uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Robin Cook - Stan terminalny

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Robin Cook - Stan terminalny.pdf

uzavrano EBooki R Robin Cook
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 241 stron)

tytuł: "Stan terminalny" autor: Robin Cook Przełożyła MARTA LEWANDOWSKA Wszelką korespondencję do Wydawnictwa PRIMA prosimy kierować pod adres: skr. pocztowa 55, 02-792 Warszawa 78; tel./fax (22) -406-184 Tytuł oryginału: TERMINAL Copyright (c) 1993 by Robin Cook Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA 1994 Copyright (c) for the Polish translation by Marta Lewandowska 1994 Cover illustration used by arrangement with G J*. Putnam's Sons Inc. & Artists Associates, New York Ilustracja na okładce: Don Brautigam Opracowanie graficzne okładki: Studio PRIMA Redakcja: Helena Klimek Redakcja techniczna: Janusz Festur ISBN 83-85855-29-7 Wydawnictwo PRIMA. Warszawa 1994 Objętość 19,0 ark. wyd., 21,0 ark. druk. Skład: Zakład "KotoneT w Łomiankach Druk i oprawa: Drukarnia Wojskowa w Łodzi Dla Jean z miłością i podziwem Podziękowania Pragnę podziękować doktorowi Matthewowi Bankowskiemu za cierp- liwość i wielkoduszność, z jaką znosił moje pytania dotyczące jego dzie- dziny, oraz za to, że zechciał przeczytać i skomentować rękopis "Stanu terminalnego". Chciałbym także podziękować za jej nieoceniony wkład mojej przyjaciół- ce i wydawcy, Phyllis Grann. Przepraszam za moje spóźnialstwo, które być może skróci jej życie. Wreszcie chciałbym podziękować pracownikom wydziałów nauk pod- stawowych College of Physicians and Surgeons w Columbia University, którzy wyposażyli mnie w wiedzę pozwalającą zrozumieć i docenić błys- kawiczny rozwój biologii molekularnej. Wiedza bez sumienia to upadek duszy Francois Rabelais Prolog 4 stycznia, poniedziałek godzina 7.05 Helen Cabot powoli budziła się ze snu, gdy świt wynurzał się z zimowego mroku otulającego Boston w stanie Massachusetts. Palce bladego, anemicznego światła rozgarniały ciemność sypialni na drugim piętrze domu jej rodziców przy Louisburg Square. Nie od razu otworzyła oczy, rozkoszując się puchowym okryciem łoża pod baldachimem. W swej błogości szczęśliwie nie była świadoma straszliwych zjawisk zachodzących głęboko we wnętrzu jej mózgu. Te ferie nie należały do najbardziej udanych. Aby nie stracić żadnych zajęć w Princeton, gdzie niedawno rozpoczęła studia, Helen zaplanowała zabieg abrazji na okres między Bożym Naro- dzeniem a Nowym Rokiem. Lekarze twierdzili, że usunięcie pa- tologicznie rozrośniętego endometrium wyściełającego jamę macicy położy kres gwałtownym atakom kurczowych bólów, które obez-

władniały ją podczas każdej miesiączki. Zapewniali także, że jest to zabieg rutynowy. Ale ten nie był. Odwróciwszy głowę, Helen spojrzała w łagodne światło poranka sączące się przez koronkowe firanki. Nie przeczuwała, że zawisła nad nią zguba. Prawdę powiedziawszy, po raz pierwszy od wielu dni czuła się dziś lepiej. Mimo że sam zabieg przebiegł gładko, z niewielkim tylko pooperacyjnym dyskomfortem, trzeciego dnia wystąpiły nieznośny ból i zawroty głowy, gorączka, i, co najbar- dziej niepokojące - bełkotliwa mowa. Dzięki Bogu objawy te ustąpiły równie szybko, jak się pojawiły, ale rodzice nalegali, by poszła na umówioną wizytę u neurologa w Massachusetts General Hospital. Pogrążającą się znowu w sen dziewczynę dobiegło ledwo słyszal- ne klikanie klawiatury komputera ojca. Jego gabinet sąsiadował z sypialnią Helen. Otworzyła oczy, tylko by spojrzeć na zegarek, 9 i stwierdziła, że właśnie minęła siódma. Zdumiewające, jak ciężko ojciec pracuje. Jako założyciel i dyrektor generalny jednej z naj- potężniejszych firm software'owych na świecie, mógł sobie po- zwolić, by spocząć na laurach. Ale nie zrobił tego. Miał powołanie, które przyniosło rodzinie niewiarygodne bogactwo i wpływy. W radosnym poczuciu bezpieczeństwa, jakie dawały jej te wa- runki, Helen nie brała pod uwagę, że przyroda nie ma względów dla chwilowego bogactwa czy władzy. Przyroda działa według własnego kalendarza. W mózgu Helen bez jej wiedzy zaszło zjawi- sko zaprogramowane przez cząsteczki DNA, z których składały się jej geny. Tego właśnie dnia, na początku stycznia, cztery geny w kilku neuronach jej mózgu przerzuciły się na produkcję pewnych zakodowanych białek. Neurony te nie dzieliły się od czasów nie- mowlęctwa Helen i tak powinno być nadal. Tymczasem teraz te cztery geny i ich białkowe produkty zmusiły neurony, by się podzieliły i by dzieliły się dalej i dalej. Wyjątkowo złośliwy nowo- twór zagroził jej życiu. W wieku dwudziestu jeden lat Helen Cabot była nieuleczalnie chora i nie miała o tym pojęcia. 4 stycznia, godzina 10.45 Przy akompaniamencie cichego warkotu Howard Price wysunął się z brzuszyska nowiutkiego tomografu rezonansu magnetycznego University Hospital w Saint Louis. Nigdy w życiu nie był tak przerażony. Szpitale i lekarze zawsze budzili w nim lekki niepokój, ale teraz, gdy był chory, ten lęk rozwinął się w pełni i dosłownie go obezwładniał. Przez czterdzieści siedem lat swego życia Howard cieszył się doskonałym zdrowiem aż do tego feralnego dnia w połowie paź- dziernika, kiedy to w półfinale dorocznego turnieju tenisowego Belvedere Country Club rzucił się na siatkę. Dał się słyszeć cichy trzask i Howard runął sromotnie, a nie odebrana piłka przeszy- bowała nad jego głową. Pękło mu więzadło krzyżowe przednie w prawym kolanie. Tak się zaczęło. Leczenie kolana okazało się łatwe. Mimo drob- nych problemów, które lekarze określili jako następstwa ogólnego znieczulenia, Howard po zaledwie kilku dniach wrócił do pracy. Było to dla niego bardzo ważne. Prowadził jedną z największych w kraju firm produkujących samoloty, co nie jest łatwe w czasach ostrych cięć w budżecie obronnym. 10

Z głową wciąż unieruchomioną w przypominającym imadło urządzeniu tomografu, Howard nie był świadom obecności tech- nika, dopóki ten nie przemówił. — Wszystko w porządku? - spytał zabierając się do uwolnienia głowy Howarda. — W porządku - zdołał odpowiedzieć Howard. Kłamał. Serce waliło mu ze strachu. Bał się wyniku badania. Za szklaną prze- grodą dostrzegał grupkę osobników w białych fartuchach, którzy wpatrywali się w monitor. Jednym z nich był jego lekarz, Tom Folger. Wszyscy coś sobie pokazywali, gestykulowali i, co było najbardziej niepokojące, kręcili głowami. Kłopoty zaczęły się poprzedniego dnia. Howard obudził się z bólem głowy, co mu się rzadko zdarzało, jeśli nie "zatankował", a nic podobnego się nie zdarzyło. Właściwie nie pił w ogóle od sylwestra. Wziął aspirynę i zjadł lekkie śniadanie, po czym ból ucichł. Ale później tego samego rana, w samym środku zebrania zarządu, bez żadnych sygnałów ostrzegawczych nagle zwymioto- wał. Atak był tak gwałtowny i tak nieoczekiwany, nie poprzedzony nudnościami, że nawet nie zdążył odchylić się w bok. Ku jego najwyższemu wstydowi nie strawione śniadanie rozprysło się po stole konferencyjnym. Oswobodzony, Howard spróbował usiąść, ale ruch sprawił, że ból głowy powrócił z pełną siłą. Opadł z powrotem na stół i leżał z zamkniętymi oczami, aż lekarz łagodnie dotknął jego ramienia. Tom był jego lekarzem rodzinnym od ponad dwudziestu lat. Przez te lata stali się dobrymi przyjaciółmi i doskonale się poznali. Howardowi nie spodobało się to, co wyczytał z twarzy Toma. — Niedobrze, prawda? - spytał. — Zawsze byłem z tobą szczery, Howardzie... — Więc nie zmieniaj się teraz - wyszeptał Howard. Nie chciał usłyszeć reszty, ale musiał. — To nie wygląda dobrze - przyznał Tom. Nadal trzymał dłoń na ramieniu Howarda. - Są mnogie guzy. Ściśle mówiąc trzy. Przynajmniej tyle udało nam się zobaczyć. — O Boże! - jęknął Howard. - To nieuleczalne, prawda? — Na tym etapie nie powinniśmy wypowiadać się w taki spo- sób - odpowiedział Tom. — Diabła tam, nie powinniśmy - warknął Howard. - Przed chwilą powiedziałeś, że zawsze byłeś ze mną szczery. Zadałem ci proste pytanie. Mam prawo wiedzieć. - Skoro nalegasz, muszę odpowiedzieć: Tak, to może być nieuleczalne. Ale nie wiemy na pewno. Na razie mamy przed sobą 11 mnóstwo pracy. Po pierwsze musimy się dowiedzieć, skąd to wyszło. Wieloogniskowość zmian sugeruje, że pochodzą z jakiegoś innego narządu. - A więc bierzmy się za to - rzekł Howard. - Jeśli jest jakakolwiek szansa, chcę pokonać to paskudztwo. 4 stycznia, godzina 13.25 Gdy Louis Martin obudził się w sali pooperacyjnej, czuł się tak, jakby gardło miał przypalone palnikiem acetylenowym. Nieraz miewał bóle gardła, ale żaden nawet nie przypominał tego, co odczuwał teraz, po zabiegu, ilekroć próbował przełknąć ślinę. Co gorsza, usta miał suche jak serce Sahary.

Pielęgniarka, która zmaterializowała się przy jego łóżku naj- wyraźniej znikąd, wyjaśniła mu, że to przykre uczucie spowodo- wała rurka dotchawicza, którą anestezjolog założył mu przed operacją. Dała mu do possania wilgotny gazik i ból się zmniejszył. Zanim Louis został przewieziony z powrotem do swojego po- koju, pojawił się inny ból, umiejscowiony gdzieś między nogami i promieniujący do krzyża. Znał jego źródło. To było miejsce jego zabiegu, częściowego usunięcia przerośniętego gruczołu krokowe- go. To draństwo zmuszało go do wstawania, żeby oddać mocz, cztery albo i pięć razy w ciągu nocy. Umówił się na operację na dzień po Nowym Roku. Był to tradycyjnie okres zastoju w in- teresach komputerowego olbrzyma na północ od Bostonu, którym zarządzał. Właśnie w chwili gdy ból zaczął go obezwładniać, inna pielęg- niarka podała mu Demerol przez wenflon wciąż tkwiący w jego lewej ręce. Na sterczącym w głowie jego łóżka stojaku w kształcie litery T wisiała butelka z płynem dożylnym. Demerol pogrążył go z powrotem w narkotycznym śnie. Nie bardzo wiedział, ile czasu minęło, gdy znów wyczuł czyjąś obecność u wezgłowia. Żeby otworzyć oczy, musiał użyć całej siły, jaką dysponował; powieki ciążyły mu jak ołów. Pielęgniarka majst- rowała przy plastikowym drenie biegnącym od butelki z płynem infuzyjnym. W prawej ręce miała strzykawkę. - Co to jest? - wymamrotał Louis. Głos miał jak pijany. Pielęgniarka uśmiechnęła się do niego. - Wygląda na to, że wypił pan o jednego za dużo- powie- działa. Louis zamrugał powiekami, próbując skupić wzrok na śniadej 12 twarzy kobiety. Pod wpływem narkotyków postać pielęgniarki rozmazywała mu się przed oczami. Ale co do jego głosu, miała rację. - Nie potrzebuję więcej leków przeciwbólowych - zdołał powiedzieć. Wspierając się na łokciu wydźwignął się do pozycji półsiedzącej. — To nie jest lek przeciwbólowy - odpowiedziała pielęgniarka. — Och - rzekł Louis. Gdy pielęgniarka szykowała zastrzyk, z wolna uprzytomnił sobie, że nadal nie wie, co ma dostać. - Co to za lekarstwo? - spytał. — O, to cudowne lekarstwo - odparła, szybko zakrywając strzykawkę. - Obniża poziom ciekawości we krwi. Louis zaśmiał się mimo woli. Już miał zadać następne pytanie, ale pielęgniarka, uspokajającym gestem ściskając go za ramię, powiedziała: - To antybiotyk. Teraz niech pan zamknie oczy i odpoczywa. Louis opadł z powrotem na łóżko. Zachichotał. Lubił ludzi z poczuciem humoru. Powtarzał sobie w myśli słowa pielęgniarki: Obniża poziom ciekawości... cudowne lekarstwo. No cóż, anty- biotyki są bez wątpienia cudownymi lekarstwami. Przypomniał sobie, jak doktor Handlin mówił mu, że po operacji może profilak- tycznie dostać antybiotyk. Louis leniwie pomyślał, jak też mogło wyglądać leczenie szpitalne, zanim wynaleziono antybiotyki. Był wdzięczny losowi, że żyje właśnie teraz. Louis poszedł za radą pielęgniarki i zamknąwszy oczy rozluźnił ciało. Ból jeszcze trwał, ale narkotyk sprawił, że nie był dokucz- liwy. Narkotyki też były cudownymi lekami, podobnie jak środki

znieczulające. Louis bez oporu przyznawał, że jeśli chodzi o ból, jest tchórzem. Nie mógłby znieść zabiegu chirurgicznego w cza- sach, gdy nie było "cudownych lekarstw". Zapadając w sen rozmyślał, jakie jeszcze leki przyniesie przy- szłość. Postanowił spytać doktora Handlina, co o tym myśli. 4 stycznia, godzina 14.53 Norma Taylor obserwowała krople spadające do maleńkiej ko- mory aparatu kroplówkowego zwisającego z butelki z płynem do- żylnym. Przez cewnik o szerokiej średnicy płyn spływał do jej lewej ręki. Lekarstwo, które w ten sposób otrzymywała, budziło w niej mieszane uczucia. Miała nadzieję, że potężne chemioterapeutyki wyleczą ją z raka piersi, który, jak jej powiedziano, rozprzestrzenił 13 się do wątroby i płuc. Zarazem wiedziała, że te lekarstwa są truciz- nami dla komórek, zdolnymi siać spustoszenie w całym jej or- ganizmie tak samo jak w guzie. Doktor Clarence uprzedzał ją o tylu okropnych działaniach ubocznych, że musiała się siłą po- wstrzymywać, by nie zasłonić sobie uszu przed jego głosem. Usły- szała już dość. Z uczuciem obojętnego odrętwienia podpisała zgodę na leczenie. Odwróciwszy się, Norma spojrzała przez okno na intensywnie błękitne niebo nad Miami, pełne ogromnych kłębów białych cu- mulusów. Od czasu gdy rozpoznano u niej raka, ze wszystkich sił starała się nie zadawać sobie pytania, dlaczego ja? Gdy po raz pierwszy wyczuła guzek, miała nadzieję, że to po prostu samo zniknie, jak wiele podobnych guzków przedtem. Dopiero kiedy minęło kilka miesięcy i skóra nad guzkiem nagle się pomarszczyła, zmusiła się, żeby pójść do lekarza i dowiedzieć się, że jej lęk był całkiem uzasadniony: guz był złośliwy. Tak więc tuż przed swymi trzydziestymi trzecimi urodzinami została poddana radykalnej mastektomii. Jeszcze nie całkiem doszła do siebie po operacji, kiedy rozpoczęto chemioterapię. Postanowiła skończyć z użalaniem się nad sobą i sięgnęła po książkę, gdy otworzyły się drzwi jej prywatnego pokoju. Nie podniosła nawet wzroku. Pracownicy Forbes Cancer Center stale wchodzili i wychodzili, podłączali jej kroplówki, podawali lekar- stwa. Tak już przywykła do tego ciągłego wchodzenia i wycho- dzenia, że właściwie zupełnie jej to nie przeszkadzało w czytaniu. Dopiero kiedy drzwi znów się zamknęły, uświadomiła sobie, że dostała jakiś nowy lek. Efekt był niezwykły, jakby cała siła nagle wyciekła z jej ciała. Książka, którą trzymała, wypadła jej z ręki. Ale jeszcze bardziej przerażające było to, co się stało z jej od- dechem; jakby ktoś ją dusił. W męce usiłowała zaczerpnąć powie- trza, ale było to coraz trudniejsze i wkrótce paraliż ogarnął ją całą prócz oczu. Obraz drzwi jej pokoju był ostatnim wrażeniem świata zewnętrznego, jakie dotarło do jej świadomości. ROZDZIAŁ 1 26 lutego, piątek, godzina 9.15 - O Boże, idzie! - powiedział Sean Murphy. Gwałtownym ruchem porwał leżące przed nim historie choroby i dał nura do pokoju na zapleczu dyżurki pielęgniarek na szóstym piętrze gma- chu Webera bostońskiego Memorial Hospital. Zaskoczony tym nagłym przerywnikiem Peter Colbert, kolega

Seana z trzeciego roku medycyny na Uniwersytecie Harvarda, rozejrzał się po otoczeniu. Nic nie odbiegało od normy. Oddział wyglądał jak każda ruchliwa szpitalna interna. Centrum tej ak- tywności była dyżurka pielęgniarek, gdzie niczym w ulu sekretarka i cztery pielęgniarki zwijały się przy pracy. W pobliżu kilku sani- tariuszy popychało wózki z pacjentami. Ze świetlicy sączyły się dźwięki organów: podkładu muzycznego dziennego serialu telewi- zyjnego. Jedynym elementem, który wyróżniał się z tła, była zbli- żająca się do dyżurki młoda, atrakcyjna pielęgniarka, w odczuciu Petera zasługująca na osiem czy dziewięć punktów z> dziesięciu możliwych. Nazywała się Janet Reardon. Peter wiedział o niej coś niecoś. Pochodziła z jednej z najstarszych rodzin bostońskich braminów, wyniosłej i nietykalnej. Peter odepchnął krzesło od biurka obok półki z historiami chorób i otworzył na oścież drzwi pokoju. Było to uniwersalne pomieszczenie, z ladą wysokości stołu, terminalem komputera i małą lodówką. Pielęgniarki zbierały się w nim na odprawy pod koniec zmiany, a ci, którzy przynosili sobie drugie śniadania, używali go jako stołówki. Z tyłu znajdowała się toaleta. — Co tu się dzieje, do cholery? - zapytał Peter. Był co najmniej zaintrygowany. Sean stał pod ścianą z plikiem historii chorób przyciśniętym do piersi. — Zamknij drzwi! - polecił. 15 Peter wszedł do pokoju. — Robiłeś to z Reardon? - Było to częściowo pytanie, częś- ciowo pełne zdumienia stwierdzenie. Minęły prawie dwa miesiące, odkąd, na początku tego bloku ich zajęć, Sean zauważył Janet i zagadnął o nią Petera. — Któż to jest, u diabła? - spytał. Szczęka mu opadła. Miał przed sobą jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu widział. Schodziła właśnie ze stołu zdjąwszy coś z trudno dostępnej, naj- wyższej półki szafki ściennej. Rzucało się w oczy, że jej figura mogłaby być ozdobą każdego magazynu ilustrowanego. — Nie twoja sfera - odpowiedział Peter - więc zamknij dziób. W porównaniu z tobą to królewna. Znam paru facetów, którzy próbowali się z nią umówić. To niemożliwe. — Nie ma rzeczy niemożliwych - odparł Sean przyglądając się Janet w osłupieniu i z podziwem. — Takiemu ulicznikowi jak ty nie uda się nawet wejść na bois- ko - rzekł Peter - a co dopiero strzelić gola. — Założysz się? - rzucił mu wyzwanie Sean. - Stawiam pięć dolców, że się mylisz. Oszaleje na punkcie mojego ciała, zanim skończymy medycynę. Wtedy Peter po prostu się roześmiał. Teraz spojrzał na swego kolegę z nieznanym dotąd szacunkiem. Był przekonany, że przez dwa miesiące wyczerpującej pracy dobrze poznał Seana, a oto on ostatniego dnia zajęć tak go zadziwia. — Uchyl troszkę drzwi i zobacz, czy sobie poszła - poprosił Sean. — To niepoważne - powiedział Peter, ale jednak otworzył drzwi na kilka centymetrów. Janet stała przy biurku rozmawiając z oddziałową, Carlą Valentine. Peter zamknął drzwi. — Jest tuż obok - rzekł. — Cholera! -jęknął Sean. - Nie chcę z nią teraz rozmawiać. Mam mnóstwo roboty i nie jestem w nastroju do scen. Ona jeszcze

nie wie, że jadę do Miami na praktykę w Forbes Cancer Center. Nie chcę, żeby się dowiedziała przed sobotą. Wiem, że szlag ją trafi. — Więc ty naprawdę z nią chodziłeś? — Pewnie, i ostro sobie poczynaliśmy - odparł Sean. - To mi przypomina, że jesteś mi winien pięć dolców. I muszę ci po- wiedzieć, że to nie było łatwe. Na początku w ogóle nie chciała ze mną gadać. Ale z czasem mój zniewalający wdzięk i mój upór zrobiły swoje. Mam wrażenie, że jednak przede wszystkim upór. — Dymałeś ją? - spytał Peter. , 16 — Nie bądź wulgarny - odrzekł Sean. Peter zaśmiał się. — Ja wulgarny? W życiu nie słyszałem, żeby kocioł tak przy- ganiał garnkowi. — Sęk w tym, że ona zaczyna to traktować poważnie - po- wiedział Sean. - Wydaje jej się, że skoro przespaliśmy się ze sobą parę razy, to zaraz musi to być coś na stałe. — Czyżby zanosiło się na małżeństwo? - zauważył Peter. — Nie z mojej strony - odparł Sean. - Ale podejrzewam, że ona tak sobie to wyobraża. Idiotyczne, zwłaszcza że jej rodzice utopiliby mnie w łyżce wody. I, do cholery, ja mam dopiero dwadzieścia sześć lat. Peter jeszcze raz uchylił drzwi. — Ona ciągle tam jest, rozmawia z inną pielęgniarką. Chyba ma przerwę albo coś w tym rodzaju. — Bomba! - rzucił sarkastycznie Sean. - Rozumiem, że mogę się brać do roboty tutaj. Muszę napisać te epikryzy, zanim będę miał nowe przyjęcie. - Dotrzymam ci towarzystwa - powiedział Peter. Wyszedł z pokoju i wrócił z plikiem swoich historii chorób. Pracowali w milczeniu pomagając sobie podręcznymi kartami o wymiarach osiem na trzynaście centymetrów, które nosili w kie- szeni, zawierającymi najnowsze wyniki badań laboratoryjnych przydzielonych im pacjentów. Chodziło o to, by streścić historię każdego przypadku na użytek studentów, którzy mieli zacząć blok pierwszego marca. — To jest mój najciekawszy przypadek - powiedział Sean po około półgodzinie. Podniósł grubą historię choroby. - Gdyby nie ona, nawet bym nie usłyszał o Forbes Cancer Center. — Mówisz o Helen Cabot? - spytał Peter. — O kim by innym. — Dostajesz wszystkie najlepsze przypadki, ty świnio. Ta Helen to też niezła laska. Boże, wszyscy konsultanci błagali, żeby ich do niej wezwać. — Tak, tylko okazało się, że ta laska ma mnogie guzy móz- gu - powiedział Sean. Otworzył historię choroby i rzucił okiem na kilka spośród około dwustu jej stron. - Smutna sprawa. Dopiero dwadzieścia jeden lat i nieuleczalnie chora. Jedyna na- dzieja, że przyjmie ją Forbes. Oni mają niebywałe sukcesy w le- czeniu tego typu guzów. — Czy są już ostateczne wyniki badań histopatologicznych? - Przyszły wczoraj. Medulloblastoma. To dosyć rzadkie; tylko 17 2 - Stan terminalny

około dwóch procent wszystkich guzów mózgu. Czytałem trochę na ten temat, żeby zabłysnąć dziś na obchodzie. Zwykle spotyka się go u małych dzieci. — Więc ona jest fatalnym wyjątkiem - zauważył Peter. — Nie takim znów wyjątkiem. Dwadzieścia procent przypad- ków medulloblastoma występuje u pacjentów powyżej dwudzies- tego roku życia. Dla wszystkich było to niespodzianką i nikt nie wpadł na trop budowy histologicznej, bo zmiany są wieloognis- kowe. Jej prowadzący z początku myślał, że to przerzuty, naj- prawdopodobniej z jajnika. Ale się pomylił. Teraz chce o tym napisać do New England Journal of Medicine. — Słyszałem, że jest nie tylko piękna, ale i bogata - powiedział Peter znowu żałując, że to nie on dostał ją za pacjentkę. — Jej ojciec jest dyrektorem generalnym Software Incorpora- ted - odparł Sean. - Jasne, że na biednego nie trafiło. Z ich forsą na pewno mogą sobie pozwolić na takie miejsce jak Forbes. Mam nadzieję, że ci w Miami będą w stanie coś dla niej zrobić. Ta mała jest nie tylko ładna, ale i miła. Spędziłem z nią sporo czasu. — Pamiętaj, że lekarze nie powinni zakochiwać się w swoich pacjentkach. — Helen Cabot skusiłaby nawet świętego. Janet Reardon ruszyła po schodach prowadzących z powrotem na oddział pediatryczny na czwartym piętrze. Całą swoją piętnas- tominutową przerwę spędziła szukając Seana. Pielęgniarki na szóstce powiedziały, że przed chwilą widziały go, jak pisał epikryzy, ale nie miały pojęcia, gdzie się podział. Janet była zaniepokojona. Od kilku tygodni źle sypiała, budziła się o czwartej, piątej nad ranem, na długo przed budzikiem. Mar- twiła się Seanem i ich związkiem. Kiedy się poznali, jego nieo- krzesane, chełpliwe zachowanie wydało jej się odpychające, mimo że podobały jej się jego pociągające śródziemnomorskie rysy, czarne włosy i uderzająco niebieskie oczy. Zanim poznała Seana, nie wiedziała, co oznacza określenie "czarny Irlandczyk". Gdy Sean zaczął ją podrywać, początkowo się opierała. Zdawało jej się, że nie mają ze sobą nic wspólnego, ale on nie przyjmował jej odmowy do wiadomości. A jego błyskotliwa inteligencja po- budzała jej ciekawość. W końcu umówiła się z nim myśląc, że jedna randka rozwieje urok. Ale tak się nie stało. Wkrótce odkryła, że jego buntowniczy 18 sposób bycia jest potężnym afrodyzjakiem. Ku swemu zdumieniu Janet poczuła, że wszyscy jej poprzedni partnerzy byli zbyt szab- lonowi, zbyt w stylu towarzystwa z Myopia Hunt Club. Nagle zdała sobie sprawę, że jej dotychczasowa świadomość samej siebie związana była z oczekiwaniem na małżeństwo podobne do mał- żeństwa rodziców, z kimś odpowiadającym przyjętym w jej śro- dowisku konwencjom. Wtedy właśnie szorstkie maniery Seana rodem z Charlestown chwyciły ją za serce żelaznym uściskiem. Janet była zakochana. Dotarłszy do dyżurki pielęgniarek na pediatrii Janet spostrzegła, że zostało jej jeszcze kilka minut przerwy. Pchnęła drzwi do pokoju na zapleczu i skierowała się w stronę automatu z kawą. Potrze- bowała zastrzyku energii na resztę dnia. - Wyglądasz, jakby ci ktoś umarł - usłyszała głos. Janet odwróciła się i ujrzała Dorothy MacPherson, pielęgniarkę

odcinkową, z którą się przyjaźniła, wyciągniętą na metalowym krześle, z nogami w samych pończochach opartymi na ladzie. - Kto wie, czy to nie coś równie okropnego - odparła Janet biorąc swoją kawę. Pozwoliła sobie tylko na pół kubka. Podeszła do Dorothy i ciężko osunęła się na sąsiednie krzesło. — Mężczyźni! - dorzuciła z westchnieniem zawodu. — Skąd my to znamy - rzekła Dorothy. — Moja znajomość z Seanem Murphym zmierza donikąd - zwierzyła się jej po chwili Janet. - To mi naprawdę nie daje spokoju i muszę coś z tym zrobić. Poza tym - dodała śmiejąc się - ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę, to być zmuszona przyznać mojej matce, że od początku miała co do niego rację. Dorothy uśmiechnęła się. — W to nie wątpię. — Doszło do tego, że on mnie chyba po prostu unika - powiedziała Janet. — A rozmawiałaś z nim o tym? - spytała Dorothy. — Próbowałam - odparła Janet. - Ale mówienie o uczuciach nie jest jego mocną stroną. — Nie szkodzi. Myślę, że jednak powinnaś spotkać się z nim dziś i powiedzieć mu to, co właśnie powiedziałaś mnie. - Ha! - zaśmiała się pogardliwie Janet. - Dziś piątek. Nic z tego. — Ma dyżur? - spytała Dorothy. — Nie - powiedziała Janet. - W każdy piątek on i jego kumple z Charlestown spotykają się w okolicznej knajpie. Dziew- czyny i żony nie są zaproszone. To jest przysłowiowy kawalerski 19 wieczór. I, dla niego, to coś w rodzaju irlandzkiej tradycji, z bi- jatykami do kompletu. — To brzmi obrzydliwie - stwierdziła Dorothy. — Myślałby kto, że po czterech latach na Harvardzie, roku biologii molekularnej w MIT i trzech latach medycyny powinien z tego wyrosnąć. Tymczasem wygląda na to, że te piątkowe wie- czory są dla niego ważniejsze niż kiedykolwiek. — Już ja bym się na coś takiego nie zgodziła - oświadczyła Dorothy. - Nieraz myślałam sobie, że kult golfa u mojego męża jest okropny, ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co ty tu opowia- dasz. Czy w te piątkowe eskapady są też zamieszane jakieś kobiety? — Czasami idą do Revere. To taka knajpa ze striptizem. Ale na ogół to po prostu Sean z chłopakami piją piwo, opowiadają sobie kawały i oglądają mecze w telewizji. Przynajmniej on tak o tym mówi. Ja oczywiście nigdy tam nie byłam. — Może powinnaś zadać sobie pytanie, dlaczego związałaś się z tym facetem - powiedziała Dorothy. — Myślałam o tym - odparła Janet. - Szczególnie ostatnio, odkąd tak mało mamy ze sobą kontaktu. Trudno nawet znaleźć czas na rozmowę. On nie tylko ma na głowie wszystkie sprawy związane ze studiami, ale także swoje własne badania. Robi dok- torat na Harvardzie. — Musi być inteligentny - zauważyła Dorothy. - To jego jedyny plus - stwierdziła Janet. - To i jego ciało. Dorothy roześmiała się. — Przynajmniej masz coś na wytłumaczenie swoich męczarni. Ale ja nie pozwoliłabym swojemu mężowi na żadną dziecinadę w stylu tych piątkowych wieczorów. Jak Boga kocham, wparo-

wałabym w sam środek towarzystwa i narobiłabym mu takiego wstydu, że by się nie pozbierał. Faceci są dużymi dziećmi, ale wszystko ma swoje granice. — Nie wiem, czy ja bym mogła zrobić coś takiego - powie- działa Janet. Ale pociągnąwszy łyk kawy zastanowiła się nad tym przez chwilę. Bieda w tym, że zawsze była taka bierna, pozwalała, żeby wszystko działo się poza nią i potem dopiero reagowała na fakty. Może to właśnie było przyczyną jej obecnych kłopotów. Może powinna wykrzesać z siebie więcej stanowczości. - Do jasnej cholery, Marcie! - wrzasnął Louis Martin. - Gdzie u diabła są te notatki? Mówiłem ci, że mają być na moim biurku - dla podkreślenia swego niezadowolenia Louis trzasnął 20 dłonią w oprawną w skórę księgę wzbijając w powietrze luźne kartki papieru. Czuł rozdrażnienie od chwili, kiedy obudził się o wpół do piątej nad ranem z tępym bólem głowy. Gdy w łazience szukał aspiryny, nagle zwymiotował do umywalki. Ten wypadek go zaszokował. Wymioty chwyciły go bez żadnych sygnałów ostrzegawczych, bez poprzedzających nudności. Marcie Delgado wbiegła do gabinetu szefa. Cały dzień wrzesz- czał na nią i czepiał się. Potulnie sięgnęła na biurko i popchnęła w jego stronę leżącą przed samym jego nosem stertę papierów spiętych metalowym zaciskiem. Drukowane litery na okładce gło- siły: NOTATKI NA ZEBRANIE ZARZĄDU 26 LUTEGO. Bez słowa podziękowania, a tym bardziej przeprosin Louis porwał dokumenty i jak burza wypadł z gabinetu. Ale nie dotarł daleko. Zrobił sześć kroków i naraz wyleciało mu z głowy, dokąd właściwie idzie. Gdy wreszcie przypomniał sobie, że wybierał się do sali konferencyjnej, nie mógł sobie uprzytomnić, które to drzwi. - Dzień dobry, Louis - powiedział jeden z dyrektorów prze- chodząc obok niego i otwierając drzwi z prawej strony. Louis wszedł do pomieszczenia kompletnie zdezorientowany. Spróbował ukradkiem przyjrzeć się ludziom siedzącym przy dłu- gim stole konferencyjnym. Ku swej konsternacji nie mógł rozpoz- nać ani jednej twarzy. Opuścił wzrok i utkwił go w papierach, które trzymał przed sobą, ale wypadły mu z trzęsących się rąk. Louis Martin stał tak jeszcze chwilę, gdy gwar głosów w sali ucichł. Wszystkie oczy zwróciły się ku jego trupio bladej twarzy. Nagle gałki oczne Louisa przekręciły się w górę i znikły w oczo- dołach, a plecy wygięły się w łuk. Upadł do tyłu, a jego głowa stuknęła głucho o pokrytą dywanem podłogę. W tej samej chwili ciało Louisa zaczęło drżeć, po czym owładnęły nim gwałtowne tonicznokloniczne kurcze mięśni. Żaden z członków zarządu nie widział nigdy napadu grand mal i na chwilę wszyscy osłupieli. Wreszcie ktoś przezwyciężył szok i podbiegł do powalonego prezesa. Dopiero wtedy inni rzucili się do telefonów, by wezwać pomoc. Zanim zespół pogotowia dotarł na miejsce, napad ustąpił. Po- mijając utrzymujący się ból głowy i senność, Louis czuł się względ- nie normalnie. Oszołomienie minęło. Gdy powiedziano mu, że miał napad padaczkowy, był w najwyższym stopniu zdumiony. Sądził, że tylko zemdlał. Pierwszą osobą, która powitała Louisa w izbie przyjęć bos- tońskiego Memorial Hospital, był asystent, który przedstawił się jako George Carver. George sprawiał wrażenie zagonionego, 21

ale dokładnego. Po wstępnym badaniu powiedział Louisowi, że musi go zostawić w szpitalu, nawet bez konsultacji z jego osobis- tym lekarzem, Clarence'em Handlinem. — Czy to poważna sprawa? - spytał Louis. Po operacji pro- staty, zaledwie dwa miesiące temu, nie był zachwycony perspek- tywą ponownej hospitalizacji. — Skonsultujemy się z neurologiem - odparł George. — Ale co pan o tym myśli? - nalegał Louis. — Napady padaczkowe o nagłym początku u dorosłego suge- rują zmiany organiczne w mózgu - odpowiedział George. — A może by tak po angielsku? - zaproponował Louis. Nie cierpiał medycznego żargonu. Asystent objawił pewną nerwowość. — "Organiczny" dokładnie oddaje sens - rzekł wymijają- co. - Oznacza jakąś patologię dotyczącą organu jako takiego, w tym przypadku mózgu, nie po prostu jego funkcji. — Ma pan na myśli guza mózgu? - spytał Louis. — To może być guz - przyznał ociągając się George. — Boże święty! - powiedział Louis. Poczuł, że zalewa go zimny pot. Uspokoiwszy pacjenta najlepiej jak umiał, George poszedł do "pakamery", jak nazywali główne pomieszczenie izby przyjęć pracownicy. Najpierw sprawdził, czy prywatny lekarz Louisa zo- stał już zawiadomiony. Nie został. Potem wezwał neurologa. Po- lecił też rejestratorce izby przyjęć, żeby wezwała studenta, który miał pomagać przy przyjęciach. — A propos - powiedział George do rejestratorki, kierując się już do gabinetu, w którym czekał Louis Martin. - Jak się ten student nazywa? — Sean Murphy - odpowiedziała rejestratorka. - Szlag by to trafił! - zaklął Sean, gdy beeper zamilkł. Był pewien, że Janet już dawno znikła, ale na wszelki wypadek ostrożnie otworzył drzwi i zlustrował okolicę. Nigdzie nie było jej widać, więc wyszedł. Musiał skorzystać z telefonu w dyżurce pielęgniarek, ponieważ na aparacie w pokoiku wisiał Peter, próbując się dowiedzieć o najnowsze wyniki badań laborato- ryjnych. Zanim gdziekolwiek zadzwonił, podszedł do oddziałowej, Carli Valentine. - Szukałyście mnie, dziewczyny? - spytał z nadzieją w głosie. 22 Gdyby tak, oznaczałoby to jakąś łatwą i szybką robotę. Najbar- dziej obawiał się, że był to nagły przypadek albo przyjęcie. - Jak na razie, jesteś wolny - powiedziała Carla. Wówczas Sean wykręcił numer operatora i usłyszał złą wiado- mość. To był nagły przypadek do przyjęcia. Wiedząc, że im szybciej upora się z zebraniem wywiadu i bada- niem przedmiotowym, tym lepiej dla niego, Sean pożegnał Petera, wciąż uwieszonego na telefonie, i zszedł na dół. Na ogół lubił izbę przyjęć z jej atmosferą ciągłego podniecenia i pośpiechu. Ale ostatniego dnia bloku po południu nie miał ochoty na nowego pacjenta. Opracowanie przeciętnego przypadku zajmowało studentowi medycyny całe godziny i od czterech do dziesięciu szczelnie zapisanych stron. — Ciekawy pacjent - powiedział George, gdy Sean dotarł na

miejsce. Czekał właśnie na połączenie z radiologią. — Zawsze to mówisz - odparł Sean. — Naprawdę ciekawy - rzekł George. - Widziałeś kiedyś obrzęk tarczy nerwu wzrokowego? Sean pokręcił głową. — Łap oftalmoskop i przyjrzyj się tarczom w obu oczach tego faceta. Wyglądają jak miniaturowe góry. To oznacza wzrost ciś- nienia wewnątrzczaszkowego. - George posunął instrument po blacie w kierunku Seana. — Co mu jest? - spytał Sean. — Stawiam na guza mózgu - odpowiedział George. - Miał napad padaczkowy w pracy. W tym momencie w telefonie zgłosił się ktoś z radiologii i George skupił całą uwagę na umówieniu citowej tomografii komputerowej mózgu. Sean wziął oftalmoskop i poszedł zbadać pana Martina. Da- leko mu było do biegłości w posługiwaniu się tym instrumentem, ale dzięki własnej wytrwałości i cierpliwości ze strony Louisa zdołał uchwycić przelotny obraz wygórowanych tarcz nerwów wzrokowych. Opracowywanie studenckiej historii choroby i badanie przed- miotowe były żmudną pracą nawet w najdogodniejszych okolicz- nościach, a w izbie przyjęć i potem na radiologii, w czasie ocze- kiwania na tomografię, stawały się dziesięć razy trudniejsze. Sean drążył zadając wszystkie pytania, jakie tylko mógł wymyślić, szcze- gólnie na temat obecnej choroby. Usłyszał coś, czego nie dowie- dział się nikt przed nim: że w tydzień po operacji prostaty na początku stycznia Louis Martin miał przemijające bóle głowy, 23 gorączkę, nudności i wymioty. Na tej informacji utknął, bo właśnie miała zacząć się CT. Na chwilę przed rozpoczęciem badania tech- nik musiał wyprosić Seana z pomieszczenia, w którym znajdował się tomograf, do konsoli. Oprócz technika obsługującego tomograf było tam kilka innych osób, wśród nich lekarz domowy Louisa, doktor Clarence Han- dlin, George Carver, dyżurny internista, i Harry O'Brian, dyżurny neurolog. Wszyscy skupili się wokół monitora czekając na pierwsze "warstwy". Sean odciągnął George'a na bok i powiedział mu o wcześniej- szych bólach głowy, gorączce i mdłościach. — Dobry strzał - powiedział George w zamyśleniu skubiąc skórę na brodzie. Najwyraźniej próbował powiązać te poprzednie objawy z obecną sytuacją. - Ciekawa sprawa z tą gorączką. Czy była wysoka? — Niezbyt - odpowiedział Sean. - Od trzydziestu ośmiu i pięć do trzydziestu dziewięciu i pięć. Mówił, że to wyglądało jak przeziębienie albo lekka grypa. Cokolwiek to było, ustąpiło cał- kowicie. — To może mieć jakiś związek. W każdym razie facet jest "cięż- ki". Wstępne badanie ujawniło dwa guzy. Pamiętasz Helen Cabot? — Jak mogę nie pamiętać? Jest nadal moją pacjentką. — To, co ma ten gość, bardzo przypomina jej guzy. Grupa lekarzy wokół ekranu zaczęła rozmawiać z ożywieniem. Pojawiły się pierwsze warstwy. Sean i George stanęli za innymi i zaglądali im przez plecy. - To znowu one - rzekł Harry wskazując miejsce końcem

młotka neurologicznego. - Z całą pewnością guzy. Nie ma cienia wątpliwości. A tu jest jeszcze jeden, mały. Sean wspiął się na palce, żeby zobaczyć. — Najprawdopodobniej przerzuty - powiedział Harry. - Mnogie guzy, takie jak te, muszą pochodzić z jakiegoś innego miejsca. Czy ten gruczolak prostaty był łagodny? — Absolutnie - odpowiedział doktor Handlin. - I w ogóle dotąd był w świetnej formie. — Pali? - spytał Harry. — Nie - powiedział Sean. Stojący przed nim rozsunęli się, żeby mógł lepiej zobaczyć ekran. — Będziemy musieli zrobić pełną diagnostykę w poszukiwaniu punktu wyjścia - stwierdził Harry. Sean pochylił się tuż nad monitorem tomografu. Ogniska ob- niżonego wysycenia były wyraźnie widoczne nawet dla jego niedo- 24 świadczonych oczu. Ale naprawdę jego uwagę zajmowało to, o czym mówił George: w jakim stopniu przypominały one guzy Helen Cabot. Tak samo jak u niej wszystkie znajdowały się w kre- somózgowiu. W jej przypadku było to szczególnie interesujące zjawisko, jako że medulloblastoma występuje zazwyczaj nie w kre- somózgowiu, ale w móżdżku. - Wiem, że statystycznie rzecz biorąc trzeba myśleć o prze- rzutach z płuc, jelita grubego, albo prostaty - powiedział George. - Ale jakie jest prawdopodobieństwo, że mamy do czy- nienia z guzem identycznym jak u Helen Cabot? Inaczej mówiąc, wieloogniskowym pierwotnym guzem mózgu, jak medulloblastoma? Harry pokręcił głową. — Pamiętaj, że jeśli słyszysz tętent, powinieneś myśleć o koniach, nie o zebrach. Przypadek Helen Cabot jest wyjątkowy, nawet jeśli w skali kraju opisano ostatnio kilka podobnych. Mimo wszystko gotów byłbym założyć się, że to, co tutaj widzimy, to przerzuty. — Jak myślisz, na jakim oddziale powinien leżeć? - spytał George. - Pięćdziesiąt procent za jednym, połowa za drugim - od- powiedział Harry. - Jeśli pójdzie na neurologię, będziemy po- trzebować konsultacji internisty, żeby szukać punktu wyjścia. Jeśli pójdzie na internę, będzie mu potrzebny neurolog. — Wiecie co, chłopaki, skoro my już wzięliśmy Cabot, to wy weźcie jego - zaproponował George. - Poza tym wam się łatwiej dogadać z neurochirurgami. — Jak dla mnie, w porządku - odparł Harry. Sean jęknął w duchu. Cała jego praca nad historią choroby i badaniem przedmiotowym poszła na marne. Ponieważ pacjent idzie na neurologię, zasługa przypadnie studentowi z neurologii. Ale przynajmniej znaczyło to, że jest wolny. Dał znak George'owi, że spotkają się później na obchodzie, i wyśliznął się z pracowni CT. Chociaż był w tyle z epikryzami, postanowił poświecić trochę czasu na wizytę. Tak dużo myślał i mówił o Helen Cabot, że zapragnął ją odwiedzić. Wysiadł z windy na szóstym piętrze, skierował się prosto do pokoju siedemset osiem i zapukał do wpółotwartych drzwi. Mimo ogolonej głowy i niebieskich znaków na czaszce Helen Cabot ciągle jakimś cudem wyglądała ładnie. Jej delikatne rysy podkreślały ogromne jasnozielone oczy. Skórę miała idealnie prze- jrzystą, jak modelka. Była jednak blada i trudno byłoby nie zau-

ważyć, że jest chora. Lecz jej twarz rozjaśniła się na widok Seana. - Mój ulubiony doktor - powiedziała. 25 — Przyszły doktor - poprawił ją Sean. W przeciwieństwie do wielu innych studentów nie bawiło go udawanie lekarza. Odkąd skończył szkołę, ciągle czuł się jak oszust, odgrywając rolę najpierw studenta Harvardu, potem stypendysty Massachusetts Institute of Technology, a teraz studenta Harvardzkiej Szkoły Medycznej. — Słyszałeś już dobrą nowinę? - spytała Helen. Usiadła na łóżku pomimo wyczerpania wielokrotnymi napadami drgawek. — Mów. — Przyjęli mnie do Forbes Cancer Center - oznajmiła Helen. — Fantastycznie! - powiedział Sean. - Teraz mogę ci zdra- dzić, że ja też się tam wybieram. Nie chciałem ci o tym mówić, dopóki nie byłem pewien, że i ty jedziesz. — Co za nadzwyczajny zbieg okoliczności! Będę więc miała tam przyjazną duszę. Pewnie wiesz, że w moim typie guza udało im się osiągnąć sto procent remisji. — Wiem - odparł Sean. - Mają niesamowite wyniki. Ale to nie jest zbieg okoliczności, że będziemy tam razem. Właśnie dzięki tobie dowiedziałem się o Forbes. A, jak już ci mówiłem, moje badania dotyczą molekularnych podstaw rozwoju nowotworów. Więc odkrycie, że istnieje klinika, która w leczeniu określonego rodzaju nowotworu ma sto procent sukcesów, strasznie mnie podekscytowało. Jestem zdumiony, że niczego na ten temat nie widziałem w żadnym piśmie medycznym. Tak czy owak, chcę tam pojechać i przekonać się, co oni naprawdę robią. — To jest jeszcze ciągle leczenie eksperymentalne - powie- działa Helen. - Ojciec specjalnie to podkreślał. Wydaje nam się, że unikają rozgłosu, ponieważ najpierw chcą być absolutnie pewni swoich rezultatów. Ale czy coś publikują, czy nie, nie mogę się doczekać, żeby już tam być i zacząć kurację. To pierwszy promyk nadziei od początku tego całego koszmaru. — Kiedy jedziesz? — Jakoś w przyszłym tygodniu. A ty? — Ruszam w drogę w niedzielę o świcie. Powinienem dotrzeć na miejsce we wtorek wcześnie rano. Będę na ciebie czekał. - Sean wyciągnął rękę i uścisnął ramię Helen. Uśmiechając się, Helen przykryła jego dłoń swoją. Po raporcie Janet wróciła na szóste piętro, żeby poszukać Seana. I znowu pielęgniarki powiedziały jej, że był tu zaledwie kilka chwil temu, ale najwyraźniej zniknął. Zaproponowały, że wywołają go pagerem, ale Janet chciała go przyłapać bez ostrzeżenia. Ponieważ 26 minęła już czwarta, pomyślała, że najłatwiej będzie go znaleźć w laboratorium doktora Clifforda Walsha. Doktor Walsh był jego promotorem. Aby tam dotrzeć, Janet musiała wyjść ze szpitala, wystawić się na zimowy wiatr, przejść kawałek Longfellow Avenue, przeciąć dziedziniec Szkoły Medycznej i wspiąć się na drugie piętro. Zanim jeszcze otworzyła drzwi laboratorium, wiedziała, że dobrze trafiła. Przez matową szybę rozpoznała sylwetkę Seana. Zwłaszcza w jego sposobie poruszania się było coś tak bardzo jej bliskiego. Krzepkie, muskularne ciało miało zdumiewająco dużo wdzięku. Nie robił żadnych zbędnych ruchów. Wykonywał swoje zadania szybko

i efektywnie. Janet weszła do pokoju zamykając za sobą drzwi i zawahała się. Przez chwilę z przyjemnością obserwowała Seana. Poza nim w pomieszczeniu były trzy inne pilnie pracujące osoby. Z radia płynęła muzyka klasyczna. Nikt nie rozmawiał. Laboratorium było przestarzałe i zagracone, stoły miały blaty wyłożone steatytem. Najnowocześniejszymi w nim urządzeniami były komputery i kilka analizatorów. Sean przy różnych oka- zjach objaśniał jej przedmiot swojej pracy doktorskiej, ale Janet ciągle nie była w stu procentach pewna, że naprawdę go rozu- mie. Poszukiwał wyspecjalizowanych genów zwanych onkogena- mi, mających zdolność wywoływania w komórkach przemiany nowotworowej. Tłumaczył, że onkogeny pochodzą prawdopodo- bnie od normalnych kontrolujących podziały komórkowe ge- nów, które mogą być przenoszone z jednej komórki do drugiej za pośrednictwem specjalnego typu wirusów, tak zwanych retro- wirusów. W nowej komórce gospodarza ulegają one anormalnej ekspresji. Janet w odpowiednich momentach potakująco kiwała głową, ale zawsze bardziej ją pociągał entuzjazm Seana niż sam temat. Poza tym zdawała sobie sprawę, że jeśli ma zrozumieć przedmiot jego badań, musi zapoznać się z podstawami genetyki molekular- nej. Sean miał skłonności do przypisywania jej większej wiedzy, niż w istocie miała w tej dziedzinie, w której postęp dokonywał się w tak zawrotnym tempie. Gdy tak stała tuż przy drzwiach podziwiając trójkąt, który tworzyły jego szerokie ramiona i wąska talia, naraz zaciekawiło ją to, co robił. W wyraźnym przeciwieństwie do tego, co widziała podczas wielu poprzednich wizyt w ostatnich dwu miesiącach, nie przygotowywał do pracy żadnego z analizatorów. Wyglądało na to, że chowa rozmaite rzeczy i sprząta. 27 Janet przyglądała mu się przez kilka minut, z nadzieją że ją zauważy, po czym ruszyła naprzód i stanęła tuż obok niego. Że swoimi stu sześćdziesięcioma ośmioma centymetrami wzrostu była stosunkowo wysoka, a że Sean miał tylko sto siedemdziesiąt pięć, mogli nieomal spoglądać na siebie oko w oko, zwłaszcza gdy Janet była na obcasach. - Mogę spytać, co robisz? - zagadnęła znienacka. Sean podskoczył. Był tak skupiony na swojej pracy, że nie wyczuł jej obecności. - Po prostu sprzątam - odpowiedział tonem winowajcy. Janet pochyliła się ku niemu i zajrzała w jego niebywale błękitne oczy. Przez chwilę wytrzymywał jej wzrok, ale potem umknął spojrzeniem w bok. — Sprzątasz? - spytała Janet. Jej oczy omiotły stół laborato- ryjny, przywrócony do swego pierwotnego wyglądu. - Co za niespodzianka! - Znów skierowała wzrok na jego twarz. - Co tu się dzieje? Twoje stanowisko pracy jeszcze nigdy nie było tak nieskazitelne. Czy jest coś, o czym nie wiem? — Nie - odparł Sean. Zamilkł na chwilę, po czym dodał: - No dobrze, tak. Wyjeżdżam na dwumiesięczną praktykę. — Dokąd? — Do Miami, na Florydę. — Nie miałeś zamiaru mi o tym powiedzieć? — Oczywiście że miałem. Postanowiłem powiedzieć ci jutro

wieczorem. — Kiedy wyjeżdżasz? — W niedzielę. Oczy Janet gniewnie błądziły po pokoju. Bezmyślnie zabęb- niła palcami po blacie. Sama siebie zapytywała, czym sobie za- służyła na takie traktowanie. Spoglądając ponownie na Seana, spytała: — Miałeś zamiar czekać do ostatniego wieczoru, żeby mi o tym powiedzieć? — To wynikło nagle, dopiero w tym tygodniu. Do przedwczo- raj nie byłem niczego pewny. Chciałem zaczekać na odpowiedni moment. — Biorąc pod uwagę charakter naszej znajomości, odpowiedni moment byłby właśnie wtedy, kiedy to wynikło. Miami? Dlaczego teraz? — Pamiętasz tę pacjentkę, o której ci mówiłem? Tę dziewczynę z medulloblastoma? — Helen Cabot? Ta ładna studentka? 28 — Tak, właśnie ta - powiedział Sean. - Kiedy czytałem o jej rodzaju nowotworu, odkryłem... - przerwał. — Co odkryłeś? - nie ustępowała Janet. — Właściwie o tym nie czytałem - poprawił się Sean. - Jeden z asystentów powiedział mi, że jej ojciec słyszał o jakimś leczeniu, które najwyraźniej daje sto procent remisji. Stosuje je wyłącznie Forbes Cancer Center w Miami. — Więc postanowiłeś tam pojechać. Tak po prostu. — Niezupełnie - odparł Sean. - Rozmawiałem z doktorem Walshem, który, tak się składa, zna dyrektora, faceta nazwiskiem Randolph Mason. Kilka lat temu pracowali razem w Narodowym Instytucie Zdrowia. Doktor Walsh powiedział mu o mnie i po- prosił, żeby mnie przyjęli. — To nie jest odpowiedni moment - powiedziała Janet. - Wiesz, że niepokoję się o nas. Sean wzruszył ramionami. - Przykro mi. Ale właśnie teraz mam czas, a to może mieć ważne następstwa. Moja praca dotyczy molekularnych podstaw rozwoju nowotworów. Jeśli oni osiągają sto procent remisji w określonym typie nowotworu, to musi to mieć znaczenie dla wszystkich innych. Impet Janet osłabł. Targały nią burzliwe emocje. Biorąc pod uwagę jej stan psychiczny, wyjazd Seana na dwa miesiące wydawał się najgorszą z możliwych sytuacji. Lecz jego intencje były szlachet- ne. Nie wybierał się wszak do Klubu Medyka. Jak więc mogła złościć się czy próbować mu tego zabronić? W głowie miała ogrom- ny zamęt. — Są przecież telefony - powiedział Sean. - Nie jadę na Księżyc. To tylko dwa miesiące. I chyba rozumiesz, że to może być bardzo ważne. — Ważniejsze niż nasz związek? - wybuchnęła Janet. - Wa- żniejsze niż całe nasze życie? - Niemal natychmiast zrobiło jej się głupio. To zabrzmiało tak infantylnie. — Tylko nie zaczynajmy dyskusji o wyższości jabłek nad po- marańczami - odpowiedział Sean. Janet westchnęła głęboko usiłując powstrzymać łzy. — Może porozmawiamy o tym później - zdołała wykrztu-

sić. - To nie jest odpowiednie miejsce na rozstrzyganie pro- blemów emocjonalnych. — Dziś nie mogę. Jest piątek, więc... — Więc idziesz do tego idiotycznego baru - warknęła Janet. 29 Zauważyła, że niektórzy spośród obecnych odwrócili się, żeby się im przyjrzeć. — Trochę ciszej, Janet! - syknął Sean. - Spotkamy się w sobotę wieczorem, tak jak się umawialiśmy. Wtedy poroz- mawiamy. — Nie potrafię zrozumieć, dlaczego skoro wiesz, jak bardzo martwi mnie twój wyjazd, nie możesz jeden jedyny raz zrezyg- nować z picia z tą hołotą. — Uważaj, co mówisz, Janet - ostrzegł ją Sean. - Moi przy- jaciele są dla mnie bardzo ważni. To moje korzenie. Przez chwilę ich spojrzenia krzyżowały się z wyczuwalną wro- gością. Potem Janet odwróciła się i gwałtownie wybiegła z labo- ratorium. Zażenowany, Sean zerknął na kolegów. Większość unikała jego wzroku. Ale nie doktor Clifford Walsh. Był to potężny mężczyzna z gęstą brodą, ubrany w biały fartuch z rękawami podwiniętymi do łokci. — Zamęt nie sprzyja twórczej pracy - zauważył. - Mam nadzieję, że ten przykry akcent pożegnalny nie wpłynie na twoje zachowanie tam, w Miami. — Nie ma mowy - odparł Sean. — Pamiętaj, że ja za ciebie zaręczyłem - powiedział doktor Walsh. - Zapewniłem doktora Masona, że będziesz dla jego instytucji cennym nabytkiem. Był bardzo zadowolony, że masz tak duże doświadczenie z przeciwciałami monoklonalnymi. — To pan mu to powiedział? - spytał przerażony Sean. — Z naszej rozmowy domyśliłem się, że to go zainteresuje - wyjaśnił doktor Walsh. - Nie denerwuj się tak. — Ależ ja się tym zajmowałem trzy lata temu, w MIT - rzekł Sean. - Biochemia białek i ja dawno się rozstaliśmy. — Wiem, że teraz zajmujesz się onkogenami - odpowiedział doktor Walsh. - Ale chciałeś się tam dostać, a ja zrobiłem to, co uważałem za najlepsze, żeby uzyskać dla ciebie zapro- szenie. Jak już tam będziesz, możesz im wyjaśnić, że wolałbyś genetykę. Znając cię, nie wątpię, że nie będziesz miał trudności z ujawnieniem swoich uczuć. Postaraj się tylko zachowywać taktownie. — Czytałem kilka prac ich kierownika naukowego. Według mnie znakomite. Ona właśnie pracowała nad retrowirusami i on- kogenami. — A, doktor Deborah Levy. Może uda ci się z nią popracować. 30 Ale czy się uda, czy nie, powinieneś być im wdzięczny, że w ogóle cię zaprosili, i to w ostatniej chwili. — Po prostu nie mam ochoty tłuc się taki kawał drogi, żeby potem ugrzęznąć w czarnej robocie. — Przyrzeknij mi, że nie narobisz kłopotów - poprosił doktor Walsh. — Ja? - spytał Sean unosząc brwi. - Przecież pan mnie zna. — Aż za dobrze - odparł doktor Walsh. - W tym cały kłopot.

Twoja, oględnie mówiąc, śmiałość może być irytująca, ale przynaj- mniej dzięki Bogu za twoją inteligencję. ROZDZIAŁ 2 26 lutego, piątek, godzina 16.45 - Zaczekaj sekundę, Corissa - poprosiła Kathleen Sharen- burg zatrzymując się i opierając o ladę stoiska z kosmetykami domu towarowego Neimana Marcusa. Przyjechały na deptak w zachodniej części Houston, żeby kupić sobie sukienki na zabawę szkolną. Teraz, kiedy zrobiły już zakupy, Corissa chciała jak najszybciej wrócić do domu. Kathleen doznała nagłego zawrotu głowy i okropnego wrażenia, że całe pomieszczenie wokół niej wiruje. Na szczęście gdy tylko dotknęła lady, wirowanie ustało. Potem wstrząsnęła nią fala mdło- ści. Ale i to przeszło. — Coś ci jest? - spytała Corissa. Były koleżankami ze szkoły średniej. — Nie wiem - odpowiedziała Kathleen. Powrócił ból głowy, który w ciągu kilku ostatnich dni to przychodził, to mijał. Wybijał ją nawet ze snu, ale nie mówiła o tym rodzicom, bo obawiała się, że mogło to mieć coś wspólnego z trawką, którą paliła w poprzedni weekend. — Jesteś blada jak upiór - powiedziała Corissa. - Chyba niepotrzebnie jadłyśmy te karmelki. — O Boże! - wyszeptała Kathleen. - Tamten facet nas pod- słuchuje. Chce nas porwać, kiedy wyjdziemy na parking. Corissa obróciła się, spodziewając się ujrzeć jakiegoś strasznego, górującego nad nimi osobnika, ale zobaczyła jedynie tłum klientek skupionych głównie wokół stoisk z kosmetykami. Żadnego męż- czyzny nie widziała. - O jakiego faceta ci chodzi? - spytała. Oczy Kathleen wpatrzone były w przestrzeń, powieki nie mrugały. 32 - O tamtego, obok płaszczy - wskazała lewą ręką. Corissa powiodła spojrzeniem w ślad za palcem Kathleen i w końcu zobaczyła mężczyznę oddalonego od nich o prawie pięćdziesiąt metrów. Stał za kobietą, która grzebała w stosie towarów. Nawet nie patrzył w ich stronę. Skonsternowana, Corissa odwróciła się do przyjaciółki. — Powiedział, że nie możemy wyjść z domu towarowego - przemówiła Kathleen. — Co ty pleciesz? - pytała Corissa. - Słowo daję, zaczynam się denerwować. — Musimy się stąd wydostać - ostrzegła ją Kathleen. Od- wróciła się raptownie i ruszyła w przeciwnym kierunku. Żeby ją dogonić, Corissa musiała biec. Chwyciła Kathleen za rękę i szar- pnęła ją w swoją stronę. — Co się z tobą dzieje? Twarz Kathleen wyglądała jak maska przerażenia. - Teraz jest ich więcej - rzuciła pospiesznie. - Zjeżdżają po ruchomych schodach. Oni też się naradzają, jak nas złapać. Corissa odwróciła się. Rzeczywiście, kilku mężczyzn zjeżdżało po schodach. Ale z tej odległości nie można było nawet dostrzec ich twarzy, a tym bardziej dosłyszeć, o czym mówią.

Krzyk Kathleen przeszył Corissę jak prąd elektryczny. Obróciw- szy się do niej zobaczyła, że Kathleen zaczyna się osuwać. Wyciąg- nęła ręce, żeby ją podtrzymać, ale straciła równowagę i obie runęły na podłogę w plątaninie rąk i nóg. Zanim Corissie udało się oswobodzić, Kathleen dostała drga- wek. Ciało jej gwałtownie uderzało o marmurową posadzkę. Czyjeś pomocne dłonie podźwignęły Corissę. Dwie kobiety z są- siedniego stoiska z kosmetykami zajęły się Kathleen. Przytrzymały jej głowę, żeby nie tłukła nią w podłogę i zdołały włożyć jej coś między zęby. Z ust Kathleen wysączyła się strużka krwi. Przygryzła sobie język. — O mój Boże, o mój Boże! - powtarzała w kółko Corissa. — Jak ona się nazywa? - spytała jedna z kobiet trzymających Kathleen. — Kathleen Sharenburg - odpowiedziała Corissa. - Jej ojcem jest Ted Sharenburg, przewodniczący Shell Oil - dodała, jakby ta okoliczność mogła w jakiś sposób pomóc przyjaciółce. — Może by ktoś zadzwonił po pogotowie - powiedziała ko- bieta. - Ten napad trzeba przerwać. 33 3 - Stan terminalny Zapadał już zmrok, gdy Janet usiłowała coś dojrzeć przez okno Ritz Cafe. Ludzie przemykali wzdłuż Newbury Street przytrzy- mując kołnierze płaszczy lub kapelusze. — Nie wiem, co ty w nim w ogóle widzisz - mówiła Evelyn Reardon. - Pierwszego dnia, kiedy przyprowadziłaś go do domu, powiedziałam ci, że się dla ciebie nie nadaje. — Będzie miał doktorat i dyplom lekarza z Harvardu - przy- pomniała matce Janet. — To nie usprawiedliwia jego manier, czy raczej ich braku - odparła Evelyn. Janet przyjrzała się matce. Była wysoka, szczupła, o klasycznych regularnych rysach. Na ogół nikt nie miewał trudności z rozpoz- naniem, że Evelyn i Janet to matka i córka. — Sean jest dumny ze swojego dziedzictwa. Dla niego jest to źródłem satysfakcji, że pochodzi z robotniczego środowiska. — W tym nie ma nic złego. Chodzi tylko o to, żeby nie ugrzęz- nąć w nim raz na zawsze. Ten chłopak ma okropne maniery. I te jego długie włosy... — On uważa, że konwencje dławią człowieka - przerwała Janet. Jak zwykle znalazła się w niewdzięcznej pozycji obrońcy Seana. Było to szczególnie irytujące właśnie teraz, gdy czuła do niego urazę. Od matki oczekiwała rady, nie takiej samej jak zawsze krytyki. — Co za banał - powiedziała Evelyn. - Gdyby jeszcze za- mierzał praktykować jako prawdziwy lekarz, mogłaby być jakaś nadzieja. Ale tej jego biologii molekularnej czy cokolwiek to jest, zupełnie nie rozumiem. Czym to on się zajmuje? — Onkogenami - odparła Janet. Powinna była wiedzieć, że nie ma po co zwracać się do matki. — Wytłumacz mi jeszcze raz, co to takiego. Janet dolała sobie herbaty. Matka potrafiła być mecząca, a gdy Janet usiłowała objaśniać jej przedmiot badań Seana, to było, jakby ślepy wiódł kulawego. Ale mimo wszystko spróbowała znowu. — Onkogeny są to geny zdolne przekształcić prawidłowe komó- rki w nowotworowe. Wywodzą się z normalnych genów, obecnych

w każdej żywej komórce, zwanych protoonkogenami. Sean uważa, że naprawdę będzie można zrozumieć naturę raka dopiero wtedy, gdy wszystkie protoonkogeny i onkogeny zostaną odkryte i opi- sane. I tym się właśnie zajmuje: poszukuje onkogenów w specyficz- nych wirusach. — To może być bardzo wartościowe zajęcie, ale też bardzo mgliste i nie wygląda na coś, z czego dałoby się utrzymać rodzinę. 34 — Nie bądź taka pewna - odparła Janet. - Kiedy Sean robił magisterium, on i kilku jego kolegów z MIT założyli firmę pro- dukującą przeciwciała monoklonalne. Nazwali ją Immunoterapia. Ponad rok temu wykupił ją Genentech. — To nawet obiecujące. Czy Sean dobrze zarobił? — Wszyscy dobrze zarobili. Ale postanowili zainwestować te pieniądze w nową firmę. Więcej nie mogę ci na razie powiedzieć. Kazał mi przysiąc, że nie powiem nikomu. — Tajemnice przed matką? - wyraziła powątpiewanie Eve- lyn. - Trochę to melodramatyczne. Poza tym wiesz, że ojcu by się to nie spodobało. Zawsze mówi, że nie należy angażować własnego kapitału w nowe przedsięwzięcia. Janet westchnęła, zniechęcona. — Wszystko to nie należy do tematu - powiedziała. - Chcia- łam się tylko dowiedzieć, co myślisz o moim wyjeździe na Flory- dę. Sean będzie tam przez dwa miesiące. Będzie się zajmował wyłącznie pracą naukową. Tutaj, w Bostonie, ma na głowie pracę naukową plus studia. Myślałam, że może tam będziemy mieć lepsze możliwości, żeby porozmawiać i rozwiązać nasze pro- blemy. — A co z twoją pracą w Memorial? - spytała Evelyn. — Mogę wziąć urlop. A tam, na miejscu, na pewno będę mogła pracować. Jedną z zalet zawodu pielęgniarki jest to, że można się zatrudnić praktycznie wszędzie. — No cóż, mnie się ten pomysł nie podoba. — Dlaczego? — Nie powinnaś się tak uganiać za tym chłopakiem. Szczegól- nie, że wiesz dobrze, co ojciec i ja o nim myślimy. Nigdy nie będzie pasował do naszej rodziny. A po tym, co powiedział wujowi Albertowi, nie wiedziałabym nawet, gdzie go posadzić przy rodzin- nym obiedzie. — Wuj Albert dokuczał mu z powodu włosów - przypomniała Janet. - Nie chciał się odczepić. — To nie jest powód, żeby powiedzieć starszemu człowiekowi to, co on powiedział. — Wszyscy wiedzą, że wuj Albert nosi perukę. — Można wiedzieć, ale nie trzeba o tym mówić. A już nazwanie jej przy wszystkich kapką było niewybaczalne. Janet pociągnęła łyk herbaty i spojrzała w okno. To prawda, że cała rodzina wiedziała o peruce wuja Alberta. Prawdą też było, że nikt nigdy o tym nie wspominał. Janet wyrosła w rodzinie, w której istniało wiele milcząco przyjętych zasad. Indywidualność, 35 szczególnie u dzieci, nie była mile widziana. Maniery uważano za rzecz najwyższej wagi. — Dlaczego nie spotykasz się z tym czarującym młodym czło- wiekiem, z którym byłaś w zeszłym roku na meczu polo w Myopia

Hunt Club? - podsunęła Evelyn. — Bo to gnojek - odpowiedziała Janet. - Janet! - rzuciła ostrzegawczo Evelyn. W milczeniu piły herbatę. — Jeśli tak bardzo chcesz z nim porozmawiać - odezwała się po chwili Evelyn - to dlaczego nie zrobisz tego przed jego wyjaz- dem? Dlaczego nie miałabyś spotkać się z nim dzisiaj? — Nie mogę - powiedziała Janet. - Piątkowe wieczory za- wsze spędza z kumplami. Spotykają się wszyscy w pewnym barze, niedaleko jego dawnej szkoły. — Jak powiedziałby ojciec, nie mam nic do dodania - zakoń- czyła Evelyn z nie ukrywaną satysfakcją. Bluza z kapturem pod wełnianą kurtką chroniła Seana przed przenikliwym zimnem mgły. Sznurek od kaptura miał ciasno ściąg- nięty i zawiązany pod brodą. Biegł wzdłuż High Street w kierunku Monument Square w Charlestown przerzucając z ręki do ręki piłkę do koszykówki. Właśnie skończył towarzyski mecz w Char- leston Boys Club z drużyną o nazwie Absolwenci. Była to różno- rodna zbieranina przyjaciół i znajomych w wieku od osiemnastu do sześćdziesięciu lat. To było dobre spotkanie i Sean ciągle jeszcze spływał potem. Minąwszy Monument Square z ogromnym, fallicznego kształtu pomnikiem upamiętniającym bitwę pod Bunker Hill, Sean dotarł do domu swojego dzieciństwa. Jako hydraulik, jego ojciec, Brian Murphy senior, osiągał przyzwoite dochody i na długo zanim zaczęła się moda na mieszkanie w mieście, kupił duży miejski dom w stylu wiktoriańskim. Z początku rodzina Murphych zajmowała dwupoziomowe mieszkanie na parterze, ale po śmierci ojca na raka wątroby w wieku czterdziestu sześciu lat, zaczęli boleśnie potrzebować pieniędzy, które mogliby mieć z wynajmu. Kiedy starszy brat Seana, Brian junior, wyjechał do szkoły, Sean, jego młodszy brat Charles i ich matka Anne przeprowadzili się do jednego z mieszkań na piętrze. Teraz matka mieszkała tam sama. Zbliżając się do drzwi Sean zauważył znajomego mercedesa zaparkowanego tuż za jego terenowym isuzu, co oznaczało, że Brian przybył z jedną ze swoich niezapowiedzianych wizyt. Wyczuł 36 intuicyjnie, że przywiodło go tu zmartwienie z powodu jego pla- nowanego wyjazdu do Miami. Przeskakując po dwa stopnie naraz, Sean dobiegł do drzwi mieszkania matki, otworzył je i wszedł do środka. Czarna skórzana teczka Briana spoczywała na krześle z oparciem w kształcie dra- binki. Powietrze przepełniał soczysty zapach pieczeni. — Czy to ty, Sean? - zawołała z kuchni Anne. Pojawiła się w drzwiach, w chwili gdy wieszał kurtkę. W prostej domowej sukience przykrytej znoszonym fartuchem wyglądała starzej niż na swoje pięćdziesiąt cztery lata. Długie, przytłaczające małżeństwo z pijącym jak smok Brianem Murphym nadało jej twarzy wyraz ustawicznego niezadowolenia, a oczom zmęczenia i beznadziei. Włosy, naturalnie kręcone, niegdyś o ładnej ciemnobrązowej bar- wie, teraz poprzetykane siwizną, upinała w staroświecki kok. — Brian przyjechał - powiedziała Anne. — To już zauważyłem. Sean wszedł do kuchni przywitać się z bratem. Brian siedział przy kuchennym stole piastując w dłoniach drinka. Zdjął marynar- kę i powiesił ją na oparciu krzesła; wzorzyste szelki opinały jego

ramiona. Tak jak Sean był śniady, przystojny, o czarnych włosach i błyszczących niebieskich oczach. Ale na tym kończyły się podo- bieństwa. Sean był zuchwały i swobodny, Brian - ostrożny i pe- dantyczny. W przeciwieństwie do niedbałych loków Seana włosy Briana były schludnie ostrzyżone, z równiutkim przedziałkiem. Jego twarz zdobiły starannie przycięte wąsy. Ubierał się tak, jak powinien ubierać się prawnik, z wyraźną preferencją dla granato- wych prążków. — Czy to mojej osobie należy zawdzięczać ten zaszczyt? - spy- tał Sean. Brian nieczęsto tu zaglądał, mimo że mieszkał niedaleko, w Back Bay. — Mama dzwoniła do mnie - przyznał Brian. Sean szybko wziął prysznic, ogolił się, przebrał w dżinsy i koszul- kę do rugby. Zanim Brian skończył krajać pieczeń, był z powrotem w kuchni i pomógł nakryć stół. Robiąc to, przyglądał się starszemu bratu. Był czas, że go nie cierpiał. Przez całe lata matka przed- stawiając swoich synów mówiła: "Mój wspaniały Brian, mój ko- chany Charles i Sean". Charles kształcił się teraz w seminarium w New Jersey, by zostać księdzem. Podobnie jak Sean, Brian zawsze był sportowcem, choć nie osiągał aż tak dobrych wyników. Był pilnym dzieckiem i zwykle siedział w domu. Skończył Uniwersytet Massachusetts, a potem wydział prawa na Uniwersytecie Bostońskim. Zawsze cieszył się 37 powszechną sympatią. Wszyscy wiedzieli, że mu się powiedzie i że z pewnością nie dopadnie go przekleństwo Irlandczyków: alkohol, poczucie winy, depresja i dramat. Z kolei Sean był zawsze tym nieposkromionym, który upodobał sobie towarzystwo okolicznych nygusów i często podpadał władzom z powodu bijatyk, drobnych włamań i przejażdżek kradzionymi samochodami. Gdyby nie jego nieprzeciętna inteligencja i biegłość w posługiwaniu się kijem hokejowym, mógłby zamiast na Harvardzie skończyć w więzieniu Bridgewater. W miejskim getcie granicę między sukcesem a klęską wyznaczała cienka linka szczęścia, na której dzieciaki balansowały przez wszystkie burzliwe lata swojego dorastania. Podczas tych końcowych przygotowań do obiadu niewiele roz- mawiali. Ale gdy usiedli, Brian, przełknąwszy łyk mleka, odchrząk- nął. Całe swoje życie pili mleko do obiadu. - Mama martwi się tym pomysłem z Miami - zagaił. Anne spoglądała w dół, na swój talerz. Zawsze trzymała się w cieniu, zwłaszcza za życia Briana seniora. Miał straszliwie wy- buchowy temperament, który jeszcze podsycał alkohol, a alkohol był jego codzienną rozrywką. Każdego popołudnia gdy skończył przetykać rury, naprawiać stare bojlery i instalować toalety, Brian senior zatrzymywał się w barze Blue Tower, pod Tobin Bridge. Prawie co noc przychodził do domu pijany, pełen goryczy i jadu. Zazwyczaj jego celem była Anne, choć i Sean odebrał swoją porcję cięgów, gdy próbował jej bronić. Rano Brian senior, trzeźwy i przygnieciony poczuciem winy, przysięgał, że się zmieni. Ale nigdy się nie zmienił. Nawet gdy schudł ponad trzydzieści kilo- gramów i umierał na raka wątroby, zachowywał się tak samo. — Jadę tam pracować naukowo - oznajmił Sean. - Nic wielkiego. — W Miami jest pełno narkotyków - powiedziała Anne. Nie podniosła wzroku. Sean wzniósł oczy w górę. Sięgnął przez stół i ujął matkę za rękę.

— Mamo, miałem kłopoty z narkotykami, kiedy chodziłem do szkoły. Teraz jestem na medycynie. — A co z tym incydentem na pierwszym roku college'u? - przypomniał Brian. — To była odrobina koki na imprezie. Mieliśmy pecha, że policja zrobiła nalot na lokal. — Ty miałeś szczęście, że udało mi się wymazać z rejestrów twoje młodzieńcze wyczyny. Inaczej wpadłbyś jak śliwka w kompot. — Miami to przestępcze miasto - odezwała się Anne. - Ciągle piszą o tym w gazetach. 38 — Chryste Panie! - krzyknął Sean. — Nie wzywaj imienia Pana Boga twego nadaremno - upo- mniała go. — Oglądasz za dużo telewizji, mamo. Miami to miasto jak każde inne, są w nim rzeczy dobre i złe. Ale to nie ma znaczenia. Ja będę pracował naukowo. Nawet gdybym chciał, nie będę miał czasu, żeby się w coś wmieszać. — Wpadniesz w niewłaściwe towarzystwo. — Mamo, ja jestem dorosły - jęknął Sean w rozpaczy. — Tutaj, w Charlestown, ciągle obracasz się w niewłaściwym towarzystwie - przemówił Brian. - Obawy mamy nie są bez- podstawne. Wszyscy w sąsiedztwie wiedzą, że Jimmy O'Connor i Brady Flanagan kradną. — I wysyłają pieniądze IRA - dodał Sean. — To nie są działacze polityczni - odparł Brian. - Po prostu chuligani. A ty nadal podtrzymujesz przyjaźń z nimi. — Piję z nimi piwo w piątki wieczorem - wyjaśnił Sean. — Właśnie - powiedział Brian. - Tak jak dla ojca, pub jest dla ciebie drugim domem. Ale niezależnie od niepokojów mamy, to nie jest dobry moment na wyjazdy. Franklin Bank lada moment wystąpi z ostatecznymi propozycjami w sprawie Onkogenu. Mam już papiery prawie gotowe. Sprawy mogą się teraz potoczyć bardzo szybko. — Na wypadek gdybyś zapomniał, informuję cię, że istnieją faksy i poczta kurierska - rzekł Sean odsuwając swoje krzesło. Wstał i odniósł talerz do zlewu. - Jadę do Miami bez względu na czyjekolwiek zdanie. Wierzę, że w Forbes Cancer Center trafili na coś niezwykle ważnego, A teraz, za pozwoleniem obojga współ- spiskowców, wychodzę napić się piwa ze swoimi szemranymi przyjaciółmi. Poirytowany, Sean wdział starą kufajkę po ojcu. Naciągnąwszy na uszy wełnianą czapkę wartowniczą zbiegł po schodach na ulicę i ruszył naprzód w marznącym deszczu. Wiatr zmienił kierunek na wschodni i Sean poczuł słony zapach morza. Gdy dotarł do baru Old Scully's na Bunker Hill, wydało mu się, że ciepłe światło żarzące się w jego przymglonych oknach wydziela swojską aurę komfortu i bezpieczeństwa. Pchnął drzwi i zanurzył się w słabo oświetlonym, hałaśliwym wnętrzu. Nie był to elegancki lokal. Sosnowa boazeria prawie czarna od dymu z papierosów, meble odrapane. Jedyny jasny punkt stanowiło mosiężne oparcie dla stóp, polerowane stale przez niezliczoną ilość szurających po niej podeszew. W odległym 39 kącie przymocowany do sufitu telewizor nadawał mecz hokejowy

Bruinsów. Jedyną kobietą w zatłoczonym pomieszczeniu była Molly, która dzieliła z Peterem obowiązki barmana. Zanim Sean zdążył coś powiedzieć, pełny kufel jasnego piwa pojechał w jego stronę po barze. Czyjaś dłoń ścisnęła go za ramię i w tłumie rozległ się ryk radości. Bruinsi strzelili gola. Sean westchnął z zadowoleniem. Czuł się, jakby wrócił do domu. Miał takie samo wrażenie komfortu jak wtedy, gdy szczególnie wyczerpany układał się w miękkim łóżku. Jak zwykle nadciągnęli Jimmy i Brady i zaczęli chełpić się robótką w Marblehead, którą trafili w poprzedni weekend. To przywołało żartobliwe wspomnienia z czasów, gdy Sean był Je- dnym z ferajny". - Zawsze widzieliśmy, że jesteś zdolny; po tym, jak rozpraco- wywałeś alarmy - powiedział Brady. - Ale nigdy by nam do głowy nie przyszło, że pójdziesz na Harvard. Jak ty możesz wy- trzymać z tymi wszystkimi palantami. Było to stwierdzenie, nie pytanie i Sean pozostawił je bez komen- tarza, ale sprawiło, że uprzytomnił sobie, jak bardzo się zmienił. Ciągle jeszcze dobrze się bawił w Old Scully's, ale raczej jako obserwator. Świadomość ta była mu nieprzyjemna, ponieważ nie czuł się także cząstką medycznego świata Harvardu. Czuł się raczej sierotą społeczną. Po paru godzinach, gdy zaliczył już kilka kolejek, w miarę jak był coraz bardziej podchmielony, czuł się coraz mniej wyrzutkiem i przyłączył się do schrypniętych głosów towarzyszy rozważają- cych, czy nie skoczyć do Revere, knajpy ze striptizem w pobliżu wybrzeża. Właśnie gdy debata osiągała najgorętszy punkt, w całym barze zaległa martwa cisza. Jedna za drugą głowy zwracały się w stronę drzwi wejściowych. Zdarzyło się coś niezwykłego, co wstrząsnęło wszystkimi. Na ich męski bastion wdarła się kobieta. I nie była to zwyczajna kobieta, jakaś grubawa, żująca gumę dziewczyna z pralni. To była smukła, cudowna kobieta, najwyraź- niej nie z Charlestown. Jej długie blond włosy błyszczące diamentami wilgoci tworzyły uderzający kontrast z soczystym, głębokim mahoniem kurtki z no- rek. Zuchwałe oczy w kształcie migdałów śmiało lustrowały po- mieszczenie przeskakując z jednej osłupiałej twarzy na drugą. Usta miały wyraz zdecydowania. Wysokie policzki jarzyły się rumień- cem. Pojawiła się jak zbiorowa wizja jakiejś baśniowej postaci kobiecej. 40 Kilku chłopaków odsunęło się nerwowo, domyślając się, że musi być czyjąś dziewczyną. Była zbyt piękna na czyjąkolwiek żonę. Sean odwrócił się jako jeden z ostatnich. A gdy to zrobił, rozdziawił usta. To była Janet! Janet spostrzegła go w tej samej chwili. Pomaszerowała prosto w jego stronę i wepchnąwszy się obok stanęła przy barze. Brady odsunął się z przesadnym gestem przerażenia, jakby była jakimś potworem. - Poproszę o piwo - powiedziała. Molly bez słowa napełniła schłodzony kufel i postawiła go przed Janet. W barze panowała cisza, którą zakłócał tylko telewizor. Janet pociągnęła łyk i odwróciwszy się, spojrzała na Seana. Jako że miała na nogach wieczorowe pantofle, jej oczy były na

wysokości jego. - Chcę z tobą porozmawiać - oznajmiła. Sean nie czuł się tak upokorzony od czasu, gdy w wieku szes- nastu lat został przyłapany ze spuszczonymi spodniami z Kelly Paraell na tylnym siedzeniu samochodu jej rodziców. Odstawił swoje piwo i chwyciwszy Janet za ramię tuż nad łokciem wyprowadził ją za drzwi. Gdy znaleźli się na chodniku, ochłonął na tyle, że poczuł złość. Był też trochę wstawiony. - Co ty tu robisz? - zażądał wyjaśnienia. Jego wzrok omiótł otoczenie. — Nie wierzę własnym oczom. Wiesz, że nie wolno ci tutaj przychodzić. — Niczego takiego nie wiem - odparła Janet. - Wiem, że nie byłam zaproszona, jeśli to masz na myśli. Ale nie sądziłam, że przychodząc tu dopuszczę się obrazy majestatu. To bardzo ważne, żebyśmy mogli porozmawiać, a zważywszy, że wyjeżdżasz już w niedzielę, sądzę, że ważniejsze niż picie z tymi twoimi tak zwanymi przyjaciółmi. — A któż to dokonuje takich ocen? - spytał Sean. - Ja i tylko ja decyduję, co jest dla mnie ważne, a nie ty. Nie cierpię wtrącania się w moje sprawy. — Muszę z tobą porozmawiać na temat Miami. To twoja wina, że czekałeś z tym do ostatniej chwili. — Nie ma o czym rozmawiać. Jadę i koniec. Ani ty, ani moja matka, ani mój brat nie powstrzymacie mnie. A teraz przepraszam, ale muszę wrócić i zobaczyć, czy uda mi się ocalić jakieś resztki własnej godności. — Ale to może wpłynąć na całe nasze życie - zawołała Janet. 41 Łzy zmieszały się z kroplami deszczu spływającymi po jej policz- kach. Przyjeżdżając do Charlestown podjęła uczuciowe ryzyko i świadomość odrzucenia była dla niej nie do zniesienia. - Porozmawiamy jutro - odpowiedział Sean. - Dobranoc, Janet. Zdenerwowany, Ted Sharenburg czekał, aż lekarze wytłumaczą mu, co się dzieje z jego córką. Żona zadzwoniła do Nowego Orleanu, gdzie przebywał w interesach, a on natychmiast wsiadł do należącego do kompanii odrzutowca Gulfstream i przyleciał prosto do Houston. Jako dyrektor generalny kompanii naftowej, która w znacznym stopniu przyczyniała się do utrzymania hous- tońskich szpitali, Ted Sharenburg spotkał się z odpowiednim traktowaniem. Właśnie w tej chwili jego córka znajdowała się we wnętrzu magnesu ogromnego, wartego miliony dolarów tomografu rezonansu magnetycznego, poddawana citowemu badaniu mózgu. - Na razie nie wiemy wiele - powiedziała doktor Judy Buck- ley. - Pierwsze zdjęcia obejmują tylko powierzchowne warstwy. - Judy Buckley była ordynatorem neuroradiologii i ochoczo przyje- chała do szpitala na wezwanie dyrektora. Asystowali jej doktor Vance Martinez, lekarz domowy Sharenburgów, i doktor Stanton Rainey, ordynator neurologii. Tak wybitną grupę specjalistów niełatwo było zgromadzić na zawołanie, szczególnie o pierwszej w nocy. Ted przemierzał tam i z powrotem maleńki pokoik. Nie mógł usiedzieć. To, co usłyszał na temat córki, było przerażające. - Zademonstrowała objawy ostrej paranoi - tłumaczył dok- tor Martinez. - Takie zjawisko może wystąpić, gdy są jakieś