Nad ranem mgła zgęstniała, zro-
biło się wilgotno i zimno. Friedrich Ulman podniósł kołnierz starego
mundurowego tużurka, przygarbił się. Kiepska pogoda - przemarzł
już na wylot, a tu jeszcze zaczyna mżyć. Przydałby się teraz kieli-
szek wódki, jajecznica na kiełbasie i ciepła kołdra. Od rozmyślań o
jajecznicy zaczęło go ssać w żołądku. Kiedy to ostatni raz jadł ja-
jecznicę na kiełbasie? Chyba jeszcze przed wojną.
Z daleka doleciał przeciągły sygnał. Mgła tłumiła dźwięki i wy-
dało mu się przez chwilę, że to gwiżdże nie stary manewrowy paro-
wóz, ale jakiś chłopiec zabawiający się dziecinną trąbką. Taką trąbkę
Friedrich podarował kiedyś synowi.
Przypomniawszy sobie o tym, leciwy człowiek uśmiechnął się
pod wąsem. Horst nie miał wtedy nawet dwóch lat. Siedział na noc-
niku, zaróżowiony, pulchniutki, w bluzeczce do pępka, i zwycięsko
dął w dopiero co kupioną trąbkę. Grał tak prawie bez przerwy kilka
godzin, dopóki matka nie odebrała mu zabawki.
Stopniowo z mgły wyłaniały się wagony. Ulman wskoczył na
3
stopień pierwszego i gwizdnął ze wszystkich sił. Parowóz zmniejszał
szybkość, szczęknęły bufory. Sczepiwszy wagony Friedrich szybko
ruszył w kierunku parowozu.
- Już piąta, Klaus - cicho powiedział do siwego maszynisty, któ-
ry wychylił się z okienka. - Powinien być za półgodziny...
Maszynista kiwnął głową i znikł. Parowóz ciężko dysząc nabierał
szybkości, wtopił się w mgłę.
Ulman postał trochę, jakby zbierając myśli, i poszedł do dyspozy-
torni. W niedużym pokoiku, gdzie robotnicy przebierali się, by zjeść
śniadanie, zatrzymał się na kilka minut. W kącie siedział człowiek o
chorowitej, pomarszczonej twarzy. Machinalnie podniósł na wcho-
dzącego niewidzący wzrok i nawet nie odpowiedział na powitanie.
- Co z tobą, Kurt? - zapytał Ulman, ale zagadnięty odwrócił się.
- Zostaw go - szepnął któryś z robotników, palących przy
drzwiach - złe wieści o synu...
Tym razem dotknęło to Kurta - pomyślał i nagle stwierdził, że ta
nowina wcale go nie zaskoczyła, odczuł ją jak coś naturalnego, nor-
malnego - i to było przerażające.
Heinrich, zdaje się, był rok młodszy od Horsta - pomyślał - to
znaczy, że miał już dziewiętnaście...
Przysiadł się do kolegi, położył mu na ramieniu ciężką, spraco-
waną rękę.
- Nie martw się - powiedział cicho, prawie szeptem.
Kurt popatrzył bezmyślnie.
Postarzał się o dziesięć lat - pomyślał Ulman, widząc głębokie
zmarszczki pod oczyma przyjaciela.
- Nie trzeba rozpaczać - powtórzył - nic nie poradzisz.
- Heinrich był najlepszym uczniem w gimnazjum myślał na głos
4
Kurt - i gdyby stracił palce, jak Horst, mógłby zostać niezłym mate-
matykiem...
Friedrichowi zrobiło się nieswojo, jakby był winien. Cóż, powio-
dło mu się, jego syn wrócił. Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów,
by pocieszyć przybitego Kurta. Poklepał go raz jeszcze po ramieniu,
wstał ciężko i wyszedł na dwór.
Za rogiem przylgnął do mokrych desek, czujnie rozejrzał się do-
okoła. Stał tak kilka sekund nasłuchując, po czym szarpnął źle przy-
bitą deskę i przecisnął się przez szczelinę.
Za płotem, w ślepym zaułku, stały połamane wagony towarowe.
Ulman przelazł pod nimi, minął budkę zwrotniczego i ostrożnie, by
nie natknąć się na kogoś, poszedł w kierunku sapiącego na zapaso-
wym torze parowozu manewrowego. Na widok Friedricha siwy ma-
szynista kiwnął głową i zaczął wypuszczać parę z kotła. Biały obłok
zakrył małą postać przeciskającą się do wagonu.
Minęło jakieś pięć minut. Ulman uważnie wpatrywał się w mgłę,
ale oprócz sapania parowozu nic nie mąciło ciszy.
- Przeklęta mgła, nic nie widać - burknął ze złością.
Usłyszał głosy, zaklął i schował się. Z mgły, zupełnie blisko, wy-
nurzyli się ludzie, przeszli, wymachując latarkami, rozmawiali gło-
śno. I znowu cisza. W końcu... chyba on...
Zbliżał się, wysoki i niezgrabny, gwiżdżąc wesołą melodię. Za-
czajonemu piknęło serce. Gdy idący zrównał się z parowozem, Ul-
man wyskoczył z wagonu.
- To ty, Friedrich? - zapytał nadchodzący, drgnął i cofnął się do
tyłu.
- Cześć, Karl - Ulman podał mu rękę - czego się tak przestraszy-
łeś?
- Wyskakujesz, jak diabeł z pudełka przed samym nosem. -
Rapke z trudem się uśmiechnął.
5
- Nie wiedziałem, że jesteś taki nerwowy...
- Teraz wszyscy nerwowi...
Ruszyli wąskim korytarzem między wagonami. Ulman na mo-
ment obejrzał się, zobaczył uważnie patrzącego maszynistę i dał mu
niepostrzeżenie znak ręką.
- Mówiłeś coś o nerwach... - spojrzał z ukosa na Rapkego. - Co
miałeś na myśli?
- Słyszałeś wczoraj- komunikat kwatery Führera? Rosjanie na-
cierają...
- No i co z tego? - spokojnie odpowiedział Ulman. - Skracamy
front.
- Ile można skracać?
Ulman nie odpowiedział, odwrócił się i poszedł dalej. Rapke po-
spieszył za nim, szurając podeszwami po mokrych podkładach.
- Jesteś mądrym człowiekiem, Friedrich - zaczął, dysząc Ulma-
nowi w kark - i nie możesz nie rozumieć, że wszystko zaczyna się
walić...
Friedrich zatrzymał się. Z lewej strony, postukując na łączach
szyn, szybko zbliżał się pociąg towarowy.
- Masz na myśli... - zaczął znacząco.
- Kiedyś byłeś, zdaje się, socjaldemokratą? - szybko wyszeptał
Rapke. - I mówiono mi, że do tej pory nie zmieniłeś swoich poglą-
dów...
Ulman zatrzymał się raptownie.
- Kto ci to powiedział?
Rapke czujnie obserwował Ulmana. Kiedy nadjeżdżał ambulans
pocztowy, obejrzał się na moment i wtedy Friedrich pchnął go w
pierś. Uderzony, próbując złapać równowagę, chwycił Friedricha za
ramię, wtedy ten uderzył go kolanem w brzuch i rzucił pod pociąg.
Ręka Rapkego ześlizgnęła się po buforze, zbliżały się koła... ostro
zagwizdał parowóz.
6
Ulman, nie oglądając się za siebie, dał nura pod wagony stojące
na sąsiednim torze, przebiegł dziesięć metrów, znowu przelazł pod
wagonami, odszukał szczelinę w płocie, wyjrzał ostrożnie. Mgła i
ciemności choć oko wykol.
Piotr Kiryluk odpiął linki spado-
chronu i rozejrzał się dokoła. W odległości jakichś stu metrów zoba-
czył rzadki liściasty lasek, zupełnie blisko linię wysokiego napięcia...
Gdyby trochę w lewo, wylądowałby akurat na przewodach... Poszedł
na niewielkie wzgórze obok lasu. Było tam bardziej sucho i w razie
czego mógł się schować w krzakach.
Zaczął składać jedwabną czaszę, pracował szybko i zręcznie,
jeszcze wczoraj robił to na podmoskiewskim lotnisku... Dzisiaj jest
już na ziemi wroga. Zakopał spadochron, starannie przykrył go dar-
nią i sprawdziwszy kierunek, ruszył przez las do drezdeńskiej szosy.
Niebo wypogodziło się, las był rzadki, gdzieniegdzie tylko naty-
kał się na krzaki, w miarę możliwości obchodził je, by nie pobrudzić
się albo nie rozerwać modnej jesionki mysiego koloru.
Szedł, często zatrzymując się i rozglądając dookoła. W razie cze-
go lepiej przeczekać gdzieś w gęstwinie - niełatwo byłoby bowiem
wyjaśnić, dlaczego bogaty kupiec pęta się po lesie, z dala od dróg i
zaludnionych miejsc. Co prawda, do autostrady nie było aż tak dale-
ko. Po półgodzinie, zupełnie nieoczekiwanie, zobaczył w odległości
kilku kroków słup kilometrowy i szeroką wstęgę asfaltu - znaczyło
to, że nawigator jednak trochę się machnął w obliczeniach.
Kiryluk porównał miejsce z mapą - słup był wspaniałym punktem
orientacyjnym - i bez trudu odnalazł przystanek. Nie ma nikogo -
westchnął z ulgą i postawił sakwojaż na szerokiej ławie dla pasaże-
rów.
Przejechało kilka ciężarówek, żadna jednak się nie zatrzymała. Z
szaloną szybkością przeleciał zakryty opel-admirał.
7
Ale oto i autobus, stary, zniszczony, z wielkimi balonami genera-
tora gazowego. Ciężko odjechał z przystanku, zostawiając za sobą
smugę dymu. Piotr, usadowiwszy się na tylnym siedzeniu, od razu
odczuł ulgę - przyjemnie było czuć się w Niemczech solidnym kup-
cem Karlem Kremerem, który miał w sakwojażu kilka grubych pa-
czek banknotów i ukryte kosztowności.
Nie patrząc na konduktora, podał pieniądze. Przeliczył resztę,
wrzucił do skórzanej portmonetki i schował starannie. Po tych zwy-
kłych czynnościach Karl Kremer założył miękkie giemzowe ręka-
wiczki, oparł się o laskę ze srebrną gałką i zdrzemnął się. W każdym
razie tak pomyślał konduktor, który od razu poczuł szacunek do tego
jeszcze młodego, ale jakże statecznego jegomościa.
Autobus, kichając i drżąc, nabierał szybkości. Żadnych osiedli,
autostrada omijała miasta i wsie - dookoła tylko lasy ze zwarzonymi
już liśćmi i pola.
Ruch na szosie stopniowo zwiększał się. Coraz częściej mijały
ich pędzące ciężarówki. Kremer odprowadzał je taksującym spojrze-
niem, starając się od razu określić i zapamiętać rodzaj ładunku. Wi-
dząc ciężki mercedes, myślał: - Trzecia ciężarówka z pociskami.
Tak, na pewno pociski, nie mylę się, właśnie w takich skrzynkach się
je przewozi. Oznacza to, że gdzieś w pobliżu je produkują. Czy cza-
sem nie tam, z prawej strony szosy, gdzie widać komin fabryczny?
Właśnie stamtąd wynurzył się teraz naładowany samochód. Dokład-
nie taki sam, jakie widział wcześniej. Jest znak, że wjazd wzbronio-
ny, to znaczy, że obiekt wojskowy. Zaraz, który to kilometr? Sto
trzydziesty siódmy drezdeńskiej szosy na wschód od autostrady -
fabryka amunicji...
Karl Kremer wiedział, że o sto trzydziestym siódmym kilometrze
już nie zapomni. Lewicki uczył go zapamiętywać dziesiątki cyfr od
jednego spojrzenia. Na samo wspomnienie zrobiło się mu cieplej na
sercu. Ten podpułkownik w podeszłym wieku traktował go jak syna.
8
Co prawda, żądał prawie niemożliwości - opanowania w ciągu
dwóch, trzech miesięcy tego, co w normalnych warunkach ludzie
opanowują latami. Siedem godzin snu - pozostały czas poświęcony
był na zajęcia, tylko dwa wolne wieczory w miesiącu. Jak on na te
wolne wieczory czekał! Tylko wtedy mógł spotkać się z Katrusią.
Pracowała w szpitalu wojskowym. Nigdy nie spóźniła się na spo-
tkanie, może wiedziała, że Piotr liczy każdą minutę, a może - pocie-
szał się - przychodziła wcześniej dlatego, że sama nie mogła docze-
kać się spotkania?
Spacerowali po ulicach Moskwy lub przesiadywali na jakiejś ła-
weczce w parku. Nie lubił chodzić z nią do kina czy teatru, i tak cały
czas patrzył tylko na nią. Lubił po prostu siedzieć, patrzeć i słuchać,
słuchać... Opowiadała o rannych, o starciu z głównym lekarzem, o
liście brata, Bogdana...
Któregoś dnia Lewickiego i Kiryluka wezwał generał Rogowcew.
Spojrzał na nich spode łba, ruchem ręki wskazał krzesła.
- No i jak tam sprawy naszego starszego lejtenanta?
- Posuwają się - cicho, ale dobitnie powiedział Lewicki. - Myślę,
że za dwa miesiące, biorąc pod uwagę warunki wojenne, będzie
przygotowany.
- Nie można szybciej? - zapytał generał.
Podpułkownik rozłożył ręce.
- I tak tempo nieprawdopodobne...
- Szkoda, szkoda... - powiedział zamyślony Rogowcew. - Cóż,
kiedyś trzeba będzie uznać szkolenie za zakończone. Co wy na to,
towarzyszu starszy lejtenancie?
- Jestem gotów, towarzyszu generale! - Kiryluk poderwał się na
baczność.
- Siadajcie, siadajcie... - zmarszczył czoło Rogowcew.
- W ogóle byłoby lepiej, gdybyście zapomnieli o musztrze. Karl
Kremer - generał zmrużył oczy - nigdy nie służył w wojsku. Do tego,
9
zdaje się, ma coś z nogą, chodzi z laską i nie powinien mieć postawy
wojskowej. Może go to drogo kosztować.
- Czy wiecie, gdzie teraz znajduje się gruppenführer SS, von
Weigang? Jest specjalnym pełnomocnikiem reichsführera SS w Sak-
sonii. Według otrzymanych z Berlina informacji stoi na czele miesz-
czącego się w Dreźnie Wydziału 037-S Głównego Urzędu Bezpie-
czeństwa Rzeszy.
Generał podniósł wzrok, żeby sprawdzić, jakie wrażenie zrobiły
jego słowa.
Nocą, z ósmego na dziewiątego listopada czterdziestego pierw-
szego roku, na szosie Mościska-Lwów ostrzelano samochód. Jednym
z pasażerów był Karl Kremer, wiozący list polecający od swojego
wujka z Wrocławia, jubilera Hansa Kremera, do gubernatora grupp-
enführera SS, von Weiganga. Od tego listu zaczęła się kariera Kiry-
luka w wywiadzie. Hans Kremer donosił, że jego bratanek chce
otworzyć we Lwowie sklep jubilerski i prosi swego starego przyja-
ciela, Weiganga, o pomoc. Pisał do gubernatora „ty”, co świadczyło
o ich bliskich stosunkach. Z listu wynikało także, że Weigang nigdy
wcześniej nie stykał się z Karlem Kremerem. Była to szansa pozwa-
lająca na dotarcie do gruppenführera. Ale nowy Karl Kremer musiał
chociaż trochę orientować się w sprawach „własnej” rodziny. Zaopa-
trzony więc w odpowiednie dokumenty, jako jubiler Herman Specht,
wyjechał do Wrocławia.
Było to w końcu listopada. Kiryluk wolno szedł Friedrichstrasse.
Oto i sklep jubilerski Hansa Kremera. Bez wahania przestąpił próg.
Na spotkanie wyszedł sprzedawca, stary, z pomarszczoną twarzą.
Mierzył interesanta od stóp do głów chytrymi oczkami i nie odpo-
wiedziawszy wprost na pytanie, czy można zobaczyć się z właścicie-
lem, zapytał:
10
- Czy życzy pan sobie nabyć coś u nas? Do tego właściciel nie
jest konieczny.
- A jeśli nie mam zamiaru niczego kupować?
- Tym bardziej nie ma po co niepokoić właściciela. - Na bladych
ustach sprzedawcy pojawił się uśmiech. - Może pan pomylił adres?
- Chce pan powiedzieć, że to już nie jest sklep Hansa Kremera -
wyniośle powiedział Piotr.
Ten ton zrobił swoje. Sprzedawca szepnął coś stojącej obok
dziewczynie i znikł w wąskich drzwiach. Przez pięć minut nikt się
nie pokazywał. Piotr zauważył, że zasłona zakrywająca drzwi poru-
szyła się, jak gdyby ktoś podglądał. Minęło jeszcze kilka minut, po-
jawił się sprzedawca i poprosił interesanta, by poszedł za nim.
Minęli wąski korytarzyk, zeszli kręconymi schodami i zatrzymali
się przed obitymi blachą drzwiami.
- Proszę - powiedział sprzedawca.
Piotr otworzył drzwi, wszedł do dużego pokoju z zakratowanymi
oknami i paroma masywnymi sejfami. Stały tu stare ciemne meble.
Zza biurka patrzył na niego siwy, chudziutki człowieczek, o nieprze-
niknionej bladej twarzy. Nie wstał i nie odpowiedział na pozdrowie-
nie, całym swoim wyglądem dając do zrozumienia, że nie ma czasu
ani ochoty na przelewanie z pustego w próżne.
- Mam list od pana bratanka, Karla - odezwał się Piotr przysia-
dając na biurku.
Kremer nie okazał zainteresowania tą wiadomością, przybyły bez
pośpiechu wydostał z kieszeni kopertę.
- Czego pan sobie życzy? - powiedział gospodarz sucho, prze-
czytawszy list.
- Myślę, że na pewno chciałby się pan dowiedzieć czegoś o Kar-
lu od człowieka, który widział się z nim jeszcze wczoraj...
- Tak pan myśli?... - przerwał starzec, ale mimo to zapytał: - No,
jak tam jego sprawy?
11
- Nie mogę pana uradować. Karl dostał zapalenia płuc i został w
Krakowie...
- Nicpoń zawsze wdepnie w jakąś historię... Dlaczego nagle zna-
lazł się w Krakowie?
- Nasz wspólny znajomy nastręczył Karlowi pewną korzystną
transakcję i polecił mu skorzystanie z mojej pomocy jako jubilera.
Wszystko się udało, już zbierał się do wyjazdu, kiedy nagle zacho-
rował...
- I tu napisał do mnie - przerwał Kremer - polecając pana jako
solidnego człowieka i prawie że najbliższego przyjaciela.
Stary błyskawicznie przeobraził się, jego senne oczy nagle ożywi-
ły się. Piotr zrozumiał, że miał przed sobą nie znużonego życiem
człowieka o przytępionych zmysłach, ale energicznego kombinatora,
który nie da się zjeść w kaszy.
Tymczasem Kremer ciągnął dalej:
- I z tym listem zjawia się pan u mnie w przekonaniu, że okpić
starego głupca to rzecz najprostsza w świecie.
- Jakże to, panie Kremer! - wykrzyknął Kiryluk. - Myślałem...
- Jest mi obojętne, co pan myślał! Rekomendację tego chłystka,
niestety mojego bratanka, traktuję jako dowcip. Człowiekowi, który
przepuścił taki spadek, jaki mu zostawił ojciec, nikt nie będzie wie-
rzył.
To ci dopiero! - pomyślał Piotr. Przygotowując się na spotkanie z
Hansem Kremerem dopuszczał wszystko, ale nie to.
- A więc tak, szanowny panie - stary Kremer zajrzał do szuflady
biurka, do której włożył list bratanka - jeśli dobrze zapamiętałem,
panie Specht. Dziękuję za pozdrowienia i list od bratanka, i na tym,
proszę mi wybaczyć...
Podniósł się, dając do zrozumienia, że rozmowa jest skończona.
- Jeszcze chwilę, panie Kremer - twardo powiedział Piotr -
12
sprowadza mnie tu interes... chciałbym...
- Nie, tego za wiele! Czy chce pan, żebym wezwał policję?
Znam, mój panie, wszystkich jubilerów w Niemczech, Hermana
Spechta wśród nich nie przypominam sobie
- Jednakże, jak pan widzi, on istnieje - wesoło powiedział Piotr,
stawiając wszystko na jedną kartę. - Istnieje, czy pan tego chce, czy
nie, ba, prowadzi nawet kwitnące interesy!
- Nawet gdyby, co mnie to może obchodzić? - nieprzyjaźnie za-
pytał starzec.
- O, bardzo wiele! Postanowiłem nawiązać z pańską firmą kon-
takty handlowe - odpowiedział Piotr. - Interesuje mnie pańska firma.
Mówiąc dokładniej, reputacja pańskiej firmy.
Kremer zacisnął ręce na fotelu. Krew uderzyła mu do twarzy,
otwartymi ustami łapał powietrze. Opanował się i wycedził przez
zęby:
- Albo jest pan idiotą, albo początkującym oszustem. Wynocha,
bo wezwę policję!
Piotr w milczeniu wyciągnął z kieszeni maleńkie pudełeczko i
otworzył je przed samym nosem starca. Cios był celny. Jubiler zmru-
żył oczy jak przed ostrym światłem. Chwycił puzderko długimi bez-
krwistymi palcami, wetknął w nie nos, jakby chciał powąchać. Nie
patrząc namacał w szufladzie lupę, długo badał błyszczący na czar-
nym aksamicie przezroczysty kamień.
- Proszę to sobie schować i nie pokazywać nikomu - powiedział
wolno. - Kradzione kamienie nigdy mnie nie interesowały...
- Miałem jednakże nadzieję, że znajdziemy wspólny język, panie
Kremer. Pomyliłem się, cóż... Moje uszanowanie! - Złożył uprzejmy
ukłon i skierował się w stronę drzwi.
- Chwileczkę, panie Specht - usłyszał, kiedy już sięgał do klamki.
13
- Czy może pan udowodnić, że brylant jest pańską własnością?
Piotr stłumił mimowolny uśmiech, czując że inicjatywa przeszła
w jego ręce.
- Ten brylant, panie Kremer - zaczął niedbale wracając od drzwi
- to głupstwo, nasza firma posiada znacznie większe możliwości... -
Mówiąc to położył przed jubilerem legitymację funkcjonariusza SD,
westchnął przy tym wymownie. - Ubolewam, że pan z takim uprze-
dzeniem podchodzi do naszych propozycji.
Kremer przelotnie spojrzał na legitymację i odsunął ją.
- Należało od tego zacząć. Nie stracilibyśmy na darmo tyle cza-
su, drogi panie Specht.
- Nie pomyślałem jakoś o tym, jestem przede wszystkim kup-
cem.
- No tak, tak. - Twarz Kremera promieniała uśmiechem, ale oczy
pozostały chłodne, świdrujące. - Zawsze się cieszę, gdy mam przy-
jemność z poważnymi ludźmi. A więc chce pan sprzedać ten ka-
mień? Jego wartość oceniam na czterdzieści tysięcy marek. Mogę
zaproponować trzydzieści pięć, gotówką!
- Przed chwilą sam pan powiedział, że wolałby mieć do czynie-
nia z poważnymi ludźmi. A przepraszam, za kogo mnie pan ma?
- A ile pan by chciał? - zapytał stary.
- Kamień wart jest nie mniej niż osiemdziesiąt tysięcy, kolego.
Siedemdziesiąt pięć mogę wziąć w każdej chwili.
Jubiler westchnął.
- Tak, cenę pan zna - powiedział z szacunkiem - ale trzeba też
pamiętać, że teraz jest wojna... Ludzie kupują kiełbasę, nie brylanty.
- Różnica między mądrym człowiekiem a głupcem - Piotr pod-
niósł palec do góry - polega na tym, że mądry wie, kiedy kupować
brylanty, a kiedy kiełbasę. Najlepiej powinniśmy wiedzieć o tym
14
my, Niemcy, którzy przeżyliśmy już jedną powojenną inflację. Pan
wie lepiej ode mnie, panie Kremer, ile wygrali ci, którzy lokowali
pieniądze w kosztownościach. Jednakże, biorąc pod uwagę, że jest to
nasza pierwsza transakcja, godzę się na siedemdziesiąt tysięcy, ale
tylko jedna trzecia w markach, reszta w dolarach.
Jubiler jakiś czas biegał po gabinecie, potem nagle siadł na krze-
śle naprzeciwko gościa, popatrzył na niego nieruchomymi; bezbarw-
nymi oczyma.
- Dobrze... Niech będzie, zważywszy że to nasza pierwsza ope-
racja... Pan mi się podoba, młody człowieku - Kremer wyszczerzył
zęby w uśmiechu. - Ma pan solidne podejście do sprawy.
- Prawdziwie niemieckie - sprecyzował Piotr.
- Słusznie!... - przytaknął jubiler i ciągnął uroczystym tonem. -
Wstąpiliśmy obecnie w bardzo ważny dla narodu niemieckiego
okres, panie Specht. Zwycięskie natarcie naszych wojsk wywołało
pewne przemieszczenie kosztowności ze wschodu na zachód... Ale
potok precjozów do kraju, niestety, przypomina nędzny strumyk.
Częściowo winna jest temu nasza administracja, która, powiedział-
bym, zupełnie prymitywnie paraliżuje inicjatywę. W rezultacie
znaczna część kosztowności pozostaje na miejscu. - Kremer zatrzy-
mał się na moment, po czym znacząco powiedział: - Obowiązkiem
każdego Niemca, patrioty, jest przyczynić się za wszelką cenę do
maksymalnego przeniesienia kosztowności i tym samym, umocnić
potęgę wielkich Niemiec!
- Nie można nie zgodzić się z pańskim zdaniem - Piotr wykorzy-
stał chwilową przerwę w wynurzeniach gospodarza - lecz wielu na-
szych urzędników, niestety, nie rozumie prostej prawdy, że kieszeń
niemieckiego kupca, jest jednocześnie kieszenią państwa.
- Doskonale powiedziane! - przytaknął z uznaniem Kremer. -
15
Złoto, skonfiskowane na wschodzie, tam, na miejscu, kosztuje dużo
mniej. Chciałbym wiedzieć, czy wy nie zaczniecie żądać od starego
biednego jubilera za dużo? I proszę o całkowitą tajemnicę...
- Takiego rodzaju sprawom reklama tylko szkodzi.
- Wybornie pana rozumiem, młody człowieku. A więc do rze-
czy. Dojdziemy do pełnego porozumienia jeśli moja firma otrzyma
trzydzieści procent rabatu od ceny hurtowej.
- Piętnaście, panie Kremer. I to też za dużo.
- Dwadzieścia pięć... - zaskrzeczał starzec.
- Dwadzieścia to granica możliwości!
- W porządku. - Kremer wstał, obiegł stół dookoła i znowu
usiadł w fotelu. - Oczywiście, pod warunkiem, że towar mnie w pełni
zadowoli.
- Nikt nie ma zamiaru narzucać panu tego, co go nie będzie urzą-
dzać.
- Kiedy może pan pokazać towar?
- Od razu, jeśli sobie pan życzy - Piotr lekko poklepał niewielką
skórzaną walizeczkę.
- Co?! - jubiler podskoczył. - W takich czasach nosi pan kosz-
towności po prostu, ot tak, przy sobie?...
- Właśnie dlatego - uśmiechnął się Piotr, wyjmując z walizeczki
szkatułkę. Ręce starca chciwie wyciągnęły się w jej stronę. -
Wprawdzie trudno pana zadziwić, ale coś niecoś można tu znaleźć...
Kremer otworzył wieko szkatułki i zamarł, zobaczywszy zawar-
tość. A kiedy w końcu był w stanie oderwać wzrok od wnętrza spoj-
rzał na gościa z szacunkiem.
- Pan, młody człowieku, zjawił się zaiste jak z cudownej baśni.
Życzy pan sobie sprzedać to hurtem?
Piotr kiwnął głową.
Minęły nie mniej niż trzy godziny, zanim doszli do porozumienia.
Obaj byli zadowoleni z zawartej transakcji. Piotr był zadowolony
16
dlatego, że zdobył znacznie więcej niż liczył. Kremera zaś cieszyło,
że, tak świetnie ulokował pieniądze.
- Mam nadzieję - jubiler zmrużył oczy jak syty kot - że weźmie
pan pod uwagę to, iż firma natychmiast rozliczyć się nie jest w sta-
nie. Obecnie w całym mieście nie znajdzie pan kupca, który dyspo-
nowałby aż taką gotówką.
- Ile czasu potrzebuje pan na uregulowanie rachunku?
- Na przykład tydzień...? - Widząc, że klient skrzywił się nieza-
dowolony, pokiwał głową ze współczuciem. - Tak, tak...! Rozumiem
pana, tyle dni w obcym mieście, w hotelu. Czy nie lepiej będzie, jeśli
na ten czas zatrzyma się pan u mnie? W całym domu jest nas tylko
troje - ja, moja córka Lotta i nasza znajoma. Sądzę, że Lotta będzie
zadowolona z pańskiego towarzystwa.
Stary nacisnął dzwonek i kiedy pojawił się sprzedawca, zadyspo-
nował:
- Proszę sprowadzić samochód i zadzwonić do panny Lotty,
przyjadę do domu z gościem. Po pański bagaż przyjedzie szofer -
zwrócił się do Piotra, jakby już dawno wszystko uzgodnili.
Piotr wstał i uprzejmie skinął głową.
- Nie chciałbym robić kłopotu, ale - rozłożył ręce - zdaje się, że
nie pozostaje mi nic innego, jak z wdzięcznością przyjąć zaprosze-
nie.
- Jedziemy - Kremer sięgnął po staromodny czarny melonik -
dzisiaj chcę trochę odpocząć w rodzinnym gronie.
Po tej wyprawie przyszła druga, trudniejsza. Wkrótce znalazł się
we Lwowie, w poczekalni przed gabinetem gruppenführera Weigan-
ga...
W poczekalni urzędował sekretarz, oficer podobny do wykrzyknika,
wysoki, rudy, z czerwonymi powiekami. Wysłuchał go, uważnie ob-
macał bystrymi oczyma. Minutę zastanawiał się i kiedy Piotr chciał
17
już przerwać ciszę, zapytał:
- Ma pan list?
- Tak.
- Proszę... - sekretarz wyciągnął rękę.
- Adresowany jest osobiście do pana von Weiganga...
Sekretarz nachmurzył się, ledwie poruszył ustami:
- Tracimy na darmo czas, panie Kremer. Przekażę list gubernato-
rowi i on sam postanowi, czy pana przyjmie, czy nie.
Po kilku minutach sekretarz wrócił. Już sam wyraz jego twarzy
wiele mówił - rekomendacja jubilera została oceniona wysoko.
- Pan gubernator oczekuje pana.
Długi, jasny gabinet ogromnych rozmiarów. Biurko w przeciwle-
głym końcu wydawało się zupełnie maleńkie, siedzący przy nim
człowiek również nie wyglądał na dużego. Dopiero podchodząc bli-
żej, Piotr zrozumiał, że się pomylił - przy dużym dębowym biurku
siedział wysoki, barczysty, krótko ostrzyżony mężczyzna. Wyciągnął
przez stół rękę, powiedział uprzejmie:
- Cieszę się, że widzę krewnego mojego przyjaciela. Dawno pan
widział się z wujem?
Sprawdza - pomyślał Kiryluk - list był przecież datowany.
- Wkrótce minie miesiąc, jak się rozstaliśmy.
- Tak długo przedzierał się pan z Wrocławia?
- Nie powiodło mi się, przeziębiłem się w Krakowie i prawie
miesiąc przeleżałem na zapalenie płuc - wyjaśnił Piotr.
- A jak żyje szanowny Hans? Czy jak dawniej zbiera te, jak im
tam... No...? - niecierpliwie strzelił palcami, oczekując podpowiedzi.
- Pan zapewne ma na myśli namiętność wuja do kolekcjonowa-
nia dywanów?
- O, właśnie! Zadziwiająca namiętność....
Było oczywiste, że gubernator ma zamiar sprawdzać go dalej,
więc Kiryluk postanowił mu pomóc.
18
- W pokoju, w którym pan mieszkał, kiedy gościł u wujka przed
wojną, są te same dywany. I do okna zagląda ta sama stara grusza... –
powiedział uśmiechając się.
- Był wtedy ze mną u Hansa, zdaje się, i pański ojciec? - niby
mimochodem wtrącił Weigang.
- Mój ojciec? - Piotr zreflektował się w porę. - Prawdopodobnie
pan spotykał wówczas u wuja kogoś innego? Mój ojciec w tym cza-
sie już nie żył.
Twarz Weiganga rozpogodziła się.
- Ależ tak... Umarł w trzydziestym czwartym?
- W trzydziestym szóstym - poprawił Kiryluk.
- Jak ten czas leci! Chciałbym zobaczyć się z Hansem, pewnie
się postarzał?
- Miesiąc temu tak wyglądał - Kiryluk wyjął z kieszeni fotogra-
fię i podał ją gubernatorowi.
Fotografia była jedną z jego głównych zdobyczy: na tle domku
Kremerów stoi razem z Hansem Kremerem i Lottą. Kiedy Weigang
podniósł wzrok znad zdjęcia, Piotr zrozumiał, że więcej pytań nie
będzie - gubernator uśmiechał się dobrodusznie.
- Co mógłbym zrobić dla pana?
- Chciałbym założyć tutaj interes - powiedział Piotr rzeczowym
tonem - później mógłby się przekształcić w filię firmy „Hans Kre-
mer”.
- A w perspektywie - „Hans i Karl Kremerowie” - protekcyjnie
uśmiechnął się Weigang.
- O to właśnie chodzi, panie gubernatorze. Nie będę ukrywał, że
taką perspektywę mam na myśli.
- Władze niemieckie są zainteresowane w odnowieniu działalno-
ści handlowej we wschodnich rejonach. Pańska inicjatywa, mój mło-
dy przyjacielu, zasługuje na poparcie. Proszę przyjść jutro do mego
19
sekretarza. Otrzyma pan odpowiednie instrukcje, związane z pańską
propozycją.
Piotr skłonił się i sądząc, że audiencja skończona, podniósł się,
ale Weigang zatrzymał go ruchem ręki.
- Gdzie się pan zatrzymał?
Piotr domyślił się, że jest to przejaw wyjątkowej baczności ze
strony wszechmocnego gubernatora.
- Na razie w hotelu.
- Jeśli ma pan poważny zamiar osiedlenia się tutaj - poradził
Weigang - proszę zacząć od przyzwoitego mieszkania. - Chwilę po-
myślał i dodał: - Chciałbym, żeby pan bywał u mnie. Będzie to naj-
lepszą rekomendacją. Sekretarz poinformuje pana o dniach przyjęć. -
Piotr skłonił się znowu.
W kilka miesięcy później, zapewne ze względu na swój zawód i
kosztowności, których nie skąpił gubernatorowej, Frau Irmie, stał się
przyjacielem domu Weiganów.
Jego rozmyślania przerwał głos generała:
- Wszystko wskazuje na to, że obecnie Weigang otrzymał od
Himmlera wyjątkowo ważne zadanie. Wnosimy to z informacji na-
szych agentów, donoszących, że rezydencja gruppenführera przypo-
mina nie zwyczajną willę wysokiego hitlerowskiego dygnitarza, ale
zakonspirowaną bazę. Wzmocniona ochrona SS, częste wizyty ofice-
rów SS i funkcjonariuszy SD, ciągłe kontakty z tajnymi naukowymi
instytucjami i ważnymi firmami produkującymi broń. Wszystko to
wskazuje na coś poważnego. Niestety, nie udało się nam dotychczas
znaleźć nawet szczeliny dla przeniknięcia do siedziby tego pana.
Pewnie już wiecie, do czego zmierzam.
Kiryluk spojrzał w oczy generałowi.
- Jestem gotów, towarzyszu generale - powiedział.
- Trzeba będzie opracować wiarogodne umotywowanie faktu, że
Hans Kremer tak nagle porzucił swój interes we Lwowie - wmieszał
20
się do rozmowy podpułkownik. - Liczę na was, Iwanie Aleksiejewi-
czu, ale uprzedzam, nie mamy już wiele czasu. - Generał wstał od
stołu, wyjął z szafy mapę, rozłożył ją na stole. - Tutaj, niedaleko
Drezna, znajduje się podziemna fabryka paliw syntetycznych... Bę-
dziecie się zajmować również tą fabryką, Kiryluk, ale tylko tak, przy
okazji. Są tam nasi ludzie, jednakże nie udało się im na razie prze-
niknąć do fabryki. Jeśli będziecie mieli najmniejszą możliwość uzy-
skania informacji, co jest prawdopodobne w środowisku Weiganga,
pomożecie im. Każda wiadomość jest ważna: system ochrony fabry-
ki, dostęp do niej, arterie transportowe. Tylko w wypadku ważniej-
szych informacji - adres konspiracyjny. We wszystkich pozostałych -
kontakt z wami będziemy ustalać my. Ale, jak już powiedziałem -
jest to zadanie przy okazji. Przede wszystkim - Weigang! W tym
wypadku nie macie ograniczonego czasu. Działajcie, jak uważacie za
stosowne. Nawiasem mówiąc, wasz stary znajomy, Rudolf Rechan,
w dalszym ciągu pełni obowiązki adiutanta gruppenführera. Myślę,
że od niego możecie uzyskać jakieś informacje o tym, co się działo
w czasie waszej nieobecności.
Patrząc na starannie zaorane pola
wzdłuż autostrady, na słupy kilometrowe, czerwone, pokryte da-
chówką dachy zabudowań przezierające między drzewami, Piotr
nagle uświadomił sobie, że rozmowa z generałem Rogowcewem
wydaje mu się daleką przeszłością, że odbyła się nie w zeszłym mie-
siącu, ale bardzo dawno temu...
Potarł brodę palcami. Teraz wszystko ma już hen, poza sobą, nie
może sobie pozwolić na chwilę słabości. Jego myśli, tak jak i on
sam, powinny być „poważne” i „solidne”.
21
Piotrowi przyszły na myśl słowa Lewickiego, wypowiedziane na
pożegnanie:
- Nieostrożny ruch, jedno słowo, grymas - wszystko może się
wydać. Wszystko będzie zależało od tego, na ile wleziesz w skórę
Kremera. Będziesz Kremerem, i tylko Kremerem. Nawet śnić ci się
powinny rzeczy, które śnią się kupcowi - weksle, bankowe opera-
cje...
Szosa biegła między łąkami, czuło się bliskość rzeki. Wkrótce
miasto - pomyślał. Rzeczywiście, za zakrętem otwarła się panorama
Drezna, a niedługo potem autobus dojechał do śródmieścia.
W budce telefonicznej Kremer sprawdził numer w notesie i nie
spiesząc się wykręcał cyfry. Odpowiedziano od razu.
- Poproszę Rudolfa Rechana! - powiedział rozkazującym tonem.
Obok wejścia do piwnicy, objąw-
szy słup latarni, stał zwalisty SS-man. Popatrzył na Ulmana pustymi,
osowiałymi oczyma, czknął i zaproponował:
- Chodźmy, wypijmy... Mam dzisiaj humor, ja stawiam. - Ale
zaraz zapomniał o Ulmanie, pogroził pięścią latarni. - Długo jeszcze
będziesz się chwiała, wywłoko...?
Friedrich ominął SS-mana, pchnął masywne drzwi. Uderzył go
ciężki zapach piwa i mocnego tytoniu. Nadęta kelnerka omal nie
zaczepiła Ulmana tacą zastawioną wysokimi kuflami, spojrzała nań
ze złością, ale poznawszy, uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Piwo dla mnie, Lizo - poprosił i zaczął przepychać się do kąta,
gdzie zajmowali stolik kolejarze.
- Słyszałeś, Friedrich, o tym nieszczęśliwym wypadku? - przy-
witał go pytaniem rudy, długi jak tyczka pomocnik zawiadowcy,
Peter Vogel.
Ulman wzruszył ramionami.
22
- Naprawdę nie słyszałeś? - ucieszył się. Widocznie miał wielką
ochotę opowiedzieć. Szarpnął wąsik, odsunął szklankę i nachylił się
przez stół. - Dziś rano zginął Rapke...
Ulman wziął od Lizy z tacy kufel, upił trochę i dopiero teraz po-
patrzył na Vogla.
- Kto wymyślił taką bzdurę?
- To prawda - powiedział sąsiad Vogla - dzisiaj rano Rapke
wpadł pod pociąg...
- Coś takiego?! - zdumiał się Ulman.
- Trup na miejscu... - zatrajkotał Vogel - myślę, że nie zauważył
wagonów... Rano była taka mgła... Rapke na pewno przechodził
przez tory. Biedak, nawet krzyknąć nie zdążył.
- Opowiadasz, jakbyś stał obok. Skąd masz takie szczegóły?
- Wszystko to teraz nie ma znaczenia - maszynista Klaus Martke
stuknął kuflem w stół - Liza, piwa...! Rapkego nic nie wskrzesi! -
Ulmanowi zdawało się, że Klaus jakoś dziwnie spojrzał w stronę
sąsiedniego stolika, przy którym drzemał źle ubrany mężczyzna. -
Żal Rapkego, dobry był koleś i solidny pracownik... Długo pracowa-
łem z Rapkem, żałuję, że wpadł właśnie pod mój pociąg...
- Jakie to ma znaczenie, Klaus? - Vogel odsunął pusty kufel, za-
wołał kelnerkę. - Wszyscy słyszeli, że dawałeś sygnały. Twój skład
ciągnął się jakie dwieście metrów, a w tej przeklętej mgle i z dziesię-
ciu kroków nic nie było widać. Nie jesteś winny, nawet ten z gestapo
to przyznał...
- A co tu ma gestapo? - Ulman najeżył się.
- A ma. Ty, widzę, nic nie wiesz - ucieszył się Vogel. Nachylił
się do Friedricha i szepnął: - Najpierw przyjechał zwykły śledczy,
sporządził protokół, przesłuchał świadków. Wszystko jak należy. A
wieczorem przyszło dwóch tajniaków, znów przesłuchania, wizja
23
lokalna. Mówił mi zawiadowca, że to gestapo. Ciekawe, co chcieli
wywęszyć?
Ulman niepostrzeżenie wymienił spojrzenia z Martkem. Klaus
uniósł brwi, pokazując na samotną postać przy stoliku. Wstał i po-
szedł przez salę do bufetu. Fredrich ruszył za nim.
W toalecie nie było nikogo. Martke zaczął myć ręce, stanąwszy
tak, żeby widzieć drzwi.
- Ostrożnie, Friedrich - uprzedził cicho - ten przy stoliku, w wy-
szmelcowanej kurtce jest z gestapo.
- To znaczy, zaniepokoili się... - Ulman podszedł do ręcznika,
wytarł powoli ręce. - Zdecydowaliśmy prawidłowo. Rapke był agen-
tem i Sturmberger zginął przez niego. Teraz konieczna jest szczegól-
na ostrożność. Kiedyś Sturmberger napomknął Rapkemu, że na węź-
le działa organizacja. Gestapo postara się rozsupłać kłębek. Uprzedź
towarzyszy: na razie żadnych kontaktów.
Wychodząc Martke spotkał w drzwiach człowieka w wyszmel-
cowanej kurtce. Agent udawał pijanego, ale jego oczy patrzyły
trzeźwo. Ulman wieszał ręcznik i nie wiedział, że gestapowiec ob-
rzucił go uważnym spojrzeniem. Odwróciwszy się, mimo woli trącił
agenta, szybko przeprosił i wrócił do sali.
Przyszedł Kurt Geisler, któremu zabito syna, i Vogel przyczepił
się do niego, opowiadając o śmierci Rapkego. Ulman sprytnie zmie-
nił temat.
- Dopiero co słyszałem przez radio - zaczął specjalnie głośno -
że nasze wojska kontratakują w Polsce. Może to początek naszej
ofensywy?
- Tyle ofiar, tyle ofiar... - szepnął Geisler. Wypił sznapsa, zmę-
czona twarz poczerwieniała, spłynęły łzy. - Mój syn też został w
Polsce...
- Twój Heinrich to bohater! - wykrzyknął Vogel. - Oddał życie
24
Krach czarnych gnomów Rościsław Sambuk KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
Tytuł oryginału „Kroch czornych gnomów” Przełożyli Ewa Leszczyńska, Jan Tetter Fotograficzny projekt okładki Jan i Waldyna Fleischmannowie Typograficzny projekt okładki Jan i Waldyna Fleischmannowie Typograficzny projekt serii Teresa Cichowicz-Porada Redaktor techniczny Andrzej Skibiński ©Copyright for the Polish edition by Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1982 KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄŻKA-RUCH” Warszawa 1982 Wydanie I. Zakłady Graficzne, Dom Słowa Polskiego, Warszawa.
Nad ranem mgła zgęstniała, zro- biło się wilgotno i zimno. Friedrich Ulman podniósł kołnierz starego mundurowego tużurka, przygarbił się. Kiepska pogoda - przemarzł już na wylot, a tu jeszcze zaczyna mżyć. Przydałby się teraz kieli- szek wódki, jajecznica na kiełbasie i ciepła kołdra. Od rozmyślań o jajecznicy zaczęło go ssać w żołądku. Kiedy to ostatni raz jadł ja- jecznicę na kiełbasie? Chyba jeszcze przed wojną. Z daleka doleciał przeciągły sygnał. Mgła tłumiła dźwięki i wy- dało mu się przez chwilę, że to gwiżdże nie stary manewrowy paro- wóz, ale jakiś chłopiec zabawiający się dziecinną trąbką. Taką trąbkę Friedrich podarował kiedyś synowi. Przypomniawszy sobie o tym, leciwy człowiek uśmiechnął się pod wąsem. Horst nie miał wtedy nawet dwóch lat. Siedział na noc- niku, zaróżowiony, pulchniutki, w bluzeczce do pępka, i zwycięsko dął w dopiero co kupioną trąbkę. Grał tak prawie bez przerwy kilka godzin, dopóki matka nie odebrała mu zabawki. Stopniowo z mgły wyłaniały się wagony. Ulman wskoczył na 3
stopień pierwszego i gwizdnął ze wszystkich sił. Parowóz zmniejszał szybkość, szczęknęły bufory. Sczepiwszy wagony Friedrich szybko ruszył w kierunku parowozu. - Już piąta, Klaus - cicho powiedział do siwego maszynisty, któ- ry wychylił się z okienka. - Powinien być za półgodziny... Maszynista kiwnął głową i znikł. Parowóz ciężko dysząc nabierał szybkości, wtopił się w mgłę. Ulman postał trochę, jakby zbierając myśli, i poszedł do dyspozy- torni. W niedużym pokoiku, gdzie robotnicy przebierali się, by zjeść śniadanie, zatrzymał się na kilka minut. W kącie siedział człowiek o chorowitej, pomarszczonej twarzy. Machinalnie podniósł na wcho- dzącego niewidzący wzrok i nawet nie odpowiedział na powitanie. - Co z tobą, Kurt? - zapytał Ulman, ale zagadnięty odwrócił się. - Zostaw go - szepnął któryś z robotników, palących przy drzwiach - złe wieści o synu... Tym razem dotknęło to Kurta - pomyślał i nagle stwierdził, że ta nowina wcale go nie zaskoczyła, odczuł ją jak coś naturalnego, nor- malnego - i to było przerażające. Heinrich, zdaje się, był rok młodszy od Horsta - pomyślał - to znaczy, że miał już dziewiętnaście... Przysiadł się do kolegi, położył mu na ramieniu ciężką, spraco- waną rękę. - Nie martw się - powiedział cicho, prawie szeptem. Kurt popatrzył bezmyślnie. Postarzał się o dziesięć lat - pomyślał Ulman, widząc głębokie zmarszczki pod oczyma przyjaciela. - Nie trzeba rozpaczać - powtórzył - nic nie poradzisz. - Heinrich był najlepszym uczniem w gimnazjum myślał na głos 4
Kurt - i gdyby stracił palce, jak Horst, mógłby zostać niezłym mate- matykiem... Friedrichowi zrobiło się nieswojo, jakby był winien. Cóż, powio- dło mu się, jego syn wrócił. Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, by pocieszyć przybitego Kurta. Poklepał go raz jeszcze po ramieniu, wstał ciężko i wyszedł na dwór. Za rogiem przylgnął do mokrych desek, czujnie rozejrzał się do- okoła. Stał tak kilka sekund nasłuchując, po czym szarpnął źle przy- bitą deskę i przecisnął się przez szczelinę. Za płotem, w ślepym zaułku, stały połamane wagony towarowe. Ulman przelazł pod nimi, minął budkę zwrotniczego i ostrożnie, by nie natknąć się na kogoś, poszedł w kierunku sapiącego na zapaso- wym torze parowozu manewrowego. Na widok Friedricha siwy ma- szynista kiwnął głową i zaczął wypuszczać parę z kotła. Biały obłok zakrył małą postać przeciskającą się do wagonu. Minęło jakieś pięć minut. Ulman uważnie wpatrywał się w mgłę, ale oprócz sapania parowozu nic nie mąciło ciszy. - Przeklęta mgła, nic nie widać - burknął ze złością. Usłyszał głosy, zaklął i schował się. Z mgły, zupełnie blisko, wy- nurzyli się ludzie, przeszli, wymachując latarkami, rozmawiali gło- śno. I znowu cisza. W końcu... chyba on... Zbliżał się, wysoki i niezgrabny, gwiżdżąc wesołą melodię. Za- czajonemu piknęło serce. Gdy idący zrównał się z parowozem, Ul- man wyskoczył z wagonu. - To ty, Friedrich? - zapytał nadchodzący, drgnął i cofnął się do tyłu. - Cześć, Karl - Ulman podał mu rękę - czego się tak przestraszy- łeś? - Wyskakujesz, jak diabeł z pudełka przed samym nosem. - Rapke z trudem się uśmiechnął. 5
- Nie wiedziałem, że jesteś taki nerwowy... - Teraz wszyscy nerwowi... Ruszyli wąskim korytarzem między wagonami. Ulman na mo- ment obejrzał się, zobaczył uważnie patrzącego maszynistę i dał mu niepostrzeżenie znak ręką. - Mówiłeś coś o nerwach... - spojrzał z ukosa na Rapkego. - Co miałeś na myśli? - Słyszałeś wczoraj- komunikat kwatery Führera? Rosjanie na- cierają... - No i co z tego? - spokojnie odpowiedział Ulman. - Skracamy front. - Ile można skracać? Ulman nie odpowiedział, odwrócił się i poszedł dalej. Rapke po- spieszył za nim, szurając podeszwami po mokrych podkładach. - Jesteś mądrym człowiekiem, Friedrich - zaczął, dysząc Ulma- nowi w kark - i nie możesz nie rozumieć, że wszystko zaczyna się walić... Friedrich zatrzymał się. Z lewej strony, postukując na łączach szyn, szybko zbliżał się pociąg towarowy. - Masz na myśli... - zaczął znacząco. - Kiedyś byłeś, zdaje się, socjaldemokratą? - szybko wyszeptał Rapke. - I mówiono mi, że do tej pory nie zmieniłeś swoich poglą- dów... Ulman zatrzymał się raptownie. - Kto ci to powiedział? Rapke czujnie obserwował Ulmana. Kiedy nadjeżdżał ambulans pocztowy, obejrzał się na moment i wtedy Friedrich pchnął go w pierś. Uderzony, próbując złapać równowagę, chwycił Friedricha za ramię, wtedy ten uderzył go kolanem w brzuch i rzucił pod pociąg. Ręka Rapkego ześlizgnęła się po buforze, zbliżały się koła... ostro zagwizdał parowóz. 6
Ulman, nie oglądając się za siebie, dał nura pod wagony stojące na sąsiednim torze, przebiegł dziesięć metrów, znowu przelazł pod wagonami, odszukał szczelinę w płocie, wyjrzał ostrożnie. Mgła i ciemności choć oko wykol. Piotr Kiryluk odpiął linki spado- chronu i rozejrzał się dokoła. W odległości jakichś stu metrów zoba- czył rzadki liściasty lasek, zupełnie blisko linię wysokiego napięcia... Gdyby trochę w lewo, wylądowałby akurat na przewodach... Poszedł na niewielkie wzgórze obok lasu. Było tam bardziej sucho i w razie czego mógł się schować w krzakach. Zaczął składać jedwabną czaszę, pracował szybko i zręcznie, jeszcze wczoraj robił to na podmoskiewskim lotnisku... Dzisiaj jest już na ziemi wroga. Zakopał spadochron, starannie przykrył go dar- nią i sprawdziwszy kierunek, ruszył przez las do drezdeńskiej szosy. Niebo wypogodziło się, las był rzadki, gdzieniegdzie tylko naty- kał się na krzaki, w miarę możliwości obchodził je, by nie pobrudzić się albo nie rozerwać modnej jesionki mysiego koloru. Szedł, często zatrzymując się i rozglądając dookoła. W razie cze- go lepiej przeczekać gdzieś w gęstwinie - niełatwo byłoby bowiem wyjaśnić, dlaczego bogaty kupiec pęta się po lesie, z dala od dróg i zaludnionych miejsc. Co prawda, do autostrady nie było aż tak dale- ko. Po półgodzinie, zupełnie nieoczekiwanie, zobaczył w odległości kilku kroków słup kilometrowy i szeroką wstęgę asfaltu - znaczyło to, że nawigator jednak trochę się machnął w obliczeniach. Kiryluk porównał miejsce z mapą - słup był wspaniałym punktem orientacyjnym - i bez trudu odnalazł przystanek. Nie ma nikogo - westchnął z ulgą i postawił sakwojaż na szerokiej ławie dla pasaże- rów. Przejechało kilka ciężarówek, żadna jednak się nie zatrzymała. Z szaloną szybkością przeleciał zakryty opel-admirał. 7
Ale oto i autobus, stary, zniszczony, z wielkimi balonami genera- tora gazowego. Ciężko odjechał z przystanku, zostawiając za sobą smugę dymu. Piotr, usadowiwszy się na tylnym siedzeniu, od razu odczuł ulgę - przyjemnie było czuć się w Niemczech solidnym kup- cem Karlem Kremerem, który miał w sakwojażu kilka grubych pa- czek banknotów i ukryte kosztowności. Nie patrząc na konduktora, podał pieniądze. Przeliczył resztę, wrzucił do skórzanej portmonetki i schował starannie. Po tych zwy- kłych czynnościach Karl Kremer założył miękkie giemzowe ręka- wiczki, oparł się o laskę ze srebrną gałką i zdrzemnął się. W każdym razie tak pomyślał konduktor, który od razu poczuł szacunek do tego jeszcze młodego, ale jakże statecznego jegomościa. Autobus, kichając i drżąc, nabierał szybkości. Żadnych osiedli, autostrada omijała miasta i wsie - dookoła tylko lasy ze zwarzonymi już liśćmi i pola. Ruch na szosie stopniowo zwiększał się. Coraz częściej mijały ich pędzące ciężarówki. Kremer odprowadzał je taksującym spojrze- niem, starając się od razu określić i zapamiętać rodzaj ładunku. Wi- dząc ciężki mercedes, myślał: - Trzecia ciężarówka z pociskami. Tak, na pewno pociski, nie mylę się, właśnie w takich skrzynkach się je przewozi. Oznacza to, że gdzieś w pobliżu je produkują. Czy cza- sem nie tam, z prawej strony szosy, gdzie widać komin fabryczny? Właśnie stamtąd wynurzył się teraz naładowany samochód. Dokład- nie taki sam, jakie widział wcześniej. Jest znak, że wjazd wzbronio- ny, to znaczy, że obiekt wojskowy. Zaraz, który to kilometr? Sto trzydziesty siódmy drezdeńskiej szosy na wschód od autostrady - fabryka amunicji... Karl Kremer wiedział, że o sto trzydziestym siódmym kilometrze już nie zapomni. Lewicki uczył go zapamiętywać dziesiątki cyfr od jednego spojrzenia. Na samo wspomnienie zrobiło się mu cieplej na sercu. Ten podpułkownik w podeszłym wieku traktował go jak syna. 8
Co prawda, żądał prawie niemożliwości - opanowania w ciągu dwóch, trzech miesięcy tego, co w normalnych warunkach ludzie opanowują latami. Siedem godzin snu - pozostały czas poświęcony był na zajęcia, tylko dwa wolne wieczory w miesiącu. Jak on na te wolne wieczory czekał! Tylko wtedy mógł spotkać się z Katrusią. Pracowała w szpitalu wojskowym. Nigdy nie spóźniła się na spo- tkanie, może wiedziała, że Piotr liczy każdą minutę, a może - pocie- szał się - przychodziła wcześniej dlatego, że sama nie mogła docze- kać się spotkania? Spacerowali po ulicach Moskwy lub przesiadywali na jakiejś ła- weczce w parku. Nie lubił chodzić z nią do kina czy teatru, i tak cały czas patrzył tylko na nią. Lubił po prostu siedzieć, patrzeć i słuchać, słuchać... Opowiadała o rannych, o starciu z głównym lekarzem, o liście brata, Bogdana... Któregoś dnia Lewickiego i Kiryluka wezwał generał Rogowcew. Spojrzał na nich spode łba, ruchem ręki wskazał krzesła. - No i jak tam sprawy naszego starszego lejtenanta? - Posuwają się - cicho, ale dobitnie powiedział Lewicki. - Myślę, że za dwa miesiące, biorąc pod uwagę warunki wojenne, będzie przygotowany. - Nie można szybciej? - zapytał generał. Podpułkownik rozłożył ręce. - I tak tempo nieprawdopodobne... - Szkoda, szkoda... - powiedział zamyślony Rogowcew. - Cóż, kiedyś trzeba będzie uznać szkolenie za zakończone. Co wy na to, towarzyszu starszy lejtenancie? - Jestem gotów, towarzyszu generale! - Kiryluk poderwał się na baczność. - Siadajcie, siadajcie... - zmarszczył czoło Rogowcew. - W ogóle byłoby lepiej, gdybyście zapomnieli o musztrze. Karl Kremer - generał zmrużył oczy - nigdy nie służył w wojsku. Do tego, 9
zdaje się, ma coś z nogą, chodzi z laską i nie powinien mieć postawy wojskowej. Może go to drogo kosztować. - Czy wiecie, gdzie teraz znajduje się gruppenführer SS, von Weigang? Jest specjalnym pełnomocnikiem reichsführera SS w Sak- sonii. Według otrzymanych z Berlina informacji stoi na czele miesz- czącego się w Dreźnie Wydziału 037-S Głównego Urzędu Bezpie- czeństwa Rzeszy. Generał podniósł wzrok, żeby sprawdzić, jakie wrażenie zrobiły jego słowa. Nocą, z ósmego na dziewiątego listopada czterdziestego pierw- szego roku, na szosie Mościska-Lwów ostrzelano samochód. Jednym z pasażerów był Karl Kremer, wiozący list polecający od swojego wujka z Wrocławia, jubilera Hansa Kremera, do gubernatora grupp- enführera SS, von Weiganga. Od tego listu zaczęła się kariera Kiry- luka w wywiadzie. Hans Kremer donosił, że jego bratanek chce otworzyć we Lwowie sklep jubilerski i prosi swego starego przyja- ciela, Weiganga, o pomoc. Pisał do gubernatora „ty”, co świadczyło o ich bliskich stosunkach. Z listu wynikało także, że Weigang nigdy wcześniej nie stykał się z Karlem Kremerem. Była to szansa pozwa- lająca na dotarcie do gruppenführera. Ale nowy Karl Kremer musiał chociaż trochę orientować się w sprawach „własnej” rodziny. Zaopa- trzony więc w odpowiednie dokumenty, jako jubiler Herman Specht, wyjechał do Wrocławia. Było to w końcu listopada. Kiryluk wolno szedł Friedrichstrasse. Oto i sklep jubilerski Hansa Kremera. Bez wahania przestąpił próg. Na spotkanie wyszedł sprzedawca, stary, z pomarszczoną twarzą. Mierzył interesanta od stóp do głów chytrymi oczkami i nie odpo- wiedziawszy wprost na pytanie, czy można zobaczyć się z właścicie- lem, zapytał: 10
- Czy życzy pan sobie nabyć coś u nas? Do tego właściciel nie jest konieczny. - A jeśli nie mam zamiaru niczego kupować? - Tym bardziej nie ma po co niepokoić właściciela. - Na bladych ustach sprzedawcy pojawił się uśmiech. - Może pan pomylił adres? - Chce pan powiedzieć, że to już nie jest sklep Hansa Kremera - wyniośle powiedział Piotr. Ten ton zrobił swoje. Sprzedawca szepnął coś stojącej obok dziewczynie i znikł w wąskich drzwiach. Przez pięć minut nikt się nie pokazywał. Piotr zauważył, że zasłona zakrywająca drzwi poru- szyła się, jak gdyby ktoś podglądał. Minęło jeszcze kilka minut, po- jawił się sprzedawca i poprosił interesanta, by poszedł za nim. Minęli wąski korytarzyk, zeszli kręconymi schodami i zatrzymali się przed obitymi blachą drzwiami. - Proszę - powiedział sprzedawca. Piotr otworzył drzwi, wszedł do dużego pokoju z zakratowanymi oknami i paroma masywnymi sejfami. Stały tu stare ciemne meble. Zza biurka patrzył na niego siwy, chudziutki człowieczek, o nieprze- niknionej bladej twarzy. Nie wstał i nie odpowiedział na pozdrowie- nie, całym swoim wyglądem dając do zrozumienia, że nie ma czasu ani ochoty na przelewanie z pustego w próżne. - Mam list od pana bratanka, Karla - odezwał się Piotr przysia- dając na biurku. Kremer nie okazał zainteresowania tą wiadomością, przybyły bez pośpiechu wydostał z kieszeni kopertę. - Czego pan sobie życzy? - powiedział gospodarz sucho, prze- czytawszy list. - Myślę, że na pewno chciałby się pan dowiedzieć czegoś o Kar- lu od człowieka, który widział się z nim jeszcze wczoraj... - Tak pan myśli?... - przerwał starzec, ale mimo to zapytał: - No, jak tam jego sprawy? 11
- Nie mogę pana uradować. Karl dostał zapalenia płuc i został w Krakowie... - Nicpoń zawsze wdepnie w jakąś historię... Dlaczego nagle zna- lazł się w Krakowie? - Nasz wspólny znajomy nastręczył Karlowi pewną korzystną transakcję i polecił mu skorzystanie z mojej pomocy jako jubilera. Wszystko się udało, już zbierał się do wyjazdu, kiedy nagle zacho- rował... - I tu napisał do mnie - przerwał Kremer - polecając pana jako solidnego człowieka i prawie że najbliższego przyjaciela. Stary błyskawicznie przeobraził się, jego senne oczy nagle ożywi- ły się. Piotr zrozumiał, że miał przed sobą nie znużonego życiem człowieka o przytępionych zmysłach, ale energicznego kombinatora, który nie da się zjeść w kaszy. Tymczasem Kremer ciągnął dalej: - I z tym listem zjawia się pan u mnie w przekonaniu, że okpić starego głupca to rzecz najprostsza w świecie. - Jakże to, panie Kremer! - wykrzyknął Kiryluk. - Myślałem... - Jest mi obojętne, co pan myślał! Rekomendację tego chłystka, niestety mojego bratanka, traktuję jako dowcip. Człowiekowi, który przepuścił taki spadek, jaki mu zostawił ojciec, nikt nie będzie wie- rzył. To ci dopiero! - pomyślał Piotr. Przygotowując się na spotkanie z Hansem Kremerem dopuszczał wszystko, ale nie to. - A więc tak, szanowny panie - stary Kremer zajrzał do szuflady biurka, do której włożył list bratanka - jeśli dobrze zapamiętałem, panie Specht. Dziękuję za pozdrowienia i list od bratanka, i na tym, proszę mi wybaczyć... Podniósł się, dając do zrozumienia, że rozmowa jest skończona. - Jeszcze chwilę, panie Kremer - twardo powiedział Piotr - 12
sprowadza mnie tu interes... chciałbym... - Nie, tego za wiele! Czy chce pan, żebym wezwał policję? Znam, mój panie, wszystkich jubilerów w Niemczech, Hermana Spechta wśród nich nie przypominam sobie - Jednakże, jak pan widzi, on istnieje - wesoło powiedział Piotr, stawiając wszystko na jedną kartę. - Istnieje, czy pan tego chce, czy nie, ba, prowadzi nawet kwitnące interesy! - Nawet gdyby, co mnie to może obchodzić? - nieprzyjaźnie za- pytał starzec. - O, bardzo wiele! Postanowiłem nawiązać z pańską firmą kon- takty handlowe - odpowiedział Piotr. - Interesuje mnie pańska firma. Mówiąc dokładniej, reputacja pańskiej firmy. Kremer zacisnął ręce na fotelu. Krew uderzyła mu do twarzy, otwartymi ustami łapał powietrze. Opanował się i wycedził przez zęby: - Albo jest pan idiotą, albo początkującym oszustem. Wynocha, bo wezwę policję! Piotr w milczeniu wyciągnął z kieszeni maleńkie pudełeczko i otworzył je przed samym nosem starca. Cios był celny. Jubiler zmru- żył oczy jak przed ostrym światłem. Chwycił puzderko długimi bez- krwistymi palcami, wetknął w nie nos, jakby chciał powąchać. Nie patrząc namacał w szufladzie lupę, długo badał błyszczący na czar- nym aksamicie przezroczysty kamień. - Proszę to sobie schować i nie pokazywać nikomu - powiedział wolno. - Kradzione kamienie nigdy mnie nie interesowały... - Miałem jednakże nadzieję, że znajdziemy wspólny język, panie Kremer. Pomyliłem się, cóż... Moje uszanowanie! - Złożył uprzejmy ukłon i skierował się w stronę drzwi. - Chwileczkę, panie Specht - usłyszał, kiedy już sięgał do klamki. 13
- Czy może pan udowodnić, że brylant jest pańską własnością? Piotr stłumił mimowolny uśmiech, czując że inicjatywa przeszła w jego ręce. - Ten brylant, panie Kremer - zaczął niedbale wracając od drzwi - to głupstwo, nasza firma posiada znacznie większe możliwości... - Mówiąc to położył przed jubilerem legitymację funkcjonariusza SD, westchnął przy tym wymownie. - Ubolewam, że pan z takim uprze- dzeniem podchodzi do naszych propozycji. Kremer przelotnie spojrzał na legitymację i odsunął ją. - Należało od tego zacząć. Nie stracilibyśmy na darmo tyle cza- su, drogi panie Specht. - Nie pomyślałem jakoś o tym, jestem przede wszystkim kup- cem. - No tak, tak. - Twarz Kremera promieniała uśmiechem, ale oczy pozostały chłodne, świdrujące. - Zawsze się cieszę, gdy mam przy- jemność z poważnymi ludźmi. A więc chce pan sprzedać ten ka- mień? Jego wartość oceniam na czterdzieści tysięcy marek. Mogę zaproponować trzydzieści pięć, gotówką! - Przed chwilą sam pan powiedział, że wolałby mieć do czynie- nia z poważnymi ludźmi. A przepraszam, za kogo mnie pan ma? - A ile pan by chciał? - zapytał stary. - Kamień wart jest nie mniej niż osiemdziesiąt tysięcy, kolego. Siedemdziesiąt pięć mogę wziąć w każdej chwili. Jubiler westchnął. - Tak, cenę pan zna - powiedział z szacunkiem - ale trzeba też pamiętać, że teraz jest wojna... Ludzie kupują kiełbasę, nie brylanty. - Różnica między mądrym człowiekiem a głupcem - Piotr pod- niósł palec do góry - polega na tym, że mądry wie, kiedy kupować brylanty, a kiedy kiełbasę. Najlepiej powinniśmy wiedzieć o tym 14
my, Niemcy, którzy przeżyliśmy już jedną powojenną inflację. Pan wie lepiej ode mnie, panie Kremer, ile wygrali ci, którzy lokowali pieniądze w kosztownościach. Jednakże, biorąc pod uwagę, że jest to nasza pierwsza transakcja, godzę się na siedemdziesiąt tysięcy, ale tylko jedna trzecia w markach, reszta w dolarach. Jubiler jakiś czas biegał po gabinecie, potem nagle siadł na krze- śle naprzeciwko gościa, popatrzył na niego nieruchomymi; bezbarw- nymi oczyma. - Dobrze... Niech będzie, zważywszy że to nasza pierwsza ope- racja... Pan mi się podoba, młody człowieku - Kremer wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ma pan solidne podejście do sprawy. - Prawdziwie niemieckie - sprecyzował Piotr. - Słusznie!... - przytaknął jubiler i ciągnął uroczystym tonem. - Wstąpiliśmy obecnie w bardzo ważny dla narodu niemieckiego okres, panie Specht. Zwycięskie natarcie naszych wojsk wywołało pewne przemieszczenie kosztowności ze wschodu na zachód... Ale potok precjozów do kraju, niestety, przypomina nędzny strumyk. Częściowo winna jest temu nasza administracja, która, powiedział- bym, zupełnie prymitywnie paraliżuje inicjatywę. W rezultacie znaczna część kosztowności pozostaje na miejscu. - Kremer zatrzy- mał się na moment, po czym znacząco powiedział: - Obowiązkiem każdego Niemca, patrioty, jest przyczynić się za wszelką cenę do maksymalnego przeniesienia kosztowności i tym samym, umocnić potęgę wielkich Niemiec! - Nie można nie zgodzić się z pańskim zdaniem - Piotr wykorzy- stał chwilową przerwę w wynurzeniach gospodarza - lecz wielu na- szych urzędników, niestety, nie rozumie prostej prawdy, że kieszeń niemieckiego kupca, jest jednocześnie kieszenią państwa. - Doskonale powiedziane! - przytaknął z uznaniem Kremer. - 15
Złoto, skonfiskowane na wschodzie, tam, na miejscu, kosztuje dużo mniej. Chciałbym wiedzieć, czy wy nie zaczniecie żądać od starego biednego jubilera za dużo? I proszę o całkowitą tajemnicę... - Takiego rodzaju sprawom reklama tylko szkodzi. - Wybornie pana rozumiem, młody człowieku. A więc do rze- czy. Dojdziemy do pełnego porozumienia jeśli moja firma otrzyma trzydzieści procent rabatu od ceny hurtowej. - Piętnaście, panie Kremer. I to też za dużo. - Dwadzieścia pięć... - zaskrzeczał starzec. - Dwadzieścia to granica możliwości! - W porządku. - Kremer wstał, obiegł stół dookoła i znowu usiadł w fotelu. - Oczywiście, pod warunkiem, że towar mnie w pełni zadowoli. - Nikt nie ma zamiaru narzucać panu tego, co go nie będzie urzą- dzać. - Kiedy może pan pokazać towar? - Od razu, jeśli sobie pan życzy - Piotr lekko poklepał niewielką skórzaną walizeczkę. - Co?! - jubiler podskoczył. - W takich czasach nosi pan kosz- towności po prostu, ot tak, przy sobie?... - Właśnie dlatego - uśmiechnął się Piotr, wyjmując z walizeczki szkatułkę. Ręce starca chciwie wyciągnęły się w jej stronę. - Wprawdzie trudno pana zadziwić, ale coś niecoś można tu znaleźć... Kremer otworzył wieko szkatułki i zamarł, zobaczywszy zawar- tość. A kiedy w końcu był w stanie oderwać wzrok od wnętrza spoj- rzał na gościa z szacunkiem. - Pan, młody człowieku, zjawił się zaiste jak z cudownej baśni. Życzy pan sobie sprzedać to hurtem? Piotr kiwnął głową. Minęły nie mniej niż trzy godziny, zanim doszli do porozumienia. Obaj byli zadowoleni z zawartej transakcji. Piotr był zadowolony 16
dlatego, że zdobył znacznie więcej niż liczył. Kremera zaś cieszyło, że, tak świetnie ulokował pieniądze. - Mam nadzieję - jubiler zmrużył oczy jak syty kot - że weźmie pan pod uwagę to, iż firma natychmiast rozliczyć się nie jest w sta- nie. Obecnie w całym mieście nie znajdzie pan kupca, który dyspo- nowałby aż taką gotówką. - Ile czasu potrzebuje pan na uregulowanie rachunku? - Na przykład tydzień...? - Widząc, że klient skrzywił się nieza- dowolony, pokiwał głową ze współczuciem. - Tak, tak...! Rozumiem pana, tyle dni w obcym mieście, w hotelu. Czy nie lepiej będzie, jeśli na ten czas zatrzyma się pan u mnie? W całym domu jest nas tylko troje - ja, moja córka Lotta i nasza znajoma. Sądzę, że Lotta będzie zadowolona z pańskiego towarzystwa. Stary nacisnął dzwonek i kiedy pojawił się sprzedawca, zadyspo- nował: - Proszę sprowadzić samochód i zadzwonić do panny Lotty, przyjadę do domu z gościem. Po pański bagaż przyjedzie szofer - zwrócił się do Piotra, jakby już dawno wszystko uzgodnili. Piotr wstał i uprzejmie skinął głową. - Nie chciałbym robić kłopotu, ale - rozłożył ręce - zdaje się, że nie pozostaje mi nic innego, jak z wdzięcznością przyjąć zaprosze- nie. - Jedziemy - Kremer sięgnął po staromodny czarny melonik - dzisiaj chcę trochę odpocząć w rodzinnym gronie. Po tej wyprawie przyszła druga, trudniejsza. Wkrótce znalazł się we Lwowie, w poczekalni przed gabinetem gruppenführera Weigan- ga... W poczekalni urzędował sekretarz, oficer podobny do wykrzyknika, wysoki, rudy, z czerwonymi powiekami. Wysłuchał go, uważnie ob- macał bystrymi oczyma. Minutę zastanawiał się i kiedy Piotr chciał 17
już przerwać ciszę, zapytał: - Ma pan list? - Tak. - Proszę... - sekretarz wyciągnął rękę. - Adresowany jest osobiście do pana von Weiganga... Sekretarz nachmurzył się, ledwie poruszył ustami: - Tracimy na darmo czas, panie Kremer. Przekażę list gubernato- rowi i on sam postanowi, czy pana przyjmie, czy nie. Po kilku minutach sekretarz wrócił. Już sam wyraz jego twarzy wiele mówił - rekomendacja jubilera została oceniona wysoko. - Pan gubernator oczekuje pana. Długi, jasny gabinet ogromnych rozmiarów. Biurko w przeciwle- głym końcu wydawało się zupełnie maleńkie, siedzący przy nim człowiek również nie wyglądał na dużego. Dopiero podchodząc bli- żej, Piotr zrozumiał, że się pomylił - przy dużym dębowym biurku siedział wysoki, barczysty, krótko ostrzyżony mężczyzna. Wyciągnął przez stół rękę, powiedział uprzejmie: - Cieszę się, że widzę krewnego mojego przyjaciela. Dawno pan widział się z wujem? Sprawdza - pomyślał Kiryluk - list był przecież datowany. - Wkrótce minie miesiąc, jak się rozstaliśmy. - Tak długo przedzierał się pan z Wrocławia? - Nie powiodło mi się, przeziębiłem się w Krakowie i prawie miesiąc przeleżałem na zapalenie płuc - wyjaśnił Piotr. - A jak żyje szanowny Hans? Czy jak dawniej zbiera te, jak im tam... No...? - niecierpliwie strzelił palcami, oczekując podpowiedzi. - Pan zapewne ma na myśli namiętność wuja do kolekcjonowa- nia dywanów? - O, właśnie! Zadziwiająca namiętność.... Było oczywiste, że gubernator ma zamiar sprawdzać go dalej, więc Kiryluk postanowił mu pomóc. 18
- W pokoju, w którym pan mieszkał, kiedy gościł u wujka przed wojną, są te same dywany. I do okna zagląda ta sama stara grusza... – powiedział uśmiechając się. - Był wtedy ze mną u Hansa, zdaje się, i pański ojciec? - niby mimochodem wtrącił Weigang. - Mój ojciec? - Piotr zreflektował się w porę. - Prawdopodobnie pan spotykał wówczas u wuja kogoś innego? Mój ojciec w tym cza- sie już nie żył. Twarz Weiganga rozpogodziła się. - Ależ tak... Umarł w trzydziestym czwartym? - W trzydziestym szóstym - poprawił Kiryluk. - Jak ten czas leci! Chciałbym zobaczyć się z Hansem, pewnie się postarzał? - Miesiąc temu tak wyglądał - Kiryluk wyjął z kieszeni fotogra- fię i podał ją gubernatorowi. Fotografia była jedną z jego głównych zdobyczy: na tle domku Kremerów stoi razem z Hansem Kremerem i Lottą. Kiedy Weigang podniósł wzrok znad zdjęcia, Piotr zrozumiał, że więcej pytań nie będzie - gubernator uśmiechał się dobrodusznie. - Co mógłbym zrobić dla pana? - Chciałbym założyć tutaj interes - powiedział Piotr rzeczowym tonem - później mógłby się przekształcić w filię firmy „Hans Kre- mer”. - A w perspektywie - „Hans i Karl Kremerowie” - protekcyjnie uśmiechnął się Weigang. - O to właśnie chodzi, panie gubernatorze. Nie będę ukrywał, że taką perspektywę mam na myśli. - Władze niemieckie są zainteresowane w odnowieniu działalno- ści handlowej we wschodnich rejonach. Pańska inicjatywa, mój mło- dy przyjacielu, zasługuje na poparcie. Proszę przyjść jutro do mego 19
sekretarza. Otrzyma pan odpowiednie instrukcje, związane z pańską propozycją. Piotr skłonił się i sądząc, że audiencja skończona, podniósł się, ale Weigang zatrzymał go ruchem ręki. - Gdzie się pan zatrzymał? Piotr domyślił się, że jest to przejaw wyjątkowej baczności ze strony wszechmocnego gubernatora. - Na razie w hotelu. - Jeśli ma pan poważny zamiar osiedlenia się tutaj - poradził Weigang - proszę zacząć od przyzwoitego mieszkania. - Chwilę po- myślał i dodał: - Chciałbym, żeby pan bywał u mnie. Będzie to naj- lepszą rekomendacją. Sekretarz poinformuje pana o dniach przyjęć. - Piotr skłonił się znowu. W kilka miesięcy później, zapewne ze względu na swój zawód i kosztowności, których nie skąpił gubernatorowej, Frau Irmie, stał się przyjacielem domu Weiganów. Jego rozmyślania przerwał głos generała: - Wszystko wskazuje na to, że obecnie Weigang otrzymał od Himmlera wyjątkowo ważne zadanie. Wnosimy to z informacji na- szych agentów, donoszących, że rezydencja gruppenführera przypo- mina nie zwyczajną willę wysokiego hitlerowskiego dygnitarza, ale zakonspirowaną bazę. Wzmocniona ochrona SS, częste wizyty ofice- rów SS i funkcjonariuszy SD, ciągłe kontakty z tajnymi naukowymi instytucjami i ważnymi firmami produkującymi broń. Wszystko to wskazuje na coś poważnego. Niestety, nie udało się nam dotychczas znaleźć nawet szczeliny dla przeniknięcia do siedziby tego pana. Pewnie już wiecie, do czego zmierzam. Kiryluk spojrzał w oczy generałowi. - Jestem gotów, towarzyszu generale - powiedział. - Trzeba będzie opracować wiarogodne umotywowanie faktu, że Hans Kremer tak nagle porzucił swój interes we Lwowie - wmieszał 20
się do rozmowy podpułkownik. - Liczę na was, Iwanie Aleksiejewi- czu, ale uprzedzam, nie mamy już wiele czasu. - Generał wstał od stołu, wyjął z szafy mapę, rozłożył ją na stole. - Tutaj, niedaleko Drezna, znajduje się podziemna fabryka paliw syntetycznych... Bę- dziecie się zajmować również tą fabryką, Kiryluk, ale tylko tak, przy okazji. Są tam nasi ludzie, jednakże nie udało się im na razie prze- niknąć do fabryki. Jeśli będziecie mieli najmniejszą możliwość uzy- skania informacji, co jest prawdopodobne w środowisku Weiganga, pomożecie im. Każda wiadomość jest ważna: system ochrony fabry- ki, dostęp do niej, arterie transportowe. Tylko w wypadku ważniej- szych informacji - adres konspiracyjny. We wszystkich pozostałych - kontakt z wami będziemy ustalać my. Ale, jak już powiedziałem - jest to zadanie przy okazji. Przede wszystkim - Weigang! W tym wypadku nie macie ograniczonego czasu. Działajcie, jak uważacie za stosowne. Nawiasem mówiąc, wasz stary znajomy, Rudolf Rechan, w dalszym ciągu pełni obowiązki adiutanta gruppenführera. Myślę, że od niego możecie uzyskać jakieś informacje o tym, co się działo w czasie waszej nieobecności. Patrząc na starannie zaorane pola wzdłuż autostrady, na słupy kilometrowe, czerwone, pokryte da- chówką dachy zabudowań przezierające między drzewami, Piotr nagle uświadomił sobie, że rozmowa z generałem Rogowcewem wydaje mu się daleką przeszłością, że odbyła się nie w zeszłym mie- siącu, ale bardzo dawno temu... Potarł brodę palcami. Teraz wszystko ma już hen, poza sobą, nie może sobie pozwolić na chwilę słabości. Jego myśli, tak jak i on sam, powinny być „poważne” i „solidne”. 21
Piotrowi przyszły na myśl słowa Lewickiego, wypowiedziane na pożegnanie: - Nieostrożny ruch, jedno słowo, grymas - wszystko może się wydać. Wszystko będzie zależało od tego, na ile wleziesz w skórę Kremera. Będziesz Kremerem, i tylko Kremerem. Nawet śnić ci się powinny rzeczy, które śnią się kupcowi - weksle, bankowe opera- cje... Szosa biegła między łąkami, czuło się bliskość rzeki. Wkrótce miasto - pomyślał. Rzeczywiście, za zakrętem otwarła się panorama Drezna, a niedługo potem autobus dojechał do śródmieścia. W budce telefonicznej Kremer sprawdził numer w notesie i nie spiesząc się wykręcał cyfry. Odpowiedziano od razu. - Poproszę Rudolfa Rechana! - powiedział rozkazującym tonem. Obok wejścia do piwnicy, objąw- szy słup latarni, stał zwalisty SS-man. Popatrzył na Ulmana pustymi, osowiałymi oczyma, czknął i zaproponował: - Chodźmy, wypijmy... Mam dzisiaj humor, ja stawiam. - Ale zaraz zapomniał o Ulmanie, pogroził pięścią latarni. - Długo jeszcze będziesz się chwiała, wywłoko...? Friedrich ominął SS-mana, pchnął masywne drzwi. Uderzył go ciężki zapach piwa i mocnego tytoniu. Nadęta kelnerka omal nie zaczepiła Ulmana tacą zastawioną wysokimi kuflami, spojrzała nań ze złością, ale poznawszy, uśmiechnęła się przyjaźnie. - Piwo dla mnie, Lizo - poprosił i zaczął przepychać się do kąta, gdzie zajmowali stolik kolejarze. - Słyszałeś, Friedrich, o tym nieszczęśliwym wypadku? - przy- witał go pytaniem rudy, długi jak tyczka pomocnik zawiadowcy, Peter Vogel. Ulman wzruszył ramionami. 22
- Naprawdę nie słyszałeś? - ucieszył się. Widocznie miał wielką ochotę opowiedzieć. Szarpnął wąsik, odsunął szklankę i nachylił się przez stół. - Dziś rano zginął Rapke... Ulman wziął od Lizy z tacy kufel, upił trochę i dopiero teraz po- patrzył na Vogla. - Kto wymyślił taką bzdurę? - To prawda - powiedział sąsiad Vogla - dzisiaj rano Rapke wpadł pod pociąg... - Coś takiego?! - zdumiał się Ulman. - Trup na miejscu... - zatrajkotał Vogel - myślę, że nie zauważył wagonów... Rano była taka mgła... Rapke na pewno przechodził przez tory. Biedak, nawet krzyknąć nie zdążył. - Opowiadasz, jakbyś stał obok. Skąd masz takie szczegóły? - Wszystko to teraz nie ma znaczenia - maszynista Klaus Martke stuknął kuflem w stół - Liza, piwa...! Rapkego nic nie wskrzesi! - Ulmanowi zdawało się, że Klaus jakoś dziwnie spojrzał w stronę sąsiedniego stolika, przy którym drzemał źle ubrany mężczyzna. - Żal Rapkego, dobry był koleś i solidny pracownik... Długo pracowa- łem z Rapkem, żałuję, że wpadł właśnie pod mój pociąg... - Jakie to ma znaczenie, Klaus? - Vogel odsunął pusty kufel, za- wołał kelnerkę. - Wszyscy słyszeli, że dawałeś sygnały. Twój skład ciągnął się jakie dwieście metrów, a w tej przeklętej mgle i z dziesię- ciu kroków nic nie było widać. Nie jesteś winny, nawet ten z gestapo to przyznał... - A co tu ma gestapo? - Ulman najeżył się. - A ma. Ty, widzę, nic nie wiesz - ucieszył się Vogel. Nachylił się do Friedricha i szepnął: - Najpierw przyjechał zwykły śledczy, sporządził protokół, przesłuchał świadków. Wszystko jak należy. A wieczorem przyszło dwóch tajniaków, znów przesłuchania, wizja 23
lokalna. Mówił mi zawiadowca, że to gestapo. Ciekawe, co chcieli wywęszyć? Ulman niepostrzeżenie wymienił spojrzenia z Martkem. Klaus uniósł brwi, pokazując na samotną postać przy stoliku. Wstał i po- szedł przez salę do bufetu. Fredrich ruszył za nim. W toalecie nie było nikogo. Martke zaczął myć ręce, stanąwszy tak, żeby widzieć drzwi. - Ostrożnie, Friedrich - uprzedził cicho - ten przy stoliku, w wy- szmelcowanej kurtce jest z gestapo. - To znaczy, zaniepokoili się... - Ulman podszedł do ręcznika, wytarł powoli ręce. - Zdecydowaliśmy prawidłowo. Rapke był agen- tem i Sturmberger zginął przez niego. Teraz konieczna jest szczegól- na ostrożność. Kiedyś Sturmberger napomknął Rapkemu, że na węź- le działa organizacja. Gestapo postara się rozsupłać kłębek. Uprzedź towarzyszy: na razie żadnych kontaktów. Wychodząc Martke spotkał w drzwiach człowieka w wyszmel- cowanej kurtce. Agent udawał pijanego, ale jego oczy patrzyły trzeźwo. Ulman wieszał ręcznik i nie wiedział, że gestapowiec ob- rzucił go uważnym spojrzeniem. Odwróciwszy się, mimo woli trącił agenta, szybko przeprosił i wrócił do sali. Przyszedł Kurt Geisler, któremu zabito syna, i Vogel przyczepił się do niego, opowiadając o śmierci Rapkego. Ulman sprytnie zmie- nił temat. - Dopiero co słyszałem przez radio - zaczął specjalnie głośno - że nasze wojska kontratakują w Polsce. Może to początek naszej ofensywy? - Tyle ofiar, tyle ofiar... - szepnął Geisler. Wypił sznapsa, zmę- czona twarz poczerwieniała, spłynęły łzy. - Mój syn też został w Polsce... - Twój Heinrich to bohater! - wykrzyknął Vogel. - Oddał życie 24