uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 754 584
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 607

Robin Hobb - Cykl-Kupcy i ich Żywostatki (1) Czarodziejski Statek (2) Jesień, Zima

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Robin Hobb - Cykl-Kupcy i ich Żywostatki (1) Czarodziejski Statek (2) Jesień, Zima.pdf

uzavrano EBooki R Robin Hobb
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 119 osób, 62 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 380 stron)

ROBIN HOBB CZARODZIEJSKI STATEK Pierwsza cz˛e´s´c serii „Kupcy i ich ˙Zywostatki” Tom 2 Tytuł oryginału: Ship of Magic Rok wydania polskiego: 1999 Rok wydania oryginalnego: 1998

SPIS TRE´SCI SPIS TRE´SCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2 Jesie´n Rozdział pierwszy — W nowej roli . . . . . . . . . . . . . . . . 4 Rozdział drugi — Przyjemno´sci Kennita . . . . . . . . . . . . . . 49 Rozdział trzeci — Malta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 66 Rozdział czwarty — Dowody . . . . . . . . . . . . . . . . . . 83 Rozdział pi ˛aty — Werbownicy . . . . . . . . . . . . . . . . . . 103 Rozdział szósty — Go´scie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 125 Rozdział siódmy — Spiski i niebezpiecze´nstwa . . . . . . . . . . . 143 Rozdział ósmy — Niewolnicy z Jamaillii . . . . . . . . . . . . . . 162 Rozdział dziewi ˛aty — Kupcy z Deszczowych Ost˛epów . . . . . . . . 184 Rozdział dziesi ˛aty — ´Swiecogród. . . . . . . . . . . . . . . . . 200 Rozdział jedenasty — Dary . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 218 Rozdział dwunasty — Wi˛e´zniowie . . . . . . . . . . . . . . . . 238 Rozdział trzynasty — Zmienne koleje losu . . . . . . . . . . . . . 253 Rozdział czternasty — Marzenia i rzeczywisto´s´c . . . . . . . . . . . 271 Rozdział pi˛etnasty — Bunt i przymierze . . . . . . . . . . . . . . 287 Rozdział szesnasty — Statki i w˛e˙ze . . . . . . . . . . . . . . . . 301 Rozdział siedemnasty — Sztorm . . . . . . . . . . . . . . . . . 322 Rozdział osiemnasty — Czas porachunków . . . . . . . . . . . . . 337 Rozdział dziewi˛etnasty — Znowu we własnej skórze . . . . . . . . . 351 Rozdział dwudziesty — Piraci i je´ncy . . . . . . . . . . . . . . . 360 Rozdział dwudziesty pierwszy — Ta, Która Pami˛eta . . . . . . . . . 378

Jesie´n

Rozdział pierwszy — W nowej roli Statek wspi ˛ał si˛e na fal˛e. Jego dziób podniósł si˛e, jak gdyby ˙zaglowiec zamie- rzał si˛e wznie´s´c a˙z do udr˛eczonego nieba. Sa jeden wie, ˙ze wystarczy taki deszcz, by zatopi´c statek. Przez dług ˛a chwil˛e Althea nie widziała niczego poza niebem, a w kolejnej sekundzie p˛edzili ju˙z na o´slep w dół wysokiej, stromej fali a˙z do gł˛ebokiego rowu. Dziewczynie wydawało si˛e, ˙ze wpadn ˛a w nast˛epn ˛a wznosz ˛ac ˛a si˛e fal˛e, zanurkuj ˛a i zielona woda zaleje pokład. Uderzenie szarpn˛eło masztem i rej ˛a, do której przylgn˛eła Althea. Zdr˛etwiałe palce dziewczyny przesun˛eły si˛e po mokrym, zimnym materiale ˙zagla. Owin˛eła wokół stóp link˛e brze˙zn ˛a, napi˛eła mi˛e´snie nóg i chwyciła si˛e mocniej. W tym momencie statek wspi ˛ał si˛e na kolejn ˛a ´scian˛e wody. — Ath! Ruszaj si˛e! — Głos dochodził spod nóg Althei. Spojrzała w dół i do- strzegła Rellera. Stary marynarz stał na szczeblach drabinki wantowej i wytrzesz- czał na ni ˛a oczy, przysłaniaj ˛ac twarz przed wiatrem i deszczem. — Masz kłopoty, chłopcze? — Nie. Id˛e — odkrzykn˛eła. Była zzi˛ebni˛eta, przemoczona i niewiarygodnie zm˛eczona. Marynarze, którzy wykonali swoje zadania, zsuwali si˛e po takielunku na po- kład. Althea na chwil˛e przywarła do masztu, a gdy poczuła si˛e wystarczaj ˛aco silna, równie˙z ruszyła w dół. Sztorm nadci ˛agn ˛ał na pocz ˛atku jej wachty. Kapitan rozkazał ´sci ˛agn ˛a´c i zwin ˛a´c ˙zagle. Najpierw uderzył deszcz, potem zerwał si˛e tak pot˛e˙zny wiatr, ˙ze prawie pozrywał liny. Gdy marynarze dotarli na pokład, czeka- ło ich kolejne zadanie — musieli zrefowa´c ˙zagle gniezdne. Sztorm wzmagał si˛e, jak gdyby w odpowiedzi na ich wysiłki. Althea oraz inni marynarze wspinali si˛e po całym takielunku niczym mrówki po pływaj ˛acych gruzach. Wypełniali jeden rozkaz po drugim, zwijaj ˛ac, refuj ˛ac i składaj ˛ac kolejne pasy płótna. Dziewczyna przestała w pewnej chwili my´sle´c i tylko wypełniała docieraj ˛ace do jej uszu wy- wrzaskiwane rozkazy. Skupiła si˛e na swoim zadaniu, a jej r˛ece niemal same pako- wały mokre ˙zagle i zabezpieczały je. Zadziwiaj ˛ace, co potrafi robi´c ciało, mimo i˙z umysł człowieka dr˛etwieje ze znu˙zenia i strachu. R˛ece i stopy Althei funkcjo- nowały bez zarzutu, niczym ´swietnie wytresowane zwierz˛eta, które na przekór ˙zywiołowi postanowiły utrzyma´c sw ˛a bezwoln ˛a pani ˛a przy ˙zyciu. 4

Powoli dotarła na dół. Wi˛ekszo´s´c marynarzy zd ˛a˙zyła si˛e ju˙z ukry´c pod pokła- dem. Pytanie Rellera było bardzo uprzejme. Dziewczyna nie wiedziała, dlaczego stary ma na ni ˛a oko. Była mu wdzi˛eczna, cho´c równocze´snie czuła si˛e poni˙zona. W pierwszych dniach po zaokr˛etowaniu si˛e na ten statek Althea bardzo si˛e starała wyró˙zni´c. Usiłowała pracowa´c wi˛ecej, szybciej i lepiej. Cudownie si˛e czu- ła, b˛ed ˛ac znowu na pokładzie. Nie przeszkadzało jej ani ci ˛agle to samo kiepskie jedzenie, ani przepełnione i cuchn ˛ace kajuty, nawet prymitywni towarzysze rejsu. Liczyło si˛e tylko to, i˙z wróciła na morze, pracowała, i ˙ze na ko´ncu podró˙zy do- stanie kart˛e pokładow ˛a, któr ˛a b˛edzie mogła rzuci´c Kyle’owi w twarz. Poka˙ze mu! Tak! A pó´zniej odzyska statek i jak najszybciej wypłynie nim w rejs. Miała najlepsze ch˛eci, poniewa˙z jednak jej nowy „dom” okazał si˛e statkiem rze´zniczo-przetwórczym, pr˛edko u´swiadomiła sobie własny brak do´swiadczenia; w dodatku była mała i znacznie słabsza od m˛e˙zczyzn. Kapitan „˙Zniwiarza” nie zamierzał szybko przemieszcza´c si˛e z portu do portu, by dostarczy´c towary (tak działo si˛e w przypadku statków handlowych), lecz jego celem było kr ˛a˙zenie po wodach w poszukiwaniu łupów. Statek miał o wiele wi˛eksz ˛a załog˛e ni˙z handlówce tej samej wielko´sci, gdy˙z poza marynarzami płyn˛eli nim my´sliwi, rze´znicy, spe- cjali´sci od oporz ˛adzania skór i pakowania mi˛esa oraz oleju. Z tego te˙z wzgl˛edu takie statki były bardziej zatłoczone i brudne. Althea starała si˛e pracowa´c pr˛edko i dobrze, lecz sama determinacja nie wystarczała, by´c zosta´c najlepszym maryna- rzem w tym ´smierdz ˛acym padlin ˛a miejscu. Dziewczyna wiedziała, ˙ze od zaokr˛e- towania si˛e na tym statku ogromnie usprawniła swe umiej˛etno´sci i wytrzymało´s´c, ale zdawała sobie równie˙z spraw˛e z faktu, ˙ze nadal nie mo˙zna by jej nazwa´c (jak mawiał jej ojciec) „rasowym chłopcem pokładowym”. Szczerze mówi ˛ac, powoli popadała w rozpacz. Po jakim´s czasie zapomniała nawet o smutku i niezadowole- niu, a teraz ˙zyła po prostu z dnia na dzie´n i my´slała jedynie o codziennej pracy. Althea była jednym z trzech „chłopców” na pokładzie statku rze´zniczego. Po- zostałym dwóm — młodym krewnym kapitana — wyznaczano łatwiejsze zada- nia. Obaj usługiwali przy stole kapita´nskim i oficerskim i nie raz, nie dwa trafiały im si˛e całkiem przyzwoite resztki ze stołu. Cz˛esto równie˙z pomagali kucharzo- wi przygotowywa´c posiłki dla reszty załogi. Najbardziej zazdro´sciła im okresów, które sp˛edzali pod pokładem, nie do´s´c ˙ze poza zasi˛egiem burz, lecz tak˙ze bli- sko ciepłego pieca. Na Althe˛e, szczuplutkiego „młodzie´nca”, spadały wszystkie pozostałe prace chłopca pokładowego. Sprz ˛atała, przynosiła kubły z rozmokłym ´sniegiem i smoł ˛a, a tak˙ze biegła wsz˛edzie tam, gdzie potrzebowano pomocnika. Musiała przyzna´c, ˙ze nigdy w ˙zyciu nie pracowała tak ci˛e˙zko. Teraz jeszcze przez moment mocno przytrzymała si˛e masztu, czekaj ˛ac a˙z prze- toczy si˛e kolejna fala. St ˛ad do kajuty w skrajniku dziobowym poruszała si˛e skoka- mi. Co jaki´s czas zatrzymywała si˛e, łapała powietrze i chwytała si˛e lin lub relingu, by woda nie zmyła jej z pokładu. Od kilku dni panowała zła pogoda. Zanim roz- pocz ˛ał si˛e ten ostatni sztorm, Althea naiwnie wierzyła, ˙ze nie mo˙ze ju˙z by´c gorzej. 5

Do´swiadczeni marynarze twierdzili, ˙ze jesie´n na Zewn˛etrznym zawsze si˛e tak ob- jawia. Przeklinali Kanał i krzyczeli do Sa, by zako´nczył burz˛e, a równocze´snie stale sobie opowiadali o gorszych sztormach, które przetrwali na znacznie podlej- szych i słabszych statkach. — Ath, chłopcze! Ruszaj si˛e szybciej, je´sli chcesz dosta´c dzi´s wieczorem jaki´s posiłek z kuchni! O ciepłym jedzeniu oczywi´scie mo˙zesz ju˙z zapomnie´c. Słowa Rellera miały stanowi´c pogró˙zk˛e, jednak mimo ostrego tonu, stary ma- rynarz stał na pokładzie i bacznie obserwował ka˙zdy krok Althei. Pó´zniej zeszli razem pod pokład, szczelnie zatrzaskuj ˛ac za sob ˛a właz. Dziewczyna zatrzymała si˛e na chwil˛e, by otrze´c wod˛e z twarzy i wy˙z ˛a´c gruby warkocz. Potem poszła za m˛e˙zczyzn ˛a w stron˛e cz˛e´sci jadalnej statku. Jeszcze kilka miesi˛ecy temu nazwałaby to miejsce zimnym, wilgotnym i cuch- n ˛acym. Teraz wszak˙ze stanowiło jej przysta´n, je´sli nie dom. Nie wiał tu wiatr, a ˙zółte ´swiatło latarni wygl ˛adało niemal go´scinnie i serdecznie. Althea usłyszała odgłosy wydawanego jedzenia — klekot drewnianej chochli w kociołku — i po- spieszyła po swoj ˛a porcj˛e. Na pokładzie „˙Zniwiarza” nie było kwater dla załogi. Ka˙zdy m˛e˙zczyzna znaj- dował sobie po prostu miejsce do spania i tam si˛e rozkładał. Najatrakcyjniejszych miejsc trzeba było broni´c pi˛e´sciami. Jedno z nich, które najbardziej interesowało marynarzy, znajdowało si˛e w ´srodku ładowni. Tu jeden z chłopców pokładowych przynosił kocioł z jedzeniem i racjonował posiłki pomi˛edzy schodz ˛acych z wachty marynarzy. Stołów nie było, a miejsce do siedzenia stanowiły kufry. Tym, którzy ich nie mieli, pozostawało oprze´c si˛e o wielk ˛a beczk˛e z olejem, jedyny sprz˛et w pomieszczeniu. Za talerze marynarzom słu˙zyły drewniane deseczki, oczysz- czane po posiłku palcami albo chlebem, je´sli go mieli (zwykle jadali suchary). Zwłaszcza podczas sztormu istniała niewielka szansa, ˙ze kucharz spróbuje upiec kilka bochnów. Althea przedarła si˛e przez d˙zungl˛e susz ˛acych si˛e ubra´n. Mokre stroje zwi- sały ze wszystkich kołków i haków, cho´c w wilgotnym pomieszczeniu i tak nie schły. Dziewczyna zrzuciła nieprzemakalny, wygrany w zeszłym tygodniu od Oya płaszcz i zawiesiła go na kołku, który nazywała własnym. Pogró˙zka Rellera nie była czcza. Zanim Althea podeszła do kotła, stary mary- narz ju˙z si˛e obsługiwał i jak ka˙zdy członek załogi nakładał sobie pełny talerz, nie my´sl ˛ac o tych, którzy przyjd ˛a po nim. Dziewczyna złapała pust ˛a deseczk˛e i cze- kała spokojnie, a˙z Reller si˛e usunie. Wydawało jej si˛e, ˙ze m˛e˙zczyzna specjalnie si˛e oci ˛aga, staraj ˛ac si˛e skłoni´c j ˛a do gło´snych narzeka´n, Althea jednak nauczyła si˛e ju˙z cierpliwo´sci i nie dawała si˛e sprowokowa´c. Ka˙zdy marynarz mógł do woli poszturchiwa´c chłopca pokładowego. Nie musieli si˛e z tego tłumaczy´c i nikt nie zwracał uwagi na j˛eki poszkodowanego. W obecnej sytuacji lepiej wi˛ec było zaci- sn ˛a´c z˛eby i przyj ˛a´c połow˛e chochli zupy ni˙z protestowa´c, ryzykuj ˛ac zamiast kola- cji wytarmoszenie uszu. Reller nadal pochylał si˛e nad kociołkiem i stale dokładał 6

na deseczk˛e, grzebi ˛ac w resztkach jedzenia. Althea przełkn˛eła ´slin˛e i czekała na swoj ˛a kolej. Kiedy marynarz zobaczył, ˙ze dziewczyna zachowuje spokój, lekko si˛e u´smiechn ˛ał, po czym powiedział: — No dalej, chłopcze. Zostawiłem ci kilka wi˛ekszych kawałków na dnie. Wy- czy´s´c kocioł, potem odnie´s kucharzowi. Althea wiedziała, ˙ze stary wy´swiadcza jej swego rodzaju przysług˛e. Mógł wzi ˛a´c wszystko, poza najgorszymi odpadkami i nikt nawet nie zwróciłby mu uwa- gi. Zadowolona wzi˛eła kociołek i wycofała si˛e do swojego k ˛ata. Bior ˛ac pod uwag˛e okoliczno´sci, miała dobre miejsce. Wcisn˛eła swój skromny dobytek w naro˙znik powstały przy zetkni˛eciu si˛e ´sciany kadłubu z podłog ˛a. Tu rozwiesiła hamak. ˙Zadnemu z marynarzy nie byłoby tu wygodnie, nawet ona sa- ma nie mogła stan ˛a´c prosto. Zauwa˙zyła, ˙ze nikt jej tu nie niepokoi podczas snu; współmieszka´ncy nie siadali te˙z obok niej w mokrych od deszczu ubraniach. Wzi˛eła wi˛ec kociołek, usiadła na hamaku w swoim k ˛acie i zabrała si˛e do je- dzenia. Zaczerpn˛eła ły˙zk ˛a rosołu, który pozostał na dnie kotła i wypiła go. Nie był gor ˛acy — wła´sciwie miał posta´c tłuszczu skrzepłego w małe kleksy pływaj ˛ace w płynie — lecz był cieplejszy ni˙z deszcz na dworze i smakował jej. Reller rze- czywi´scie zostawił dla niej kilka kawałków o nieokre´slonym smaku. Ziemniaki, rzepa, a mo˙ze niedogotowane kluski ziemistego koloru. Dla Althei nie miało zna- czenia, co je. Wyjmowała wi˛eksze kawałki palcami i zjadała. Na koniec twardymi sucharami wyskrobała resztki do czysta. Nie przełkn˛eła jeszcze ostatniego k˛esa, gdy poczuła ogromne znu˙zenie. By- ła zzi˛ebni˛eta, mokra i straszliwie obolała. Najch˛etniej w´slizgn˛ełaby si˛e pod koc, owin˛eła nim szczelnie i zamkn˛eła oczy. Jednak˙ze Reller kazał jej odnie´s´c kucha- rzowi kociołek. Dobrze wiedziała, ˙ze nie mo˙ze zasn ˛a´c. Nie mogła si˛e wymiga´c od obowi ˛azku. Pomy´slała, ˙ze mo˙ze stary marynarz przymkn ˛ałby oko na jej nie- dopatrzenie, ale je´sli nie... albo gdyby kucharz si˛e poskar˙zył, oberwałaby. Nie mogła sobie pozwoli´c na lanie. J˛ekn˛eła wi˛ec tylko cicho i wyczołgała si˛e z hama- ka, przyciskaj ˛ac do piersi kociołek. Aby dotrze´c do kuchni, musiała przebiec smagany wichrem i deszczem po- kład. Pokonała odległo´s´c dwoma wielkimi susami, staraj ˛ac si˛e zachowa´c równo- wag˛e i utrzyma´c kociołek. Gdyby wypadł jej za burt˛e, załoga sprawiłaby jej takie manto, ˙ze dziewczyna po˙załowałaby, ˙ze nie sko´nczyła w wodzie razem z nim. Kiedy stan˛eła pod drzwiami kuchni, musiała kopa´c i wali´c, bowiem głupi ku- charz zamkn ˛ał si˛e od ´srodka. Wreszcie j ˛a wpu´scił, obrzucaj ˛ac gniewnym spoj- rzeniem. Bez słowa podała mu kociołek i starała si˛e nie patrze´c t˛esknie na ogie´n w palenisku. Osoba faworyzowana przez kucharza mogłaby tu zosta´c na tyle dłu- go, by si˛e rozgrza´c. Marynarz naprawd˛e uprzywilejowany mógłby nawet powiesi´c 7

w kuchni koszul˛e czy par˛e spodni; na pewno by tu wyschły. Althea bynajmniej nie była pupilka kucharza, gdy tylko oddała mu kociołek, wyprosił j ˛a za drzwi. W drodze powrotnej ´zle oceniła odległo´s´c. Pó´zniej obwiniała za ten fakt ku- charza, którzy przegonił j ˛a w nieodpowiednim momencie z kuchni. Tak czy owak, s ˛adziła, ˙ze uda jej si˛e pokona´c pokład jednym susem. Niestety, statek skakał aku- rat na szalej ˛acej wodzie i dziewczyna poczuła, jak z jej mokrych palców wysu- wa si˛e lina, której chciała si˛e przytrzyma´c. Fala po prostu podci˛eła Althei nogi i dziewczyna upadła na brzuch. ´Slizgaj ˛ac si˛e po pokładzie, kopała i walczyła dzi- ko, próbuj ˛ac si˛e chwyci´c czego´s palcami r ˛ak i nóg. Oczy i nos zalewała jej woda. Althea nic nie widziała i nie mogła złapa´c oddechu, by krzycze´c o pomoc. Po długiej jak wieczno´s´c chwili uderzyła bokiem głowy w reling. Cios zamroczył j ˛a i ogłuszył. Przez moment obiema r˛ekoma trzymała si˛e tylko kurczowo relingu, le˙z ˛ac na brzuchu na mokrym pokładzie. Kaskady morskiej wody przelewały si˛e nad ni ˛a, a dziewczyna trwała przyciskaj ˛ac si˛e z całych sił do statku. Nie mogła podnie´s´c głowy dostatecznie wysoko, by zaczerpn ˛a´c powietrza. Wiedziała tak˙ze, ˙ze je´sli wstanie dopiero wtedy, gdy woda całkowicie spłynie z pokładu, powali j ˛a nast˛epna fala. Je˙zeli nie podniesie si˛e teraz, nie podniesie si˛e ju˙z nigdy. Próbowała si˛e poruszy´c, lecz nogi trz˛esły jej si˛e jak galareta. Nagle poczuła silne szarpni˛ecie do tyłu. — Zatykasz luki odpływowe! — krzykn ˛ał czyj´s oburzony głos. Kto´s trzy- mał Althe˛e za kark, jak ogłuszonego kociaka. Jej twarz smagał wiatr i szalej ˛acy deszcz, zanim wszak˙ze zdołała to sobie u´swiadomi´c, miała ju˙z tyle wody w ustach i nosie, ˙ze zacz˛eła si˛e krztusi´c. — Trzymaj si˛e! — usłyszała krzyk m˛e˙zczyzny, wi˛ec owin˛eła si˛e mocno nogami i ramionami wokół jego ud. Zd ˛a˙zyła szybko na- bra´c powietrza, po czym uderzyła w nich fala. Althea poczuła, jak jej ciało dr˙zy pod uderzeniem wody i pomy´slała, ˙ze za chwil˛e ona i jej towarzysz znajd ˛a si˛e w morzu. Jednak w nast˛epnym momencie ´sciana wody cofn˛eła si˛e. M˛e˙zczyzna dał do zrozumienia, by go pu´sciła, po czym ruszył biegiem po pokładzie, ci ˛agn ˛ac dziewczyn˛e za sob ˛a. Trzymał j ˛a za warkocz i za koszul˛e. Doholował Althe˛e do masztu. Gdy dostrzegła znajom ˛a szorstk ˛a li- n˛e, przylgn˛eła do´n i zacz˛eła si˛e wspina´c. Kolejna fala przetoczyła si˛e pod nimi. Dziewczyna zakrztusiła si˛e, wypluwaj ˛ac nieco morskiej wody. Wydmuchała nos w dło´n, potem strz ˛asn˛eła z niej wydzielin˛e. Nabrała powietrza i odezwała si˛e: — Dzi˛ekuj˛e ci. — Ty głupi, mały szczurze pokładowy! O mało nie zabiłe´s nas oboje. — W głosie m˛e˙zczyzny gniew mieszał si˛e ze strachem. — Wiem. Przepraszam. — Mówiła gło´sno, by przekrzycze´c sztorm. — Przepraszasz? To chyba nie wystarczy. Natrzaskam ci po g˛ebie, mo˙ze wte- dy zrozumiesz swój bł ˛ad. 8

Podniósł pi˛e´s´c, a Althea zasłoniła twarz i czekała na cios. Nie zamierzała si˛e buntowa´c przeciwko zwyczajom panuj ˛acym na statkach. Po chwili otworzyła oczy, by sprawdzi´c, dlaczego m˛e˙zczyzna jej nie uderzył. W mroku dostrzegła jego twarz. Brashen. Wygl ˛adał na bardziej wstrz ˛a´sni˛etego ni˙z wtedy, gdy ratował jej ˙zycie. — A niech ci˛e, mała. Nawet ci˛e nie rozpoznałem. Nieznacznie wzruszyła ramionami. Nie patrzyła mu w oczy. Kolejna fala przetoczyła si˛e przez pokład, potem dziób statku zacz ˛ał si˛e wzno- si´c. — No wi˛ec, jak si˛e masz? — Brashen mówił cicho, jak gdyby obawiał si˛e, ˙ze kto´s podsłucha ich rozmow˛e. Wszak oficerowie nie mieli zwyczaju odbywa´c przyjacielskich pogaw˛edek z chłopcami pokładowymi. Kiedy na pocz ˛atku rejsu odkrył, ˙ze płyn ˛a razem, kazał jej unika´c wszelkich kontaktów ze sob ˛a. — Jak widzisz — odparła cicho Althea, niezadowolona z sytuacji. Nagle znie- nawidziła Brashena — nie za jaki´s jego konkretny gest, lecz dlatego ˙ze widzi j ˛a w takim stanie. Ale˙z musiał ni ˛a pogardza´c! — Radz˛e sobie. Dzisiejszy dzie´n te˙z prze˙zyj˛e. — Pomógłbym ci, gdybym mógł. — Z jego tonu wywnioskowała, ˙ze nadal si˛e na ni ˛a gniewał. — Ale wiesz, ˙ze nie mog˛e. Je´sli b˛ed˛e si˛e tob ˛a interesował, ludzie zaczn ˛a co´s podejrzewa´c. Dałem ju˙z wszystkim do zrozumienia, ˙ze nie obchodz ˛a mnie kontakty z... m˛e˙zczyznami. — Był jawnie zakłopotany. Althea zastanowiła si˛e nad ironi ˛a losu. Trwali przyci´sni˛eci do takielunku na tym podłym statku w sa- mym ´srodku burzy, a ten m˛e˙zczyzna — który zreszt ˛a jeszcze przed chwil ˛a chciał j ˛a stłuc — nie potrafił rozmawia´c z ni ˛a o sprawach damsko-m˛eskich, poniewa˙z nie chciał jej zgorszy´c. — Na takim statku jak ten ka˙zdy przejaw ˙zyczliwo´sci z mojej strony wobec ciebie zostanie zinterpretowany w jeden sposób. Potem jaki´s ma- rynarz mo˙ze si˛e tob ˛a równie˙z zainteresowa´c. A gdyby si˛e dowiedzieli, ˙ze jeste´s kobiet ˛a... — Nie musisz si˛e tłumaczy´c. Nie jestem głupia — Althea przerwała jego wy- ja´snienia. Czy˙zby Brashen nie rozumiał, z kim jego rozmówczyni dzieli kwater˛e? — Doprawdy? Co wi˛ec robisz na tej łajbie? — Ostatnie cierpkie słowa rzucił przez rami˛e, zeskakuj ˛ac z takielunku na pokład. Zwinny jak kot, szybki jak małpa, pr˛edko dotarł na dziób statku. Althea nadal przywierała do liny i patrzyła za nim. — To samo co ty — odparła za nim uszczypliwie. Nie miał znaczenia fakt, ˙ze Brashen jej nie usłyszał. Po nast˛epnej fali dziewczyna pod ˛a˙zyła za jego przykładem, cho´c nie zeskoczy- ła ani z takim wdzi˛ekiem, ani tak zr˛ecznie. W kilka minut pó´zniej znalazła si˛e pod pokładem. Wsz˛edzie wokół niej słycha´c było odgłosy przetaczaj ˛acej si˛e wody. „˙Zniwiarz” skakał na falach niczym baryłka. Althea westchn˛eła ci˛e˙zko i jeszcze raz starła wod˛e z twarzy i obna˙zonych ramion. Wy˙z˛eła warkocz, potrz ˛asn˛eła mo- krymi stopami, po czym wsun˛eła si˛e do swojego naro˙znika. Przemoczone ubranie 9

zi˛ebiło jej skór˛e. Przebrała si˛e pospiesznie w strój, który był zaledwie mocno wilgotny, nast˛epnie wykr˛eciła koszul˛e i spodnie, pó´zniej strz ˛asn˛eła je i powiesiła na kołku, aby ociekły, wreszcie wyj˛eła koc. Był mokry i zalatywał ple´sni ˛a, lecz co wełna, to wełna — mokra czy nie, dawała ciału nieco ciepła. Zreszt ˛a Althea nie miała innego sposobu, by si˛e ogrza´c. Owin˛eła si˛e kocem, skuliła i wpatrzyła w ciemno´s´c. Z powodu przysługi Rellera niemal si˛e utopiła i straciła pół godziny, które powinna po´swi˛eci´c na sen. Z t ˛a my´sl ˛a zamkn˛eła oczy i próbowała zasn ˛a´c. Mimo i˙z była tak bardzo znu˙zona, sen nie chciał przyj´s´c. Starała si˛e odpr˛e˙zy´c, ale nie potrafiła rozlu´zni´c mi˛e´sni zmarszczonego czoła. Uznała, ˙ze powodem jej bezsenno´sci jest rozmowa z Brashenem. To, co powiedział, w jaki´s dziwny spo- sób przypomniało jej o sytuacji, w której si˛e znalazła. Na statku cz˛esto przez kilka dni widywała młodego marynarza jedynie przelotnie i z daleka. Nigdy nie mia- ła dy˙zuru na jego wachcie; ich drogi i obowi ˛azki rzadko si˛e krzy˙zowały. A poza Brashenem nic nie przypominało jej o dawnych czasach, dzi˛eki czemu potrafiła ˙zy´c z godziny na godzin˛e i po prostu stara´c si˛e przetrwa´c. Cał ˛a uwag˛e po´swi˛eca- ła jedynie swojej roli chłopca pokładowego, a jej my´sli nie si˛egały dalej ni˙z do nast˛epnej wachty. A dzi´s... Przejrzała si˛e w twarzy Brashena, a zwłaszcza w jego oczach, któ- re okazały si˛e bardziej okrutne ni˙z jakiekolwiek lustro, i u´swiadomiła sobie, ˙ze młody marynarz po prostu jej ˙załował. Patrz ˛ac w jego oczy, widziała kim si˛e teraz stała i, co gorsza, kim si˛e nie stała, cho´c powinna była. Dostrzegła w nich tak˙ze (i było to chyba najbardziej przykre ze wszystkiego) potwierdzenie zdania Ky- le’a. Tak, równie˙z w opinii Brashena Althea była tylko mał ˛a zepsut ˛a pieszczoszk ˛a swego ojca, która dla zabawy przyj˛eła na jaki´s czas rol˛e ˙zeglarza. Dziewczyna przypomniała sobie ze wstydem, jak jeszcze niedawno dumnie skakała po oli- nowaniu „Vivacii”. Szczerze powiedziawszy, wykonywała to zadanie przewa˙znie podczas ciepłych, letnich dni, a ilekro´c si˛e zm˛eczyła lub znudziła, mogła po pro- stu porzuci´c takielunek i znale´z´c sobie przyjemniejsze zaj˛ecie. Sp˛edzenie godzi- ny czy dwóch na splataniu ko´nców liny lub szyciu płótna znacznie si˛e ró˙zniło od sze´sciogodzinnego szale´nczo pospiesznego zszywania rozdartego ˙zagla, który jak najszybciej musiał wróci´c na maszt. Matka Althei niepokoiła si˛e w swoim czasie o zgrubienia i szorstko´s´c dłoni córki; teraz r˛ece dziewczyny były tak stwardniałe i skóra tak gruba, jak niegdy´s podeszwy jej stóp, a podeszwy stóp — pop˛ekane i czarne. Ogólnie rzecz bior ˛ac, w marynarskim ˙zyciu przeszkadzały jej cechy delikatnej kobietki. Odkryła, ˙ze nigdy nie b˛edzie naprawd˛e dobrym marynarzem, poniewa˙z niezale˙znie od tego, jak twarda i wytrzymała si˛e stanie, zawsze b˛edzie jej brako- wało typowej dla m˛e˙zczyzn siły. Aby otrzyma´c prac˛e na „˙Zniwiarzu”, podała si˛e za czternastoletniego chłopca. Gdyby została na statku przez rok, wszyscy wokół zauwa˙zyliby, ˙ze ich chłopiec pokładowy nie ro´snie, nie t˛e˙zeje i nie staje si˛e silniej- 10

szy. Zwolniliby j ˛a i sko´nczyłaby w jakim´s dalekim, obcym porcie, bez ˙zadnych perspektyw. Otworzyła oczy i wpatrzyła si˛e w mrok. Zanim wypłyn˛eli, zamierzała na ko´n- cu tego rejsu poprosi´c o kart˛e zaokr˛etowania. Jej plany w tym wzgl˛edzie nie uległy zmianie i s ˛adziła, ˙ze prawdopodobnie dostanie kart˛e, coraz cz˛e´sciej jednak˙ze za- stanawiała si˛e, czy ten kawałek skóry z piecz ˛atk ˛a statku wystarczy. Posiadałaby wówczas dowód poparcia ze strony jednego kapitana i mogłaby ów dowód wyko- rzysta´c, by skłoni´c Kyle’a do dotrzymania nieprzemy´slanej przysi˛egi. Zacz˛eła si˛e ba´c, czy nie byłby to płytki triumf. Karta pokładowa potwierdzi jedynie, ˙ze Althea przetrwała rejs, a to jej nie wystarczało. Teraz pragn˛eła si˛e sprawdzi´c i dowie´s´c wszystkim — nie tylko swemu szwagrowi — i˙z dobrze potrafi wykonywa´c za- wód, który sobie wybrała, ˙ze jest ´swietnym ˙zeglarzem, mało tego: ˙ze jako kapitan zasługuje na powszechny szacunek. Kiedy rozmy´slała nad cał ˛a spraw ˛a, u´swiada- miała sobie, ˙ze post ˛apiła niem ˛adrze. Pomysł, który w Mie´scie Wolnego Handlu wydawał jej si˛e odwa˙zny a nawet zuchwały, teraz uznała za dziecinny i głupi. No bo co takiego zrobiła? Uciekła po prostu na morze, przyjmuj ˛ac pierwsz ˛a zaofero- wan ˛a jej prac˛e. Zapytała siebie o przyczyn˛e takiej decyzji. Dlaczego tak post ˛apiła? Dlaczego nie udała si˛e na pokład którego´s z innych ˙zywostatków i nie poprosiła o stanowi- sko majtka? Czy załatwiono by j ˛a odmownie, tak jak twierdził Brashen? A mo˙ze spałaby teraz na deskach pi˛eknego handlowca pływaj ˛acego po Kanale Wewn˛etrz- nym? Sk ˛ad wzi ˛ał si˛e pomysł zaokr˛etowania jako osoba anonimowa? Có˙z, chciała si˛e sprawdzi´c nie wspieraj ˛ac si˛e własnym nazwiskiem i ojcowsk ˛a reputacj ˛a. Jaki´s czas temu, w letnie wieczory, gdy siadywała po turecku na tyłach sklepu Am- ber w rodzinnym mie´scie, szyj ˛ac sobie marynarskie spodnie, pomysł wydawał jej porywaj ˛acy, teraz — jedynie dziecinny. Amber bardzo jej pomogła. Bez jej pomocy przy szyciu, bez pracy u niej i wspólnych posiłków, Althea nigdy nie zdołałaby zrealizowa´c tego przedsi˛ewzi˛e- cia. Nagła przyja´z´n od pocz ˛atku intrygowała dziewczyn˛e. Teraz przyszło jej do głowy, ˙ze mo˙ze artystka chciała j ˛a po prostu narazi´c na niebezpiecze´nstwo. Al- thea pogłaskała wisz ˛ace na rzemyku jajo w˛e˙za, które nosiła na szyi. Drewniany wisiorek prawie ogrzał jej palce i dziewczyna potrz ˛asn˛eła głow ˛a w ciemno´sciach. Nie, nie. Amber była prawdziw ˛a przyjaciółk ˛a, jedn ˛a z nielicznych, jakie kiedykol- wiek miała. Przyj˛eła j ˛a do siebie na kilka dni pod koniec lata, pomogła jej wykroi´c i uszy´c chłopi˛ecy strój. Co wi˛ecej, sama wkładała m˛eskie ubranie i uczyła Althe˛e, jak poruszaj ˛a si˛e, chodz ˛a i siadaj ˛a m˛e˙zczy´zni. Wyja´sniła dziewczynie, ˙ze była kiedy´s aktork ˛a w małej trupie i grywała zarówno role kobiet, jak i m˛e˙zczyzn. „Musisz wydobywa´c głos z gł˛ebi — instruowała Althe˛e, kłuj ˛ac j ˛a pod ˙zebra- mi — je´sli ju˙z musisz mówi´c. Staraj si˛e wszak˙ze jak najcz˛e´sciej milcze´c. Nie zdra- dzisz si˛e wówczas, a m˛e˙zczy´zni szybciej ci˛e zaakceptuj ˛a. Wszyscy ceni ˛a osoby, 11

które potrafi ˛a słucha´c innych. B ˛ad´z dobrym słuchaczem, a ta zaleta skompensuje wszystkie twoje wady”. Amber nauczyła dziewczyn˛e równie˙z owija´c piersi, by nie były widoczne (ma- teriał ´sci ˛agaj ˛acy wygl ˛adał jak dodatkowa koszulka) oraz pokazała Althei, jak skła- da´c ciemne skarpety i u˙zywa´c ich jako podpasek w trakcie miesi ˛aczki. „Brudne skarpety zawsze mo˙zna jako´s wytłumaczy´c — powiedziała jej. — B ˛ad´z czysta. Pierz swoje ubrania dwukrotnie cz˛e´sciej ni˙z pozostali, a po pewnym czasie ludzie przestan ˛a si˛e dziwi´c. Naucz si˛e te˙z mniej spa´c, poniewa˙z b˛edziesz wstawała przed innymi albo kładła si˛e ostatnia. Musisz si˛e przecie˙z kiedy´s my´c, a potrzebujesz do tego prywatno´sci. I co najwa˙zniejsze, nikomu nie ufaj i z nikim si˛e nie dziel swoim sekretem. Takiej tajemnicy nikt nie dotrzyma. Je´sli cho´c je- den m˛e˙zczyzna na pokładzie dowie si˛e, ˙ze jeste´s kobiet ˛a, wkrótce dowiedz ˛a si˛e wszyscy”. W tej jednej sprawie Amber prawdopodobnie si˛e myliła. Brashen wiedział, kim jest i nie zdradził jej. Przynajmniej do tej pory, powiedziała sobie Althea zgry´zliwie. U´smiechn˛eła si˛e z gorycz ˛a. Na swój własny sposób, Brashenie — pomy´slała — post˛epuj˛e zgodnie z twoj ˛a rad ˛a. Narodziłam si˛e ponownie jako chłopiec. I nie nazywam si˛e Vestrit. * * * Brashen le˙zał na swojej koi i wpatrywał si˛e w przeciwległ ˛a ´scian˛e, która znaj- dowała si˛e bardzo blisko jego twarzy. Był czas — pomy´slał ponuro — kiedy nie wzi ˛ałbym tej kajuty nawet jako szaf˛e na ubrania. Teraz wiedział, jakim luksusem jest nawet najmniejsze pomieszczenie, którego nie trzeba dzieli´c z nikim innym. Szczerze mówi ˛ac, nie było tu miejsca dla drugiej osoby, ale młody marynarz i tak si˛e cieszył, ˙ze ma własn ˛a koj˛e, na której nie sypia nikt poza nim. W pomieszczeniu było tak˙ze kilka kołków na ubrania, a jeden z naro˙zników okazał si˛e dostatecz- nie du˙zy, by pomie´sci´c jego morski kufer. Na koi Brashen mógł si˛e podeprze´c o graniczn ˛a listw˛e i spa´c prawie spokojnie, ilekro´c tylko nie miał wachty. Kajuty kapitana i pierwszego oficera były znacznie wi˛eksze i lepiej usytuowane, nawet na takiej kiepskiej łajbie jak ta. Cz˛esto jednak drugi i trzeci oficer nie mieli lep- szych ni˙z załoga kwater, tote˙z młodzieniec był zobowi ˛azany za ten male´nki k ˛acik i nie przeszkadzała mu nawet ´swiadomo´s´c, ˙ze ł ˛aczył si˛e ze ´smierci ˛a trzech jego poprzedników. Zaokr˛etował si˛e jako zwyczajny marynarz, wi˛ec pierwsz ˛a cz˛e´s´c rejsu sp˛edził na przepychankach w dziobówce wraz z reszt ˛a załogi. Szybko uprzytomnił sobie, ˙ze przewy˙zsza współtowarzyszy podró˙zy nie tylko do´swiadczeniem, ale i zapałem do pracy. „˙Zniwiarz” był statkiem rze´zniczo-przetwórczym ze ´Swiecogrodu, mia- sta le˙z ˛acego daleko na południe, lecz na północ od Jamaillii. Rozpocz ˛ał rejs wcze- sn ˛a wiosn ˛a. Na pokładzie znajdowała si˛e wówczas zaledwie garstka zawodowych 12

˙zeglarzy oraz wielu niedo´swiadczonych m˛e˙zczyzn, których usiłowano przyuczy´c do zawodu marynarza. Niektórzy z nich trafili tu za długi — wierzyciele sprze- dali ich kapitanowi, by na pokładzie odpracowali to, co byli winni. Innych — przewa˙znie złodziei — wykupiono z wi˛ezie´n Satrapy. Zreszt ˛a pozostali szybko nauczyli ich moresu, bowiem w ciasnych kwaterach na pokładzie nie było mowy o tolerancji wobec osób okradaj ˛acych współmieszka´nców. Tak czy owak, załoga ta bynajmniej nie pracowała z ochot ˛a, a wielu m˛e˙zczyzn w ogóle si˛e do niej nie nadawało — na pierwszy rzut oka było wida´c, ˙ze nie prze˙zyj ˛a trudów rejsu. Gdy „˙Zniwiarz” dotarł do Miasta Wolnego Handlu, jedna trzecia pierwotnej załogi wykruszyła si˛e z powodu chorób, wypadków lub aktów przemocy, do któ- rych od czasu do czasu dochodziło na pokładzie. Pozostałe dwie trzecie uczyły si˛e ˙zeglowa´c, polowa´c na ˙zółwie i słonolubne wieloryby mieszkaj ˛ace w południo- wych zatokach i lagunach. Nie nale˙zało oczywi´scie myli´c tych ludzi z zawodo- wymi my´sliwymi i futrzarzami zdejmuj ˛acymi skóry z upolowanych zwierz ˛at, ci bowiem wi˛eksz ˛a cz˛e´s´c rejsu sp˛edzali pró˙zniaczo i wzgl˛ednie wygodnie w suchych kajutach. Mniej wi˛ecej tuzin m˛e˙zczyzn nigdy nie dotkn˛eło lin ani nie stan˛eło na wachcie. Obijali si˛e i czekali na dni rzezi i krwi, kiedy to pracowali z pasj ˛a, czasa- mi niemal cał ˛a dob˛e przez kilka kolejnych dni, zwłaszcza je´sli polowanie si˛e uda- ło. Nie byli ˙zeglarzami i wła´sciwie nie nale˙zeli do załogi. Nie groziła im ´smier´c, chyba ˙zeby zaton ˛ał caty statek albo zaatakowało ich jakie´s zwierz˛e. Statek płyn ˛ał na północ, staraj ˛ac si˛e omija´c Wyspy Pirackie. Przez cały rejs tropiono, zabijano, oporz ˛adzano zwierzyn˛e, magazynowano mi˛eso i skóry. Do Miasta Wolnego Handlu „˙Zniwiarz” wpłyn ˛ał, by uzupełni´c czyst ˛a wod˛e i jedze- nie oraz dokona´c niezb˛ednych (lecz niezbyt kosztownych) reperacji, a pierwszy oficer uzupełnił braki w załodze. Był to jeden z ostatnich portów przed Wyspami Jałowymi, ku którym si˛e kierowali. Obszar mi˛edzy Miastem Wolnego Handlu i Wyspami Jałowymi słyn ˛ał zarów- no z cz˛estych sztormów, jak i z mnóstwa morskich ssaków, które zbierały si˛e tu jesieni ˛a przed zimow ˛a w˛edrówk ˛a. W dodatku były tłuste po letnim ob˙zarstwie, a l´sni ˛aca sier´s´c młodych kusiła futrzarzy. Warto było ryzykowa´c spotkanie z je- siennym sztormem dla takich zdobyczy: gładkiego futra, grubej warstwy tłuszczu i — pod ni ˛a — chudziutkiego, ciemnoczerwonego mi˛esa, smakuj ˛acego równo- cze´snie morzem i l ˛adem. Beczki z sol ˛a, które wypełniały ładowni˛e, kiedy statek opuszczał ´Swiecogród, wkrótce zapełni ˛a si˛e solonymi płatami zdobytego mi˛esa; obok stan ˛a baryłki z olejem, a zdj˛ete skóry posypane sol ˛a i grubo zwini˛ete b˛ed ˛a czekały na garbowanie. Ładunek powinien by´c tak bogaty, ˙zeby wła´sciciele „˙Zniwiarza” ta´nczyli z ra- do´sci. Wtedy dłu˙znicy, którzy odpracuj ˛a długi, wróc ˛a do ´Swiecogrodu jako wolni ludzie. My´sliwi i futrzarze zapewne dostan ˛a procent od utargu, aby wystarczyło im pieni˛edzy do nast˛epnej pory polowa´n, a i kieszenie marynarzy zad´zwi˛ecz ˛a mo- 13

netami; m˛e˙zczy´zni wydadz ˛a pieni ˛adze na alkohol i kobiety, a potem, gdy wszyst- ko przepuszcz ˛a, znowu po˙zegluj ˛a ku Wyspom Jałowym. Niezłe ˙zycie, pomy´slał Brashen z lekk ˛a drwin ˛a. A przy tym jakie wspania- łe stanowisko sobie zdobył! Wcale nie pracował na nie ci˛e˙zko. Po prostu wpadł w oko najpierw oficerowi, a potem kapitanowi. A gdy straszliwa burza zmiotła z pokładu dwóch marynarzy i okaleczyła trzeciego, Brashen wydawał si˛e najbar- dziej obiecuj ˛acym kandydatem na oficersk ˛a posad˛e. Przyszła mu teraz do głowy osobliwa my´sl. Przecie˙z nie jego wina, ˙ze otrzy- mał swoje stanowisko i zakres obowi ˛azków po zabitym marynarzu... Jaki był prawdziwy powód jego dzisiejszego niepokoju? Althea. Althea Vestrit, córka jego dobroczy´ncy, le˙zała teraz skulona pod mokrym kocem w ładowni w´sród brud- nych, nieokrzesanych m˛e˙zczyzn. — Nic nie mog˛e na to poradzi´c — j˛ekn ˛ał gło´sno, jak gdyby w ten sposób uspo- kajał swoje sumienie. Nie widział dziewczyny, gdy wsiadała na pokład w Mie´scie Wolnego Handlu. Zreszt ˛a, nawet gdyby j ˛a dostrzegł, nie rozpoznałby jej łatwo. Musiał przyzna´c, ˙ze przekonuj ˛aco udawała chłopca pokładowego. Po raz pierwszy zorientował si˛e (a raczej zacz ˛ał podejrzewa´c), ˙ze dziewczyna jest na pokładzie, wcale nie na jej widok. Widywał „Athela” w przelocie wiele razy i nie przyszło mu do głowy, ˙ze to Althea. Mocno nasuni˛eta na czoło czapka i m˛eski strój wystarczyły dla uwiarygodnienia roli chłopca pokładowego. Brashe- na zastanowiło co´s innego — pewnego dnia zobaczył lin˛e zamocowan ˛a na haku specyficznym podwójnym w˛ezłem u˙zywanym przez kapitana Vestrita i przez jego córk˛e. Młody marynarz nie skojarzył sobie wówczas tych faktów, lecz gdy dzie´n czy dwa pó´zniej wychodził na pokład przed wacht ˛a, usłyszał z takielunku swojski gwizd. Podniósł oczy i spostrzegł w gnie´zdzie znajom ˛a posta´c, która machała do niego, pragn ˛ac zwróci´c na co´s jego uwag˛e. Rozpoznał j ˛a natychmiast. O, Althea, pomy´slał spokojnie i dopiero w chwil˛e pó´zniej zdał sobie spraw˛e z tego, co zobaczył. Nie dowierzaj ˛ac, zagapił si˛e na ni ˛a z na wpół otwartymi usta- mi. Tak, to była ona, nie mógł si˛e myli´c. Poznał dziewczyn˛e po szczególnym stylu pracy przy linkach brze˙znych. Spojrzała w dół i na jego widok szybko odwróciła twarz. St ˛ad wiedział, ˙ze spodziewała si˛e tej chwili i obawiała. Znalazł pretekst, by poczeka´c przy podstawie masztu, a˙z Althea zejdzie na pokład. Min˛eła go w odległo´sci nie mniejszej ni˙z długo´s´c ramienia, posyłaj ˛ac mu jedno błagalne spojrzenie. Zacisn ˛ał z˛eby i nie odezwał si˛e do niej. Nie rozmawiał z ni ˛a od tamtej pory a˙z do dzisiejszego wieczoru. Odk ˛ad j ˛a rozpoznał, był prze- konany, ˙ze dziewczyna nie prze˙zyje tej podró˙zy. S ˛adził, ˙ze pr˛edzej czy pó´zniej zdradzi si˛e, ˙ze jest kobiet ˛a lub popełni jaki´s bł ˛ad na pokładzie i straci ˙zycie. Mó- wił sobie, ˙ze to jedynie kwestia czasu. Uwa˙zał te˙z, ˙ze szybka ´smier´c byłaby dla Althei najlepszym wyj´sciem. Dzisiejszego wieczoru jego przypuszczenia potwierdziły si˛e. U´smiechn ˛ał si˛e ponuro. Ta dziewczyna tylko si˛e szamocze. Po prostu nie jest do´s´c silna, by wy- 14

konywa´c wyznaczon ˛a jej prac˛e, a przynajmniej nie tak szybko jak wymagał tego pierwszy oficer. Nie, nie, chyba nie chodziło o brak siły i muskulatury, bowiem Althea potrafiła wykonywa´c w dostatecznym stopniu swoje zadania, chocia˙z nie- co wolniej ni˙z m˛e˙zczy´zni. Wprawdzie nawet dłu˙zsze o kilka centymetrów ramio- na i par˛e kilogramów ciała pomagało marynarzowi w pracy, jednak nie słabo´s´c dziewczyny dra˙zniła Brashena. Althea po prostu tu nie pasowała — była jak ko´n zaprz˛egni˛ety do wozu wraz z wołami. Poza tym przyszła na pokład zwyczajnego drewnianego galionu z ˙zywostatku (w dodatku jej rodzinnego ˙zywostatku). Czy rozumiała ró˙znic˛e? Czarodrzewo- we łajby (przynajmniej wi˛ekszo´s´c z nich) ch˛etnie ułatwiały wykonanie ka˙zdego zadania, podczas gdy martwe drewno utrudniało je. Mimo i˙z „Vivacia” została o˙zywiona dopiero teraz, Brashen od pierwszej chwili, gdy wszedł na jej pokład wiedział, ˙ze ów statek ma co´s w rodzaju ´swiadomo´sci. Nie ˙zeglowała wprawdzie sama, ale on stale odnosił wra˙zenie, ˙ze nie przydarzały jej si˛e ˙zadne bezsensowne incydenty, do których w takiej chwili na pewno doszłoby na drewnianym statku. Na ci˛e˙zkim, powolnym ˙zaglowcu, takim jak „˙Zniwiarz”, praca nie szła płynnie. Czasami zadania, które pierwotnie nie wydawały si˛e trudne, wymagały ogrom- nego wysiłku. Na przykład wymiana zawiasu — z pozoru nic prostszego, a tu w trakcie pracy okazywało si˛e, ˙ze wadliwy zawias umieszczony jest w na wpół zgniłym drewnie, którym równie˙z trzeba si˛e było zaj ˛a´c. I tak dalej. Tak, tak — rozmy´slał Brashen — na pokładzie tej łajby nic nie jest proste. Jak gdyby w odpowiedzi na ow ˛a my´sl, usłyszał mocne stukanie do drzwi. Nie miał teraz wachty, wobec tego od razu nastawił si˛e na jakie´s kłopoty. — Nie ´spi˛e — krzykn ˛ał do go´scia, po czym wstał, podszedł do drzwi i otwo- rzył je. Na szcz˛e´scie, w progu nie stał oficer, który namawiałby go na dodatkow ˛a prac˛e w t˛e sztormow ˛a noc, lecz Reller. Stary marynarz wszedł z wahaniem. Woda spływała mu po twarzy i kapała z włosów. — No i? — zapytał go. M˛e˙zczyzna zmarszczył brwi. — Troch˛e mnie boli rami˛e — o´swiadczył. Brashen był na statku odpowiedzialny za opiek˛e medyczn ˛a. Kiedy si˛e zatrud- niał, kapitan wyja´snił mu, ˙ze lekarz pokładowy wypadł za burt˛e podczas której´s ze sztormowych nocy. W momencie gdy odkryto, ˙ze młody marynarz potrafi prze- czyta´c napisy na etykietkach w apteczce, natychmiast powierzono mu opiek˛e nad rozmaitymi buteleczkami i pudełkami zawieraj ˛acymi lekarstwa. Brashen osobi- ´scie w ˛atpił w skuteczno´s´c wielu z nich, ale u˙zywał ich zgodnie z opisem. Teraz wi˛ec po prostu skierował si˛e do skrzyni z medykamentami, która zajmo- wała w jego kajucie niemal tyle miejsca, co jego własny morski kufer, a nast˛epnie wło˙zył r˛ek˛e pod koszul˛e i odszukał wisz ˛acy na jego szyi kluczyk. Wreszcie otwo- rzył apteczk˛e i marszcz ˛ac czoło wpatrywał si˛e przez chwil˛e w leki, po czym wy- j ˛ał br ˛azow ˛a butelk˛e z wyszukan ˛a zielon ˛a etykietk ˛a. Ukradkiem spojrzał na napis w nierównym ´swietle latarni. 15

— To chyba to samo, co ci dałem ostatnim razem — o´swiadczył gło´sno. Pod- niósł butelk˛e, pokazuj ˛ac j ˛a Rellerowi. Marynarz przygl ˛adał si˛e jej, jak gdyby usiłował odcyfrowa´c zupełnie niezro- zumiały dla niego napis, w ko´ncu wzruszył ramionami. — Nalepka była zielona — przyznał — wi˛ec pewnie masz racj˛e. Brashen wyj ˛ał gruby korek z szyjki i wytrz ˛asn ˛ał na dło´n pół tuzina zielon- kawych pigułek. Pomy´slał, ˙ze wygl ˛adaj ˛a jak jelenie bobki. Nie zaskoczyłoby go, gdyby naprawd˛e okazały si˛e łajnem. Wrzucił trzy z powrotem do butelki, a pozo- stałe trzy podał staremu. — We´z je wszystkie. Powiedz kucharzowi, ˙zeby ci dał pół miarki rumu do popicia. I niech ci pozwoli posiedzie´c w ciepłej kuchni, a˙z zaczn ˛a działa´c. Powołaj si˛e na mnie. Rysy m˛e˙zczyzny natychmiast złagodniały. Kapitan Sickle nie pozwalał pi´c na pokładzie, wi˛ec Reller prawdopodobnie napije si˛e dzi´s po raz pierwszy od opusz- czenia Miasta Wolnego Handlu. Perspektywa alkoholu i ciepłej kuchni rozjarzyła twarz starego wdzi˛eczno´sci ˛a. Brashen miał przez chwil˛e w ˛atpliwo´sci, potem si˛e jednak zastanowił i doszedł do wniosku, ˙ze nawet je´sli nie zadziałaj ˛a pigułki, Rel- ler na pewno poczuje si˛e lepiej w cieple, a mocny rum pozwoli mu przespa´c ból. Kiedy stary marynarz odwracał si˛e do wyj´scia, Brashen z przymusem zadał mu pytanie. — Syn mojego kuzyna... wiesz, prosiłem ci˛e, ˙zeby´s miał na niego oko... Dobrze si˛e sprawuje? Reller wzruszył ramionami, potem potrz ˛asn ˛ał r˛ek ˛a z pigułkami. — Och, tak, nie´zle. To ch˛etny chłopak. — Stary poło˙zył r˛ek˛e na zasuwie. Chciał jak najszybciej odej´s´c po obiecany rum. — A zatem — Brashen kontynuował wbrew sobie — zna swoj ˛a robot˛e i do- brze j ˛a wykonuje? — Och, tak, panie. Dokładnie tak. Jak ju˙z mówiłem, to dobry chłopak. Mam na Athela oko i pilnuj˛e, ˙zeby nic mu si˛e nie przydarzyło. — To dobrze. Ciesz˛e si˛e. Mój kuzyn b˛edzie z niego dumny. — Zawahał si˛e. — Tylko niech chłopak nie dowie si˛e o mojej pro´sbie. Nie chc˛e, ˙zeby miał nadziej˛e na l˙zejsze traktowanie. — Tak, panie. Dobrze. I dobranoc. — Reller wyszedł i mocno zatrzasn ˛ał za sob ˛a drzwi. Brashen zamkn ˛ał oczy i gł˛eboko zaczerpn ˛ał oddechu. Tylko tyle mógł zrobi´c dla Althei — poprosi´c tak godnego zaufania człowieka jak Reller, by si˛e ni ˛a cho´c troch˛e opiekował. Młody marynarz zamkn ˛ał zasuw˛e, potem apteczk˛e, wrócił na koj˛e i ci˛e˙zko westchn ˛ał. Tylko tyle mógł zrobi´c dla dziewczyny. Naprawd˛e, tylko tyle. Tak. Wreszcie udało mu si˛e zasn ˛a´c. 16

* * * Wintrow nie lubił takielunku. Starał si˛e ze wszystkich sił ukry´c t˛e niech˛e´c przed Torgiem, niestety m˛e˙zczyzna miał nieomylny instynkt tyrana. W rezultacie tuzin razy dziennie wymy´slał powód, dla którego chłopiec musiał si˛e wspina´c na maszt. A kiedy wyczuwał, ˙ze kolejne powtórki nie robi ˛a ju˙z na Wintrowie wra- ˙zenia, dokładał dodatkowe zadania, na przykład zaniesienie jakiego´s przedmiotu do bocianiego gniazda; oczywi´scie gdy chłopiec wracał na pokład, oficer natych- miast wysyłał go z powrotem po ten przedmiot. Ostatnio wpadł na nowy pomysł, tote˙z Wintrow musiał wspi ˛a´c si˛e na sam szczyt masztu, przylgn ˛a´c do niego kur- czowo i czeka´c na rozkaz powrotu. Była to najbardziej bezmy´slna, najgłupsza i najłatwiejsza do przewidzenia tortura. Zreszt ˛a, chłopiec nie spodziewał si˛e po Torgu niczego innego. Trudniej natomiast było mu zrozumie´c, dlaczego reszta za- łogi bez mrugni˛ecia okiem akceptuje jego m˛ek˛e. Je´sli w ogóle kto´s zwracał uwag˛e na „´cwiczenia” Wintrowa, patrzył zwykle z rozbawieniem. Nikt nie interwenio- wał. Gdy chłopiec trwał przywarty do masztu i patrzył w dół, przyszło mu do gło- wy, ˙ze Torg wła´sciwie oddaje mu przysług˛e. Wiatr p˛edził obok niego, ˙zagiel wy- dymał si˛e, a napr˛e˙zona lina, na której wisiał Wintrow, j˛eczała. Wysoko´s´c masztu wyolbrzymiała ka˙zdy skr˛et i ka˙zdy ruch płyn ˛acego statku. Chłopiec nadal nie lu- bił przebywa´c tu, na górze, po raz pierwszy wszak˙ze poczuł osobliwe o˙zywienie, cho´c nie była to jeszcze rado´s´c. Rzucono mu wyzwanie, a on je okpił. Pozostał sob ˛a. Nie zmienił si˛e. Zmru˙zywszy oczy wsłuchiwał si˛e w ogłuszaj ˛acy ryk wia- tru i przez chwil˛e rozwa˙zał my´sl, czy rzeczywi´scie nie tu jest jego miejsce. Mo˙ze gdzie´s w gł˛ebi duszy nie był kapłanem, lecz ˙zeglarzem. Nagle usłyszał niegło´sny, ale jaki´s dziwny hałas. Wibruj ˛acy metal. Zastanowił si˛e, co było tego powodem i serce zacz˛eło mu bi´c nieco szybciej. Powoli ruszył ku drabince wantowej, jednocze´snie szukaj ˛ac ´zródła d´zwi˛eku. Wiatr zwodził go, raz odgłos wydawał si˛e chłopcu bli˙zszy, raz dalszy. Dopiero po kilku chwilach zauwa˙zył zmiany w tonie i rytmie d´zwi˛eku spowodowane nasilaniem si˛e b ˛ad´z słabni˛eciem p˛edu wiatru. Wintrow dotarł do bocianiego gniazda i chwycił si˛e kur- czowo bocznej ´scianki. W punkcie obserwacyjnym le˙zał Mild, skulony w wygodnej pozycji embrio- nalnej. Oczy przymkn ˛ał do szparek i grał na małym grzebieniu. Trzymał go na sposób marynarski, a gdy w niego dmuchał, jego palce ta´nczyły po metalowych z˛ebach niczym po klawiszach. Chłopiec skupiony był na muzyce, lecz jego oczy badawczo sondowały horyzont. Wintrow s ˛adził, ˙ze Mild go nie widzi, jednak w chwil˛e pó´zniej tamten omiótł go szybkim spojrzeniem i jego palce znieruchomiały. — Co? — zapytał, nie odsuwaj ˛ac grzebienia od ust. — Nic. Masz wacht˛e? 17

— Co´s w tym rodzaju. Nie bardzo jest co pilnowa´c. — A piraci? — o´smielił si˛e zapyta´c Wintrow. Mild parskn ˛ał w odpowiedzi. — Nie niepokoj ˛a ˙zywostatków, przynajmniej zazwyczaj. Och, słyszałem w Chalced plotki, ˙ze ´scigali jednego czy drugiego, przewa˙znie jednak zostawiaj ˛a nas w spokoju. Rzadko który drewniany ˙zaglowiec potrafi dogoni´c ˙zywostatek, no chyba ˙ze na czarodrzewowym płyn ˛a ofiary losu zamiast załogi. Zreszt ˛a tego typu po´scig i tak nie ma sensu. Walka jest zaci˛eta, a nawet kiedy piraci zwyci˛e˙z ˛a, có˙z z tego maj ˛a? ˙Zywostatek nie zechce dla nich popłyn ˛a´c. S ˛adzisz, ˙ze „Vivacia” pozwoliłaby wej´s´c na pokład obcym i zaakceptowałaby nieznajomego kapitana? Nie ma mowy! — Nie ma — zgodził si˛e Wintrow. Był przyjemnie zaskoczony jawnym przy- wi ˛azaniem Milda do statku i jego dum ˛a z „Vivacii”. Cieszył si˛e tak˙ze z tego, ˙ze chłopiec w ogóle z nim rozmawia. Mild wydawał si˛e mile połechtany zachwytem i wyt˛e˙zon ˛a uwag ˛a Wintrowa, poniewa˙z chytrze przymykał oczy i kontynuował: — Osobi´scie s ˛adz˛e, ˙ze piraci wy´swiadczaj ˛a nam przysług˛e. Wintrow zagryzł warg˛e. — Naprawd˛e? — No có˙z, jak by ci to wytłumaczy´c... Nie zszedłe´s na brzeg w Chalced, prawda? Widzisz, słyszeli´smy tam, ˙ze od pewnego czasu piraci zacz˛eli atakowa´c statki przewo˙z ˛ace niewolników. Podobno przej˛eli przynajmniej jeden, a kapita- nowie pozostałych s ˛a przera˙zeni. Hm, ko´nczy si˛e jesie´n, a na wiosn˛e Chalced b˛edzie bardzo potrzebowało du˙zo niewolników, by zaj˛eli si˛e ork ˛a i siewem. Piraci pozbawi ˛a miasto zwykłych dostaw, a potem my zacumujemy z pierwszorz˛ednym ładunkiem i b˛edziemy dyktowa´c ceny. Dostaniemy za nasz transport tak du˙zo, ˙ze prawdopodobnie popłyniemy prosto do domu, do Miasta Wolnego Handlu. Mild u´smiechn ˛ał si˛e i z satysfakcj ˛a pokiwał głow ˛a, jak gdyby miał otrzyma´c spory procent od sprzeda˙zy ˙zywego towaru. Wintrow pomy´slał, ˙ze jego kolega tylko powtarza to, co słyszał od starszych członków załogi, i nic nie powiedział. Zapatrzył si˛e w dal ponad faluj ˛ac ˛a wod ˛a. Bolało go serce i ból ten nie miał nic wspólnego z morsk ˛a chorob ˛a. Ilekro´c my´slał o Jamaillii i wyobra˙zał sobie, jak jego ojciec kupuje niewolników, odczuwał straszliwy smutek. Cierpiał z powodu tego, co ma si˛e zdarzy´c i czuł si˛e winny. Po chwili Mild ponownie si˛e odezwał. — Zdaje mi si˛e, ˙ze Torg znowu kazał ci tu wej´s´c? — Tak. — Wintrow przeci ˛agn ˛ał si˛e, zaskakuj ˛ac tym ruchem siebie samego, potem szybko ponownie chwycił si˛e liny. — Ju˙z mi to tak bardzo nie przeszkadza. — Widz˛e. Po to wła´snie tacy jak Torg nas prze´sladuj ˛a. — Kiedy Wintrow uniósł lekko brwi, Mild u´smiechn ˛ał si˛e do niego. — Ach, s ˛adziłe´s, ˙ze t˛e tortur˛e wymy´slono specjalnie dla ciebie? Nie. Torg lubi si˛e czepia´c wszystkich. Na j ˛adra Sa, lubi dr˛eczy´c wszystkich! I zawsze uchodzi mu to na sucho. Natomiast zmu- 18

szanie chłopca pokładowego do wielokrotnej wspinaczki na maszt to po prostu tradycja. Pocz ˛atkowo tego nienawidziłem. Gdy si˛e zaokr˛etowałem, oficerem na „Vivacii” był Brashen. Nazywałem go synem maciory. Kiedy zauwa˙zył, ˙ze dener- wuj ˛a mnie jego polecenia, postarał si˛e, ˙zebym ka˙zde zadanie ko´nczył wspinaczk ˛a na bocianie gniazdo. „Chcesz je´s´c, wła´z na gór˛e”, mawiał do mnie. I musiałem si˛e wspina´c na maszt, a potem kr˛eciłem si˛e tu tak długo, a˙z znalazłem swój kube- łek z jedzeniem. Psiakrew, naprawd˛e nienawidziłem wtedy Brashena. Byłem tak przera˙zony i powolny, kiedy prawie zawsze odnajdywałem zupełnie zimny posi- łek, a cz˛esto wymieszany z deszczem. Po jakim´s czasie jednak˙ze — tak samo jak na tobie — przestało to robi´c na mnie wra˙zenie. Zamy´slony Wintrow milczał. Palce Milda znowu zata´nczyły na klawiszach, wygrywaj ˛ac ˙zwaw ˛a melodi˛e. — Czy to znaczy, ˙ze Torg nie czuje do mnie nienawi´sci? ˙Ze mam do czynienia z czym´s w rodzaju ´cwiczenia? Mild prychn ˛ał wesoło. — Och, nie, na to nie licz. Torg naprawd˛e ci˛e nienawidzi, bo nienawidzi ka˙z- dego, komu si˛e zdaje, ˙ze jest od niego m ˛adrzejszy, a o to nietrudno na tym po- kładzie. Ale równocze´snie nasz prze´sladowca zna swoj ˛a prac˛e i wie, ˙ze je´sli chce utrzyma´c posad˛e, musi zrobi´c z ciebie ˙zeglarza. I, wierz mi, ˙ze nauczy ci˛e, czego trzeba. Sprawi, ˙ze nauka b˛edzie bolesna i maksymalnie nieprzyjemna, lecz w ko´n- cu ci˛e wyszkoli. — Je´sli jest tak ˛a znienawidzon ˛a kreatur ˛a, dlaczego mój... dlaczego kapitan trzyma go na stanowisku drugiego oficera? Mild wzruszył ramionami. — Spytaj swego tat˛e — odparł okrutnie, potem jednak u´smiechn ˛ał si˛e, niemal obracaj ˛ac własne słowa w ˙zart. Po chwili podj ˛ał: — Słyszałem, ˙ze Torg pływa ju˙z od jakiego´s czasu z kapitanem i kiedy´s bardzo mu pomógł podczas jednego strasznego rejsu na jakim´s statku. Kiedy wi˛ec Kyle obj ˛ał „Vivaci˛e”, wzi ˛ał Torga ze sob ˛a. Mo˙ze nikt inny nie chciał go zatrudni´c, a on sam czuł si˛e zobowi ˛azany. A mo˙ze Torg ma ładne, zwarte po´sladki. Słysz ˛ac to ostatnie zdanie, Wintrow rozdziawił usta. Mild jednak˙ze znowu si˛e u´smiechał. — Hej, nie bierz tego tak powa˙znie. Nic dziwnego, ˙ze wszyscy uwielbiaj ˛a ci dokucza´c. Z tak ˛a min ˛a zawsze b˛edziesz ulubionym celem ich ataków. — Ale˙z to mój ojciec — zaprotestował Wintrow. — Cha, cha, cha. Nie kiedy słu˙zysz na statku. Tu jest tylko twoim kapitanem. I to całkiem niezłym, cho´c nie tak dobrym jak Ephron. A niektórzy z nas nadal s ˛adz ˛a, ˙ze po starym Vestricie ˙zaglowiec powinien przej ˛a´c Brashen. Ale Kyle jest w porz ˛adku. — Dlaczego wi˛ec powiedziałe´s o nim... co´s takiego? — Wintrow był szcze- rze zaskoczony. 19

— Poniewa˙z to kapitan — cierpliwie wyja´snił Mild. — Marynarze zawsze tak mówi ˛a, nawet je´sli kogo´s lubi ˛a. Wiedz ˛a przecie˙z, ˙ze dowódca mo˙ze im do- kopa´c, kiedy tylko zechce. Hej, powiedzie´c ci co´s? Kiedy si˛e dowiedzieli´smy, ˙ze stary Vestrit odchodzi i na jego miejsce przychodzi kto´s nowy, wiesz, co zrobił Comfrey? — Co? — Poszedł do kuchni, wzi ˛ał kapita´nski kubek na kaw˛e i do niego nasikał! — Rado´s´c błysn˛eła w szarych oczach Milda. Czekał na reakcj˛e Wintrowa. — Znowu si˛e ze mn ˛a dra˙znisz! — Wbrew sobie Wintrow u´smiechn ˛ał si˛e. To, co przed chwil ˛a usłyszał, było wstr˛etne i poni˙zaj ˛ace, a równocze´snie zbyt niego- dziwe, by w to uwierzył. Jak jeden człowiek mo˙ze zrobi´c co´s takiego drugiemu, którego w dodatku jeszcze nie poznał. Tylko za to, ˙ze ten kto´s miał zosta´c jego ka- pitanem?! Nieprawdopodobne. A równocze´snie... zabawne. Nagle chłopiec co´s zrozumiał. Okrucie´nstwem i zło´sliwo´sci ˛a byłoby zrobi´c co´s takiego m˛e˙zczy´znie, którego si˛e zna, lecz obcemu człowiekowi, od którego niedługo b˛edzie zale˙za- ło twoje ˙zycie... Spogl ˛adasz potem na niego i wyobra˙zasz sobie, jak pije swoj ˛a ´smierdz ˛ac ˛a kaw˛e... Wintrow patrzył w bok. Nie wiedział, sk ˛ad na jego twarzy taki wielki u´smiech, ale czuł go. No, no, no, Comfrey zrobił to jego ojcu. — Załoga robi takie rzeczy kapitanowi i oficerom. Niech sobie nie my´sl ˛a, ˙ze s ˛a bogami, a my — łajnem. — Czy w takim razie... s ˛adzisz, ˙ze oni o tym wiedz ˛a? Mild u´smiechn ˛ał si˛e. — Trudno długo pływa´c na statkach i nie wiedzie´c, co si˛e dzieje. — Zagrał jeszcze kilka nut, potem powoli wzruszył ramionami. — Uwa˙zaj ˛a pewnie po pro- stu, ˙ze akurat im to si˛e nie przydarza. — Wi˛ec nikt im nigdy o tym nie mówi — powiedział Wintrow do siebie. — Jasne, ˙ze nie. Kto miałby im powiedzie´c? — Znowu zagrał fragment me- lodii, po czym nagle przerwał. — Ty chyba tego nie zrobisz, co? Wiesz, on jest w ko´ncu twoim tat ˛a i... — zawiesił głos, kiedy u´swiadomił sobie, ˙ze mo˙ze si˛e posun ˛a´c za daleko. — Nie, oczywi´scie, ˙ze nie powiem — Wintrow usłyszał własne słowa. Na jego twarzy pojawił si˛e głupi u´smieszek, gdy dodał zło´sliwie: — Wła´snie dlatego, ˙ze jest moim ojcem. — Chłopak pokładowy?! Chłopcze, rusz tyłek i zejd´z tu do mnie! — zaryczał Torg z pokładu. Wintrow zacz ˛ał dług ˛a w˛edrówk˛e w dół. Mild pochylił si˛e lekko i chwil˛e go obserwował, potem zawołał: — U˙zywasz zbyt wielu słów. Wystarczy powiedzie´c, ˙ze Kyle jest jak wrzód na dupie. — To te˙z — zgodził si˛e Wintrow. 20

— Ruszaj si˛e, chłopcze! — zawył Torg i Wintrow skupił cał ˛a uwag˛e na po- wolnym schodzeniu. Tej nocy, kiedy medytował nad upływaj ˛acym dniem, zastanowiło go własne zachowanie. Dlaczego ´smiał si˛e z okrucie´nstwa? Dlaczego godził si˛e na upodlenie drugiego człowieka? Gdzie był w tym Sa? Poczuł si˛e winny, ale szybko odsun ˛ał ponure my´sli. Prawdziwemu kapłanowi Sa poczucie winy na nic si˛e nie przyda- je, zaciemnia jedynie obraz. Je´sli z jakiego´s powodu marnie si˛e czuje, powinien ustali´c ten powód i wyeliminowa´c go. Złe samopoczucie i poczucie winy suge- ruj ˛a, ˙ze kapłan nie pracuje nad sob ˛a, a zatem w ka˙zdej chwili mo˙ze powtórnie popełni´c ten sam bł ˛ad. Wintrow le˙zał nieruchomo w ciemno´sciach i dumał nad przyczynami swego u´smiechu. Po raz pierwszy od wielu lat zadał sobie pytanie, czy jego sumienie nie jest zbyt kruche, czy nie ono stało si˛e barier ˛a mi˛edzy nim i jego współtowarzyszami. — To, co dzieli ludzi, nie ma zwi ˛azku z Sa — powiedział cicho. Nie zd ˛a˙zył jednak˙ze przypomnie´c sobie ´zródła cytatu (nie pami˛etał, czy w ogóle pochodzi z ksi ˛ag), poniewa˙z zasn ˛ał. * * * Po raz pierwszy dostrzegli Wyspy Jałowe w chłodny, bezchmurny poranek. Płyn ˛ac na północny wschód, przenie´sli si˛e z jesieni w zim˛e, z umiarkowanie chłodnej pogody w bezustann ˛a m˙zawk˛e i mgł˛e. Jałowe pojawiły si˛e na hory- zoncie, widoczne nie jako wyspy, lecz jedynie jako punkty otoczone nie falami, ale spienionymi, białymi bałwanami. Zreszt ˛a Wyspy rzeczywi´scie były nizinne, wr˛ecz płaskie i składały si˛e na nie głównie skaliste pla˙ze i piaszczyste równiny, które jedynie z rzadka przewy˙zszały lini˛e przypływu. Althea słyszała, ˙ze znajduje si˛e tam niemal wył ˛acznie piasek i karłowata ro´slinno´s´c. Nie miała poj˛ecia, dla- czego morskie nied´zwiedzie wybieraj ˛a ten rejon. Płyn˛eły tam, by walczy´c, parzy´c si˛e i wychowywa´c młode. Przypływały co roku, mniej wi˛ecej o tej porze, a tu˙z za nimi zjawiały si˛e statki rze´znicze z my´sliwymi, którzy sp˛edzali setki wielkich zwierz ˛at w jedno miejsce i zabijali. Althea mru˙zyła oczy przed unosz ˛acymi si˛e w powietrzu słonymi drobinkami pyłu wodnego i zastanawiała si˛e, co za instynkt sprowadza tu nied´zwiedzie ka˙zdego roku mimo wspomnie´n zwi ˛azanych z krwi ˛a i ´smierci ˛a. „˙Zniwiarz” podpłyn ˛ał do archipelagu wysp od strony zawietrznej w południe. Niestety, najlepsze kotwicowisko zd ˛a˙zył ju˙z zaj ˛a´c jeden z konkurencyjnych stat- ków. Kapitan Sickle przekl ˛ał „Karlaya”, a za spó´znienie obarczył własn ˛a załog˛e i statek. Rzucono kotwice, a wtedy z odr˛etwienia i bezczynno´sci przebudzili si˛e my´sliwi. Althea słyszała jeszcze kilka dni temu, jak spierali si˛e o to, który oszu- kiwał przy kartach. Nic j ˛a nie obchodzili, cho´c mieli niewyparzone g˛eby i bywali 21

wobec niej zło´sliwi, gdy im usługiwała jako chłopiec pokładowy. Nie była wcale zaskoczona, ˙ze teraz zwrócili si˛e przeciwko sobie; wpływ na ich zachowanie mia- ło z pewno´sci ˛a długotrwałe przebywanie w ciasnych kwaterach i bezczynno´s´c. Zreszt ˛a sposób, w jaki si˛e do siebie odnosili, równie˙z jej nie interesował. Do pewnego momentu s ˛adziła, ˙ze grupa my´sliwych i futrzarzy nie ma z ni ˛a nic wspólnego, niestety okazało si˛e inaczej. Statek bezpiecznie cumował na kotwicowisku. Althea cieszyła si˛e pierwszym wzgl˛ednie spokojnym od kilku tygodni dniem. Formalnie nie miała wachty. Wi˛ek- szo´s´c marynarzy spała, tote˙z Althea postanowiła skorzysta´c z dziennego ´swiatła i stosunkowo ładnej pogody, by pocerowa´c niektóre cz˛e´sci swojej garderoby. Szy- cie przy ´swietle latarni szybko m˛eczyło jej oczy, poza tym pod pokładem stale pa- nowała nieprzyjemna duchota. Dziewczyna znalazła sobie cichy k ˛acik od strony zawietrznej. Nie wiało tu, a sło´nce cudownie przygrzewało, chocia˙z w powietrzu mo˙zna ju˙z było wyczu´c nadej´scie zimy. Wła´snie zacz˛eła wycina´c kwadraty płót- na z najbardziej zniszczonych spodni, by załata´c nimi drug ˛a par˛e, kiedy usłyszała, jak oficer wrzeszczy „jej” imi˛e. — Athel! — ryczał m˛e˙zczyzna. Dziewczyna skoczyła na równe nogi. — Jestem, panie! — odkrzykn˛eła, nie dbaj ˛ac o robótk˛e, która spadła z jej kolan na pokład. — Przygotuj si˛e do zej´scia na brzeg. Pomo˙zesz futrzarzom. Brakuje im ludzi. No, ˙zywo! — Tak, panie — odparła, poniewa˙z była to jedyna mo˙zliwa odpowied´z. Mimo i˙z serce zamarło jej w piersi, ruszała si˛e szybko. Chwyciła robótk˛e, zaniosła j ˛a pod pokład i odło˙zyła na bok, by j ˛a sko´nczy´c przy jakiej´s niemo˙zliwej do przewi- dzenia nast˛epnej okazji. Wcisn˛eła zgrubiałe stopy w filcowane skarpety i ci˛e˙zkie buty. Na bosaka nie najlepiej si˛e chodziło po pokrytych p ˛aklami skałach. Althea naci ˛agn˛eła włóczkow ˛a czapk˛e mocniej na uszy i pospiesznie wspi˛eła si˛e z po- wrotem na pokład. O mało si˛e nie spó´zniła, poniewa˙z ˙zurawiki wła´snie podnosiły łodzie. Wskoczyła do pierwszej z brzegu i zaj˛eła miejsce przy wio´sle. Marynarze wiosłowali, a my´sliwi garbili ramiona i pochylali głowy, chcieli bowiem unikn ˛a´c kontaktu z pyłem wodnym i lodowatym wiatrem. U´smiechali si˛e do siebie, zapewne na my´sl o nieodległym polowaniu, ulubione łuki przyciskali czule do piersi, trzymaj ˛ac je z dala od wody, natomiast natłuszczone kołczany ze strzałami kołysały si˛e leniwie w płytkiej wodzie z˛ezy łódki. Althea pochylała si˛e ci˛e˙zko nad wiosłem, próbuj ˛ac dopasowa´c swoje ruchy do reszty zespołu. Łodzie „˙Zniwiarza” płyn˛eły ku skalistym brzegom archipelagu, w ka˙zdej siedziała grup- ka my´sliwych, futrzarzy i ˙zeglarzy. W przelocie dziewczyna dostrzegła Brashena w jednej z łodzi i doszła do wniosku, ˙ze zapewne b˛edzie odpowiedzialny za gru- p˛e marynarzy na l ˛adzie. Postanowiła, ˙ze nie da mu powodu, by zwrócił na ni ˛a uwag˛e. Zreszt ˛a ona ma pracowa´c z my´sliwymi i futrzarzami, tote˙z raczej si˛e nie spotkaj ˛a. Przez chwil˛e zastanawiała si˛e nad swoimi ewentualnymi zadaniami, po- 22

tem stwierdziła, ˙ze szkoda czasu na rozmy´slania. Co b˛edzie, to b˛edzie. Zapewne bardzo szybko dowie si˛e wszystkiego. Konkurencyjny ˙zaglowiec, który wybrał sobie najlepsze kotwicowisko, obj ˛ał równie˙z w posiadanie główn ˛a wysp˛e. Zgodnie z tradycj ˛a statki nie naruszały gra- nic terytoriów łowieckich, bowiem prowadziło to do morderczych bójek, a zatem zmniejszenia zysków. Na wysepce, do której podpłyn˛eła łód´z Althei, nie było ludzi. Skaliste pla˙ze wydawały si˛e puste, jedynie na płyciznach wylegiwało si˛e kilka bardzo starych nied´zwiedzic. Dorosłe samce najwyra´zniej rozpocz˛eły ju˙z w˛edrówk˛e na miejsca zimowania. Althea wiedziała, ˙ze w ´srodku wyspy, na piasz- czystych równinach mo˙zna znale´z´c młodsze samice wraz z urodzonym w tym roku potomstwem. Tam na pewno si˛e zatrzymaj ˛a nied´zwiedzie, by zapolowa´c na ławice ryb i zje´s´c tyle, by starczyło im tłuszczu i sił na cał ˛a dług ˛a podró˙z. My´sliwi i futrzarze pozostali w łodziach, podczas gdy wio´slarze skakali na płycizny, chwytali za górne kraw˛edzie nadbur´c i wyci ˛agali łódki na brzeg. Starali si˛e dopasowa´c swoje ruchy do fal, które pomagały im przesuwa´c łód´z i unika´c ostrego skalistego dna. Althea dotarła do pla˙z˛e wraz z nimi. Przemoczone buty zi˛ebiły jej stopy. Kiedy znalazła si˛e na brzegu, szybko si˛e dowiedziała, jakie s ˛a jej obowi ˛azki, poniewa˙z my´sliwi i futrzarze natychmiast obarczyli j ˛a wszystkimi dodatkowymi łukami, kołczanami, no˙zami i ostrzałkami. Ruszyła za my´sliwymi w gł ˛ab l ˛adu; ramiona bolały j ˛a. Zaskoczył j ˛a fakt, ˙ze my´sliwi i futrzarze id ˛a tak szybko i tak swobodnie gaw˛edz ˛a mi˛edzy sob ˛a, poniewa˙z przypuszczała, ˙ze na polowaniu trze- ba si˛e podkrada´c w ciszy i skupieniu. Gdy dotarli na szczyt pierwszego wzniesienia, pojawiło si˛e przed nimi ni- zinne wn˛etrze wyspy. Grupki nied´zwiedzi morskich spały na piasku i w g˛estym zagajniku. Ledwie zauwa˙zały stoj ˛acych na wzgórzu m˛e˙zczyzn. Te, które w ogóle otworzyły oczy, obserwowały zbli˙zaj ˛acych si˛e ludzi z równie małym zaintereso- waniem, jak patrzyli na ptaki-gnojowniki, z którymi dzieliły swoje terytorium. My´sliwi zaj˛eli pozycje, a Althea mogła zdj ˛a´c z ramion kołczany. Stała za łow- cami, którzy napinali łuki i wybierali cele. Potem w kierunku wielkich zwierz ˛at pofrun ˛ał morderczy deszcz strzał. Trafione zwierz˛eta ryczały i niezdarnie kr˛eci- ły si˛e w miejscu, po czym padały i umierały, ˙zadne z nich wszak˙ze najwyra´zniej nie skojarzyło, ˙ze za ich ból i ´smier´c odpowiedzialni s ˛a ludzie stoj ˛acy na wznie- sieniu nad nimi. Rze´z odbywała si˛e bez po´spiechu, my´sliwi wybierali jeden cel po drugim, napinali łuki i strzelali. Najch˛etniej celowali w gardła, cz˛esto strzały o szerokich grotach trafiały w t˛etnic˛e. Krew lała si˛e strumieniami, wielkie stwo- rzenia wykrwawiały si˛e na ´smier´c, lecz ich mi˛ekkie futra pozostawały nie tkni˛ete. ´Smier´c nie nast˛epowała szybko, nie była te˙z bezbolesn ˛a. Althea nigdy nie widzia- ła rzezi, nawet na znacznie mniejsz ˛a skal˛e. Mdliło j ˛a, a jednak stała i patrzyła, staraj ˛ac si˛e nie pokaza´c po sobie odczuwanego wstr˛etu. 23

My´sliwi zabijali w sposób metodyczny, a po wysłaniu ostatnich strzał zeszli, by powyjmowa´c je z martwych ciał. Futrzarze ruszyli za oprawcami niczym s˛epy na polu bitewnym. Pozostałe przy ˙zyciu zwierz˛eta ze smutkiem opu´sciły zabitych towarzyszy oraz umieraj ˛ace osobniki, które nieszcz˛e´sliwie porykiwały, resztkami sił walcz ˛ac o ˙zycie. ˙Zywe nied´zwiedzie najwyra´zniej nadal nie odczuwały pani- ki, były jedynie poirytowane, ˙ze kto´s przeszkadza im w odpoczynku. Przywódca my´sliwych spojrzał lekko zdenerwowany na Althe˛e. — Sprawd´z, dlaczego jeszcze nie przynie´sli beczek z sol ˛a — warkn ˛ał w pew- nym momencie, jak gdyby dziewczyna oci ˛agała si˛e z wykonaniem wcze´sniej otrzymanego zadania. Althea ruszyła na t˛e komend˛e, bardzo zadowolona, ˙ze opuszcza miejsce rzezi. Futrzarze zabrali si˛e ju˙z do pracy. Obdzierali nie˙zywe zwierz˛eta ze skóry, wy- cinali ozory, serca i w ˛atroby, odrzucali jelita, segregowali mi˛eso i układali je na skórach. Zr˛eczne mewy ju˙z przybywały na uczt˛e. Ledwie dziewczyna wspi˛eła si˛e na wzniesienie, dostrzegła marynarza. Szedł ku niej, tocz ˛ac przed sob ˛a beczk˛e z sol ˛a. Za nim, rz˛edem, pod ˛a˙zali inni. Jedna gru- pa wtaczała na wzgórze pełne beczki, a równocze´snie druga ekipa transportowała puste baryłki na brzeg. Na całej wyspie wrzała praca i Althea doszła do wnio- sku, ˙ze na pokładzie bezpiecznie zakotwiczonego „˙Zniwiarza” pozostało zapew- ne tylko kilka niezb˛ednych osób. Wszyscy inni zajmowali si˛e przeładowywaniem, przewo˙zeniem b ˛ad´z toczeniem beczek i baryłek. Za chwil˛e zajm ˛a si˛e ładowaniem mi˛esa i skór, które nast˛epnie przewioz ˛a na statek. Praca zako´nczy si˛e dopiero wraz z napełnieniem wszystkich beczek i baryłek. — Chc ˛a soli — oznajmiła marynarzowi pchaj ˛acemu pierwsz ˛a beczułk˛e. Na- wet nie potrudził si˛e, by odpowiedzie´c. Odwróciła si˛e i biegiem wróciła do swojej grupy. My´sliwi zd ˛a˙zyli ju˙z pokona´c kolejn ˛a grup˛e nied´zwiedzi, a futrzarze — oporz ˛adzi´c połow˛e pierwszej partii. Tak wygl ˛adał pocz ˛atek pierwszego z pozoru nieko´ncz ˛acego si˛e rz˛edu krwa- wych dni. Althe˛e obarczano zadaniami, których inni nie mieli czasu wykonywa´c. Pakowała serca i ozory do głównej beczki, przed uło˙zeniem sol ˛ac ka˙zdy organ. Ubranie dziewczyny było lepkie, sztywne i zabarwione na br ˛az od krwi, lecz niewiele si˛e ró˙zniło od strojów wi˛ekszo´sci osób. Dłu˙znicy z Jamaillii, najpierw przyuczeni do ˙zeglarki, teraz nauczyli si˛e zawodu rze´znika. Odkrawali od mi˛esa kawały ˙zółtawego tłuszczu i pakowali je do czystych baryłek, które przenoszono z powrotem na statek. Potem obierali do ko´sci tusze. Mocno nasolone płaty ciem- noczerwonego mi˛esa układali w beczkach, na wierzch sypali jeszcze dodatkow ˛a warstw˛e soli, po czym zamykali beczki. Skóry czy´scili skrobakami z przeoczone- go przez futrzarzy tłuszczu i mi˛esa, potem w stron˛e spodni ˛a wcierali grub ˛a war- stw˛e soli. Tak rozło˙zone skóry suszyły si˛e przez jeden dzie´n, nast˛epnie strz ˛asano z nich sól, a potem odwracano je, rolowano i zabierano na statek w postaci zwo- jów. Zespoły rze´zników przesuwały si˛e powoli naprzód, pozostawiaj ˛ac za sob ˛a 24