Mutant.
(Mutation)
Przełożyła: Ewa Ćwirko – Godycka.
Z wyrazami wdzięczności dla Jean, która dostarczyła mi strawy dosłownie i w przenośni.
DZIADKOM Mae i Edowi, których nie dane mi było poznać lepiej.
Esther i Johnowi, którzy przyjęli mnie do rodziny.
Louisie i Billowi, którzy zaadoptowali mnie z czystej dobroci.
Jak Śmiesz Tak Igrać z Życiem.
Mary Wollstonecraft Shelley „Frankenstein” (1818).
Wstęp
Akumulacja energii w milionach neuronów wzbierała nieprzerwanie od sześciu miesięcy, czyli od
momentu, w którym zaczęły one powstawać.
Komórki nerwowe aż kipiały od energii elektrycznej, stopniowo wzbierającej w kierunku pewnej
progowej wartości napięcia.
Liczba rozgałęzień dendrytów komórek nerwowych i wspierających je komórek mikroglejowych
rosła w postępie logarytmicznym: z każdą godziną przybywały setki tysięcy złącz nerwowych.
To wszystko przypominało reaktor jądrowy zbliżający się do stanu nadkrytycznego.
I wreszcie stało się!
Próg został osiągnięty i przekroczony.
Mikrowyładowania elektryczne rozbiegły się błyskawicznie po całym skomplikowanym splocie
połączeń synaptycznych, rozprowadzając energię po całej masie.
Pęcherzyki wewnątrzkomórkowe uwolniły swe neuroprzekaźniki i neuromodulatory, podnosząc
poziom wzbudzenia jeszcze wyżej.
Z tej to zawiłej aktywności komórkowej w wymiarze mikroskopijnym wyłoniła się jedna z tajemnic
wszechświata: świadomość!
Kolejny raz z materii zrodził się rozum.
Świadomość zaś to podstawa pamięci i znaczeń, lecz również przerażenia i lęku.
Wraz ze świadomością nadszedł ciężar wiedzy o nieuchronnej śmierci.
W tym wszakże momencie powstająca świadomość była pozbawiona wiedzy.
Lecz i wiedza miała już wkrótce nadejść.
Prolog
11 października 1978.
– O Boże! – wyrzuciła z siebie Mary Millman, ściskając w obu dłoniach końce prześcieradła.
Znowu poczuła potworny ból w dole brzucha, docierający szybko do pachwin i krzyża niczym
roztopiona stal.
– Dajcie mi coś przeciwbólowego!
Błagam!
Nie wytrzymam!
– Z jej gardła wydobył się krzyk.
– Wszystko jest w porządku, Mary – powiedział spokojnie doktor Stedman.
– Tylko głęboko oddychaj.
– Nakładał gumowe rękawiczki, starannie naciągając każdy palec.
– Nie wytrzymam! – ochryple wykrzyknęła Mary.
Z wysiłkiem zmieniła pozycję, lecz nic to nie dało.
Ból nasilał się z każdą sekundą.
Wstrzymała oddech i odruchowo napięła wszystkie mięśnie.
– Mary! – powiedział doktor Stedman stanowczym głosem.
– Nie przyj.
To nic nie pomoże, póki nie będzie rozwarcia szyjki.
Możesz tylko zaszkodzić dziecku!
Mary otworzyła oczy i spróbowała rozluźnić mięśnie.
Każdy jej wydech przypominał jęk udręki.
– Nic nie mogę poradzić – zakwiliła poprzez łzy.
– Nie zniosę tego.
Pomóżcie mi!
– Nie dokończyła, bo jej słowa zdławił następny krzyk.
Mary Millman miała dwadzieścia dwa lata i była sekretarką w domu towarowym w centrum Detroit.
Gdy przeczytała ogłoszenie, w którym poszukiwano zastępczej matki, wizja pieniędzy jawiła się jej
niczym dar niebios – wreszcie będzie mogła oddać niezliczone długi, spowodowane przeciągającą
się chorobą matki.
Ponieważ jednak nigdy nie była w ciąży ani też, z wyjątkiem filmów, nie była świadkiem żadnych
narodzin, nie miała pojęcia, jak to wygląda.
W tej chwili nie była w stanie myśleć o owych trzydziestu tysiącach dolarów, które miała otrzymać
po porodzie.
Była to suma znacznie wyższa niż typowa stawka za urodzenie cudzego dziecka w Michigan, jedynym
stanie, w którym dziecko można było adoptować przed urodzeniem.
Teraz myślała, że umrze.
Bóle wzmogły się, poczym zelżały.
Udało się jej złapać kilka płytkich oddechów.
– Chcę zastrzyk przeciwbólowy – powiedziała z trudem.
Wargi miała zupełnie suche.
– Dostałaś już dwa – odrzekł doktor Stedman.
Zmieniał właśnie rękawiczki, które uległy skażeniu, gdy przytrzymywał jej ramię, na nową, sterylną
parę.
– Nie pomogły jęknęła Mary.
– W szczytowym momencie skurczu może nie – odrzekł lekarz.
– Ale przed chwilą spałaś.
– Naprawdę?
– Mary szukała wzrokiem potwierdzenia w twarzy Marshy Frank, matki dziecka, która delikatnie
zmywała jej czoło chłodną, wilgotną gąbką.
Marsha skinęła głową.
Uśmiechała się ciepło, współczująco.
Mary lubiła ją i była wdzięczna za to, że Marsha koniecznie chciała być obecna przy porodzie.
Oboje państwo Frank postawili to zresztą jako warunek umowy.
Mary czuła znacznie mniej sympatii do przyszłego ojca, który bez przerwy jej rozkazywał.
– Proszę pamiętać, że każdy lek podany pani wpływa również na dziecko – mówił teraz ostrym
tonem.
– Nie możemy narażać jego życia tylko dlatego, żeby ulżyć pani w bólu.
Doktor Stedman obrzucił Victora Franka krótkim spojrzeniem.
Facet zaczynał działać mu na nerwy.
Zdaniem doktora Stedmana Frank był najgorszym ojcem, jakiego wpuścił do sali porodowej.
Najbardziej zdumiewające w tym wszystkim było to, że Frank również był lekarzem i przed
rozpoczęciem kariery naukowca zdał egzamin z położnictwa.
Jeśli rzeczywiście miał za sobą takie doświadczenia, zupełnie nie było tego widać po jego
zachowaniu się przy pacjentce.
Mary westchnęła głęboko i doktor Stedman na powrót się nią zajął.
Grymas, który wykrzywił jej twarz, powoli zanikał.
Skurcz najwyraźniej minął.
– W porządku – rzekł doktor Stedman, gestem nakazując pielęgniarce uniesienie prześcieradła
przykrywającego nogi pacjentki.
– Zobaczymy, co się tam dzieje.
– Pochylił się i ustawił nogi Mary we właściwej pozycji.
– Może powinniśmy zrobić ultrasonografie? – zaproponował Victor.
– Nie sądzę, byśmy czynili wielkie postępy.
Doktor Stedman wyprostował się.
– Doktorze Frank!
Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu...
– Nie dokończył zdania, przeświadczony, że tonem głosu uświadomił tamtemu swoją irytację.
Victor Frank spojrzał na doktora Stedmana i ten nagle zrozumiał, że gość jest przerażony.
Jego twarz pobielała jak kreda, na czole pojawiły się kropelki potu.
Być może poród zastępczej matki stanowi wyjątkowe przeżycie nawet dla lekarza.
– Aaa! – wykrzyknęła Mary.
Na prześcieradło nagle chlusnęły wody porodowe i doktor Stedman ponownie skupił uwagę na
pacjentce.
Nie myślał już o Franku.
– Pękły błony porodowe – orzekł.
– To zupełnie normalne, jak już wyjaśniałem.
Zobaczmy, co się dzieje z dzieckiem.
Mary przymknęła oczy.
W swoim wnętrzu poczuła palce lekarza.
Leżąc na prześcieradle przesiąkniętym jej własnymi wodami płodowymi, czuła się bezbronna i
upokorzona.
Wmawiała sobie wcześniej, że nie robi tego tylko dla pieniędzy, lecz również po to, by uszczęśliwić
parę, która nie może mieć drugiego dziecka.
Marsha była tak strasznie miła i przekonująca.
Teraz Mary zastanawiała się, czy postąpiła słusznie.
Poczuła następny skurcz i przestała myśleć o wszystkim.
– Dobrze!
Dobrze! – wykrzyknął doktor Stedman.
– Bardzo dobrze, Mary.
Naprawdę dobrze.
– Szybkim ruchem zdjął i wyrzucił rękawiczki.
– Główka dziecka jest już we właściwym miejscu i szyjka jest prawie całkowicie rozwarta.
Dobrze się spisujesz!
– Zwrócił się do pielęgniarki: – Przenieśmy ją do sali porodowej.
– Czy mogę teraz dostać środek przeciwbólowy? – spytała Mary.
– Gdy tylko znajdziemy się w sali porodowej – odrzekł radośnie doktor Stedman.
Poczuł ulgę.
A potem czyjąś dłoń na ramieniu.
– Czy jest pan pewien, że głowa nie jest za duża? – spytał Victor szorstko, odciągając Stedmana na
bok.
Stedman czuł, że ręka trzymająca jego ramię drży.
Sięgnął dłonią do góry i odczepił palce Franka.
– Powiedziałem, że główka jest we właściwym miejscu.
A to oznacza, że przeszła przez wpust miednicy.
Tyle chyba pan pamięta!
– Jest pan pewien, że główka jest na właściwej drodze? – spytał Victor.
Doktor Stedman poczuł przypływ złości.
Bliski był utraty cierpliwości, zorientował się jednak, że Frank aż trzęsie się ze strachu.
Powstrzymując gniew, Stedman odrzekł po prostu: – Główka jest na właściwej drodze.
Z całą pewnością.
– Po chwili dorzucił: – Jeśli jest pan tym wszystkim tak zdenerwowany, to może byłoby lepiej, żeby
pan przeszedł do poczekalni.
– Nie mogę! – odrzekł Victor z naciskiem.
– Muszę zobaczyć wszystko do końca.
Stedman spojrzał na Franka.
Od pierwszego spotkania żywił wobec tego człowieka jakieś mieszane uczucia.
Początkowo jego nerwowość przypisywał sytuacji związanej z nietypowym rodzicielstwem, ale
kryło się za tym coś więcej.
Doktor Frank był nie tylko zdenerwowanym ojcem.
„Muszę zobaczyć wszystko do końca” – to był dziwny komentarz jak na przyszłego ojca, nawet
przybranego.
Zabrzmiało to tak, jak gdyby była to jakaś misja, a nie radosne – nawet jeśli dramatyczne –
przeżycie związane z narodzinami człowieka.
Marsha zdawała sobie po trosze sprawę z dziwnego zachowania męża, lecz była tak zaabsorbowana
samym porodem, że nie zastanawiała się nad tym głębiej.
Teraz szła korytarzem w ślad za łóżkiem, na którym Mary jechała do sali porodowej.
Całym sercem pragnęła, by na tym szpitalnym łóżku wieziono właśnie ją.
Z radością znosiłaby ból, mimo że pięć lat temu poród ich syna, Davida, skończył się takim
krwotokiem, że aby uratować jej życie, lekarz musiał dokonać usunięcia macicy.
Ona zaś i Victor bardzo chcieli mieć drugie dziecko.
A ponieważ nie mogła go urodzić, rozważyli wszystkie możliwości.
Po pewnym namyśle postanowili, że najlepszym wyjściem jest zastępcza matka.
Marsha była bardzo zadowolona z tego układu i cieszyła się, że jeszcze przed narodzeniem dziecko
jest legalnie ich, lecz mimo to dałaby wszystko, by mogła sama nosić owo utęsknione maleństwo.
Przez chwilę zastanawiała się, jak Mary zniesie rozstanie z dzieckiem.
Z tego właśnie powodu była bardzo zadowolona z przepisów obowiązujących w stanie Michigan.
Patrząc, jak pielęgniarki przenoszą Mary na stół porodowy, Marsha rzekła łagodnie: –
Świetnie się spisujesz.
Już prawie po wszystkim.
– Połóżmy ją na boku – powiedziała pielęgniarkom doktor Whitehead, anestezjolog.
A potem, chwytając Mary mocno za ramię, dodała: – Teraz zrobimy pani znieczulenie
zewnątrzoponowe, jak obiecaliśmy.
– Nie sądzę, by to było potrzebne – rzekł Victor, stając po przeciwnej stronie stołu.
– Zwłaszcza że chce pan znieczulać przez kręgosłup.
– Doktorze Frank! – powiedział Stedman surowo.
– Ma pan do wyboru: albo przestanie pan się wtrącać, albo opuści pan salę.
Proszę się zdecydować.
– Doktor Stedman miał już tego dosyć.
Spełnił kilka poleceń Franka, takich jak choćby wykonanie wszystkich możliwych badań
prenatalnych, w tym punkcję owodni i biopsję kosmówki.
Zgodził się nawet na to, by przez trzy tygodnie we wczesnym okresie ciąży Mary przyjmowała
antybiotyk o nazwie cefaloklor.
Jako lekarz uważał, że żadna z tych rzeczy nie jest wskazana, lecz ustąpił, ponieważ doktor Frank
nalegał i ponieważ status zastępczej matki czynił sytuację wyjątkową.
A skoro Mary nie protestowała, argumentując, że to wszystko jest przewidziane umową z państwem
Frank, nie sprzeciwiał się.
Ale to było podczas ciąży.
Poród jednak to zupełnie inna sprawa i doktor Stedman nie miał zamiaru rezygnować ze swych metod
z powodu neurotycznego kolegi.
Czego tego Franka uczyli na studiach? – zastanawiał się.
Z pewnością wie, jak przestrzegać powszechnie przyjętych zasad postępowania.
Ale on kwestionował każde zalecenie Stedmana, komentował każdy jego krok.
Przez kilka pełnych napięcia sekund Victor i doktor Stedman patrzyli na siebie.
Victor zacisnął pięści i Stedmanowi przemknęło przez myśl, że zaraz go uderzy.
Lecz chwila ta minęła, Victor przygarbił się i zdenerwowany stanął w kącie.
Czuł łomotanie serca i nieprzyjemny ucisk w dołku.
Żeby tylko to dziecko było normalne, modlił się w duchu.
Spojrzał na żonę i łzy przesłoniły mu wzrok.
Tak bardzo pragnęła drugiego dziecka.
Czuł, że znowu zaczyna drżeć.
Skarcił się po cichu.
Nie powinienem był tego robić.
Ale, Boże, błagam, niech to będzie normalne dziecko.
Spojrzał na zegar ścienny.
Wydawało się, że wskazówka sekundnika niemiłosiernie powoli wlecze się po tarczy.
Zastanawiał się, jak długo jeszcze wytrzyma to napięcie.
Doktor Whitehead zręcznym ruchem dłoni w ciągu kilku sekund wykonała blokadę.
Marsha trzymała Mary za rękę i uśmiechem dodawała jej odwagi.
Ból powoli ustępował.
Potem do Mary dotarło już tylko tyle, że ktoś ją budził i mówił, że czas zacząć przeć.
Druga faza porodu przebiegła szybko i gładko, i o godzinie szóstej 04 urodził się pełen energii Victor
Frank Junior.
W chwili porodu Victor, powstrzymując oddech i usiłując dojrzeć jak najwięcej, stał tuż za doktorem
Stedmanem.
Gdy dziecko wreszcie się ukazało, Victor przebiegł uważnym spojrzeniem całe ciało, a doktor
Stedman związał i przeciął pępowinę.
Potem lekarz podał niemowlę czekającemu pediatrze, który przeniósł je do termostatyzowanej sali
noworodków.
Lekarz ułożył spokojne dziecko i zaczął je badać.
Victor poczuł ulgę.
Wszystko wyglądało prawidłowo.
– Apgar dziesięć! – zawołał pediatra, oznajmiając, że Victor Junior otrzymał najwyższą liczbę
punktów.
– Wspaniale! – odrzekł doktor Stedman, który stał teraz przy Mary i czekał na odejście łożyska.
– Ale nie płacze – stwierdził Victor.
Jego euforię przyćmiły wątpliwości.
Pediatra delikatnie klepnął dziecko w stopy, potem potarł je po karku.
Niemowlę nawet nie pisnęło.
– Oddech prawidłowy.
– Pediatra wziął gumową gruszkę z zamiarem wyczyszczenia nosa dziecku.
Ku jego zdumieniu, dłoń noworodka uniosła się i wytrąciła mu gruszkę z palców.
Gruszka wylądowała na podłodze.
– No, teraz już wszystko wiemy – rzekł lekarz ze śmiechem.
– On po prostu nie chce płakać.
– Czy mógłbym? – spytał Victor, wskazując na dziecko.
– Tylko żeby nie zziębł.
Victor ostrożnie włożył dłonie do boksu i wyjął noworodka.
Objął ciałko obiema dłońmi i podniósł je do góry.
Było to piękne dziecko o zdumiewająco jasnych włosach.
Miało pucołowate różowe policzki i było śliczne jak z obrazka; w jego twarzy najbardziej uderzały
wyraziste błękitne oczy.
Gdy Victor w nie spojrzał, uświadomił sobie z przerażeniem, że dziecko wpatruje się w niego.
– Śliczny, prawda? – powiedziała Marsha, stając za plecami Victora.
– Cudowny – zgodził się.
– Ale skąd te jasne włosy?
My jesteśmy szatynami.
Do pięciu lat byłam blondynką – odrzekła Marsha, wyciągając rękę, by dotknąć różowego ciałka.
Victor spojrzał na żonę, która z miłością wpatrywała się w dziecko.
Miała ciemnobrązowe włosy, tu i ówdzie widniały pojedyncze siwe pasemka.
Oczy miała intensywnie szaro niebieskie, rysy dość posągowe, silnie kontrastujące z krągłymi,
pełnymi rysami niemowlęcia.
– Popatrz na jego oczy – powiedziała Marsha.
Victor ponownie przyjrzał się dziecku.
– Niewiarygodne, prawda?
Chwilę temu przysiągłbym, że wpatrują się we mnie.
– Są jak szlachetne kamienie – dodała Marsha.
Victor obrócił dziecko w kierunku żony.
Czyniąc to, spostrzegł, że oczy dziecka pozostały przykute do jego oczu!
W ich turkusowej głębi był chłód i jasność lodu.
Niespodziewanie poczuł dreszcz przerażenia.
Państwo Frank jechali do domu z poczuciem zwycięstwa.
Victor skręcił swym oldsmobilem cutlassem na wysypany drobnym grysem podjazd wiodący do ich
szalowanego, wiejskiego domu.
Cały wysiłek włożony w proces zapłodnienia pozaustrojowego opłacił się.
Poszukiwania odpowiedniej matki zastępczej, męczące podróże do Detroit odniosły skutek.
Mieli dziecko i teraz Marsha tuliła je w ramionach, dziękując Bogu za Jego dar.
Marsha patrzyła, jak samochód pokonuje ostatni zakręt.
Uniosła niemowlę do góry, odsunęła od jego twarzy kocyk i pokazała mu dom.
Jak gdyby pojmując, o co chodzi, Victor Junior popatrzył przez przednią szybę samochodu na ładny,
choć skromny dom.
Zamrugał oczami, po czym spojrzał z uśmiechem na Victora.
– Podoba ci się, co, tygrysku? – rzekł Victor wesoło.
– Ma dopiero trzy dni, lecz przysiągłbym, że gdyby umiał, coś by mi powiedział.
– A co byś chciał, żeby ci powiedział? – spytała Marsha, opuszczając Victora Juniora na kolana.
Nazwali go Victor Junior dla odróżnienia od ojca, Victora Seniora.
– Nie wiem – odrzekł Victor, hamując przed frontowymi drzwiami.
– Może to, że gdy dorośnie, zostanie lekarzem, tak jak jego stary.
– Och, na litość boską – powiedziała Marsha, otwierając drzwi samochodu.
Victor pospieszył jej z pomocą.
Był piękny październikowy dzień, powietrze było jasne i przezroczyste, świeciło ostre słońce.
Drzewa rosnące za domem demonstrowały wspaniałą gamę barw jesieni: purpurowe klony,
pomarańczowe dęby i żółte brzozy rywalizowały z sobą niczym w konkursie piękności.
Gdy byli już na ścieżce wiodącej do domu, otworzyły się drzwi i ze schodów zbiegła Janice Fay,
niania mieszkająca u państwa Frank.
– Niechże go obejrzę – powiedziała, stając naprzeciw Marshy.
Z podziwu przytknęła dłoń do ust.
– No i co? – spytał Victor.
– Jak aniołek! – zawołała Janice.
– Jest cudowny.
Chyba nigdy nie widziałam takich niebieskich oczu.
– Wyciągnęła ręce.
– Czy mogę go potrzymać?
– Delikatnie wyjęła dziecko z objęć Marshy i poczęła nim kołysać.
– Nie spodziewałam się, że będzie miał jasne włosy.
– My też nie – odpowiedziała Marsha.
– Wiedzieliśmy, że zaskoczymy cię tak, jak on zaskoczył nas.
Ale w mojej rodzinie też byli blondyni.
– Ależ oczywiście – zażartował Victor.
– U Dżyngis Chana było wielu blondynów.
– A gdzie David? – spytała Marsha.
– Gdzieś w domu – odrzekła Janice, nie spuszczając oczu z twarzy Victora Juniora.
– David! – zawołała Marsha.
W progu stanął chłopiec, trzymający jednego z zapomnianych misiów.
Malec miał pięć lat, szczupłe ciało i ciemne, kręcone włosy.
– Chodź tutaj i popatrz na swojego braciszka.
David posłusznie podszedł do gruchającej grupki.
Janice schyliła się i pokazała noworodka bratu.
David spojrzał nań i zmarszczył nos.
– Śmierdzi.
Victor zaśmiał się, lecz Marsha ucałowała syna i powiedziała, że kiedy Victor Junior urośnie, będzie
pachniał tak ładnie jak David.
Wzięła niemowlę z rąk Janice i weszła do domu.
Janice westchnęła.
To był taki szczęśliwy dzień.
Uwielbiała niemowlęta.
Poczuła, że David bierze ją za rękę.
Spojrzała na chłopca.
Patrzył na nią z głową zadartą do góry.
– Wolałbym, żeby go tu nie było.
– Ciii... – powiedziała łagodnie Janice, tuląc do siebie chłopca.
– Nieładnie tak mówić.
To jest tylko małe dziecko, a ty jesteś dużym chłopcem.
Trzymając się za ręce, weszli do domu w chwili, gdy Marsha i Victor znikali w świeżo
pomalowanym pokoju dziecięcym na górze.
Janice wzięła Davida do kuchni, gdzie przygotowywała obiad.
Chłopiec wdrapał się na krzesło i usadowił misia na krześle znajdującym się naprzeciwko.
Janice stanęła przy zlewie.
– Bardziej kochasz mnie czy tego małego? – zapytał David.
Janice szybko odłożyła warzywa, które właśnie płukała, i wzięła chłopca w ramiona.
Przytknęła czoło do jego czoła, mówiąc: – Ciebie kocham najbardziej w świecie.
– I przytuliła go mocno.
David odwzajemnił uścisk.
Żadne z nich nie wiedziało, że mają przed sobą tylko kilka lat życia.
Rozdział 1
19 marca 1989.
Niedziela, późne popołudnie.
Długie, koronkowe cienie nagich klonów rosnących wzdłuż podjazdu przecinały obszerne brukowane
podwórko między rozsiadłym białym kolonialnym dworem a stodołą.
O zmroku nasilił się wiatr i falujące cienie przypominały wielkie pajęczyny.
Mimo że do wiosny kalendarzowej było już blisko, zima wciąż trzymała w swych okowach ziemię w
North Andover w stanie Massachusetts.
Marsha stała przy zlewie w dużej wiejskiej kuchni i spoglądała na ogród w gasnącym świetle dnia.
Usłyszała jakiś ruch na podjeździe.
Odwróciła się i spostrzegła Victora Juniora jadącego do domu na rowerze.
Przez sekundę miała uczucie, że w piersiach zabraknie jej tchu.
Od śmierci Davida, czyli od niespełna pięciu lat, niczego nie była pewna.
Nigdy nie zapomni owego potwornego dnia, gdy lekarz powiedział jej, że żółtaczka chłopca jest
wynikiem nowotworu.
Jego twarz, pożółkła i wyniszczona chorobą, była wyryta w jej sercu.
Wciąż czuła malutkie ciało, kurczowo tulące się do niej w ucieczce przed śmiercią.
Była pewna, że syn usiłuje coś powiedzieć, ale słyszała jedynie rwący oddech ostatnich chwil jego
życia.
Odtąd wszystko się zmieniło.
A rok później było jeszcze gorzej.
Jej głęboki niepokój o Victora Juniora wynikał częściowo z utraty Davida, a częściowo ze
straszliwych okoliczności, które właśnie po upływie roku towarzyszyły śmierci Janice.
Oboje zachorowali na niezwykle rzadką odmianę raka wątroby i mimo że oba te przypadki absolutnie
nie były zakaźne, Marsha nie mogła pozbyć się strachu, że piorun, który uderzył dwa razy, może
uderzyć po raz trzeci.
Śmierć Janice znacznie głębiej zapadła jej w pamięć, bo była wyjątkowo makabryczna.
Było to jesienią, tuż po piątych urodzinach Victora Juniora.
Liście spadały z drzew, w powietrzu czuło się ostry jesienny chłód.
Jeszcze przed chorobą Janice zachowywała się dziwnie, jadała tylko to, co przygotowała sama i co
pochodziło z zamkniętych pojemników.
Stała się głęboko religijna, angażując się w działalność szczególnie fanatycznego odłamu
odrodzonych chrześcijan.
Marsha i Victor nie wytrzymaliby z nią, gdyby nie to, że w ciągu tych wielu lat, jakie u nich
przepracowała, stała się praktycznie członkiem rodziny.
Podczas ostatnich, krytycznych miesięcy życia Davida zachowywała się wspaniale.
Lecz wkrótce po jego śmierci zaczęła chodzić z Biblią, przyciskała ją do piersi, jak gdyby Biblia
miała ją uchronić przed tajemniczymi złymi mocami.
Odkładała ją tylko wtedy, gdy wykonywała zajęcia domowe, i to też bardzo niechętnie.
Na dodatek stała się posępna i zamknięta w sobie, a na noc zamykała drzwi swego pokoju na klucz.
Jeszcze gorsze było jej nastawienie do Victora Juniora.
Nagle oświadczyła, że nie chce mieć nic do czynienia z tym chłopcem, liczącym wówczas tylko pięć
lat.
Mimo że Victor Junior był wyjątkowo niezależny, czasami pomoc Janice była potrzebna, a ona tej
pomocy odmawiała.
Marsha kilkakrotnie poruszała z nią ten temat, lecz nic to nie dało.
Janice uparcie unikała chłopca.
Gdy ją o coś proszono, zaczynała bredzić o diable, który zamieszkał wśród nich, i o innych
głupstwach o podtekście religijnym.
Gdy zachorowała, Marsha zupełnie straciła głowę.
Victor pierwszy zauważył jej zmienione oczy.
Powiedział o tym żonie.
Marsha z przerażeniem stwierdziła, że oczy Janice tak samo pożółkły jak oczy Davida.
Victor szybko wysłał Janice do Bostonu na badania.
Mimo że byli na to przygotowani, diagnoza nimi wstrząsnęła: u Janice stwierdzono tę samą odmianę
złośliwego nowotworu wątroby, która spowodowała śmierć Davida.
Dwa przypadki owego niezwykle rzadkiego raka wątroby w tym samym domu, i to w przeciągu
jednego roku, sprawiły, że podjęto szczegółowe badania epidemiologiczne.
Wszystkie wyniki były jednak negatywne.
Nie stwierdzono żadnego zagrożenia środowiskowego.
Komputery wykazały, że oba zachorowania były po prostu rzadkim zbiegiem okoliczności.
Diagnoza pozwoliła przynajmniej wyjaśnić dziwne zachowanie Janice.
Lekarze domniemywali, że już wcześniej mogła mieć przerzuty do mózgu.
W chwili, gdy choroba została rozpoznana, jej dalszy przebieg był szybki i bezlitosny.
Mimo leczenia Janice gwałtownie chudła, a po dwóch tygodniach zostały z niej tylko skóra i kości.
Największe przeżycie stanowił jednak dzień poprzedzający jej wyjazd do szpitala, gdzie pozostała
już do śmierci.
Victor właśnie wrócił do domu i wszedł do łazienki przylegającej do salonu.
Marsha zajęta była przygotowywaniem w kuchni obiadu, gdy nagle w domu rozległ się mrożący krew
w żyłach krzyk.
Victor wyskoczył z łazienki.
– Co się dzieje, na Boga?! – zawołał na cały głos.
– To z pokoju Janice – odrzekła Marsha z pobielałą twarzą.
Małżonkowie wymienili porozumiewawcze, pełne najgorszych przeczuć spojrzenia.
Potem pognali do garażu i wąskimi schodami dotarli do służbówki Janice.
Zanim znaleźli się w jej pokoju, ciszę rozdarł następny krzyk.
Wydawało się, że od jego nieziemskiej siły zadrżały szyby.
Victor wpadł do pokoju pierwszy, Marsha tuż za nim.
Janice stała pośrodku łóżka, kurczowo ściskając Biblię.
Wyglądała żałośnie.
Włosy, które stały się łamliwe, były zmierzwione, nadając jej demoniczny wygląd.
Policzki miała zapadnięte, a pod chorobliwie pożółkłą napiętą skórą sterczały kości.
Oczy Janice przypominały żółte neony.
Patrzyła nieruchomo przed siebie.
Przez sekundę Marsha poczuła się zahipnotyzowana wizją Janice w roli harpii.
Potem podążyła wzrokiem w miejsce, w które wpatrywała się Janice.
Na progu tylnych drzwi pokoju niani stał Victor Junior.
Bez mrugnięcia powieką spokojnie odwzajemniał spojrzenie Janice.
Marsha natychmiast odgadła, co się wydarzyło: Victor Junior bez żadnych złych zamiarów wszedł
tylnymi schodami do Janice i najwyraźniej ją przestraszył.
Znajdująca się w stanie wywołanej chorobą psychozy kobieta wydała z siebie przeraźliwy krzyk.
– Diabeł! – wycharczała Janice przez zaciśnięte zęby.
– Morderca!
Zabierzcie go stąd!
– Spróbuj ją uspokoić! – zawołała Marsha do męża i podbiegła do syna.
Chwyciła sześcioletnie dziecko w ramiona, zbiegła po schodach, wpadła do salonu i nogą zatrzasnęła
drzwi.
Tuliła głowę Victora Juniora do piersi, myśląc, jak niemądrze postąpiła, zatrzymując tę oszalałą
kobietę w domu.
Wreszcie wypuściła syna ze swego mocnego uścisku.
Victor Junior odsunął się i spojrzał na matkę swymi kryształowo jasnymi oczami.
– Janice nie chciała tak powiedzieć – tłumaczyła chłopcu.
Miała nadzieję, że to okropne przeżycie nie pozostawi w jego psychice żadnych trwałych śladów.
– Wiem – odrzekł Victor Junior ze zdumiewającą powagą człowieka dorosłego.
– Jest bardzo chora.
Nie wie, co mówi.
Od tego dnia Marsha nie potrafiła odprężyć się i cieszyć życiem jak dotąd.
Bała się, że gdyby sobie na to pozwoliła, Bóg mógłby uderzyć jeszcze raz i gdyby coś przydarzyło się
Victorowi Juniorowi, ona by tego nie przeżyła.
Była psychiatrą dziecięcym i wiedziała, że nie może oczekiwać, by jej dziecko rozwijało się w
pewien zaprogramowany sposób, często jednak pragnęła, by jej syn okazywał trochę więcej czułości.
Od najwcześniejszego dzieciństwa był nienaturalnie niezależny.
Z rzadka pozwalał jej przytulić się i czasami tęskniła za tym, żeby siadł jej na kolanach i pieścił się z
nią jak David.
Teraz, patrząc, jak Victor Junior zsiada z roweru, zastanawiała się, czy jest on rzeczywiście taki
pogrążony w sobie, na jakiego czasem wygląda.
Pomachała mu dłonią, ale nie odrywał wzroku od roweru, odpinając z bagażnika sakwy, które spadły
na bruk.
Potem zaprowadził rower na noc do stodoły i zniknął jej z oczu.
Wreszcie wyszedł na podwórko, podniósł z ziemi torby i ruszył do domu.
Marsha znowu pomachała mu dłonią, lecz on, mimo że szedł wprost na nią, nie zareagował.
Maszerował z opuszczoną głową, chroniąc się przed dmiącym ostro zimnym wiatrem.
Zastukała w szybę, w końcu opuściła rękę.
Niedawno nawiedziło ją okropne przeczucie, że z chłopcem jest coś nie tak.
Naprawdę kochała go tak samo, jak gdyby to ona go urodziła, czasami jednak jego nienaturalna
oziębłość i brak emocji napawały ją niepokojem.
Genetycznie był jej synem, ale w niczym nie przypominał matki, w dzieciństwie ciepłej i beztroskiej.
Przed zaśnięciem często dręczyła ją myśl, że owo poczęcie w probówce w jakiś sposób zamroziło
jego uczucia.
Wiedziała, że to absurdalne, ale ta myśl jej nie opuszczała.
Otrząsnąwszy się, zawołała: – Victor Junior wrócił!
Było to skierowane do Victora, który czytał przy ogniu trzaskającym w kominku, w salonie obok
kuchni.
Victor coś odmruknął, ale nie podniósł głowy.
Trzasnęły drzwi od podwórka i Victor Junior wszedł do domu.
Marsha słyszała, jak w sionce zdejmuje płaszcz i buty.
Po chwili pojawił się na progu kuchni.
Był ładnym chłopcem, miał około stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu, trochę dużo jak na
dziesięciolatka.
Jego złociste, jasne włosy nie pociemniały jak niegdyś włosy Marshy, w jego twarzy zachowało się
coś z urody cherubina.
I podobnie jak w dniu narodzin, najbardziej uderzające były jego lodowate, błękitne oczy.
Mimo że wyglądał na cherubinka, jego przejmujące spojrzenie wskazywało na inteligencję znacznie
przewyższającą średnią dla jego wieku.
– No dobrze, młody człowieku – skarciła go Marsha, udając poirytowanie.
– Wiesz, że nie wolno ci jeździć rowerem po ciemku.
– Ale jeszcze nie jest ciemno – odrzekł, broniąc się, Victor Junior.
Głos miał dźwięczny, sopranowy.
Potem zorientował się, że matka żartuje.
– Byłem u Richiego – dodał.
Rzucił torby i podszedł do zlewu.
– W porządku – powiedziała Marsha, wyraźnie zadowolona z wyjaśnienia.
– Ale dlaczego nie zadzwoniłeś?
Mógłbyś zostać u niego dłużej.
Przecież przyjechałabym po ciebie.
– Chciałem już być w domu – wyjaśnił Victor Junior, biorąc jedną z marchewek umytych właśnie
przez matkę.
Ugryzł ją głośno.
Marsha objęła go i przytuliła do siebie, czując siłę w jego twardym, młodym ciele.
– Skoro w tym tygodniu nie ma lekcji, myślałam, że chciałbyś więcej czasu spędzić u Richiego.
– Niee – mruknął Victor Junior, uwalniając się z jej objęć.
– Czy znowu martwisz matkę? – spytał Victor zaczepnie.
Stał w drzwiach salonu, trzymając w ręku otwarte czasopismo naukowe; okulary do czytania opuścił
na sam koniuszek nosa.
Ignorując Victora, Marsha spytała: – A zatem co będziesz robić przez najbliższy tydzień?
Umówiłeś się z Richiem?
– Nie.
Chciałbym jeździć do taty do laboratorium.
Dobra, tato?
– Victor Junior spojrzał na ojca.
– W porządku – odrzekł Victor, wzruszając ramionami.
– Po co, na litość boską, chcesz iść do laboratorium? – spytała.
Było to jednak pytanie retoryczne.
Nie spodziewała się odpowiedzi.
Victor Junior bywał w laboratorium ojca jeszcze w czasach niemowlęcych.
Najpierw wykorzystywano wspaniałą opiekę świetlicową, oferowaną przez firmę Chimera Inc., a
potem chłopiec bawił się już w samym laboratorium.
Stało się to regułą, zwłaszcza po śmierci Janice Fay.
– A może zadzwoniłbyś do kolegów ze szkoły?
Ty, Richie i reszta moglibyście zorganizować sobie wspólnie coś fajnego.
– Zostaw go – powiedział Victor, przychodząc w sukurs chłopcu.
– Jeśli chce jechać ze mną, niech jedzie.
– Dobrze, dobrze – rzekła Marsha, rozumiejąc, że została przegłosowana.
– Kolacja będzie około ósmej – zwróciła się do Victora Juniora, dając mu żartobliwie klapsa.
Victor Junior wziął torby, które poprzednio położył na krześle obok telefonu i skierował się ku
tylnym schodom.
Stare drewniane stopnie trzeszczały pod ciężarem jego trzydziestu pięciu kilogramów.
Szedł prosto do gabinetu na piętrze.
Był to przyjemny pokój wyłożony mahoniową boazerią.
Zasiadł przy komputerze ojca i uruchomił go.
Przez chwilę nasłuchiwał uważnie, chcąc się upewnić, że rodzice nadal rozmawiają w kuchni, potem
wykonał skomplikowaną operację, konieczną, aby mógł dotrzeć do pliku o nazwie STATUS.
Ekran zamrugał, potem wypełnił się danymi.
Otworzył zamki błyskawiczne najpierw jednej, a potem drugiej torby, spojrzał na ich zawartość i
dokonał szybkich obliczeń, wreszcie wprowadził do komputera serię liczb.
Zajęło mu to parę minut.
Gdy skończył, wyszedł ze STATUSU, zapiął torby i włączył Pacmana.
Na jego twarzy pojawił się uśmiech, gdy żółta kulka ruszyła w podróż po labiryncie, polując na
swoją ofiarę.
Marsha strząsnęła wodę z rąk, potem sięgnęła po ręcznik zawieszony na uchwycie drzwiczek
lodówki.
Z coraz większym niepokojem myślała o synu.
Victor Junior nie był trudnym dzieckiem: nauczyciele nie mieli żadnych uwag, lecz mimo że trudno jej
było wskazać przyczynę, Marsha była coraz bardziej przekonana, że coś jest nie w porządku.
Czas, żeby o tym porozmawiać.
Biorąc na ręce Kissy, kotkę o niebiesko szarej sierści, która robiła ósemki wokół nóg swej pani,
Marsha przeszła do salonu, gdzie Victor leżał rozwalony na kanapie i czytał, jak zwykle po powrocie
z pracy, najnowsze czasopismo.
– Możemy chwilę porozmawiać? – spytała.
Victor powoli opuścił pismo, spoglądając na żonę ponad szkłami okularów.
Miał czterdzieści trzy lata, był szczupły, w jego ciemnych, falujących włosach panował
akademicki nieład, rysy miał ostre.
W czasie studiów nieźle grał w squasha i wciąż grywał trzy razy w tygodniu.
Za jego sprawą Chimera Inc. dysponowała trzema kortami do tej gry.
– Martwię się o Victora Juniora – powiedziała Marsha, siadając na fotelu obok kanapy i głaszcząc
Kissy, zadowoloną, że siedzi na kolanach swej pani.
– Hm – mruknął Victor, cokolwiek zdziwiony.
– Coś nie tak?
– Niezupełnie – przyznała Marsha.
– Chodzi o kilka drobiazgów.
Martwi mnie na przykład to, że on ma tak niewielu kolegów.
Gdy przed chwilą powiedział, że był u Richiego, tak się ucieszyłam, jakby to było jakieś osiągnięcie.
A teraz mówi, że w czasie ferii nie chce się z nim spotykać.
Dziecko w jego wieku musi przebywać z rówieśnikami.
To ważne dla prawidłowego rozwoju.
Victor spojrzał na żonę w szczególny sposób.
Wiedziała, że nie cierpi psychologicznych dyskusji, mimo że ona z zawodu była psychiatrą.
Wyprowadzało go to z równowagi.
Poza tym wszelkie rozmowy na temat problemów związanych z rozwojem Victora Juniora zawsze
zdawały się budzić niepokój, o którym wolał nie myśleć.
Westchnął, lecz nie powiedział ani słowa.
– Ciebie to nie martwi? – kontynuowała Marsha, gdy stało się jasne, że mąż nic nie powie.
Głaskała kotkę, która przyjmowała jej pieszczoty bez zachwytu.
Victor pokręcił głową.
– Nie.
Moim zdaniem Victor Junior jest jednym z najlepiej przystosowanych dzieci, jakie znam.
Robin Cook
Mutant. (Mutation) Przełożyła: Ewa Ćwirko – Godycka. Z wyrazami wdzięczności dla Jean, która dostarczyła mi strawy dosłownie i w przenośni. DZIADKOM Mae i Edowi, których nie dane mi było poznać lepiej. Esther i Johnowi, którzy przyjęli mnie do rodziny. Louisie i Billowi, którzy zaadoptowali mnie z czystej dobroci. Jak Śmiesz Tak Igrać z Życiem. Mary Wollstonecraft Shelley „Frankenstein” (1818). Wstęp Akumulacja energii w milionach neuronów wzbierała nieprzerwanie od sześciu miesięcy, czyli od momentu, w którym zaczęły one powstawać. Komórki nerwowe aż kipiały od energii elektrycznej, stopniowo wzbierającej w kierunku pewnej progowej wartości napięcia. Liczba rozgałęzień dendrytów komórek nerwowych i wspierających je komórek mikroglejowych rosła w postępie logarytmicznym: z każdą godziną przybywały setki tysięcy złącz nerwowych. To wszystko przypominało reaktor jądrowy zbliżający się do stanu nadkrytycznego. I wreszcie stało się! Próg został osiągnięty i przekroczony. Mikrowyładowania elektryczne rozbiegły się błyskawicznie po całym skomplikowanym splocie połączeń synaptycznych, rozprowadzając energię po całej masie. Pęcherzyki wewnątrzkomórkowe uwolniły swe neuroprzekaźniki i neuromodulatory, podnosząc poziom wzbudzenia jeszcze wyżej. Z tej to zawiłej aktywności komórkowej w wymiarze mikroskopijnym wyłoniła się jedna z tajemnic wszechświata: świadomość! Kolejny raz z materii zrodził się rozum. Świadomość zaś to podstawa pamięci i znaczeń, lecz również przerażenia i lęku.
Wraz ze świadomością nadszedł ciężar wiedzy o nieuchronnej śmierci. W tym wszakże momencie powstająca świadomość była pozbawiona wiedzy. Lecz i wiedza miała już wkrótce nadejść.
Prolog 11 października 1978. – O Boże! – wyrzuciła z siebie Mary Millman, ściskając w obu dłoniach końce prześcieradła. Znowu poczuła potworny ból w dole brzucha, docierający szybko do pachwin i krzyża niczym roztopiona stal. – Dajcie mi coś przeciwbólowego! Błagam! Nie wytrzymam! – Z jej gardła wydobył się krzyk. – Wszystko jest w porządku, Mary – powiedział spokojnie doktor Stedman. – Tylko głęboko oddychaj. – Nakładał gumowe rękawiczki, starannie naciągając każdy palec. – Nie wytrzymam! – ochryple wykrzyknęła Mary. Z wysiłkiem zmieniła pozycję, lecz nic to nie dało. Ból nasilał się z każdą sekundą. Wstrzymała oddech i odruchowo napięła wszystkie mięśnie. – Mary! – powiedział doktor Stedman stanowczym głosem. – Nie przyj. To nic nie pomoże, póki nie będzie rozwarcia szyjki. Możesz tylko zaszkodzić dziecku! Mary otworzyła oczy i spróbowała rozluźnić mięśnie. Każdy jej wydech przypominał jęk udręki. – Nic nie mogę poradzić – zakwiliła poprzez łzy. – Nie zniosę tego.
Pomóżcie mi! – Nie dokończyła, bo jej słowa zdławił następny krzyk. Mary Millman miała dwadzieścia dwa lata i była sekretarką w domu towarowym w centrum Detroit. Gdy przeczytała ogłoszenie, w którym poszukiwano zastępczej matki, wizja pieniędzy jawiła się jej niczym dar niebios – wreszcie będzie mogła oddać niezliczone długi, spowodowane przeciągającą się chorobą matki. Ponieważ jednak nigdy nie była w ciąży ani też, z wyjątkiem filmów, nie była świadkiem żadnych narodzin, nie miała pojęcia, jak to wygląda. W tej chwili nie była w stanie myśleć o owych trzydziestu tysiącach dolarów, które miała otrzymać po porodzie. Była to suma znacznie wyższa niż typowa stawka za urodzenie cudzego dziecka w Michigan, jedynym stanie, w którym dziecko można było adoptować przed urodzeniem. Teraz myślała, że umrze. Bóle wzmogły się, poczym zelżały. Udało się jej złapać kilka płytkich oddechów. – Chcę zastrzyk przeciwbólowy – powiedziała z trudem. Wargi miała zupełnie suche. – Dostałaś już dwa – odrzekł doktor Stedman. Zmieniał właśnie rękawiczki, które uległy skażeniu, gdy przytrzymywał jej ramię, na nową, sterylną parę. – Nie pomogły jęknęła Mary. – W szczytowym momencie skurczu może nie – odrzekł lekarz. – Ale przed chwilą spałaś. – Naprawdę? – Mary szukała wzrokiem potwierdzenia w twarzy Marshy Frank, matki dziecka, która delikatnie zmywała jej czoło chłodną, wilgotną gąbką. Marsha skinęła głową. Uśmiechała się ciepło, współczująco.
Mary lubiła ją i była wdzięczna za to, że Marsha koniecznie chciała być obecna przy porodzie. Oboje państwo Frank postawili to zresztą jako warunek umowy. Mary czuła znacznie mniej sympatii do przyszłego ojca, który bez przerwy jej rozkazywał. – Proszę pamiętać, że każdy lek podany pani wpływa również na dziecko – mówił teraz ostrym tonem. – Nie możemy narażać jego życia tylko dlatego, żeby ulżyć pani w bólu. Doktor Stedman obrzucił Victora Franka krótkim spojrzeniem. Facet zaczynał działać mu na nerwy. Zdaniem doktora Stedmana Frank był najgorszym ojcem, jakiego wpuścił do sali porodowej. Najbardziej zdumiewające w tym wszystkim było to, że Frank również był lekarzem i przed rozpoczęciem kariery naukowca zdał egzamin z położnictwa. Jeśli rzeczywiście miał za sobą takie doświadczenia, zupełnie nie było tego widać po jego zachowaniu się przy pacjentce. Mary westchnęła głęboko i doktor Stedman na powrót się nią zajął. Grymas, który wykrzywił jej twarz, powoli zanikał. Skurcz najwyraźniej minął. – W porządku – rzekł doktor Stedman, gestem nakazując pielęgniarce uniesienie prześcieradła przykrywającego nogi pacjentki. – Zobaczymy, co się tam dzieje. – Pochylił się i ustawił nogi Mary we właściwej pozycji. – Może powinniśmy zrobić ultrasonografie? – zaproponował Victor. – Nie sądzę, byśmy czynili wielkie postępy. Doktor Stedman wyprostował się. – Doktorze Frank! Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu... – Nie dokończył zdania, przeświadczony, że tonem głosu uświadomił tamtemu swoją irytację.
Victor Frank spojrzał na doktora Stedmana i ten nagle zrozumiał, że gość jest przerażony. Jego twarz pobielała jak kreda, na czole pojawiły się kropelki potu. Być może poród zastępczej matki stanowi wyjątkowe przeżycie nawet dla lekarza. – Aaa! – wykrzyknęła Mary. Na prześcieradło nagle chlusnęły wody porodowe i doktor Stedman ponownie skupił uwagę na pacjentce. Nie myślał już o Franku. – Pękły błony porodowe – orzekł. – To zupełnie normalne, jak już wyjaśniałem. Zobaczmy, co się dzieje z dzieckiem. Mary przymknęła oczy. W swoim wnętrzu poczuła palce lekarza. Leżąc na prześcieradle przesiąkniętym jej własnymi wodami płodowymi, czuła się bezbronna i upokorzona. Wmawiała sobie wcześniej, że nie robi tego tylko dla pieniędzy, lecz również po to, by uszczęśliwić parę, która nie może mieć drugiego dziecka. Marsha była tak strasznie miła i przekonująca. Teraz Mary zastanawiała się, czy postąpiła słusznie. Poczuła następny skurcz i przestała myśleć o wszystkim. – Dobrze! Dobrze! – wykrzyknął doktor Stedman. – Bardzo dobrze, Mary. Naprawdę dobrze. – Szybkim ruchem zdjął i wyrzucił rękawiczki. – Główka dziecka jest już we właściwym miejscu i szyjka jest prawie całkowicie rozwarta. Dobrze się spisujesz!
– Zwrócił się do pielęgniarki: – Przenieśmy ją do sali porodowej. – Czy mogę teraz dostać środek przeciwbólowy? – spytała Mary. – Gdy tylko znajdziemy się w sali porodowej – odrzekł radośnie doktor Stedman. Poczuł ulgę. A potem czyjąś dłoń na ramieniu. – Czy jest pan pewien, że głowa nie jest za duża? – spytał Victor szorstko, odciągając Stedmana na bok. Stedman czuł, że ręka trzymająca jego ramię drży. Sięgnął dłonią do góry i odczepił palce Franka. – Powiedziałem, że główka jest we właściwym miejscu. A to oznacza, że przeszła przez wpust miednicy. Tyle chyba pan pamięta! – Jest pan pewien, że główka jest na właściwej drodze? – spytał Victor. Doktor Stedman poczuł przypływ złości. Bliski był utraty cierpliwości, zorientował się jednak, że Frank aż trzęsie się ze strachu. Powstrzymując gniew, Stedman odrzekł po prostu: – Główka jest na właściwej drodze. Z całą pewnością. – Po chwili dorzucił: – Jeśli jest pan tym wszystkim tak zdenerwowany, to może byłoby lepiej, żeby pan przeszedł do poczekalni. – Nie mogę! – odrzekł Victor z naciskiem. – Muszę zobaczyć wszystko do końca. Stedman spojrzał na Franka. Od pierwszego spotkania żywił wobec tego człowieka jakieś mieszane uczucia. Początkowo jego nerwowość przypisywał sytuacji związanej z nietypowym rodzicielstwem, ale kryło się za tym coś więcej. Doktor Frank był nie tylko zdenerwowanym ojcem.
„Muszę zobaczyć wszystko do końca” – to był dziwny komentarz jak na przyszłego ojca, nawet przybranego. Zabrzmiało to tak, jak gdyby była to jakaś misja, a nie radosne – nawet jeśli dramatyczne – przeżycie związane z narodzinami człowieka. Marsha zdawała sobie po trosze sprawę z dziwnego zachowania męża, lecz była tak zaabsorbowana samym porodem, że nie zastanawiała się nad tym głębiej. Teraz szła korytarzem w ślad za łóżkiem, na którym Mary jechała do sali porodowej. Całym sercem pragnęła, by na tym szpitalnym łóżku wieziono właśnie ją. Z radością znosiłaby ból, mimo że pięć lat temu poród ich syna, Davida, skończył się takim krwotokiem, że aby uratować jej życie, lekarz musiał dokonać usunięcia macicy. Ona zaś i Victor bardzo chcieli mieć drugie dziecko. A ponieważ nie mogła go urodzić, rozważyli wszystkie możliwości. Po pewnym namyśle postanowili, że najlepszym wyjściem jest zastępcza matka. Marsha była bardzo zadowolona z tego układu i cieszyła się, że jeszcze przed narodzeniem dziecko jest legalnie ich, lecz mimo to dałaby wszystko, by mogła sama nosić owo utęsknione maleństwo. Przez chwilę zastanawiała się, jak Mary zniesie rozstanie z dzieckiem. Z tego właśnie powodu była bardzo zadowolona z przepisów obowiązujących w stanie Michigan. Patrząc, jak pielęgniarki przenoszą Mary na stół porodowy, Marsha rzekła łagodnie: – Świetnie się spisujesz. Już prawie po wszystkim. – Połóżmy ją na boku – powiedziała pielęgniarkom doktor Whitehead, anestezjolog. A potem, chwytając Mary mocno za ramię, dodała: – Teraz zrobimy pani znieczulenie zewnątrzoponowe, jak obiecaliśmy. – Nie sądzę, by to było potrzebne – rzekł Victor, stając po przeciwnej stronie stołu. – Zwłaszcza że chce pan znieczulać przez kręgosłup. – Doktorze Frank! – powiedział Stedman surowo. – Ma pan do wyboru: albo przestanie pan się wtrącać, albo opuści pan salę.
Proszę się zdecydować. – Doktor Stedman miał już tego dosyć. Spełnił kilka poleceń Franka, takich jak choćby wykonanie wszystkich możliwych badań prenatalnych, w tym punkcję owodni i biopsję kosmówki. Zgodził się nawet na to, by przez trzy tygodnie we wczesnym okresie ciąży Mary przyjmowała antybiotyk o nazwie cefaloklor. Jako lekarz uważał, że żadna z tych rzeczy nie jest wskazana, lecz ustąpił, ponieważ doktor Frank nalegał i ponieważ status zastępczej matki czynił sytuację wyjątkową. A skoro Mary nie protestowała, argumentując, że to wszystko jest przewidziane umową z państwem Frank, nie sprzeciwiał się. Ale to było podczas ciąży. Poród jednak to zupełnie inna sprawa i doktor Stedman nie miał zamiaru rezygnować ze swych metod z powodu neurotycznego kolegi. Czego tego Franka uczyli na studiach? – zastanawiał się. Z pewnością wie, jak przestrzegać powszechnie przyjętych zasad postępowania. Ale on kwestionował każde zalecenie Stedmana, komentował każdy jego krok. Przez kilka pełnych napięcia sekund Victor i doktor Stedman patrzyli na siebie. Victor zacisnął pięści i Stedmanowi przemknęło przez myśl, że zaraz go uderzy. Lecz chwila ta minęła, Victor przygarbił się i zdenerwowany stanął w kącie. Czuł łomotanie serca i nieprzyjemny ucisk w dołku. Żeby tylko to dziecko było normalne, modlił się w duchu. Spojrzał na żonę i łzy przesłoniły mu wzrok. Tak bardzo pragnęła drugiego dziecka. Czuł, że znowu zaczyna drżeć. Skarcił się po cichu. Nie powinienem był tego robić. Ale, Boże, błagam, niech to będzie normalne dziecko.
Spojrzał na zegar ścienny. Wydawało się, że wskazówka sekundnika niemiłosiernie powoli wlecze się po tarczy. Zastanawiał się, jak długo jeszcze wytrzyma to napięcie. Doktor Whitehead zręcznym ruchem dłoni w ciągu kilku sekund wykonała blokadę. Marsha trzymała Mary za rękę i uśmiechem dodawała jej odwagi. Ból powoli ustępował. Potem do Mary dotarło już tylko tyle, że ktoś ją budził i mówił, że czas zacząć przeć. Druga faza porodu przebiegła szybko i gładko, i o godzinie szóstej 04 urodził się pełen energii Victor Frank Junior. W chwili porodu Victor, powstrzymując oddech i usiłując dojrzeć jak najwięcej, stał tuż za doktorem Stedmanem. Gdy dziecko wreszcie się ukazało, Victor przebiegł uważnym spojrzeniem całe ciało, a doktor Stedman związał i przeciął pępowinę. Potem lekarz podał niemowlę czekającemu pediatrze, który przeniósł je do termostatyzowanej sali noworodków. Lekarz ułożył spokojne dziecko i zaczął je badać. Victor poczuł ulgę. Wszystko wyglądało prawidłowo. – Apgar dziesięć! – zawołał pediatra, oznajmiając, że Victor Junior otrzymał najwyższą liczbę punktów. – Wspaniale! – odrzekł doktor Stedman, który stał teraz przy Mary i czekał na odejście łożyska. – Ale nie płacze – stwierdził Victor. Jego euforię przyćmiły wątpliwości. Pediatra delikatnie klepnął dziecko w stopy, potem potarł je po karku. Niemowlę nawet nie pisnęło. – Oddech prawidłowy. – Pediatra wziął gumową gruszkę z zamiarem wyczyszczenia nosa dziecku.
Ku jego zdumieniu, dłoń noworodka uniosła się i wytrąciła mu gruszkę z palców. Gruszka wylądowała na podłodze. – No, teraz już wszystko wiemy – rzekł lekarz ze śmiechem. – On po prostu nie chce płakać. – Czy mógłbym? – spytał Victor, wskazując na dziecko. – Tylko żeby nie zziębł. Victor ostrożnie włożył dłonie do boksu i wyjął noworodka. Objął ciałko obiema dłońmi i podniósł je do góry. Było to piękne dziecko o zdumiewająco jasnych włosach. Miało pucołowate różowe policzki i było śliczne jak z obrazka; w jego twarzy najbardziej uderzały wyraziste błękitne oczy. Gdy Victor w nie spojrzał, uświadomił sobie z przerażeniem, że dziecko wpatruje się w niego. – Śliczny, prawda? – powiedziała Marsha, stając za plecami Victora. – Cudowny – zgodził się. – Ale skąd te jasne włosy? My jesteśmy szatynami. Do pięciu lat byłam blondynką – odrzekła Marsha, wyciągając rękę, by dotknąć różowego ciałka. Victor spojrzał na żonę, która z miłością wpatrywała się w dziecko. Miała ciemnobrązowe włosy, tu i ówdzie widniały pojedyncze siwe pasemka. Oczy miała intensywnie szaro niebieskie, rysy dość posągowe, silnie kontrastujące z krągłymi, pełnymi rysami niemowlęcia. – Popatrz na jego oczy – powiedziała Marsha. Victor ponownie przyjrzał się dziecku. – Niewiarygodne, prawda? Chwilę temu przysiągłbym, że wpatrują się we mnie.
– Są jak szlachetne kamienie – dodała Marsha. Victor obrócił dziecko w kierunku żony. Czyniąc to, spostrzegł, że oczy dziecka pozostały przykute do jego oczu! W ich turkusowej głębi był chłód i jasność lodu. Niespodziewanie poczuł dreszcz przerażenia. Państwo Frank jechali do domu z poczuciem zwycięstwa. Victor skręcił swym oldsmobilem cutlassem na wysypany drobnym grysem podjazd wiodący do ich szalowanego, wiejskiego domu. Cały wysiłek włożony w proces zapłodnienia pozaustrojowego opłacił się. Poszukiwania odpowiedniej matki zastępczej, męczące podróże do Detroit odniosły skutek. Mieli dziecko i teraz Marsha tuliła je w ramionach, dziękując Bogu za Jego dar. Marsha patrzyła, jak samochód pokonuje ostatni zakręt. Uniosła niemowlę do góry, odsunęła od jego twarzy kocyk i pokazała mu dom. Jak gdyby pojmując, o co chodzi, Victor Junior popatrzył przez przednią szybę samochodu na ładny, choć skromny dom. Zamrugał oczami, po czym spojrzał z uśmiechem na Victora. – Podoba ci się, co, tygrysku? – rzekł Victor wesoło. – Ma dopiero trzy dni, lecz przysiągłbym, że gdyby umiał, coś by mi powiedział. – A co byś chciał, żeby ci powiedział? – spytała Marsha, opuszczając Victora Juniora na kolana. Nazwali go Victor Junior dla odróżnienia od ojca, Victora Seniora. – Nie wiem – odrzekł Victor, hamując przed frontowymi drzwiami. – Może to, że gdy dorośnie, zostanie lekarzem, tak jak jego stary. – Och, na litość boską – powiedziała Marsha, otwierając drzwi samochodu. Victor pospieszył jej z pomocą. Był piękny październikowy dzień, powietrze było jasne i przezroczyste, świeciło ostre słońce.
Drzewa rosnące za domem demonstrowały wspaniałą gamę barw jesieni: purpurowe klony, pomarańczowe dęby i żółte brzozy rywalizowały z sobą niczym w konkursie piękności. Gdy byli już na ścieżce wiodącej do domu, otworzyły się drzwi i ze schodów zbiegła Janice Fay, niania mieszkająca u państwa Frank. – Niechże go obejrzę – powiedziała, stając naprzeciw Marshy. Z podziwu przytknęła dłoń do ust. – No i co? – spytał Victor. – Jak aniołek! – zawołała Janice. – Jest cudowny. Chyba nigdy nie widziałam takich niebieskich oczu. – Wyciągnęła ręce. – Czy mogę go potrzymać? – Delikatnie wyjęła dziecko z objęć Marshy i poczęła nim kołysać. – Nie spodziewałam się, że będzie miał jasne włosy. – My też nie – odpowiedziała Marsha. – Wiedzieliśmy, że zaskoczymy cię tak, jak on zaskoczył nas. Ale w mojej rodzinie też byli blondyni. – Ależ oczywiście – zażartował Victor. – U Dżyngis Chana było wielu blondynów. – A gdzie David? – spytała Marsha. – Gdzieś w domu – odrzekła Janice, nie spuszczając oczu z twarzy Victora Juniora. – David! – zawołała Marsha. W progu stanął chłopiec, trzymający jednego z zapomnianych misiów. Malec miał pięć lat, szczupłe ciało i ciemne, kręcone włosy. – Chodź tutaj i popatrz na swojego braciszka.
David posłusznie podszedł do gruchającej grupki. Janice schyliła się i pokazała noworodka bratu. David spojrzał nań i zmarszczył nos. – Śmierdzi. Victor zaśmiał się, lecz Marsha ucałowała syna i powiedziała, że kiedy Victor Junior urośnie, będzie pachniał tak ładnie jak David. Wzięła niemowlę z rąk Janice i weszła do domu. Janice westchnęła. To był taki szczęśliwy dzień. Uwielbiała niemowlęta. Poczuła, że David bierze ją za rękę. Spojrzała na chłopca. Patrzył na nią z głową zadartą do góry. – Wolałbym, żeby go tu nie było. – Ciii... – powiedziała łagodnie Janice, tuląc do siebie chłopca. – Nieładnie tak mówić. To jest tylko małe dziecko, a ty jesteś dużym chłopcem. Trzymając się za ręce, weszli do domu w chwili, gdy Marsha i Victor znikali w świeżo pomalowanym pokoju dziecięcym na górze. Janice wzięła Davida do kuchni, gdzie przygotowywała obiad. Chłopiec wdrapał się na krzesło i usadowił misia na krześle znajdującym się naprzeciwko. Janice stanęła przy zlewie. – Bardziej kochasz mnie czy tego małego? – zapytał David. Janice szybko odłożyła warzywa, które właśnie płukała, i wzięła chłopca w ramiona. Przytknęła czoło do jego czoła, mówiąc: – Ciebie kocham najbardziej w świecie.
– I przytuliła go mocno. David odwzajemnił uścisk. Żadne z nich nie wiedziało, że mają przed sobą tylko kilka lat życia. Rozdział 1 19 marca 1989. Niedziela, późne popołudnie. Długie, koronkowe cienie nagich klonów rosnących wzdłuż podjazdu przecinały obszerne brukowane podwórko między rozsiadłym białym kolonialnym dworem a stodołą. O zmroku nasilił się wiatr i falujące cienie przypominały wielkie pajęczyny. Mimo że do wiosny kalendarzowej było już blisko, zima wciąż trzymała w swych okowach ziemię w North Andover w stanie Massachusetts. Marsha stała przy zlewie w dużej wiejskiej kuchni i spoglądała na ogród w gasnącym świetle dnia. Usłyszała jakiś ruch na podjeździe. Odwróciła się i spostrzegła Victora Juniora jadącego do domu na rowerze. Przez sekundę miała uczucie, że w piersiach zabraknie jej tchu. Od śmierci Davida, czyli od niespełna pięciu lat, niczego nie była pewna. Nigdy nie zapomni owego potwornego dnia, gdy lekarz powiedział jej, że żółtaczka chłopca jest wynikiem nowotworu. Jego twarz, pożółkła i wyniszczona chorobą, była wyryta w jej sercu. Wciąż czuła malutkie ciało, kurczowo tulące się do niej w ucieczce przed śmiercią. Była pewna, że syn usiłuje coś powiedzieć, ale słyszała jedynie rwący oddech ostatnich chwil jego życia. Odtąd wszystko się zmieniło. A rok później było jeszcze gorzej. Jej głęboki niepokój o Victora Juniora wynikał częściowo z utraty Davida, a częściowo ze straszliwych okoliczności, które właśnie po upływie roku towarzyszyły śmierci Janice. Oboje zachorowali na niezwykle rzadką odmianę raka wątroby i mimo że oba te przypadki absolutnie
nie były zakaźne, Marsha nie mogła pozbyć się strachu, że piorun, który uderzył dwa razy, może uderzyć po raz trzeci. Śmierć Janice znacznie głębiej zapadła jej w pamięć, bo była wyjątkowo makabryczna. Było to jesienią, tuż po piątych urodzinach Victora Juniora. Liście spadały z drzew, w powietrzu czuło się ostry jesienny chłód. Jeszcze przed chorobą Janice zachowywała się dziwnie, jadała tylko to, co przygotowała sama i co pochodziło z zamkniętych pojemników. Stała się głęboko religijna, angażując się w działalność szczególnie fanatycznego odłamu odrodzonych chrześcijan. Marsha i Victor nie wytrzymaliby z nią, gdyby nie to, że w ciągu tych wielu lat, jakie u nich przepracowała, stała się praktycznie członkiem rodziny. Podczas ostatnich, krytycznych miesięcy życia Davida zachowywała się wspaniale. Lecz wkrótce po jego śmierci zaczęła chodzić z Biblią, przyciskała ją do piersi, jak gdyby Biblia miała ją uchronić przed tajemniczymi złymi mocami. Odkładała ją tylko wtedy, gdy wykonywała zajęcia domowe, i to też bardzo niechętnie. Na dodatek stała się posępna i zamknięta w sobie, a na noc zamykała drzwi swego pokoju na klucz. Jeszcze gorsze było jej nastawienie do Victora Juniora. Nagle oświadczyła, że nie chce mieć nic do czynienia z tym chłopcem, liczącym wówczas tylko pięć lat. Mimo że Victor Junior był wyjątkowo niezależny, czasami pomoc Janice była potrzebna, a ona tej pomocy odmawiała. Marsha kilkakrotnie poruszała z nią ten temat, lecz nic to nie dało. Janice uparcie unikała chłopca. Gdy ją o coś proszono, zaczynała bredzić o diable, który zamieszkał wśród nich, i o innych głupstwach o podtekście religijnym. Gdy zachorowała, Marsha zupełnie straciła głowę. Victor pierwszy zauważył jej zmienione oczy. Powiedział o tym żonie.
Marsha z przerażeniem stwierdziła, że oczy Janice tak samo pożółkły jak oczy Davida. Victor szybko wysłał Janice do Bostonu na badania. Mimo że byli na to przygotowani, diagnoza nimi wstrząsnęła: u Janice stwierdzono tę samą odmianę złośliwego nowotworu wątroby, która spowodowała śmierć Davida. Dwa przypadki owego niezwykle rzadkiego raka wątroby w tym samym domu, i to w przeciągu jednego roku, sprawiły, że podjęto szczegółowe badania epidemiologiczne. Wszystkie wyniki były jednak negatywne. Nie stwierdzono żadnego zagrożenia środowiskowego. Komputery wykazały, że oba zachorowania były po prostu rzadkim zbiegiem okoliczności. Diagnoza pozwoliła przynajmniej wyjaśnić dziwne zachowanie Janice. Lekarze domniemywali, że już wcześniej mogła mieć przerzuty do mózgu. W chwili, gdy choroba została rozpoznana, jej dalszy przebieg był szybki i bezlitosny. Mimo leczenia Janice gwałtownie chudła, a po dwóch tygodniach zostały z niej tylko skóra i kości. Największe przeżycie stanowił jednak dzień poprzedzający jej wyjazd do szpitala, gdzie pozostała już do śmierci. Victor właśnie wrócił do domu i wszedł do łazienki przylegającej do salonu. Marsha zajęta była przygotowywaniem w kuchni obiadu, gdy nagle w domu rozległ się mrożący krew w żyłach krzyk. Victor wyskoczył z łazienki. – Co się dzieje, na Boga?! – zawołał na cały głos. – To z pokoju Janice – odrzekła Marsha z pobielałą twarzą. Małżonkowie wymienili porozumiewawcze, pełne najgorszych przeczuć spojrzenia. Potem pognali do garażu i wąskimi schodami dotarli do służbówki Janice. Zanim znaleźli się w jej pokoju, ciszę rozdarł następny krzyk. Wydawało się, że od jego nieziemskiej siły zadrżały szyby. Victor wpadł do pokoju pierwszy, Marsha tuż za nim.
Janice stała pośrodku łóżka, kurczowo ściskając Biblię. Wyglądała żałośnie. Włosy, które stały się łamliwe, były zmierzwione, nadając jej demoniczny wygląd. Policzki miała zapadnięte, a pod chorobliwie pożółkłą napiętą skórą sterczały kości. Oczy Janice przypominały żółte neony. Patrzyła nieruchomo przed siebie. Przez sekundę Marsha poczuła się zahipnotyzowana wizją Janice w roli harpii. Potem podążyła wzrokiem w miejsce, w które wpatrywała się Janice. Na progu tylnych drzwi pokoju niani stał Victor Junior. Bez mrugnięcia powieką spokojnie odwzajemniał spojrzenie Janice. Marsha natychmiast odgadła, co się wydarzyło: Victor Junior bez żadnych złych zamiarów wszedł tylnymi schodami do Janice i najwyraźniej ją przestraszył. Znajdująca się w stanie wywołanej chorobą psychozy kobieta wydała z siebie przeraźliwy krzyk. – Diabeł! – wycharczała Janice przez zaciśnięte zęby. – Morderca! Zabierzcie go stąd! – Spróbuj ją uspokoić! – zawołała Marsha do męża i podbiegła do syna. Chwyciła sześcioletnie dziecko w ramiona, zbiegła po schodach, wpadła do salonu i nogą zatrzasnęła drzwi. Tuliła głowę Victora Juniora do piersi, myśląc, jak niemądrze postąpiła, zatrzymując tę oszalałą kobietę w domu. Wreszcie wypuściła syna ze swego mocnego uścisku. Victor Junior odsunął się i spojrzał na matkę swymi kryształowo jasnymi oczami. – Janice nie chciała tak powiedzieć – tłumaczyła chłopcu. Miała nadzieję, że to okropne przeżycie nie pozostawi w jego psychice żadnych trwałych śladów. – Wiem – odrzekł Victor Junior ze zdumiewającą powagą człowieka dorosłego.
– Jest bardzo chora. Nie wie, co mówi. Od tego dnia Marsha nie potrafiła odprężyć się i cieszyć życiem jak dotąd. Bała się, że gdyby sobie na to pozwoliła, Bóg mógłby uderzyć jeszcze raz i gdyby coś przydarzyło się Victorowi Juniorowi, ona by tego nie przeżyła. Była psychiatrą dziecięcym i wiedziała, że nie może oczekiwać, by jej dziecko rozwijało się w pewien zaprogramowany sposób, często jednak pragnęła, by jej syn okazywał trochę więcej czułości. Od najwcześniejszego dzieciństwa był nienaturalnie niezależny. Z rzadka pozwalał jej przytulić się i czasami tęskniła za tym, żeby siadł jej na kolanach i pieścił się z nią jak David. Teraz, patrząc, jak Victor Junior zsiada z roweru, zastanawiała się, czy jest on rzeczywiście taki pogrążony w sobie, na jakiego czasem wygląda. Pomachała mu dłonią, ale nie odrywał wzroku od roweru, odpinając z bagażnika sakwy, które spadły na bruk. Potem zaprowadził rower na noc do stodoły i zniknął jej z oczu. Wreszcie wyszedł na podwórko, podniósł z ziemi torby i ruszył do domu. Marsha znowu pomachała mu dłonią, lecz on, mimo że szedł wprost na nią, nie zareagował. Maszerował z opuszczoną głową, chroniąc się przed dmiącym ostro zimnym wiatrem. Zastukała w szybę, w końcu opuściła rękę. Niedawno nawiedziło ją okropne przeczucie, że z chłopcem jest coś nie tak. Naprawdę kochała go tak samo, jak gdyby to ona go urodziła, czasami jednak jego nienaturalna oziębłość i brak emocji napawały ją niepokojem. Genetycznie był jej synem, ale w niczym nie przypominał matki, w dzieciństwie ciepłej i beztroskiej. Przed zaśnięciem często dręczyła ją myśl, że owo poczęcie w probówce w jakiś sposób zamroziło jego uczucia. Wiedziała, że to absurdalne, ale ta myśl jej nie opuszczała. Otrząsnąwszy się, zawołała: – Victor Junior wrócił! Było to skierowane do Victora, który czytał przy ogniu trzaskającym w kominku, w salonie obok
kuchni. Victor coś odmruknął, ale nie podniósł głowy. Trzasnęły drzwi od podwórka i Victor Junior wszedł do domu. Marsha słyszała, jak w sionce zdejmuje płaszcz i buty. Po chwili pojawił się na progu kuchni. Był ładnym chłopcem, miał około stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu, trochę dużo jak na dziesięciolatka. Jego złociste, jasne włosy nie pociemniały jak niegdyś włosy Marshy, w jego twarzy zachowało się coś z urody cherubina. I podobnie jak w dniu narodzin, najbardziej uderzające były jego lodowate, błękitne oczy. Mimo że wyglądał na cherubinka, jego przejmujące spojrzenie wskazywało na inteligencję znacznie przewyższającą średnią dla jego wieku. – No dobrze, młody człowieku – skarciła go Marsha, udając poirytowanie. – Wiesz, że nie wolno ci jeździć rowerem po ciemku. – Ale jeszcze nie jest ciemno – odrzekł, broniąc się, Victor Junior. Głos miał dźwięczny, sopranowy. Potem zorientował się, że matka żartuje. – Byłem u Richiego – dodał. Rzucił torby i podszedł do zlewu. – W porządku – powiedziała Marsha, wyraźnie zadowolona z wyjaśnienia. – Ale dlaczego nie zadzwoniłeś? Mógłbyś zostać u niego dłużej. Przecież przyjechałabym po ciebie. – Chciałem już być w domu – wyjaśnił Victor Junior, biorąc jedną z marchewek umytych właśnie przez matkę. Ugryzł ją głośno.
Marsha objęła go i przytuliła do siebie, czując siłę w jego twardym, młodym ciele. – Skoro w tym tygodniu nie ma lekcji, myślałam, że chciałbyś więcej czasu spędzić u Richiego. – Niee – mruknął Victor Junior, uwalniając się z jej objęć. – Czy znowu martwisz matkę? – spytał Victor zaczepnie. Stał w drzwiach salonu, trzymając w ręku otwarte czasopismo naukowe; okulary do czytania opuścił na sam koniuszek nosa. Ignorując Victora, Marsha spytała: – A zatem co będziesz robić przez najbliższy tydzień? Umówiłeś się z Richiem? – Nie. Chciałbym jeździć do taty do laboratorium. Dobra, tato? – Victor Junior spojrzał na ojca. – W porządku – odrzekł Victor, wzruszając ramionami. – Po co, na litość boską, chcesz iść do laboratorium? – spytała. Było to jednak pytanie retoryczne. Nie spodziewała się odpowiedzi. Victor Junior bywał w laboratorium ojca jeszcze w czasach niemowlęcych. Najpierw wykorzystywano wspaniałą opiekę świetlicową, oferowaną przez firmę Chimera Inc., a potem chłopiec bawił się już w samym laboratorium. Stało się to regułą, zwłaszcza po śmierci Janice Fay. – A może zadzwoniłbyś do kolegów ze szkoły? Ty, Richie i reszta moglibyście zorganizować sobie wspólnie coś fajnego. – Zostaw go – powiedział Victor, przychodząc w sukurs chłopcu. – Jeśli chce jechać ze mną, niech jedzie. – Dobrze, dobrze – rzekła Marsha, rozumiejąc, że została przegłosowana.
– Kolacja będzie około ósmej – zwróciła się do Victora Juniora, dając mu żartobliwie klapsa. Victor Junior wziął torby, które poprzednio położył na krześle obok telefonu i skierował się ku tylnym schodom. Stare drewniane stopnie trzeszczały pod ciężarem jego trzydziestu pięciu kilogramów. Szedł prosto do gabinetu na piętrze. Był to przyjemny pokój wyłożony mahoniową boazerią. Zasiadł przy komputerze ojca i uruchomił go. Przez chwilę nasłuchiwał uważnie, chcąc się upewnić, że rodzice nadal rozmawiają w kuchni, potem wykonał skomplikowaną operację, konieczną, aby mógł dotrzeć do pliku o nazwie STATUS. Ekran zamrugał, potem wypełnił się danymi. Otworzył zamki błyskawiczne najpierw jednej, a potem drugiej torby, spojrzał na ich zawartość i dokonał szybkich obliczeń, wreszcie wprowadził do komputera serię liczb. Zajęło mu to parę minut. Gdy skończył, wyszedł ze STATUSU, zapiął torby i włączył Pacmana. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, gdy żółta kulka ruszyła w podróż po labiryncie, polując na swoją ofiarę. Marsha strząsnęła wodę z rąk, potem sięgnęła po ręcznik zawieszony na uchwycie drzwiczek lodówki. Z coraz większym niepokojem myślała o synu. Victor Junior nie był trudnym dzieckiem: nauczyciele nie mieli żadnych uwag, lecz mimo że trudno jej było wskazać przyczynę, Marsha była coraz bardziej przekonana, że coś jest nie w porządku. Czas, żeby o tym porozmawiać. Biorąc na ręce Kissy, kotkę o niebiesko szarej sierści, która robiła ósemki wokół nóg swej pani, Marsha przeszła do salonu, gdzie Victor leżał rozwalony na kanapie i czytał, jak zwykle po powrocie z pracy, najnowsze czasopismo. – Możemy chwilę porozmawiać? – spytała. Victor powoli opuścił pismo, spoglądając na żonę ponad szkłami okularów. Miał czterdzieści trzy lata, był szczupły, w jego ciemnych, falujących włosach panował
akademicki nieład, rysy miał ostre. W czasie studiów nieźle grał w squasha i wciąż grywał trzy razy w tygodniu. Za jego sprawą Chimera Inc. dysponowała trzema kortami do tej gry. – Martwię się o Victora Juniora – powiedziała Marsha, siadając na fotelu obok kanapy i głaszcząc Kissy, zadowoloną, że siedzi na kolanach swej pani. – Hm – mruknął Victor, cokolwiek zdziwiony. – Coś nie tak? – Niezupełnie – przyznała Marsha. – Chodzi o kilka drobiazgów. Martwi mnie na przykład to, że on ma tak niewielu kolegów. Gdy przed chwilą powiedział, że był u Richiego, tak się ucieszyłam, jakby to było jakieś osiągnięcie. A teraz mówi, że w czasie ferii nie chce się z nim spotykać. Dziecko w jego wieku musi przebywać z rówieśnikami. To ważne dla prawidłowego rozwoju. Victor spojrzał na żonę w szczególny sposób. Wiedziała, że nie cierpi psychologicznych dyskusji, mimo że ona z zawodu była psychiatrą. Wyprowadzało go to z równowagi. Poza tym wszelkie rozmowy na temat problemów związanych z rozwojem Victora Juniora zawsze zdawały się budzić niepokój, o którym wolał nie myśleć. Westchnął, lecz nie powiedział ani słowa. – Ciebie to nie martwi? – kontynuowała Marsha, gdy stało się jasne, że mąż nic nie powie. Głaskała kotkę, która przyjmowała jej pieszczoty bez zachwytu. Victor pokręcił głową. – Nie. Moim zdaniem Victor Junior jest jednym z najlepiej przystosowanych dzieci, jakie znam.