsze są obolali i mają trudności z poruszaniem się. Kiedy rozciągała mięśnie nóg, ogarnął ją strach; nawet przez chwilę zapomniała o nudnościach. "O Boże" - pomyślała. Jeśli naprawdę jest w ciąży, to jak dadzą sobie radę? Jedyny ich dochód stanowi to, co ona zarabia w Zespole Tanecznym Jasona Conrada, nie licząc pieniędzy, które za plecami ojca i Adama dostaje od matki. W jaki sposób zdołają utrzymać dziecko? Cóż, może wynik testu był nieprawdziwy. Stosowała przecież wkładkę domaciczną, uważaną za najskuteczniejszy obok pigułki środek antykoncepcyjny. Doktor Vandermer

8 położy wreszcie kres niepewności. Jennifer wiedziała, że tylko przez wzgląd na to, iż Adam był studentem medycyny, doktor zgodził się znaleźć dla niej czas mimo napiętego planu przyjęć. Spojrzała na radio z zegarem, marki Sony, które podarowała jej matka. Nie powiedziała o tym prezencie Adamowi, gdyż stał się bardzo drażliwy na punkcie hojności jej rodziców, czyli - jak on to nazywał - wtrącania się w ich sprawy. Jennifer podejrzewała, że bolało go to jedynie z powodu skąpstwa jego własnego ojca. Nie stanowiło dla niej tajemnicy, że doktor David Schonberg był tak przeciwny małżeństwu syna, iż kiedy Adam postawił na swoim i poślubił ją, został w praktyce wydziedziczony. Odczuła rodzaj satysfakcji na myśl o tym, jak wściekły będzie stary doktor, jeżeli ona rzeczywiście jest w ciąży. Z ociąganiem wstała, rozprostowując obolałe stawy. Wyszczotkowała długie, ciemne włosy i uważnie obejrzała w lustrze twarz, aby upewnić się, że jej piękne usta i błękitne oczy nie zdradzają niepokoju. Lepiej nie denerwować Adama przed czasem. Z promiennym uśmiechem wkroczyła do pokoju, gdzie jej mąż po raz dziesiąty powtarzał swoje wystąpienie. - Czy mówienie do siebie nie jest pierwszym objawem obłędu? - zażartowała. - Dobre! - przyznał Adam. - Zwłaszcza iż nie podejrzewałem, że Śpiąca Królewna potrafi myśleć przed południem. - Jak ci idzie? - spytała obejmując go i nadstawiając usta do pocałunku. - Skróciłem wystąpienie do wymaganych piętnastu minut. A co dalej, nie wiem. - Pochylił głowę i pocałował ją. - Ależ Adamie, na pewno pójdzie ci świetnie. Słuchaj, a może tak wygłosisz ten referat przede mną? - Nalała sobie kawy i rozsiadła się wygodnie w fotelu. - Na jaką chorobę cierpi pacjent? - Obecne rozpoznanie wskazuje na opóźnioną dyskinezę. - A co to takiego? - zdziwiła się Jennifer. - To rodzaj zaburzeń neurologicznych przejawiający się różnego rodzaju mimowolnymi ruchami. Ma związek z pewnymi lekami stosowanymi w leczeniu psychiatrycznym... Jennifer pokiwała głową, udając zainteresowanie, ale już po minucie wróciła myślami do tego, że może być w ciąży. Rozdział drugi Gabinet Doktora Clarka Vandermera znajdował się na Trzydziestej Szóstej Ulicy, tuż przy skrzyżowaniu z Park Avenue. Jennifer wsiadła do jadącego wzdłuż Lexington Avenue metra, które dowiozło ją do Trzydziestej Trzeciej, a stamtąd poszła już pieszo. Budynek, w którym mieścił się gabinet, był wielkim wieżowcem mieszkalnym z baldachimem nad wejściem i portierem w liberii. Do pomieszczeń wynajętych na gabinety wchodziło się na prawo od głównego wejścia. Jennifer otworzyła drzwi i zawahała się przez moment, gdy doleciał ją nikły zapach spirytusu salicylowego. Nigdy nie lubiła chodzić do ginekologa, a perspektywa tego, że może być w ciąży, czyniła wizytę jeszcze bardziej nieprzyjemną. Szła wyłożonym dywanem korytarzem, czytając nazwiska wypisane złotymi literami na drzwiach. Minęła gabinety dwóch dentystów i jednego pediatry, i zatrzymała się przed drzwiami, na których widniał napis: "Zespół Lekarzy Ginekologów". Poniżej umieszczono listę nazwisk lekarzy. Drugie w kolejności było nazwisko doktora Clarka Vandermera. Jennifer zdjęła płaszcz - za który zapłaciła trzydzieści pięć dolarów w sklepie z używanymi rzeczami w Soho - i przewiesiła go sobie przez ramię. Pod nim miała elegancką, kupioną ostatnio przez matkę sukienkę od Calvina Kleina w Bloomingdale. Weszła do poczekalni. Pamiętała ją z poprzednich wizyt. Naprzeciwko wejścia, za odsuwaną szybą urzędowała recepcjonistka.

9 W pomieszczeniu siedziało sporo kobiet. Jennifer nie liczyła dokładnie, ale było ich z pewnością ponad dziesięć. Wszystkie dobrze ubrane, w większości czytały albo robiły na drutach. Po zgłoszeniu się do rejestracji, gdzie dowiedziała się, że nie wiadomo, jak długo przyjdzie jej czekać, znalazła, sobie miejsce w pobliżu okna. Wzięła ze stolika najnowszy numer "New Yorkera" i zaczęła czytać. Nie mogła się jednak skupić. Myślała o tym, jaka będzie reakcja Adama, jeśli okaże się, że rzeczywiście jest w ciąży. Minęły dwie godziny i piętnaście minut, zanim wywołano jej nazwisko. Pielęgniarka zaprowadziła ją do gabinetu. - Niech się pani rozbierze i założy to - powiedziała, wręczając Jennifer papierowy fartuch. - Za chwilę wrócę, a potem przyjdzie lekarz. Zanim Jennifer zdążyła o cokolwiek spytać, pielęgniarka wyszła, zamykając za sobą drzwi. Pokój był kwadratowy i miał jakieś trzy na trzy metry. Na wprost niej znajdowało się zasłonięte okno, a na prawo drugie drzwi. Ściany były zupełnie gołe. Całe wyposażenie pokoju stanowiła waga, wypełniony po brzegi kosz na śmieci, fotel ginekologiczny, otwarta szafka i zlew. Trudno byłoby nazwać go przytulnym, a Jennifer pamiętała, że i sam doktor Vandermer traktował pacjentki szorstko, niemal niegrzecznie. Adam wysłał ją do niego, gdyż był podobno najlepszy, ale słowo "najlepszy" na pewno nie nadawało się do określenia jego sposobu traktowania pacjentek. Nie wiedząc, jak szybko wróci pielęgniarka, Jennifer postanowiła się pospieszyć. Obszerny płaszcz i torbę położyła na podłodze, a ubranie schowała do szafki. Naga, zastanawiała się, jak nałożyć papierowy fartuch. Nie miała pojęcia, czy rozcięcie powinno znaleźć się z przodu, czy z tyłu. Zdecydowała, że chyba jednak z przodu. Potem rozważała, co powinna ze sobą zrobić. Czy wejść na fotel, czy po prostu nie ruszać się z miejsca? Od stania na kamiennej posadzce zmarzły jej stopy. Przysiadła na brzegu fotela ginekologicznego. W chwilę później ponownie zjawiła się pielęgniarka. - Przepraszam, że musiała pani tak długo czekać - powiedziała uprzejmie zmęczonym głosem. - Mamy coraz więcej pracy. To chyba nowy wyż demograficzny. - Szybko zważyła Jennifer i zmierzyła jej ciśnienie, a potem wysłała do łazienki po próbkę moczu. Kiedy dziewczyna wróciła, doktor Vandermer już czekał. Jennifer zawsze odnosiła się z rezerwą do przystojnych ginekologów, a Vandermer przypomniał jej o tym. Robił wrażenie raczej grającego rolę aktora niż prawdziwego lekarza. Był wysoki, miał wyrazistą twarz z prostymi ustami i spiczastym podbródkiem, i ciemne, siwiejące na skroniach włosy. Na czubku jego nosa tkwiły okulary, znad których spoglądał na Jennifer. - Dzień dobry - odezwał się tonem nie zachęcającym do rozmowy. Zlustrował swymi błękitnymi oczami najpierw ją, a potem jej kartę. Pielęgniarka zamknęła drzwi i zajęła się opróżnianiem stojącego obok zlewu kosza z nierdzewnej stali. - Aha, pani Schonberg, żona Adama Schonberga, studenta trzeciego roku medycyny - zauważył doktor. Jennifer nie wiedziała, czy było to pytanie, czy stwierdzenie, ale skinęła głową i przyznała, że jest żoną Adama. - Nie sądzę, aby był to dla was najszczęśliwszy moment na dziecko - rzucił Vandermer. Jennifer poczuła się zaskoczona. Gdyby nie fakt, że stała przed nim naga i bezbronna, na pewno wpadłaby w złość. Teraz jednak przyjęła postawę obronną. - Mam nadzieję, że nie jestem w ciąży - odparła. - Przecież po to rok temu założył mi pan wkładkę domaciczną. - A co się z nią stało? - Myślę, że wciąż tam jest - stwierdziła Jennifer. - Co to znaczy, iż pani myśli, że wciąż tam jest? - spytał Vandermer. - To pani nie wie?

10 - Sprawdzałam dzisiaj rano. Niteczki są na swoim miejscu. Kiwając głową, doktor dał jej do zrozumienia, że nie sądzi, aby była osobą zbyt odpowiedzialną. Pochylił się i szybko zapisał coś w karcie. Zdjął okulary i posłał jej przeciągłe spojrzenie. - W kwestionariuszu wypełnionym rok temu napisała pani, że miała pani brata, który żył tylko kilka tygodni. - To prawda - przytaknęła Jennifer. - Był dzieckiem mongoloidalnym. - Ile lat miała wtedy pani matka? - Przypuszczam, że jakieś trzydzieści sześć. - Powinna pani wiedzieć takie rzeczy - rzucił Vandermer, z trudem skrywając zniecierpliwienie. - Proszę to sprawdzić. Chcę mieć tę informację w karcie. Odłożywszy długopis, wziął stetoskop i szybko, ale dokładnie przebadał Jennifer. Osłuchał jej serce i płuca, zajrzał w oczy i uszy. Postukał w kolana i kostki, potarł stopy, obejrzał każdy centymetr jej ciała. Pracował w zupełnej ciszy. Jennifer czuła się jak kawałek mięsa w rękach doświadczonego rzeźnika. Wiedziała, że Vandermer jest dobrym lekarzem, ale mógłby jej okazać nieco ciepła. Skończywszy badanie, doktor usiadł i zapisał swe obserwacje w karcie. Potem zapytał Jennifer o przebieg jej cyklów i datę ostatniej miesiączki. Zanim zdążyła o cokolwiek spytać, położył ją na wznak i rozpoczął badanie ginekologiczne. - Proszę się rozluźnić - powiedział, przypominając sobie w końcu, że pacjentka jest zapewne zdenerwowana. Jennifer poczuła, jak wkłada jej do środka jakiś przedmiot. Zrobił to delikatnie i sprawnie. Nie czuła bólu, a jedynie nieprzyjemny ucisk. Słyszała, jak rozmawia z pielęgniarką. Potem drzwi się otworzyły i pielęgniarka wyszła. Doktor wyprostował się i Jennifer widziała teraz jego twarz. - Wkładka ciągle tam jest, choć nieco się opuściła. Myślę, że trzeba ją wyjąć. - Czy to poważny zabieg? - zaniepokoiła się Jennifer. - Bardzo prosty - zapewnił ją Vandermer. - Nancy poszła po odpowiednie narzędzie. Wszystko potrwa tylko chwilę. Pielęgniarka wróciła, niosąc coś, czego Jennifer nie była w stanie dostrzec. Poczuła przelotny ból i już za moment lekarz trzymał w ręku plastikową spiralę. - Nie ma wątpliwości, że jest pani w ciąży - oznajmił siadając przy biurku i ponownie zapisując coś w karcie. Jennifer ogarnął strach, tak jak wtedy, gdy wynik domowego testu ciążowego okazał się pozytywny. - Czy jest pan pewien? - szepnęła drżącym głosem. Vandermer nawet na nią nie spojrzał. - Potwierdzimy to badaniami laboratoryjnymi, ale jestem pewien. Nancy skończyła wypisywać etykietki na probówkach z materiałem do analizy i podeszła do Jennifer, aby pomóc jej wstać. Jennifer obróciła się i usiadła na brzegu fotela ginekologicznego. - Czy wszystko w porządku? - spytała. - Wszystko jest najzupełniej normalnie - zapewnił ją doktor. Wypełnił do końca kartę i odwrócił się, by na nią spojrzeć. Miał tak obojętny wyraz twarzy jak wtedy, gdy wszedł do gabinetu. - Czy mógłby mi pan powiedzieć, czego mam się spodziewać? - zapytała Jennifer. Starając się uspokoić splotła ręce na kolanach. - Oczywiście. Nancy Guenther będzie pani pielęgniarką prowadzącą - odparł Vandermer, wskazując głową pielęgniarkę. - Będzie wyjaśniać wszelkie pani wątpliwości. Przez pierwsze sześć miesięcy będzie pani przychodzić co miesiąc, potem co dwa tygodnie, a w ostatnim miesiącu co tydzień, chyba że wynikną jakieś komplikacje - wstał, kierując się ku wyjściu. - Czy będzie mnie pan badał w czasie każdej wizyty? - W zasadzie tak. Czasem jednak może się zdarzyć, że będę odbierał poród. Wtedy przyjmie panią któryś z moich kolegów albo Nancy. Zawsze jednak wszystko mi przekażą. Czy ma pani jeszcze jakieś pytania? Jennifer miała wiele pytań, ale zupełnie nie wiedziała, od czego zacząć. Czuła się tak, jakby jej życie waliło się w gruzy. Wiedziała jednak, że doktor zakończył badanie i chce już wyjść. -

11 A co będzie z moim porodem? - zaniepokoiła się. - Raz czy drugi może mnie badać ktoś inny, ale poród to zupełnie inna sprawa. Czy nie planuje pan czasem urlopu około mojego terminu? - Pani Schonberg - zaczął Vandermer. - Nie byłem na urlopie od pięciu lat. Niekiedy biorę udział w jakimś sympozjum, a za dwa miesiące planuję wykład na wyjazdowym seminarium, ale te sprawy na pewno nie będą kolidować z terminem pani porodu. A teraz, jeśli nie ma już pani więcej pytań, to zostawię panią z Nancy. - Jeszcze ostatnia sprawa - wtrąciła Jennifer. - Pytał pan o mojego brata. Czy uważa pan, że to ma jakieś znaczenie, iż moja matka urodziła upośledzone dziecko? Czy to znaczy, że mnie może się przytrafić to samo? - Bardzo w to wątpię - odparł Vandermer, kierując się w stronę drzwi. - Proszę podać Nancy nazwisko lekarza pani matki, abyśmy mogli się z nim skontaktować i zapoznać ze szczegółami. A na razie zamierzam zrobić pani nieskomplikowane badanie chromosomatyczne. Sądzę jednak, że nie ma powodu do obaw. - A co z amniopunkcją? - Na razie nie ma takiej potrzeby, a gdyby nawet była, to takie badanie jest możliwe najwcześniej w szesnastym tygodniu. A teraz proszę mi wybaczyć i do zobaczenia za miesiąc. - A jeśli chodzi o aborcję? - dopytywała się nerwowo Jennifer. Nie chciała, by lekarz wyszedł. - Jeśli zdecydujemy, że nie chcemy tego dziecka, czy będzie to problemem? Vandermer, który już trzymał rękę na klamce, cofnął się gwałtownie i stanął nad Jennifer. - Jeśli jest pani zainteresowana aborcją, to pomyliła pani adres. - Nie mówię, że tego chcę - wycofała się Jennifer, drżąc pod jego spojrzeniem. - Po prostu chodzi o to, że - jak pan sam zauważył - nie jest to dla mnie odpowiedni moment na dziecko. Jeszcze nie powiedziałam o tym Adamowi i nie wiem, jak na to zareaguje. Utrzymujemy się z mojej pensji. - Nie wykonuję zabiegów przerywania ciąży, chyba że są po temu wskazania zdrowotne - wyjaśnił lekarz. Jennifer skinęła głową. Najwyraźniej była to dla Vandermera kwestia zasad. - A co z moją pracą? - spytała, żeby zmienić temat. - Jestem tancerką. Jak długo będę mogła tańczyć? - O takich sprawach proszę porozmawiać z Nancy - stwierdził doktor, spoglądając na zegarek. - Ona zna się na tym lepiej niż ja. A teraz, jeśli to już... - Vandermer odwrócił się w stronę wyjścia. - Jeszcze tylko jedno - przerwała Jennifer. - Ostatnio mam rano mdłości. Czy to normalne? - Tak - odparł lekarz, otwierając drzwi na korytarz. - Mdłości występują co najmniej w co drugiej ciąży. Nancy powie pani, jak sobie z tym radzić, stosując odpowiednią dietę. - Czy nie ma na to jakiegoś lekarstwa? - Nie uznaję brania lekarstw na poranne nudności, chyba że zagrażają one normalnemu odżywianiu się matki. Teraz proszę mi już wybaczyć i do zobaczenia za miesiąc. Nim Jennifer zdążyła otworzyć usta, doktor Vandermer był już za drzwiami. Została sama z Nancy. - Odpowiednia dieta jest niezwykle istotna w czasie ciąży - oznajmiła pielęgniarka, wręczając jej plik zadrukowanych kartek. Jennifer z westchnieniem odwróciła wzrok od drzwi i spojrzała na trzymane w ręku materiały. W głowie wirowały jej najróżniejsze sprzeczne myśli i uczucia. Rozdział trzeci Adam skręcił w Dwunastą Ulicę, prosto w deszcz i wiatr. Mimo iż było dopiero wpół do ósmej, zrobiło się już zupełnie ciemno. Pozostało mu do przejścia jeszcze kilkaset metrów. Miał co prawda parasol, ale w bardzo kiepskim stanie. Musiał uważać, by wiatr nie wygiął go na

12 drugą stronę. Zmarzł i przemókł, a co gorsza - był wyczerpany fizycznie i psychicznie. To najważniejsze wystąpienie nie wypadło najlepiej. Aż dwa razy doktor Norton przerwał mu z powodu błędów gramatycznych, zakłócając tym tok jego myśli. W konsekwencji Adam pominął ważną część historii choroby. Kiedy skończył, doktor zaledwie raczył skinąć głową i od razu zapytał następnego studenta. Nie dość tego: później, z powodu braku personelu, skierowano Adama do izby przyjęć, gdzie musiał niedoszłej samobójczyni wypłukać żołądek. Nie mając w tym doświadczenia, wywołał u dziewczyny torsje, a ta zwymiotowała mu prosto na koszulę. Jakby tego było mało, piętnaście minut przed końcem dyżuru przywieziono mu skomplikowany przypadek: pięćdziesięcioletniego mężczyznę z atakiem trzustki. Właśnie dlatego wracał tak późno do domu. Mijając alejkę prowadzącą do obskurnego śmietnika, z którego nieustannie docierały do ich mieszkania cuchnące wyziewy, rzucił okiem na całą kolekcję pojemników na śmieci opróżnianych hałaśliwie przez służby miejskie trzy razy w tygodniu. Dzisiaj kosze były przepełnione. Szperało w nich, nie bacząc na deszcz, kilka wychudzonych kotów ulicznych. Adam wszedł do budynku i złożył niepotrzebny już parasol. Przez chwilę stał w odrapanej sieni, ociekając wodą. Potem otworzył wewnętrzne drzwi i wspiął się schodami na trzecie piętro, gdzie znajdowało się ich mieszkanie. Wkładając klucz do pierwszego z kilku zamków, nacisnął dzwonek, by zasygnalizować swój powrót. W ciągu półtora roku ich mieszkania tutaj dwa razy się do nich włamano, ale nic nie zginęło. Złodzieje zapewne stracili nadzieję na wartościowy łup, kiedy tylko zobaczyli zniszczone meble. - Jenny! - zawołał, otwierając drzwi. - Jestem w kuchni. Poczekaj chwilę. Adam poczuł smakowity zapach. Zdziwił się - jako że czas pracy w szpitalu był raczej nienormowany, Jennifer zwykle czekała z przygotowaniem kolacji na jego powrót. Wszedł do sypialni i zdjął kurtkę. Gdy wrócił do jadalni, Jennifer już tam była. Adam stanął jak wryty. W pierwszej chwili wydało mu się, że jego żona ma na sobie jedynie przezroczysty fartuszek. Spod niego wystawały gołe nogi w pantofelkach na obcasach. Swe gładko zaczesane włosy Jennifer spięła grzebieniami. Jej owalna twarz promieniała wewnętrznym blaskiem. Dziewczyna uniosła ręce i ułożywszy palce tak, jakby tańczyła w klasycznym balecie, wykonała pirueta. Adam dostrzegł, że pod fartuszkiem ma lawendową, obszytą koronką bieliznę. Uśmiechnął się i wyciągnął rękę, by unieść fartuszek. - O nie! - Jennifer umknęła, drażniąc się z nim. - Nie tak szybko. - Co to wszystko ma znaczyć? - zaśmiał się. - Próbuję być stuprocentową kobietą - zażartowała. - Skąd u licha wytrzasnęłaś to... coś? - To coś nazywa się body. - Uniosła przód fartuszka i jeszcze raz się obróciła. - Kupiłam je dziś po południu w Bonwit. - Ale po co? - spytał Adam, zastanawiając się mimo woli, ile to kosztowało. Nie chciał odmawiać żonie niczego, na co miała ochotę, ale musieli się liczyć z pieniędzmi. Jennifer przestała tańczyć. - Kupiłam to, ponieważ zawsze chcę być dla ciebie kobieca i atrakcyjna. - Jeśli będziesz jeszcze bardziej kobieca, to nigdy nie zdołam skończyć studiów. Nie musisz ubierać się w takie fatałaszki, by mnie uwieść. I bez tego jesteś wystarczająco pociągająca. - Nie podoba ci się. - Jennifer spochmurniała. - Ależ nie - wyjąkał Adam. - Chodzi mi tylko o to, że nie jest ci to potrzebne. - Naprawdę ci się podoba? - dopytywała się Jennifer. Adam poczuł, że znalazł się na grząskim gruncie. - Wyglądasz cudownie. Zupełnie jak z "Playboya", albo raczej z "Penthouse'a".

13 - Wspaniale! - Twarz Jennifer pojaśniała. - Chciałam, żeby to było coś na granicy atrakcyjności i wyuzdania. A teraz marsz pod prysznic. Jak wyjdziesz, zjemy kolację, po której, mam nadzieję, poczujesz się jak król. No, idź już! Wypchnęła go z pokoju i nim zdążył otworzyć usta, zatrzasnęła za nim drzwi. Kiedy wyszedł z łazienki, spostrzegł ze zdziwieniem, że pokój zmienił się nie do poznania. Pojawił się w nim przyniesiony z kuchni mały stolik, teraz nakryty do kolacji. Jedyne oświetlenie stanowiły dwie świece wetknięte w puste butelki po winie. W półmroku połyskiwała srebrna zastawa. Mieli tylko dwa takie nakrycia, oba dostali od rodziców Jennifer - jedno z okazji ślubu, a drugie na pierwszą rocznicę. Rzadko kiedy ich używali, na co dzień trzymając srebro w chłodnym miejscu, szczelnie zawinięte w aluminiową folię. Adam wszedł do kuchni i oparł się o framugę. Jego żona krzątała się gorączkowo, nie zważając na niewygodne pantofelki. Uśmiechnął się mimowolnie. Ta dziewczyna krążąca chwiejnie po kuchni w niczym nie przypominała Jennifer, którą znał. Nawet jeśli go zauważyła, nie dała tego po sobie poznać. Chrząknął znacząco. - Jennifer, chciałbym wiedzieć, o co chodzi. Nie odpowiedziała. Podniosła pokrywkę i zamieszała w garnku. Położyła na blacie łyżkę oblepioną risottem. Adam zastanawiał się, ile to wszystko kosztowało. W tej samej chwili dostrzegł pieczoną kaczkę stygnącą na desce do krojenia. - Jennifer! - zawołał nieco ostrzej. Dziewczyna odwróciła się i rzuciła mu butelkę wina i korkociąg. Gdyby ich nie złapał, spadłyby na podłogę. - Robię kolację - wyjaśniła. - Jeśli chcesz pomóc, otwórz wino. Zaskoczony, poszedł do pokoju i odkorkował butelkę. Nalał odrobinę wina do kieliszka i obejrzał je pod światło. Miało intensywną rubinową barwę. Nim zdążył spróbować, Jennifer zawołała go z powrotem do kuchni. - Potrzebny mi chirurg - oznajmiła, wręczając mu ogromny nóż. - Co mam z tym zrobić? - zdziwił się. - Pokroić kaczkę. Parę razy wbijał niepewnie nóż, ale bez widocznego rezultatu. W końcu naparł z całej siły i rozciął kaczkę na pół. - Może powiesz mi wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi? - Chcę tylko, żebyś się odprężył i zjadł dobrą kolację. - I nic się za tym nie kryje? - Hm... Mam ci coś do zakomunikowania, ale powiem to dopiero, kiedy skończymy ucztować. Rzeczywiście, była to prawdziwa uczta i choć groszek był nieco rozgotowany a ryż nie dogotowany, kaczka i wino rekompensowały tamte niedoskonałości. W czasie kolacji Adam poczuł, że ogarnia go senność. Otrząsnął się i skupił uwagę na żonie. W blasku świec wyglądała niezwykle atrakcyjnie. Zdjęła fartuszek i teraz miała na sobie jedynie prowokująco przezroczystą bieliznę. Niepostrzeżenie obraz Jennifer zaczął rozmazywać się w jego oczach i Adam na moment zapadł w drzemkę. - Dobrze się czujesz? - spytała Jennifer, która w swojej opowieści doszła właśnie do testu ciążowego. - Tak, jasne - odparł, nie chcąc się przyznać, że się zdrzemnął. - A więc - ciągnęła Jennifer - postąpiłam zgodnie z instrukcją. I zgadnij, jaki był wynik. - Jaki? - Pozytywny. - Co było pozytywne? - Wiedział, że musiało mu umknąć jakieś istotne zdanie. - Adamie, czy ty mnie słuchałeś? - Ależ oczywiście, że cię słuchałem. Chyba zamyśliłem się na chwilę. Przepraszam. Czy mogłabyś zacząć od początku?

14 - Właśnie usiłuję ci powiedzieć, że jestem w ciąży. Wczoraj przeprowadziłam domowy test ciążowy, a dziś rano byłam u doktora Vandermera. Adama zamurowało. - Żartujesz - wyjąkał w końcu. - Nie - stwierdziła Jennifer, patrząc mu prosto w oczy. Czuła, że serce wali jej jak młotem. Bezwiednie zacisnęła pięści. - Nie żartujesz? - powtórzył Adam, nie bardzo wiedząc, czy ma się śmiać, czy płakać. - Mówisz serio? - Zapewniam cię, że to prawda - odparła drżącym głosem. Miała nadzieję, że Adam się ucieszy, przynajmniej w pierwszej chwili. Później będzie czas na zastanawianie się nad konsekwencjami tego faktu. Wstała, podeszła do męża i położyła mu ręce na ramionach. - Bardzo cię kocham. - Ja też cię kocham, ale nie o to chodzi. - Adam wstał i odtrącił jej dłonie. - Myślę, że właśnie o to - powiedziała, patrząc jak odchodzi. Tak bardzo pragnęła, by ją objął i zapewnił, że wszystko będzie dobrze. - A co z wkładką domaciczną? - zainteresował się Adam. - Zawiodła. Myślę, że powinniśmy traktować to dziecko jak swego rodzaju cud. - Jennifer zdobyła się na uśmiech. Adam zaczął przechadzać się po pokoju. Dziecko! Jak mogą sobie pozwolić na dziecko? Już teraz z trudem dają sobie radę. I tak mają blisko dwadzieścia tysięcy dolarów długu. Jennifer obserwowała go w milczeniu. Od wyjścia z gabinetu doktora Vandermera obawiała się reakcji Adama. Dlatego właśnie wpadła na pomysł uroczystej kolacji. Teraz jednak posiłek już się skończył, a ona została ze świadomością tego, że jest w ciąży, a jej mąż nie wydaje się z tego powodu zbyt szczęśliwy. - Przecież zawsze chciałeś mieć dzieci - odezwała się żałośnie. Adam zatrzymał się na środku wytartego dywanu i spojrzał na żonę. - To, czy chcę mieć dzieci, także nie ma nic do rzeczy. Oczywiście, że chcę - ale nie teraz. A tak w ogóle, to z czego będziemy żyli? Musisz natychmiast przestać tańczyć - zgadza się? - Tak, wkrótce - przyznała Jennifer. - No właśnie! Jak zdobędziemy pieniądze? Nie wystarczy przecież, że będę po zajęciach rozwoził gazety! Boże, co za beznadziejna sytuacja! Nie mogę w to uwierzyć! - Ostatecznie, jest jeszcze moja rodzina - odezwała się Jennifer, z trudem powstrzymując łzy. Adam zacisnął usta i zmierzył ją wzrokiem. - Wiem, jakie masz zdanie na temat korzystania z pomocy mojej rodziny - dodała szybko, widząc wyraz jego twarzy. - Ale dziecko wszystko zmienia. Wiem, że rodzice z chęcią nam pomogą. - O, z pewnością! - przytaknął złośliwie. - Naprawdę - ciągnęła Jennifer. - Dziś po południu pojechałam do domu i rozmawiałam z nimi. Ojciec serdecznie zaprasza nas do zamieszkania w ich domu, w Englewood. Miejsca jest dosyć. Wyprowadzimy się od nich, jak tylko wrócę do tańczenia albo ty zaczniesz pracować. Adam zamknął oczy i stuknął się pięścią w głowę. - Nie mogę uwierzyć, że to wszystko prawda. - Moja matka będzie się bardzo cieszyła mając nas przy sobie - ciągnęła Jennifer. - Ciągle pamięta swoje przeżycia związane ze stratą dziecka, dlatego bardzo się o mnie martwi. - Twoja ciąża nie ma żadnego związku z tamtą historią sprzed lat - przerwał jej Adam. - Matka urodziła dziecko z zespołem Downa, bo była już dobrze po trzydziestce. - Ona o tym wie, ale i tak się przejmuje. Och, Adamie! Wszystko się ułoży. Będziemy tam mieli mnóstwo miejsca, urządzisz sobie pracownię na poddaszu... - Nie! - krzyknął Adam. - Dziękuję za propozycję, ale nie przyjmiemy jałmużny od twoich rodziców. Już i tak zbytnio wtrącają się w nasze życie. Wszystko w tej cholernej norze jest od nich. - Wymownym gestem wskazał pokój.

15 Jennifer poczuła, że jej niepokój zaczyna przeradzać się w gniew. Adam potrafił być tak beznadziejnie uparty, a już w ogóle nie umiał okazywać wdzięczności. Od początku ich znajomości aż do przesady bronił się przed przyjęciem czegokolwiek od jej rodziców. Ze względu na jego nadwrażliwość dotychczas godziła się z tym, ale teraz, gdy była w ciąży, upór Adama wydawał się jej zupełnie bezsensowny i egoistyczny. - Moi rodzice do niczego się nie wtrącają. Myślę, że już czas, byś zaczął panować nad swoją ambicją czy co to tam jest i nie obrażał się za każdym razem, gdy próbują coś dla nas zrobić. Prawda jest taka, że potrzebujemy pomocy. - Nazywaj to sobie, jak chcesz. Dla mnie to jest wtrącanie się w nasze sprawy. I nie życzę sobie tego ani dziś, ani jutro, ani nigdy! Będziemy mieszkać sami i sami sobie ze wszystkim poradzimy. - Zgoda - odparła Jennifer. - Jeśli nie chcesz przyjąć niczego od mojej rodziny, to poproś o pomoc swojego ojca. Już najwyższy czas, by coś dla nas zrobił. Adam zatrzymał się i spojrzał na żonę. - Pójdę do pracy - powiedział cicho. - Jak możesz pójść do pracy? - krzyknęła Jennifer. - Przecież każdą wolną chwilę spędzasz na nauce albo w szpitalu. - Przerwę studia. Jennifer otworzyła usta ze zdziwienia. - Nie możesz tego zrobić. To ja znajdę inną pracę. - Oczywiście... A jaką? Kelnerki w barze? - ostudził jej zapał. - Nie wygłupiaj się, Jennifer. Nie chcę, żebyś pracowała, kiedy jesteś w ciąży. - W takim razie pozostaje tylko aborcja - powiedziała wyzywająco. Adam odwrócił się i stanął z nią twarzą w twarz. Powoli uniósł rękę i pogroził jej palcem przed nosem. - Nie ma mowy o żadnej aborcji. Nie chcę nawet słyszeć tego słowa. - Skoro tak, to poproś swojego ojca. Adam zacisnął zęby. - Nie musielibyśmy nikogo o nic prosić, gdybyś nie zaszła w ciążę. Powstrzymywane cały dzień łzy popłynęły jej po policzkach. - Do lego potrzeba dwojga, jak doskonale wiesz. Nie zrobiłam tego sama - wydusiła z siebie i zaczęła szlochać. - Mówiłaś, żebym się nie martwił o te sprawy - burknął Adam, nie zwracając uwagi na jej płacz. - Twierdziłaś, że to twoja działka. No cóż, świetnie się spisałaś! Jennifer nawet nie usiłowała odpowiedzieć. Dławiąc się łzami, pobiegła do łazienki i zatrzasnęła za sobą drzwi. Przez chwilę Adam patrzył w ślad za nią. Było mu niedobrze. Wypite wino pozostawiło w ustach cierpki smak. Spojrzał na stół z resztkami kolacji. Nie musiał zaglądać do kuchni, żeby wiedzieć, w jakim jest stanie. W mieszkaniu panował bałagan - podobnie jak w całym jego życiu. Rozdział czwarty Doktor Lawrence Foley skręcił samochodem w długą, krętą aleję prowadzącą do jego posiadłości w Greenwich. Choć nie było jeszcze widać tej okazałej kamiennej rezydencji, nacisnął guzik otwierający zdalnie drzwi garażu. Okrążył ostatnią grupę wiązów i zobaczył rysujące się na tle nocnego nieba wieżyczki swego neogotyckiego zamku. Został on zbudowany w latach dwudziestych przez pewnego ekscentrycznego milionera, który później w czasie wielkiego kryzysu stracił wszystko i palnął sobie w łeb ze sztucera. Laura Foley akurat czytała w saloniku na piętrze, gdy usłyszała wjeżdżającego do garażu jaguara. Leżący u jej stóp jasnobrązowy, miniaturowy pudelek Ginger uniósł głowę i zawarczał jak pies obronny. Laura odłożyła książkę i spojrzała na zegar, który wskazywał za kwadrans dziesiątą. Była wściekła. Przygotowała kolację na ósmą, a Larry swoim zwyczajem

16 nie uprzedził jej, że się spóźni. Zachował się tak już po raz szósty w tym miesiącu. Tysiące razy prosiła go, żeby przynajmniej dzwonił, jeśli nie może wrócić o umówionej porze. Wiedziała, że w zawodzie lekarza bywają nieprzewidziane sytuacje, ale przecież rozmowa telefoniczna zajęłaby mu najwyżej minutę. Siedząc na kanapie, Laura zastanawiała się, co powinna zrobić. Mogła nie ruszać się z miejsca i czekać, aż jej mąż sam się obsłuży. Próbowała tego już wcześniej, ale bez oczekiwanego rezultatu. Jeszcze do niedawna Larry przejmował się jej opiniami, ale cztery miesiące temu, po powrocie z sympozjum, stał się z jakiegoś powodu oziębły i nieczuły. Z kuchni dobiegały odgłosy świadczące o tym, że Larry przygotowuje sobie coś do jedzenia. To, że nawet nie przyszedł się przywitać, dotknęło ją jeszcze bardziej. Zdjęła stopy z podnóżka i wsunęła w kapcie. Wstała z kanapy, podeszła do lustra w pozłacanej ramie i przyjrzała się sobie uważnie. Jak na pięćdziesiąt sześć lat wyglądała naprawdę świetnie. Jednak w ciągu ostatnich ośmiu tygodni Larry zupełnie się nią nie interesował. Czy właśnie dlatego z takim nagłym entuzjazmem rzucił się w wir pracy? Doprowadzenie praktyki lekarskiej do punktu, w którym mogli skupić się bardziej na ginekologii niż położnictwie, zajęło Larry'emu i Clarkowi Vandermerowi dwadzieścia lat. I nagle jej mąż wszystko zostawił. Po powrocie z sympozjum oświadczył ze spokojem, że rezygnuje z pracy w Zespole Lekarzy Ginekologów i przyjmuje etat w Klinice Juliańskiej. Wprawiło to Laurę w takie zdumienie, że nie zdobyła się wtedy na żaden komentarz. Po przejściu do kliniki Larry zaczął coraz więcej czasu poświęcać położnictwu, choć jego pensja nie zależała od tego, jak ciężko pracował. Z zamyślenia wyrwał ją jakiś hałas. Ostatnio Larry stał się strasznie niezdarny, często błądził myślami gdzieś daleko. Laura zastanawiała się, czy nie grozi mu przypadkiem załamanie nerwowe. Podjąwszy decyzję, że stawi czoło mężowi, poprawiła szlafrok i zeszła na dół tylnymi schodami. Ginger pobiegł za nią. Zastała Larry'ego przy kuchennym stole. Jadł ogromną kanapkę i czytał jakieś czasopismo medyczne. Marynarkę rzucił niedbale na oparcie krzesła. Usłyszał, że weszła i podniósł głowę. W oczach miał jakieś dziwne roztargnienie, widziała je często w ostatnich tygodniach. - Witaj, kochanie - powiedział bezbarwnie. Laura zatrzymała się przy drzwiach. Czuła, jak narasta w niej gniew. Mąż patrzył na nią przez chwilę, po czym wrócił do lektury. - Dlaczego nie zadzwoniłeś? - spytała ze złością, poirytowana faktem, że próbował ją zignorować. Larry powoli uniósł głowę i spojrzał na żonę. Milczał. - Zadałam ci pytanie i czekam na odpowiedź. Prosiłam cię dziesiątki razy, byś dzwonił, jeśli wiesz, że się spóźnisz. Larry nawet nie drgnął. - Słyszałeś? - Laura podeszła bliżej i zajrzała mu w oczy. Miał rozszerzone źrenice. Odniosła wrażenie, że jej w ogóle nie dostrzega. - Hej! - Pomachała mu ręką przed nosem. - Pamiętasz mnie? Jestem twoją żoną. Jego źrenice się zwęziły. Zamrugał powiekami, jakby dopiero co ją zauważył. - Przepraszam, że nie zadzwoniłem - odezwał się wreszcie. - Postanowiliśmy, że wieczorami będziemy przyjmować bezpłatni okolicznych mieszkańców. Zainteresowanie jest większe niż się spodziewaliśmy. - Co się z tobą dzieje, Larry? Chcesz mi powiedzieć, że zostałeś w klinice prawie do dziesiątej, by za darmo przyjmować pacjentów? - Nic mi nie jest. Czuję się świetnie. Doskonale mi się pracowało. Wykryłem trzy przypadki chorób wenerycznych. - Wspaniale - stwierdziła Laura. Machnęła ręką i usiadła na jednym z krzeseł, przyglądając się mężowi badawczo. Westchnęła ciężko i powiedziała: - Musimy porozmawiać. Z którymś z nas dzieje się coś dziwnego. - Ja czuję się świetnie - powtórzył szybko Larry.

17 - Może i czujesz się świetnie, ale zachowujesz się jak ktoś zupełnie inny. Jesteś nieustannie zmęczony, jakbyś nie spał od tygodni. Porzucenie praktyki to był poroniony pomysł. Przepraszam, że tak mówię, ale to głupota rezygnować z dorobku całego życia. - Mam już dosyć elitarnej prywatnej praktyki - stwierdził Larry. - Praca w Klinice Juliańskiej jest znacznie bardziej interesująca i mogę pomóc większej liczbie ludzi. - To brzmi bardzo pięknie - odparła Laura - ale pomyśl o rodzinie. Masz dwoje dzieci w prywatnej szkole i córkę na medycynie. Nie muszę ci mówić, ile to kosztuje. A utrzymanie tego idiotycznego domu, który uparłeś się kupić dziesięć lat temu, pochłania majątek. Po co nam trzydzieści pokoi, zwłaszcza teraz, gdy dzieci już tu nie mieszkają? Pensja, którą dostajesz w Klinice Juliańskiej, starcza zaledwie na wyżywienie, a co z pozostałymi wydatkami? - Możemy sprzedać dom - zaproponował Larry obojętnie. - Tak, możemy sprzedać dom - powtórzyła Laura. - Ale dzieci się jeszcze uczą, a my nie mamy zbyt dużych oszczędności. Larry, musisz wrócić do pracy w Zespole. - Wycofałem się stamtąd - przypomniał. - Clark Vandermer przyjmie cię z powrotem - zapewniła Laura. - Znacie się przecież tak długo. Powiesz mu, że popełniłeś błąd. Jeśli chcesz pracować gdzie indziej, to poczekaj przynajmniej, aż dzieci skończą naukę. Laura umilkła i uważnie obserwowała twarz męża - wydawała się jak wyciosana z kamienia, nie drgnął w niej żaden muskuł. - Larry! - zawołała. Nie odpowiedział. Podniosła się i pomachała mu ręką przed oczami. Nie poruszył się. Był jak w transie. - Larry! - krzyknęła i potrząsnęła go za ramię. Jego ciało było dziwnie zesztywniałe. Po chwili zamrugał oczami i spojrzał w jej kierunku. - Larry, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że chwilami zupełnie tracisz świadomość? - Trzymała mu dłonie na ramionach i bacznie studiowała jego twarz. - Nie, czuję się świetnie. - Myślę, że ktoś powinien cię zbadać. Zadzwonimy do Clarka Vandermera i poprosimy, żeby tu przyszedł. Mieszka parę domów stąd i na pewno nam nie odmówi. Przy okazji możemy z nim porozmawiać na temat twojego powrotu do Zespołu. Larry nie odpowiedział. Jego źrenice znowu się rozszerzyły, a oczy przybrały tępy wyraz. Laura przyglądała mu się przez chwilę, po czym podbiegła do stojącego w kuchni telefonu. Jej gniew przerodził się w niepokój. Wyszukała w notesie zawieszonym na korkowej tablicy numer Vandermerów i już miała go wykręcić, gdy Larry wyrwał jej z ręki słuchawkę. Po raz pierwszy od wielu miesięcy w jego twarzy nie było śladu roztargnienia. Odsłonił zęby w nienaturalnym grymasie. Laura mimo woli krzyknęła. Cofnęła się, przewracając krzesło. Ginger warknął groźnie. Mimo przerażającego wyrazu twarzy Larry nie zareagował na jej krzyk. Odłożył słuchawkę i odwrócił się. Powolnym ruchem chwycił się oburącz za głowę, a z jego zaciśniętych ust wydobył się rozdzierający jęk. Laura w panice wbiegła na schody. Przemknęła przez salonik na piętrze i pobiegła korytarzem. Ich ogromny dom miał kształt litery H, przy czym górny korytarz odpowiadał poziomej kresce tej litery. Sypialnia znajdowała się nad salonem gościnnym, w skrzydle przeciwległym do tego, w którym mieściła się kuchnia. Laura wpadła do sypialni i zamknęła na klucz drewniane drzwi. Podbiegła do łóżka i przysiadła na brzegu, z trudem łapiąc oddech. Na nocnej szafce leżał drugi notes. Otworzyła go na literze V. Trzymając palec przy nazwisku Vandermera, podniosła do ucha słuchawkę i zaczęła wykręcać numer. Zanim zdołała uzyskać połączenie, ktoś podniósł słuchawkę któregoś telefonu na dole. - Lauro - Larry mówił jak automat. - Chcę, żebyś natychmiast zeszła na dół. Nie życzę sobie, żebyś gdziekolwiek dzwoniła. Strach ścisnął ją za gardło. Ręka, którą trzymała słuchawkę, zaczęła drżeć.

18 Aparat skończył wybierać numer i usłyszała sygnał oznaczający, że telefon Vandermerów jest wolny. Ktoś odebrał, ale połączenie zostało natychmiast przerwane. Laura bezsilnie wpatrywała się w aparat. Larry musiał przeciąć przewód. - Mój Boże - wyszeptała. Powoli odłożyła słuchawkę i spróbowała zebrać myśli. W panice niczego nie da się wymyślić. Musiała się zastanowić. Z całą pewnością potrzebowała pomocy; problem polegał na tym, jak ją uzyskać. Odwróciła głowę i wyjrzała przez okno. U sąsiadów paliło się światło. Jeśli otworzy okno i zacznie krzyczeć, czy ktoś ją usłyszy? A jeśli tak, to czy pospieszy jej z pomocą? Laura usiłowała sobie wmówić, że wszystko wyolbrzymia. Może powinna po prostu zejść na dół, czego żądał mąż, i przekonać go, że jest mu potrzebny lekarz. Uderzenie w drzwi poderwało ją na równe nogi. Nasłuchiwała uważnie, lecz po chwili odetchnęła z ulgą, gdyż doleciało ją krótkie szczeknięcie. Przyłożyła ucho do drzwi. Słyszała jedynie skowyt Gingera. Szybko przekręciła klucz w zamku, by wpuścić pudla do środka. Drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając ją w rękę i grzmotnęły w ścianę. Ku jej przerażeniu, w holu stał Larry. Ginger rzucił się w kierunku swej pani i zaczął podskakiwać prosząc, by wzięła go na ręce. Laura krzyknęła. Twarz jej męża wciąż wykrzywiał groteskowy grymas. W lewej ręce Larry trzymał pistolet pneumatyczny Remingtona, kaliber 12. Ogarnięta paniką, odwróciła się i uciekła do łazienki. Zatrzasnęła i zaryglowała drzwi. Ginger wbiegł tam wraz z nią i teraz dygotał u jej stóp. Wzięła psa na ręce i cofnęła się, nie spuszczając z oczu drzwi. Wiedziała, że dla Larry'ego to żadna przeszkoda. Potężny huk odbił się gromkim echem w wyłożonym kafelkami pomieszczeniu, a część drzwi rozpadła się w drzazgi. Wyrzucone w powietrze odłamki drewna uderzyły Laurę w twarz. Pies zaskowyczał żałośnie. Łazienka miała drugie drzwi i Laura, puściwszy Gingera, zaczęła się siłować z zamkiem. Była nieco ogłuszona, ale zdołała przekręcić klucz i wybiegła do ubieralni, która łączyła się z sypialnią. Rzuciła szybkie spojrzenie do tyłu i zobaczyła, że Larry wkłada rękę przez dziurę powstałą po wystrzale. Przebiegając przez sypialnię, kątem oka dostrzegła, że Larry znika w łazience. Świadoma, iż ma nad nim zaledwie parę sekund przewagi, rzuciła się na korytarz i potykając się zbiegła po schodach. Ginger podążał tuż za nią. Szarpnęła drzwi frontowe, ale były zamknięte na klucz. Człowiek, który przed laty zbudował ten dom, był na tyle szalony, że we wszystkich drzwiach zainstalował zamki, których nie można było otworzyć bez użycia kluczy. Zapasowe klucze leżały gdzieś w szafce w holu, ale Laura nie miała czasu ich szukać. Swoje zostawiła w torebce w kuchni. Usłyszała, że Larry schodzi na dół, przebiegła więc korytarzem do drugiego skrzydła domu. Zwykle kładła torebkę obok telefonu, ale teraz jej tam nie było. Spróbowała otworzyć tylne drzwi, ale - tak jak się spodziewała - one także były zamknięte. Mimo narastającego strachu usiłowała się zastanowić. Myśl, że Larry użył strzelby, aby otworzyć drzwi łazienki, przyprawiła ją niemal o palpitację serca. Ginger wskoczył jej na ręce. Przytuliła go mocno do piersi. Usłyszała kroki męża na marmurowej posadzce korytarza. Zdesperowana, weszła do piwnicy i zapaliła światło. Zamknęła za sobą drzwi i - najciszej jak umiała - zeszła krętymi schodami na dół. Wyjście z piwnicy na zewnątrz zamykane było od środka dębową belką. Nigdy nie korzystali z podziemi - mieli aż za dużo miejsca na górze. Piwnica była więc zatęchła i zagracona tym, co zostawili poprzedni właściciele. Stanowiła istny labirynt maleńkich pomieszczeń słabo oświetlonych nielicznymi żarówkami. Laura potknęła się o jakieś śmieci leżące u stóp schodów i mocniej przycisnęła do siebie Gingera. Lawirując po krętych korytarzach dotarła już niemal do wyjścia, kiedy zgasło światło. Zupełnie nagle zapanowała nieprzenikniona ciemność. Laura, zdezorientowana, zamarła w bezruchu. Paniczny strach ścisnął ją za gardło. Desperacko wyciągnęła przed siebie lewą rękę, szukając ściany. Jej palce natrafiły na nieheblowane drewno. Potykając się posuwała

19 się wzdłuż ściany, aż natrafiła na jakieś przejście. Usłyszała, że Larry schodzi do piwnicy. Odgłos jego kroków był bardzo wyraźny - mężczyzna poruszał się niezwykle wolno i ostrożnie. Migocące światełko świadczyło o tym, że ma latarkę. Wiedziała, iż po ciemku nigdy nie znajdzie wyjścia, zdecydowała więc, że musi się gdzieś ukryć. Biorąc pod uwagę liczbę pomieszczeń i wszystkie znajdujące się w nich graty, czuła, że ma szansę. Minęła przejście, przy którym stała, i zagłębiła się w ciemność. Niemal natychmiast natrafiła rękami na oparte o ścianę okiennice. Gdy je obchodziła, zawadziła nogą o jakąś drewnianą przeszkodę. Była to ogromna, leżąca na boku beczka. Upewniła się, że beczka jest pusta. Wślizgnęła się do niej tyłem na czworakach, wciągając za sobą Gingera. Nie miała czasu zastanawiać się, czy znalazła odpowiednią kryjówkę. Ledwie zdążyła się w niej usadowić, gdy usłyszała, jak jej mąż zbliża się korytarzem. Chociaż wylot beczki był zwrócony w przeciwną stronę niż drzwi, do których się zbliżał, widziała nikły odblask latarki. Kroki Larry'ego słychać było coraz bliżej. Laura starała się oddychać jak najciszej. Snop światła rozjaśnił pomieszczenie. Kobieta zupełnie wstrzymała oddech. I wtedy Ginger zaczął szczekać. Laurę doleciał szczęk odbezpieczanego pistoletu i serce w niej zamarło. Larry kopnął beczkę: potoczyła się parę kroków. Ginger zaskowyczał i uciekł. Laura jak oszalała usiłowała wydostać się z pułapki. Rozdział piąty W ekspresie do Waszyngtonu Adam uspokoił się nieco po raz pierwszy od poprzedniego wieczoru. Gdy Jennifer zatrzasnęła za sobą drzwi sypialni, próbował wyciągnąć się na niewygodnej wiktoriańskiej kanapie i poczytać o zapaleniu trzustki, ale zupełnie nie mógł się skupić. Miał świadomość tego, że jeśli stracą pensję Jennifer, będzie musiał przerwać studia. O świcie, po zaledwie kilku godzinach niespokojnego snu, zadzwonił do szpitala i zostawił kolegom z grupy wiadomość, że tego dnia go nie będzie. Wiedział, że tak czy inaczej musi znaleźć jakieś rozwiązanie. Obserwował przez okno płaski krajobraz New Jersey. Oznajmiono przez głośniki, że pociąg mija właśnie rzekę Delaware. Adam obliczył, że do Waszyngtonu zostało jeszcze jakieś dwadzieścia minut jazdy. Dotrze do miasta o ósmej trzydzieści, a już około dziewiątej znajdzie się w biurze swojego ojca w siedzibie FDA*. Nie cieszyła go zbytnio myśl o tym spotkaniu, przede wszystkim z powodu sytuacji, w jakiej się znajdował. Ostatnio widzieli się, gdy Adam był w połowie pierwszego roku medycyny. Tamto spotkanie miało dość dramatyczny przebieg. Adam powiadomił wtedy ojca, że zdecydował się poślubić Jennifer. Wchodząc przez obrotowe drzwi budynku agencji, Adam wciąż się zastanawiał, jak zagaić rozmowę. Jako dziecko nie bywał w biurze ojca zbyt często, ale i tak pozostało w nim uczucie niechęci do tego miejsca. Ojciec zawsze zachowywał się tak, jakby chłopiec mu zawadzał. Adam był drugim z trójki rodzeństwa i zawsze pozostawał w cieniu swego genialnego starszego brata, Davida, i młodsze siostry, Ellen, ulubienicy rodziny. David był dzieckiem wybitnym i bardzo wcześnie postanowił, że zostanie lekarzem, tak jak ojciec. Adam nigdy nie wiedział na pewno, co chciałby robić w życiu. Przez długi czas zastanawiał się, czy nie zostać farmerem. Wsiadł do windy i nacisnął guzik z numerem ósmym. Przypomniał sobie, jak niegdyś jeździł nią z bratem, kiedy ten studiował medycynę. David był starszy o dziesięć lat i Adam zawsze widział w nim przede wszystkim dorosłego, a dopiero potem brata. Podczas gdy ojciec zabierał Davida, aby go przedstawić kolegom, Adam musiał siedzieć w sekretariacie. Wysiadł na ósmym piętrze i skręcił w prawo. W miarę jak mijał coraz większe i lepiej urządzone biura, sekretarki stawały się coraz brzydsze. Pamiętał, że to właśnie jego brat zwrócił mu na to uwagę.

20 Zawahał się na moment przed wejściem do tej części biura, w której mieściły się gabinety dyrektorów. Zastanawiał się, jak ułożyłyby się jego stosunki z ojcem, gdyby David nie poległ w Wietnamie. Zginęło tam niewielu lekarzy, ale jego bratu się to udało. Zawsze był do wszystkiego pierwszy. Poległ w ostatnim roku wojny. Adam miał wtedy piętnaście lat. To wydarzenie wstrząsnęło całą rodziną. Matka zupełnie się załamała i trzeba ją było poddać terapii wstrząsowej. Nigdy jednak nie wróciła do dawnego stanu. Ojciec zniósł tę wiadomość niewiele lepiej. Stał się milczący i zamknięty, a gdy po kilku miesiącach Adam poszedł oznajmić mu, że zdecydował się zostać lekarzem, ojciec - zamiast okazać radość - rozpłakał się i wyszedł. Zatrzymał się przed drzwiami jego gabinetu. Zebrał się na odwagę i podszedł do biurka Margaret Weintrob. Była to potężna kobieta, swym ciałem wypełniająca całe krzesło. Miała na sobie szeroką, bawełnianą sukienkę w kwiaty, z której dałoby się chyba uszyć spory namiot. Jej ramiona pokryte były takimi zwałami tłuszczu, że pulchne dłonie i nadgarstki wydawały się przy nich szczupłe. Mimo swej tuszy była kobietą bardzo zadbaną. Zobaczywszy Adama, uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę na powitanie, nie ruszając się przy tym z miejsca. Uścisnął jej dłoń i odwzajemnił uśmiech. Zawsze się lubili. Margaret była sekretarką ojca, odkąd tylko pamiętał, i zawsze rozumiała jego nieśmiałość. - Co się z tobą działo? - spytała z udawaną złością. - Nie byłeś tu od wieków. - Studiowanie medycyny nie zostawia zbyt wiele wolnego czasu - odparł. Ojciec wtajemniczał Margaret niemal we wszystko i Adam był pewien, że sekretarka wie, dlaczego się nie pojawiał. - Twój ojciec jak zwykle rozmawia przez telefon. Musisz chwilę poczekać. Może napijesz się kawy albo herbaty? Pokręcił przecząco głową. Powiesił płaszcz na mosiężnym wieszaku i usiadł na plastikowym taborecie. Przypomniał sobie, iż ojciec zawsze dbał o to, by nikt nie odniósł wrażenia, że rząd pozwala trwonić pieniądze podatników na zbędne luksusy, takie jak wygodne fotele. W rezultacie cały sekretariat miał raczej surowy wygląd. Dla Schonberga seniora było to kwestią zasad. Z tego samego powodu zrezygnował z należnego mu na jego stanowisku samochodu z kierowcą. Adam usiłował jakoś uporządkować swoje racje, ale tak naprawdę nie żywił wielkich nadziei na sukces. Gdy zadzwonił rano, by umówić się na spotkanie, ojciec był dość opryskliwy, jakby spodziewał się, że chodzi o pieniądze. Rozległ się dźwięk brzęczyka. - Ojciec czeka na ciebie - oznajmiła Margaret z uśmiechem. Gdy chłopak podniósł się z ponurą miną, dotknęła jego ręki. - On jeszcze ciągle nie może przeboleć śmierci Davida - powiedziała. - Postaraj się go zrozumieć. Ojciec naprawdę cię kocha. - David zginął dziewięć lat temu - zauważył Adam. Margaret skinęła głową i poklepała go po ramieniu. - Chciałam po prostu, żebyś wiedział, co on czuje w środku. Otworzył drzwi i wszedł do gabinetu ojca. Był to wielki kwadratowy pokój z dużymi oknami wychodzącymi na ładne, pełne zieleni patio. Pozostałe ściany zajmowały regały z książkami, a pośrodku stało wielkie dębowe biurko. Po obu jego bokach ustawiono prostopadle dwa spore stoły, co razem tworzyło przestronne miejsce do pracy w kształcie litery U. Za biurkiem siedział doktor Schonberg. Byli do siebie podobni na tyle, że ludzie bez trudu odgadywali ich pokrewieństwo. Obaj mieli gęste, kręcące się włosy, choć stary Schonberg siwiał już na skroniach. Najbardziej różnili się wzrostem, gdyż doktor był niemal o piętnaście centymetrów niższy od syna. Gdy Adam wchodził, ojciec trzymał w ręku pióro. Teraz starannie schował je do futerału. - Witaj - odezwał się Adam. Zauważył, że ojciec postarzał się od ich ostatniego spotkania. Na jego czole pojawiło się mnóstwo nowych zmarszczek.

21 Doktor Schonberg odpowiedział skinieniem głowy, ale nie ruszył się z miejsca. Adam podszedł do biurka i spojrzał z góry w mocno podkrążone oczy ojca. Nie dostrzegł w nich ani odrobiny ciepła. - Czemuż to zawdzięczam tę niespodziewaną wizytę? - spytał stary Schonberg. - Jak się czuje mama? - rzucił Adam czując, że jego obawy były słuszne. Od początku rozmowa się nie kleiła. - Miło z twojej strony, że pytasz. No cóż, nie czuje się zbyt dobrze. Musiała ponownie przejść terapię wstrząsową. Ale nie chcę ci psuć humoru; przecież to twój ślub z tą dziewczyną znacznie przyczynił się do pogorszenia jej stanu. - Ta dziewczyna ma na imię Jennifer. Po półtora roku mógłbyś już pamiętać jej imię. Stan matki pogorszył się po śmierci Davida, a nie w związku z moim małżeństwem. - Właśnie wracała do zdrowia, gdy wstrząsnęła nią wiadomość, że ożeniłeś się z tą dziewczyną. - Z Jennifer! - poprawił go Adam. - A od śmierci Davida mijało wtedy siedem lat. - Siedem czy dziesięć - co za różnica? Wiedziałeś, jak matka zareaguje na twoje małżeństwo z osobą innego wyznania. Ale czy to cię cokolwiek obchodziło? Ze mną też się nie liczyłeś. Prosiłem cię, żebyś się nie żenił na samym początku kariery lekarskiej. Ale ty nigdy nie brałeś pod uwagę zdania rodziny. Zawsze stawiałeś na swoim. A więc masz, czego chciałeś. Adam utkwił wzrok w ojcu. Nie miał siły, by polemizować z tak irracjonalnymi argumentami. Próbował to zrobić półtora roku temu, ale bez żadnego efektu. - Czy w ogóle nie obchodzi cię, co się ze mną dzieje, jak mi idzie na studiach? - spytał Adam niemal błagalnie. - W tych okolicznościach - nie. - Cóż, zatem pomyliłem się, przychodząc tutaj. Mamy kłopoty finansowe i myślałem, że minęło już dostatecznie dużo czasu, byśmy mogli o tym porozmawiać. - Teraz mu się zebrało na rozmowę o pieniądzach! - krzyknął stary Schonberg, wymachując rękami. Spojrzał na syna, a jego oczy się zwęziły. - Ostrzegałem cię, że jeśli samowolnie poślubisz tę dziewczynę, to nie będę cię utrzymywał. Myślałeś, że żartuję? Że po kilku latach zmienię zdanie? - Czy cokolwiek mogłoby wpłynąć na zmianę twojego stanowiska? - spytał Adam cicho. Znał odpowiedź, zanim jeszcze zadał pytanie, postanowił więc nawet nie wspominać ojcu o tym, że Jennifer jest w ciąży. - Adamie, musisz nauczyć się ponosić odpowiedzialność za swoje decyzje. Jeśli coś postanowisz, powinieneś się tego trzymać. W medycynie nie ma miejsca na żadne kompromisy. Rozumiesz? Adam ruszył w stronę drzwi. - Dzięki za wykład, tato. Na pewno mi się przyda. Doktor Schonberg wyszedł zza biurka. - Zawsze byłeś wygadany, ale musisz wreszcie nauczyć zrozumieć, że każdy odpowiada za to, co robi. Według tej zasady kieruję moim departamentem. Chłopak skinął głową i otworzył drzwi. Margaret cofnęła się niezdarnie, nie próbując nawet udawać, że nie podsłuchiwała. Sięgnął po płaszcz. Stary Schonberg wyszedł za nim do sekretariatu. - I tą zasadą kieruję się w życiu osobistym. Tak samo postępował mój ojciec i to samo radzę tobie. - Będę o tym pamiętał, tato. Pozdrów ode mnie mamę. Dzięki za wszystko. Adam wyszedł na korytarz i skierował się do windy. Nacisnął guzik i obejrzał się za siebie. Zobaczył machającą mu na pożegnanie Margaret. Odpowiedział jej tym samym gestem. Nie powinien był tu przychodzić. Nie było szans, żeby ojciec dał mu jakieś pieniądze. Gdy Jennifer wychodziła z domu, jeszcze nie padało, ale najwyraźniej zanosiło się na deszcz. Pomyślała, że pod wieloma względami najgorszym miesiącem w Nowym Jorku jest marzec.

22 Mimo iż kalendarzowa wiosna miała się zacząć lada dzień, zima wciąż jeszcze trzymała miasto w swoich okowach. Otuliła się szczelniej płaszczem i ruszyła w kierunku Siódmej Alei. Pod spodem miała - jak zawsze wtedy, gdy szła na próbę - stary trykot, rajstopy, getry i przedpotopowy szary sweter z obciętymi rękawami. Tak naprawdę nie wiedziała, czy będzie tańczyć, zamierzała bowiem powiedzieć Jasonowi o ciąży. Miała nadzieję, że pozwoli jej jeszcze przez kilka miesięcy pozostać w zespole. Na gwałt potrzebowali pieniędzy, a myśl, że Adam mógłby rzucić studia, przerażała ją. Gdyby nie był tak uparty w kwestii pomocy od rodziców... Doszła do Siódmej Alei i skręciła na południe, przeciskając się w porannym tłoku. Zatrzymała się na czerwonym świetle i pomyślała, jak też Adam został przyjęty przez ojca. Gdy rano wstała, znalazła napisaną przez niego kartkę z informacją, że wyjechał do Waszyngtonu. Gdyby tylko ten stary drań im pomógł, wszystko dałoby się rozwiązać. A jeśli stary Schonberg zaofiaruje jakieś wsparcie, to zapewne Adam zgodzi się przyjąć pomoc także od jej rodziców. Przeszła na drugą stronę Siódmej Alei i skierowała się ku centrum Greenwich Village. Kilka minut później wchodziła do Cézanne Café, jednym susem przeskoczyła trzy stopnie w dół i pchnęła przeszklone drzwi. W pomieszczeniu unosił się gęsty dym z gauloise'ów i zapach kawy. Jak zwykle kawiarnia była pełna. Jennifer wspięła się na palce, starając się wyłowić w tłumie jakąś znajomą twarz. Dostrzegła, że gdzieś w połowie sali ktoś do niej macha. Była to Candy Harley, która niegdyś tańczyła w Zespole Jasona Conrada, ale teraz pracowała w biurze. Obok niej siedziała Cheryl Tedesco, sekretarka grupy. W białym żakiecie wyglądała jeszcze bladziej niż zwykle. Wszystkie trzy miały zwyczaj wypijać razem kawę przed próbą. Jennifer wyswobodziła się z płaszcza i zwinąwszy go, położyła pod ścianą. Na wierzch rzuciła swoją podniszczoną torebkę. Ledwie usiadła przy stole, a już zjawił się kelner Peter, z pochodzenia Austriak, i spytał, czy zamawia to co zwykle. Przytaknęła. Wzięła kawę cappuccino i rogalik z masłem i miodem. - Mamy dla ciebie dobrą i złą wiadomość. Którą chcesz usłyszeć najpierw? - Candy rozejrzała się dokoła i pochyliła się w jej stronę. Jennifer nie była w nastroju do żartów, przyjrzała się uważnie obu koleżankom - Cheryl wpatrywała się w filiżankę takim wzrokiem, jakby straciła kogoś bliskiego. Była melancholijną dwudziestolatką z lekką nadwagą, która ostatnio, jak zauważyła Jennifer, nieco się zwiększyła. Twarz z niewielkim, zadartym noskiem i ogromnymi oczami przypominała buzię małego skrzata. Ciemnoblond włosy dziewczyny opadały na ramiona w nieładzie. Nieskazitelnie wyglądająca Candy stanowiła jej zupełne przeciwieństwo. Jasne włosy miała zaplecione starannie we francuski warkocz. - Może najpierw powiedzcie mi tę dobrą - poprosiła Jennifer niepewnie. - Zaproponowano nam specjalny występ dla CBS - oznajmiła Candy. - Dla Zespołu Tanecznego Jasona Conrada nadeszły wielkie dni. Jennifer udała podniecenie, choć wiedziała, że jej to nie dotyczy, bo - jak na telewizję - jej ciąża będzie już zbyt widoczna. - To fantastycznie! - zawołała z wymuszonym entuzjazmem. - Na kiedy zaplanowano nagranie? - Nie znamy jeszcze konkretnej daty, ale na pewno odbędzie się w najbliższych miesiącach. - A jaka jest zła wiadomość? - zagadnęła Jennifer, zmieniając temat. - Taka, że Cheryl jest w czwartym miesiącu i jutro musi iść na zabieg - wyjaśniła szybko Candy. - Bardzo mi przykro - powiedziała Jennifer, zwracając się do Cheryl. - Nie wiedziałam, że jesteś w ciąży - dodała z zakłopotaniem. - Nikt nie wiedział - wtrąciła Candy. - Cheryl trzymała to w tajemnicy, dopóki nie dowiedziała się, że ja też miałam aborcję. Wtedy mi się zwierzyła - i dobrze zrobiła. Wysłałam ją do mojego lekarza, a ten skierował ją na amniopunkcję; bo Cheryl aż do drugiego miesiąca brała narkotyki. Nie zdawała sobie sprawy, że jest w ciąży.

23 - I jaki był wynik badania? - spytała Jennifer. - Okazało się, że dziecko jest zdeformowane. Ma coś nie w porządku z genami. Po to właśnie robi się amniopunkcję. Jennifer znowu spojrzała na Cheryl, która wbiła wzrok w filiżankę, usiłując powstrzymać łzy. - A co na to ojciec dziecka? - zapytała i od razu tego pożałowała, gdyż Cheryl ukryła twarz w dłoniach i zaczęła głośno szlochać. Candy objęła ją ramieniem. Jennifer rozejrzała się po sąsiednich stolikach. Nikt nie zwracał na nie uwagi. Tylko w Nowym Jorku możliwa jest taka prywatność w miejscu publicznym. Cheryl wyjęła chusteczkę i głośno wydmuchała nos. - Ojciec ma na imię Paul - oznajmiła ze smutkiem. - Co sądzi o aborcji? - powtórzyła Jennifer. Cheryl wytarła oczy i zajęła się studiowaniem ciemnego śladu, jaki tusz do rzęs zostawił na chusteczce. - Nie wiem. Zwinął manatki i odszedł. - No cóż - wtrąciła Candy - to daje nam niezłe wyobrażenie o tym, co myśli na ten temat. Drań. Żałuję, że mężczyźni nie muszą znosić wszystkich kłopotów związanych z ciążą, no, przynajmniej z co drugą. Może wtedy byliby nieco bardziej odpowiedzialni. Cheryl ponownie otarła łzy i Jennifer nagle uświadomiła sobie, jak młoda i bezbronna jest ta dziewczyna. Wobec problemów Cheryl jej własne wydawały się niczym. - Strasznie się boję - powiedziała Cheryl. - Nikomu nic nie mówiłam, bo jeśli mój ojciec się dowie, to mnie zabije. - Hm, mam nadzieję, że nie idziesz do szpitala sama? - zapytała Jennifer z nagłym niepokojem. - Nie będzie tak źle - zapewniła Candy. - Ja też bardzo się denerwowałam przed zabiegiem, ale wszystko poszło gładko. Lekarze w Klinice Juliańskiej są niezwykle życzliwi i sympatyczni. Poza tym Cheryl będzie miała najlepszego ginekologa na świecie. - Jak się nazywa? - zainteresowała się Jennifer. Pomyślała, że nie mogłaby powiedzieć tego samego o Vandermerze. - Lawrence Foley - odparła Candy. - Poleciła mi go pewna dziewczyna, której też on usuwał ciążę. - Wygląda na to, że przeprowadza mnóstwo aborcji - zauważyła Jennifer. - To duże miasto - pokiwała głową Candy. Jennifer sączyła cappuccino i zastanawiała się, jak powiedzieć przyjaciółkom, że ona też jest w ciąży. Odłożyła to na później. - Może chciałabyś, żebym jutro z tobą poszła? Myślę, że przyda ci się towarzystwo - zwróciła się do Cheryl. - Byłoby cudownie - dziewczyna rozpromieniła się. - Nie tak prędko, pani Schonberg - przerwała Candy. - Mamy próbę. Jennifer uniosła brwi i uśmiechnęła się. - Hm, ja też mam nowinę. Wczoraj dowiedziałam się, że od dwóch i pół miesiąca jestem w ciąży. - O nie! - krzyknęła Candy. - O tak! - powiedziała Jennifer. - I kiedy powiem o tym Jasonowi, zapewne nie będzie go już obchodziło, czy zjawię się na próbie. Candy i Cheryl zamilkły ze zdumienia. Wszystkie trzy w ciszy dopiły kawę, zapłaciły rachunek i wyszły. Kiedy dotarły na salę gimnastyczną, Jasona jeszcze nie było. Jennifer poczuła zarazem ulgę i rozczarowanie. Zdjęła płaszcz i znalazła dla siebie trochę wolnego miejsca na parkiecie. Stanęła bokiem i uniosła sweter, aby się sobie przyjrzeć. Musiała przyznać, że trochę już było po niej widać. Adam umył ręce w szpitalnej toalecie na pierwszym piętrze. Spojrzał w lustro na swoją wymizerowaną twarz i zdał sobie sprawę, że wygląda jak człowiek krańcowo wyczerpany.

24 Cóż, może to lepiej usposobi do niego dziekana. Po bezowocnym spotkaniu z ojcem stwierdził, że jego ostatnią szansą jest dodatkowa pożyczka studencka z uczelni. Poprawiając wytarty, zapinany na guziki kołnierzyk koszuli pomyślał, że od razu widać, iż potrzebuje pieniędzy. Wiedział, że jeśli zaraz nie pójdzie do dziekana, to opuści go odwaga. Zdecydowanym krokiem wszedł do sekretariatu i poprosił o rozmowę z doktorem Markowitzem. Poczuł się niemal rozczarowany, gdy sekretarka oznajmiła, że szef ma akurat trochę wolnego czasu. Poszła go zapytać, czy przyjmie interesanta. Po dłuższej chwili wróciła i poinformowała Adama, że może od razu wejść do gabinetu. Gdy tylko przekroczył próg, Markowitz podniósł się z miejsca. Był to niski, krępy mężczyzna o ciemnych, kręcących się włosach, podobnych do włosów Adama. Chłopak zauważył, że dziekan jest opalony, mimo iż był dopiero początek marca. Doktor Markowitz podszedł do niego, wyciągając rękę. Uścisnęli sobie dłonie. - Proszę, niech pan siada - dziekan położył mu rękę na ramieniu i wskazał czarne krzesło stojące obok biurka. Ze swego miejsca Adam widział tekturową teczkę podpisaną swoim nazwiskiem. Dotychczas był u dziekana zaledwie parę razy, ale Markowitz zawsze sprawiał wrażenie, jakby doskonale znał jego sytuację. Z pewnością przejrzał zawartość teczki w ciągu tych paru minut, kiedy była u niego sekretarka. - Doktorze Markowitz - zaczął Adam - przepraszam, że zabieram panu czas, ale mam pewien problem. - Skoro tak, znalazł się pan we właściwym miejscu - stwierdził dziekan, choć jego uśmiech nieco przygasł. Adam zdał sobie sprawę, że Markowitz jest bardziej politykiem niż lekarzem. Miał niemiłe uczucie, że spotkanie zakończy się podobnie jak to z ojcem. Założył nogę na nogę i splótł ręce, żeby się nie trzęsły. - Właśnie dowiedziałem się, że moja żona jest w ciąży - zaczął, obawiając się zobaczyć na twarzy Markowitza oznaki dezaprobaty. Dziekan nawet nie starał się jej ukryć. Oczy mu się zwęziły, a uśmiech znikł z jego twarzy. Wyczekująco skrzyżował ręce na piersi. - Nie muszę wyjaśniać - ciągnął Adam, starając się nie tracić odwagi - że w związku z tym znaleźliśmy się w trudnym położeniu. Utrzymujemy się z pensji żony, a teraz, kiedy ona spodziewa się dziecka... - Głos Adama się załamał. Nie trzeba było być jasnowidzem, żeby domyślić się reszty. - No cóż - rzekł Markowitz, siląc się na uśmiech - jestem internistą, a nie położnikiem. Odbieranie porodów nigdy nie było moją mocną stroną. "Ma specyficzne poczucie humoru" - pomyślał Adam. - Moja żona jest pod opieką doktora Vandermera - wyjaśnił. - On jest zdecydowanie najlepszy - przyznał wspaniałomyślnie dziekan. - Nigdzie nie znajdzie się lepszego położnika niż Vandermer. To właśnie on odbierał dwójkę moich dzieci. Zapadła krępująca cisza. Adam usłyszał tykanie antycznego zegara ściennego wiszącego po lewej stronie. Doktor Markowitz pochylił się i otworzył leżącą na biurku teczkę. Przez chwilę ją przeglądał, po czym podniósł wzrok na Adama. - Czy zastanawiał się pan nad tym, że może nie jest to najlepszy czas na zakładanie rodziny? - To był przypadek - wyjaśnił szybko Adam. Chciał uniknąć wykładu. - Zawiodła antykoncepcja. To się zdarza. Ale skoro już się stało, musimy sobie z tym poradzić. Sytuacja jest prosta: potrzebujemy pomocy finansowej. Jeśli jej nie otrzymamy, będę musiał na jakiś czas zrezygnować ze studiów. - Czy rozważaliście możliwość przerwania ciąży? - podsunął dziekan. - Tak, ale żadne z nas tego nie chce. - A co z pomocą ze strony rodziny? - pytał dalej Markowitz. - Nie wydaje mi się, by rezygnowanie ze studiów było właściwym posunięciem. Włożył pan wiele wysiłku, by dojść do obecnego etapu. Nie chciałbym, żeby to poszło na marne. - Nie możemy liczyć na wsparcie rodziny - odparł Adam. Nie chciał się wdawać w szczegółową dyskusję na temat nieprzejednanego stanowiska ojca czy nieustannego

25 wtrącania się teściów. - Moja jedyna nadzieja to kolejna pożyczka z uczelni. Jeśli jej nie uzyskam, będę musiał przerwać naukę. - Niestety, pożyczył pan już maksymalną dozwoloną kwotę - stwierdził doktor Markowitz. - Mamy ograniczoną pulę pieniędzy na pożyczki dla studentów i musimy je dzielić tak, by mieli do nich dostęp wszyscy potrzebujący. Bardzo mi przykro. - Cóż, dziękuję, że zechciał mi pan poświęcić swój czas. - Adam podniósł się z krzesła. Dziekan także wstał. Na jego twarzy znów pojawił się uśmiech. - Żałuję, że nie mogę w niczym pomóc. Przykro mi, że się z panem rozstajemy. Jak dotąd, osiągał pan doskonałe wyniki. Może powinniście państwo jeszcze raz rozważyć ewentualność przerwania ciąży. - To dziecko się urodzi - odrzekł Adam stanowczo. - Muszę stwierdzić, że teraz, gdy minęło już pierwsze zaskoczenie, bardzo się z tego cieszę. - Kiedy zamierza pan nas opuścić? - spytał Markowitz. - Za kilka dni kończę medycynę wewnętrzną. Zaraz potem zacznę szukać pracy. - Myślę, że jeśli już chce pan przerwać studia, to ten moment jest równie dobry jak każdy inny. Gdzie zamierza pan pracować? - Nie mam jeszcze żadnych konkretnych planów. - Adam wzruszył ramionami. - Mógłbym spróbować załatwić panu pracę w zespole badawczym tu, w naszym centrum medycznym. - Doceniam pańską propozycję - odparł Adam - ale praca naukowa nie jest zbyt dobrze płatna, a ja potrzebuję pieniędzy. Muszę znaleźć coś za przyzwoitą pensję. Myślałem raczej o którejś z dużych firm farmaceutycznych w New Jersey. Kiedyś Arolen ofiarował całej naszej grupie te skórzane nesesery lekarskie. Może najpierw spróbuję tam. Markowitz drgnął, jakby go ktoś uderzył. - Tak, oni mają pieniądze - westchnął. - Ale muszę powiedzieć, że czuję się tak, jakby przechodził pan do obozu wroga. Przemysł farmaceutyczny zaczyna ostatnio coraz bardziej przejmować kontrolę nad badaniami medycznymi, co mnie bardzo niepokoi. - Nie jestem zachwycony tym pomysłem - przyznał Adam. - Ale to jedyni ludzie, którzy tak naprawdę mogą być zainteresowani studentem trzeciego roku medycyny. Jeśli to nie wyjdzie, może wrócę, by skorzystać z pańskiej propozycji. Doktor Markowitz otworzył drzwi. - Przykro mi, że nie dysponujemy większymi środkami na pomoc finansową. Życzę powodzenia i proszę zawiadomić mnie, jak tylko będzie miał pan zamiar wrócić na studia. Adam wyszedł z silnym postanowieniem, że jeszcze tego popołudnia zadzwoni do Arolenu. Zacznie się martwić o presję przemysłu farmaceutycznego na ośrodki naukowe, gdy otrzyma pierwszy czek. - Co?! - wrzasnął Jason Conrad, dyrektor Zespołu Tanecznego. Uniósł ręce w teatralnym geście rozpaczy. Jennifer znała go już cztery lata i wiedziała, że Jason zawsze gra, i to niezależnie od tego, czy zamawia obiad w restauracji, czy pracuje z tancerzami. Spodziewała się więc takiej reakcji. - Chwileczkę, czy ja dobrze zrozumiałem? - lamentował. - Mówisz, że będziesz miała dziecko? Nie, proszę, powiedz, że to nieprawda. To chyba jakiś zły sen! Jason patrzył błagalnie na Jennifer. Był wysokim mężczyzną - miał prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu - ale mimo swych trzydziestu sześciu lat wyglądał jak chłopiec. Jennifer nie miała pojęcia, czy był homoseksualistą, i nie wiedział tego nikt w zespole. Taniec stanowił jego życiową pasję i Jason był w tej dziedzinie geniuszem. - Spodziewam się dziecka - potwierdziła Jennifer. - O mój Boże! - zawołał Jason i ukrył twarz w dłoniach. Jennifer wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Candy, która przyszła, by wesprzeć ją psychicznie.