uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Rościsław Sambuk - Laleczki madame Blutteau

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :735.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Rościsław Sambuk - Laleczki madame Blutteau.pdf

uzavrano EBooki R Rościsław Sambuk
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 135 stron)

Rościsław Sambuk Laleczki madame Blutteau Kelner przyniósł jeszcze jedną butelkę, odkorkował ją wprawnym ruchem i nalał whisky do szklanki. Wszystko to robił zręcznie, z uprzejmym uśmiechem, a jednak Greytowi wydawało się, że kelner spojrzał na niego z przyganą. Być może miał rację: nawet w takich knajpach rzadko spotyka się człowieka, który by w pojedynkę tak szybko wydudlił całą butelkę. Ale co tego parszywego Niemca obchodzi kto, ile i jak pije? Greyt chciał się rozgniewać, jednak nie stać go było nawet na złość, odsunął tylko na brzeg stołu przepełnioną popielniczkę. Pił i palił papierosa za papierosem rzucając niedopałki wprost na stół. Kelner ostrożnie, żeby nie przeszkadzać Greytowi, zebrał je, strzepnął serwetką popiół i postawił dużą, fajansową popielniczkę. Nie wiadomo dlaczego skojarzyła się ona Greytowi ze środkami dezynfekcyjnymi, nawet poczuł odrażającą woń! Ze złością rozgniótł w popielniczce dopiero co zapalonego papierosa, rozmazał popiół po lśniącej powierzchni. Obrzydliwy odór nie znikał; Greyt jednym haustem opróżnił pół szklanki. Nie rozcieńczona wodą whisky zapiekła go w gardle, ale na duszy zrobiło się trochę lżej i Greyt znów sięgnął po papierosa. Bar o szumnej nazwie „Wesołe Piekło” należał do podrzędnych — wielka, długa, ciemnawa sala z brudną podłogą i zakurzonymi palmami przy wejściu. Dawniej Greyt nie pozwoliłby sobie na wizytę w takim podejrzanym lokalu, ale teraz ta spelunka nawet odpowiadała pułkownikowi: pusto, mroczno i cicho (orkiestra by go drażniła, pragnął o niczym nie myśleć, nikogo nie widzieć, upić się i o wszystkim zapomnieć). Znów wypił whisky, ale alkohol palił wnętrzności. Greyt zapragnął wody, zawołał więc kelnera, żeby mu przyniósł syfon.

Kelner bezszelestnie i płynnie prześlizgiwał się między stolikami, jakby ćwiczył lekcję jazdy figurowej na lodzie. Zręcznie dotarł do trzeciego — licząc od tego, przy którym siedział Greyt — stolika, postawił butelki i talerze z zakąskami. Greytowi zaschło w gardle, z rozdrażnieniem obserwował krzątaninę kelnera; tamten mógłby szybciej przynieść mu syfon, wszak nie wymaga to wiele czasu, w porządnej restauracji nie pozwolono by gościowi tak długo czekać. Kelner z pewnością obsługuje Niemca — różowogębe indywiduum w dobrze skrojonym, jasnym garniturze. Cuchnące, niemieckie świnie! Czy jeszcze dwa, trzy lata temu któraś z nich ośmieliłaby się potraktować Amerykanina w ten sposób? A teraz sam prezydent Stanów Zjednoczonych cacka się z nimi. Ta myśl do reszty rozwścieczyła Greyta; huknął pięścią w stół i krzyknął: — Kelner, sodowej! — Już niosę — ukłonił się tamten z daleka, jednak nie podążył natychmiast z syfonem do stolika Greyta, tylko uśmiechnął się do jasnowłosego Niemca i szepnął mu do ucha, być może coś obraźliwego o Greycie, bo Niemiec zarechotał głośno i bezczelnie. Pułkownik wbił w niego ciężkie spojrzenie, ale tamten nie patrzył w jego stronę, tylko tłumaczył coś swojej towarzyszce wskazując butelkę z winem. Niemiec nie spodobał się Greytowi, chociaż w gruncie rzeczy nie dał po temu żadnych powodów. Łagodne, regularne rysy twarzy i prawie dziecięca różowość policzków powinny były raczej budzić sympatię, ale właśnie to drażniło pułkownika; nagle poczuł, że zaczyna być pijany. Chciał jeszcze raz huknąć na kelnera, ale tamten już kluczył między stolikami, trzymając syfon w uniesionych rękach. Gniew Greyta od razu przygasł, pułkownik burknął coś tylko pod nosem i podstawił szklankę pod silny strumień. Woda otrzeźwiła go nieco, znów nalał sobie whisky, ale sam zapach alkoholu budził w nim wstręt. Chciał posiedzieć w pustej sali, a tu ten Niemiec... Pułkownik pogodziłby się z obecnością każdego, jednak właśnie ten pewny siebie Szwab zachwiał jego wewnętrzną równowagę. Tym bardziej, że Greyt zauważył, jak Niemiec zerka na niego z ukosa. Pułkownik przesiadł się na inne krzesło, usadowił tyłem do różowogębe-go. Teraz widział tylko plecy gości siedzących na wysokich stołkach przy barze. Ten niezbyt miły widok uspokoił go; pułkownik powoli opróżnił szklankę zapominając o różowogębym.

„To wszystko nerwy” — pomyślał. Tak, przeniesienie w stan spoczynku załamało go, chociaż od dawna był na to przygotowany i wiedział, że wcześniej czy później musi to nastąpić. Po tym, jak wygarnął generałowi Bleckerowi, co o nim myśli, z dnia na dzień czekał na dymisję, oswoił się z myślą o niej, ba, nawet poczynił starania, by przygotować sobie grunt w Stanach Zjednoczonych. A mimo wszystko jakiś ból zagnieździł się głęboko w sercu. Sam fakt, że oto siedzi w „Wesołym Piekle”, tej melinie prostytutek i pijaków, żłopie whisky, najlepiej świadczy o całkowitym upadku pułkownika Clarence’a Greyta. Uśmiechnął się, nalał do szklanki wody sodowej, po namyśle dolał whisky. Jutro przekaże obowiązki i odleci do domu. Tęsknił za Ameryką i powrót do ojczyzny rekompensował mu w pewnej mierze przykrości. Ponadto miał dość pieniędzy, by otworzyć warsztat samochodowy lub kupić motel. Zamknął oczy i wyobraził sobie ów motel: budynek z betonu i szkła, przed nim jaskrawe kwiaty. Na parterze niewielka restauracja (whisky, koktajle, befsztyki, omlety), na pierwszym piętrze pokoje z widokiem na morze. Mieszkać nad morzem, koniecznie gdzieś nad ciepłym morzem na Florydzie. Kupi motorówkę i będzie łowił tuńczyki. Powiadają, że nie ma większej przyjemności, niż łowienie ryb w Morzu Karaibskim: kiedy przynętę chwyci wielka ryba, to nawet łódź się chwieje — spora łódź z czterdziesto-pięćdziesięciokonnym silnikiem. A później, jak mu się w interesach powiedzie, kupi sobie limuzynę. Nie taniego forda, czy popularny model produkcji Generals Motors, jakimi jeździ cała Ameryka. Dla ludzi posiadających dolary produkuje się lincolny, cadillaki, krążowniki szos z czterystukonnymi silnikami. Albo biały, odkryty chrysler — zdjęcie ostatniego modelu Greyt widział niedawno w prospekcie reklamowym, długo zachwycał się doskonałością kształtów tego przysadzistego kolosa. Westchnął: „na Florydzie nigdy nie bywa zimno i odkryty chrysler jest jakby stworzony do takiego klimatu”. Niechętnie otworzył oczy: biały kabriolet i niechlujna knajpa, willa w pobliżu Miami i góra niedopałków w tandetnej, fajansowej popielniczce... Czy jego marzenia kiedykolwiek się spełnią? Może zostać wprawdzie pilotem-oblatywaczem, nieźle za to płacą i pułkownika Greyta

przyjęliby z zamkniętymi oczami, ale to nie dla niego. Przeszył go dreszcz: rzadko który oblatywacz wytrzymuje trzy, cztery lata. A iluż jego kolegów spłonęło w starfeiterach i boeingach? Obok stolika przemknął kelner i tamci dwoje zamilkli. Pewnie zapłacili rachunek i szykują się do wyjścia. Nagle Greyt poczuł, że ktoś stoi za jego plecami i czyjeś oczy wpijają mu się w kark. Miał uczucie, jakby ktoś trzymał palec na spuście colta. Gdyby to się działo w Teksasie, Greyt już znajdowałby się pod stołem wyciągając z kieszeni rewolwer, ale tu, w sercu Europy... Niby niechcący upuścił zapalniczkę, schylił się po nią, zerknął do tyłu i rzeczywiście zobaczył nogi w żółtych pantoflach. Mógł je dosięgnąć i szarpnąć tak, że stojący wyrżnąłby głową w brudną podłogę, ale wyprostował się i spojrzał za siebie. No i proszę — różowogęby! Stoi uśmiechnięty, ręce trzyma w kieszeniach marynarki. — O co chodzi? — Doskonale pan nad sobą panuje, pułkowniku Greyt! — O co chodzi? — powtórzył pytanie. Różowogęby wyjął ręce z kieszeni, jakby dla podkreślenia, że nie ma złych zamiarów i grzecznie się ukłonił. — Franz Hagen, do usług. — Niepotrzebne mi pańskie usługi — zgasił go pułkownik. Hagen nie zwrócił na to uwagi. Uśmiechając się przyjaźnie usiadł naprzeciw Greyta. Pułkownika drażnił i ten uśmiech i sposób bycia Niemca. Blizna na czole Greyta zbielała, co świadczyło o dużym zdenerwowaniu. — Nie lubię, jak ktoś pcha się tam, gdzie go nie proszą! Nie życzę sobie!... — Na pana miejscu zachowałbym się tak samo — przerwał mu Hagen. — Niestety, nie miałem innego wyjścia, a sprawa jest pilna. Tylko dlatego pozwoliłem sobie pana niepokoić. Zresztą nie zajmę panu wiele czasu, a jeśli moje propozycje okażą się mało interesujące, może pan przerwać rozmowę. To było logiczne i Greyt musiał przyznać rację argumentom Hagena. Hagen usiadł twarzą do światła i pułkownik mógł przyjrzeć się mu z bliska. Pierwsze

wrażenie okazało się mylne: Niemiec nie był już taki młody. Odmładzała go różowa cera, natomiast czoło żłobiły głębokie zmarszczki i podwyższały duże zakola, a osadzone głęboko oczy patrzyły z tym rodzajem zmęczenia, jaki cechuje ludzi po czterdziestce. — Jakież pan może mieć propozycje? Nie chcę słyszeć o żadnych propozycjach — burknął Greyt, chociaż zrobił to raczej odruchowo; Hagen nie wyglądał na komiwojażera handlującego środkami dezynfekcyjnymi, ani tym bardziej na sutenera. — Skąd pan mnie zna? — Wiem nawet, na kiedy zamówił pan bilet do Nowego Jorku uśmiechnął się Hagen. — Moi przyjaciele prowadzili kiedyś z panem interesy... — Widząc, że pułkownik uniósł ze zdziwieniem brwi, wyjaśnił: — No, części zapasowe do samochodów, benzyna, jeszcze jakieś tam drobiazgi. Polecono mi pana jako człowieka interesu, a to w naszych czasach najlepsza rekomendacja. Greyt ironicznie zmrużył oczy. Nie lubił ludzi o długim języku, a ten tutaj na takiego wyglądał. Nie przerywał jednak Niemcowi, tylko nalał sobie whisky i popijał jakby nie słuchając. Hagen skinął ręką, szepnął kelnerowi: „butelkę whisky” i ciągnął dalej: — Moje propozycje są bardzo korzystne i mam nadzieję, że pana zainteresują. Wszystko, co mówił, nie docierało jakoś do Greyta, słowa przemykały obok, nie zatrzymując się w pamięci; jakieś zwyczajne, nic nie znaczące słowa, po prostu dźwięki, które nie wywołują ani emocji, ani ciekawości. „A może jestem pijany? — pomyślał Greyt, jakby sam siebie poklepując po ramieniu. Wiedział, że nawet końska dawka alkoholu nie zwali go z nóg. — Mimo wszystko o czym on mówi?” Skupił uwagę, żeby uchwycić sens słów Hagena, złapać jakiś kontakt z różowogębym, który patrzył na niego badawczo i poważnie, jakby liczył, że naprawdę zainteresuje czymś pułkownika Clarence’a Greyta. — ... chcę zaproponować dość korzystny interes, wiedząc, że jest pan człowiekiem twardym, który potrafi nie przywiązywać wagi do moralnego aspektu sprawy. Kelner wynurzył się zza pleców Hagena jak zjawa, postawił butelkę i równie bezszelestnie zniknął dostrzegłszy jego zniecierpliwiony grymas. ,,Do czego nie przywiązywać wagi?” — koniec zdania wypowiedzianego przez Niemca dotarł do świadomości pułkownika i zaniepokoił go. Greyt pochylił się nad stolikiem, a napotkawszy uważne spojrzenie różowogębego nie spuścił oczu.

— O co panu chodzi? — zapytał, jakby dopiero teraz go zobaczył. — O pana doświadczenie zawodowe, siłę, rozum — odpowiedział bez namysłu Hagen. — To wcale nie tak mało! — Lecz za to wszystko otrzyma pan groszową emeryturę. A ja proponuję panu około trzydziestu tysięcy dolarów miesięcznie. Greyt spojrzał na Niemca, jak na wariata. Oszust czy szantażysta? Ale tamten patrzył poważnie, nawet z pewną wyższością i ciągnął dalej tak, jakby chodziło o głupstwa. — Zresztą wszystko zależy od nas samych. Przy pewnej operatywności i pomysłowości z pana strony możemy zwiększyć tę sumę. Greyt odchylił się na oparcie krzesła i wybuchnął śmiechem. — Proszę nie robić ze mnie durnia, panie... jak panu tam! Nie lubię żartów. Pan pewnie tego?... — puknął się palcem w czoło. ,,A może to gangster? — pomyślał nagle. — Zwykły rabuś poszukiwany przez policję? Właśnie w takich spelunkach się zbierają.” — Pan mnie nie wciągnie w kabałę! — Nikogo i nigdzie nie zamierzam wciągnąć. Ja tylko proponuję, a pan może przyjąć lub odrzucić moją propozycję. Oczywiście, ta rozmowa nie jest przeznaczona dla trzecich uszu, ale koniec końców rozmawiamy bez świadków i trudno będzie panu cokolwiek udowodnić. — Nalał whisky do szklanek i kontynuował: — Nie zwariowałem i nie zamierzam proponować, by opróżnił pan sejfy miejscowego banku. Tym się zajmują — skrzywił wargi — inni. Ponadto istnieje wiele sposobów mniej ryzykownego zarobienia pieniędzy. Jeden z nich chcę właśnie panu przedstawić. Greyt nie zachęcał go ani słowem. — Zazdroszczę panu opanowania, Greyt — rzucił Hagen po chwili milczenia. — To jeszcze bardziej skłania mnie do współpracy z panem. Proponuję panu stanowisko osobistego pilota szejka Chidżi Selaspi. Pułkownik nie wytrzymał i roześmiał się. — Może pan sam jest tym szejkiem? W takim razie proszę kontynuować opowiadanie bajek z tysiąca i jednej nocy. Niekiedy miewam poczucie humoru. — Słyszał pan coś o Bliskim Wschodzie? — zapytał Hagen nie zwracając uwagi na jego ironię.

— Lampa Aladyna, czterdziestu rozbójników, haremy... — Ooo! Trafił pan w sedno! — Niech mi pan nie zawraca głowy! — przerwał mu Greyt. — Nawet najbogatszy szejk z Bliskiego Wschodu nauczył się już liczyć pieniądze i wie, że za trzydzieści tysięcy dolarów kupi niejednego, lecz co najmniej dziesięciu pilotów. — Jeśli nie więcej — poprawił pułkownika Hagen. — Do tego pierwszorzędnych. — A pan chce mi udowodnić... — Niech pan posłucha uważnie — Niemiec ściszył głos i pochyliwszy się nad stolikiem, przywołująco pokiwał palcem na Greyta. — Czy pan sobie zdaje sprawę, pułkowniku, ile kosztuje w Arabii ładna, europejska dziewczyna? Greyt spojrzał na wymalowaną towarzyszkę Hagena, która samotnie dopijała wino. — Pięć dolarów za noc — powiedział z ironią. — Być może tam z nawiązką. Biorąc pod uwagę miejscowe warunki... — Nawet taką łachudrę jak ta można sprzedać szejkowi naftowemu średniej klasy za cztery, pięć tysięcy funtów szterlingów. — Znalazłby się taki dureń, co zapłaciłby za nią dziesięć tysięcy dolarów? — nie mógł ukryć zdziwienia Greyt. — Za dwudziestoletnią, ładną dziewczynę o dobrej figurze, mającą do tego średnie wykształcenie, można dostać co najmniej dwanaście tysięcy funtów szterlingów. — Przecież to prawie trzydzieści tysięcy dolarów! — przeliczył funty na amerykańską walutę Greyt. — Ludzie tak na próżno wyrzucają pieniądze? Nawet nie najbogatszy szejk ma w haremie dwieście—trzysta nałożnic. Ilość i jakość tego towaru świadczy, rzec można, o pozycji społecznej wschodniego księcia. Piękne, jasnowłose dziewczęta w haremie są symbolem potęgi i znaczenia szejka lub, jeśli pan woli, jego wizytówką. — Ja osobiście — stwierdził z przekonaniem Greyt — za najpiękniejszą blondynkę nie dałbym nawet trzydziestu dolarów. Jeśli chodzi o prestiż — westchnął Hagen — na wschodzie płacą za to szalone pieniądze: — Nie widzę związku między pańską propozycją, a cenami dziewcząt w krajach arabskich.

— Nie pojmuje pan? Chciałem powiedzieć, że obowiązki osobistego pilota szejka Chidżi Selaspi będą polegały nie tylko na prowadzeniu samolotu. — Ach tak... — zaczął rozumieć Greyt. A więc werbowanie i dostawa żywego towaru na Bliski Wschód? Hagen z zadowoleniem zatarł ręce. — Jest pan bliski sedna sprawy. Greyt energicznym ruchem odsunął szklankę. — O ile mi wiadomo jest to prawnie zabronione. Gra warta świeczki — powiedział Hagen z naciskiem. — W naszych czasach ludzie ryzykują życiem za grosze. Doświadczony biały żołnierz otrzymuje w Kongo... — Wiem, ile otrzymuje biały żołnierz w Kongo — przerwał Greyt — ale każdy powinien liczyć pieniądze tylko we własnej kieszeni. Ja osobiście nigdy do cudzych nie zaglądam. — Wspaniała zasada — pochwalił Hagen i zapytał: — Jeśli dobrze zrozumiałem, moja propozycja odpowiada panu? W ogólnym zarysie, powiedzmy. Greyt zabębnił palcami po szklance. Jeśli tak — Hagen potraktował jego milczenie jako zgodę — będę bardziej otwarty i zapoznam pana z metodami działalności naszej firmy, skoro nie ma pan nic przeciwko takiej nazwie. Pułkownik przyzwalająco skinął głową i napełnił szklankę Hagena. Patrząc jak Greyt nalewa mu whisky, Niemiec nie potrafił ukryć zwycięskiego uśmieszku, ale natychmiast się opanował. Wypił łyk i w jego głosie zabrzmiał poufały ton: — Właściwie osobisty pilot Selaspiego, to najczystszej wody fikcja. Spłaciłem już szejkowi samolot, ale dogadaliśmy się, że oficjalnie nadal stanowi on jego własność. Tak wygodniej. W naszym poprzedzielanym granicami świecie ułatwia to przelot z państwa do państwa i pomaga szybciej załatwić różne formalności. — Hagen przez moment zawahał się, ale jednak powiedział: — Po spłaceniu połowy wartości samolotu może pan zostać moim pełnoprawnym wspólnikiem. Poczekam, jeśli nie ma pan teraz pieniędzy. Zresztą, jak się dogadamy, mogę panu rozłożyć należność na raty. Ale to z pewnością nie będzie potrzebne. Dwa, trzy pomyślne rejsy pokrywają wszelkie koszty. — Jaki samolot? — zapytał krótko Greyt.

— Dwusilnikowy douglas. — W jakim stanie? — Mechanicy zapewniają, że o lepszym trudno marzyć. — Samolot znajduje się tutaj? — Niestety... — rozłożył ręce Hagen. — Byłem zmuszony zostawić go na Sycylii. Stamtąd możemy bez większych trudności wysłać partię dziewcząt. Kraj ubogi, ale dziewczyny piękne. Wystarczy im cokolwiek obiecać i są gotowe na wszystko. — Tak je pociąga perspektywa życia w haremie? — Co też pan! — naiwność Greyta zadziwiła Hagena. — Zawieramy z nimi kontrakt na jakąś pracę. Najważniejsze, to szybko i bez szumu wsadzić je do samolotu. Potem już są w naszych rękach, a my mamy dostatecznie dużo sposobów, żeby obłaskawić oporne. Greyt miał ochotę chlusnąć Niemcowi w twarz resztkę whisky. Już nawet podniósł szklankę, ale ręka mu opadła i tylko przysunął ją bliżej. Z kim pan przedtem... pracował? Hagen zasępił się. Widać było, że jest szczerze zmartwiony. — O! Miałem wspaniałego wspólnika. As! Sam Goering lubił go i szanował. Słyszał pan może: Hans von Schomburg, podpułkownik, znany lotnik. Greyt pokiwał głową, mruknął coś niewyraźnie. — Głupia śmierć — mówił ze smutkiem Hagen. — Podczas kąpieli w morzu przeliczył się z siłami i utonął. Wyobraża pan sobie? Był sztorm. Mówiłem mu: nie wchodź do wody. A on, uparta sztuka, zanurkował pod falą. No i spóźnił się, uderzyło nim o skałę. „I znalazłeś się w sytuacji bez wyjścia? — pomyślał Greyt. Ale kto mógł mu mnie polecić?” Jednak zapytał o coś zupełnie innego: — Pan również walczył przeciwko nam? Hagen chwilę milczał, przez jego twarz przemknął cień, Greyt odniósł wrażenie, że Niemiec się zmieszał, jednak jego odpowiedź brzmiała pewnie: Prawie wszyscy niemieccy mężczyźni podczas wojny nosili mundury. Ja, co prawda, nie brałem bezpośredniego udziału w walkach, pełniłem służbę na tyłach. Myślę, że nie ma pan uprzedzeń do ludzi, którzy zmuszeni byli służyć w SS? Gdyby pan wpadł w moje ręce zaraz po wojnie! — zacisnął potężną pięść Greyt. Ale

wszystko mija... Znałem kilku niezłych chłopców z waszej byłej bandy. Pan jest oficerem? Hauptstürmführer SS! odpowiedział gromko Hagen, a pułkownikowi wydawało się, że Niemiec zaraz wypręży się przed nim z uniesioną ręką. Pluję! — krzyknął nagle Greyt ze złością. Pluję na wszystko! Wypijmy, hauptsturmführer. Kiedyś rodak Greyta, lotnik wyzwolony z niewoli, rozpoznał jednego ze swoich byłych katów, esesmana ze straży obozowej. Przekazali owego obersturmführera organom ścigania, ale nie minęło nawet pół roku, jak Greyt spotkał go w restauracji we Frankfurcie. Myślał, że esesman uciekł z więzienia. Wezwał więc policję, podniósł szum i tylko wstydu się najadł: w komendanturze wyjaśniono mu, że były SS-man został uniewinniony przez sąd i jest obecnie pełnoprawnym obywatelem zachodnioniemieckim, właścicielem fabryki obrabiarek aktywnie współpracującym z amerykańską administracją... Greyt uniósł szklankę i przyglądał się różowogębemu przez mętne szkło. Człowiek jak człowiek, twarz sympatyczna, nawet dobroduszna. Kiedyś, na podstawie oglądanych filmów, wyobrażał sobie, że esesmani mają długie, blade twarze i ołowiane oczy. Nie, Hagen jest zupełnie inny. Cóż, zdarza się: niesło-dko bywało Niemcom podczas ostatniej wojny, rzadko który robił to, na co miał ochotę i niejeden wbrew swojej woli trafił do SS. Każdy chce żyć i każdy sobie układa życie jak może. Dlaczego więc nie zgodzić się na propozycję Hagena? Trzydzieści tysięcy miesięcznie!... Chwileczkę, ten Niemiec wymieniał także większą sumę. Pół miliona w ciągu roku! No, niech nawet nie pół, tylko mniej. I tak za dwa lata mógłby kupić nie jakiś nędzny warsztat, lecz luksusowy hotel. A w ogóle, jeśli interes się powiedzie, to po co się spieszyć z hotelem? Pułkownik popatrzył uważnie na Hagena i powiedział: — Pan z pewnością szczegółowo przeanalizował prawny, nazwijmy to, aspekt sprawy. Czy mógłby mnie pan w tym zorientować przynajmniej ogólnie? Hagen wygodniej usadowił się w krześle. — Co za paskudny zwyczaj pić whisky — stwierdził z ubolewaniem. — Cuchnie bimbrem, głowa potem boli. Kelner! — strzelił palcami nad głową. — Koniak! Kelner natychmiast przyniósł trunek, jakby tylko czekał na to zamówienie. Hagen chciał nalać Greytowi, ale pułkownik odmówił (koniak zawsze przypominał mu likier waniliowy, tylko mocniejszy), nie pił również whisky, tylko słuchał Hagena, starając się nie uronić ani słowa.

Słuchał i medytował. ...W Arabii Saudyjskiej, Omanie i wielu innych księstwach i sułtanatach do tej pory istnieje niewolnictwo. Tak, tak, w drugiej połowie dwudziestego wieku. A niewolnikami są nie tylko Arabowie-tubylcy, lecz także Francuzi, Anglicy, Włoszki i Niemki. Niewolników zatrudnia się jako sekretarzy, służących, ochronę, niewolnicy pracują na polach i w przemyśle naftowym, w nielegalnych kopalniach złota, bo nie rejestrowane nigdzie pokłady cennego kruszcu stanowią jedno ze źródeł bogactwa arabskich nababów. I oczywiście, mnóstwo niewolnic jest w haremach. W ogromnych, luksusowych, i zupełnie małych. Hagen jakoby słyszał o takim fakcie: król Arabii Saudyjskiej zachorował i udał się na kurację do Wiednia. Kiedy zdrowie jego wysokości poprawiło się, wynajął jeden z najelegantszych hoteli w mieście i wezwał dwieście, czy trzysta swoich nałożnic. Oczywiście, nie były to wszystkie — haremu króla nie można porównywać z nędznym haremem jakiegoś szejka! — przyjechały tylko najpiękniejsze, najukochańsze żony władcy. Powiadają, że cały Wiedeń się zbiegł, żeby popatrzeć na królewskie ślicznotki. Ale człowiek, który jeździ rolls-roycem o karoserii całej ze złota, może sobie na takie rzeczy pozwolić. Co to dla niego zapłacić kilka tysięcy za dziewczynę, która mu się podoba! Była to tylko „liryczna” dygresja. Hagen przesiadł się na krzesło stojące obok Greyta, poufale poklepał pułkownika po ręku. — Tak, drogi pułkowniku, niejednemu waszemu miliarderowi nawet się nie śniło takie życie. Cały czas giełda, ceny, produkcja, w domu stara, brzydka żona, za którą wziął miliony, i która trzyma go teraz pod pantoflem, zanudza w dzień i w nocy. I jakaż rozkosz z posiadania tych milionów? Proszę wybaczyć, znów odszedłem od tematu. O czym mówiliśmy? O żywym towarze? Myli się pan, pułkowniku, sądząc, że stanowimy unikalną firmę. Agenci arabskich posiadaczy niewolników szukając pięknych dziewcząt, rozjeżdżają się nie tylko po krajach Afryki, Bliskiego i Środkowego Wschodu. Pewnie pan o tym nie słyszał, bo i skąd, że rokrocznie w Europie znika bez wieści kilka tysięcy dziewcząt, a wśród nich także piętnastoletnie. I żadnemu policjantowi jeszcze nie udało się trafić na nasz ślad. Następnie Hagen opowiedział, jak to w specjalnych komisjach ONZ rozpoczęto niepotrzebne dyskusje. Doszło do tego, że niektórzy, nazbyt gorliwi parlamentarzyści wystosowali interpelacje do swoich rządów. W 1956 roku zwołano w Genewie konferencję poświęconą problemom handlu niewolnikami. W jej obradach uczestniczyło pięćdziesiąt państw.

Anglia i Francja zaproponowały podpisanie konwencji, na podstawie której przewóz niewolników morzem należało traktować jako akt piractwa, a statki podejrzane o ten proceder — zatrzymywać i szczegółowo rewidować. Dzięki Bogu, szejkowie mieli wpływowych obrońców. Stany Zjednoczone nie wypowiedziały się w tej sprawie i wszyscy wiedzieli dlaczego: nie chciały sobie psuć stosunków z królem Arabii Saudyjskiej, ponieważ miały bazę wojskową w Darchanie. A interesy amerykańskich monopoli naftowych? To też należało wziąć pod uwagę. I konferencja uchwaliła dość mglistą, enigmatyczną rezolucję w duchu: niewolnictwo to okropna rzecz. . Po chwili przerwy Hagen ciągnął dalej: — Oto, rzec można, krótki rys historyczny. Od tamtej pory wiele się jednak zmieniło i teraz bardziej niebezpiecznie jest wywozić nasz towar. Chociaż — mrugnął nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: ceny dziewcząt, o czym już wspomniałem, znacznie wzrosły i dochodzą do dwunastu tysięcy funtów szterlingów za sztukę. Ale to też nie ostateczna granica... Ile rejsów robi pan w ciągu roku? — zapytał pułkownik. — Przeciętnie. — Niech pan z góry nie rachuje — roześmiał się Hagen. — Zwyczajna arytmetyka na nic się tu nie przyda. — Powinienem wziąć pod uwagę wszystko —- upierał się Greyt. — Chciałbym chociaż w przybliżeniu obliczyć... Jeden rejs wymaga co najmniej trzech miesięcy — nie dał mu dokończyć Hagen. — Samolot zabiera do piętnastu dziewcząt. Niech pan uwzględni koszty własne, które wynoszą około dwudziestu procent, a także niech pan zważy, że dwanaście tysięcy funtów za udany egzemplarz, to na razie, niestety, najwyższa cena. Średnio można liczyć po dwadzieścia tysięcy dolarów. Myślę, że zna pan cenę douglasa? Greyt kiwnął głową i zamyślił się. Rachunki tego typa były przekonywujące. A gdyby tak zwiększyć liczbę rejsów? Postawił to pytanie Hagenowi. Niemiec uśmiechnął się. — Twarda z pana sztuka! Mój poprzedni wspólnik, przy wszystkich swoich zaletach, był trochę leniwy, a z panem, widzę, znajdziemy wspólny język. Mówiąc szczerze, niezbyt miło jest oglądać się wciąż za siebie. Chciałbym szybciej zabezpieczyć swoją rodzinę, pożyć nie troszcząc się o nic.

— Pan ma rodzinę? — zdziwił się Greyt. — Żonę i syna — nie bez dumy oznajmił Hagen. — Syn skończył uniwersytet. — Świetnie — pochwalił bez entuzjazmu Greyt. Wyznanie Hagena dziwnie go dotknęło. Czy to pozazdrościł, że różowogęby esesman jeszcze podczas wojny miał żonę i syna, czy też nie mógł uwierzyć, że człowiek, który na każdym kroku ryzykuje, może marzyć o przytulnym domku z ogródkiem — ideale rodzinnego dobrobytu. — Czy wierzy pan w Boga? — Jakie to ma znaczenie? — uchylił się od odpowiedzi Hagen. — Czekam na pańską decyzję- „Czyżby pan jeszcze nie pojął?” — omal nie wyrwało się Greytowi, ale wrodzona ostrożność i rozsądek w podejmowaniu decyzji dotyczących interesów zwyciężyły i pułkownik odpowiedział wymijająco: Muszę się zastanowić, panie Hagen. Jutro dam panu odpowiedź. W porządku — zgodził się Niemiec. Ale muszę pana uprzedzić, że ta rozmowa... — Ma pan do czynienia z dżentelmenem! Zadzwonię do pana. Mój telefon... — Znam numer. — A jeśli zawiadomię policję? No to co? — wzruszył ramionami Hagen. — Nie zna pan nawet mojego prawdziwego nazwiska i policja pana wyśmieje. — Jest pan przezorny. Pan również będzie się musiał do tego przyzwyczaić — Hagen wstał. — Jeśli pan pozwoli, zadzwonię o piątej. Kelner napotkawszy jego spojrzenie pośpieszył między stolikami. Greyt również zapłacił swój rachunek, wyszedł z „Wesołego Piekła”, ale nie pojechał do domu. Długo błądził po frankfurckich ulicach: na myśl o niezbyt schludnym, kawalerskim mieszkaniu, robiło mu się smętnie na duszy. Dokoła kłębił się tłum. Ludzie śmiali się, rozmawiali, mieli na sobie eleganckie ubrania i tanie standardowe płaszcze, jechali lśniącymi mercedesami i szli pieszo, kobiety uśmiechały się zachęcająco, dwaj policjanci przebiegli obok, roztrącając ludzi, pewnie ścigali jakiegoś złodzieja, a Greyt szedł, widział to wszystko i nie widział, zatrzymywał się na skrzyżowaniach, przepraszał

szturchnąwszy kogoś niechcący i wydawało mu się, że to nie on kroczy obok błyszczących wystaw, w każdym razie nie ten pułkownik Clarence Greyt, jakim był jeszcze kilka godzin temu. Wstydził się samego siebie, najgorszymi słowami beształ różowogębego Niemca. Uważał siebie za najgorszą szuję i aż zaciskał pięści, ale wiedział, doskonale wiedział (chociaż najuroczyściej przysięgał sobie, że jutro pośle Hagena do wszystkich diabłów), że się zgodzi, że faktycznie już się zgodził, tylko dał sobie małą prolongatę. Owe trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt tysięcy dolarów, nie dawały mu spokoju, łączyły się w trzysta, pięćset tysięcy, mamiły milionem — całym milionem! Mój Boże, czy naprawdę będzie miał milion? I spróbuj tu zachować wewnętrzny spokój i pozostać uczciwym człowiekiem, kiedy masz w perspektywie tyle pieniędzy! Greyt minął plac. Szedł teraz mroczną ulicą, wzdłuż której ciągnął się skwer, prawie park. Aż drgnął, kiedy spod drzewa ruszył ku niemu jakiś cień. — Daj ognia, chłopczyku. Ach, o to chodzi! Pstryknął zapalniczką. Niezła nawet, młoda, ładna, tylko głos ma ochrypły od przepicia. — Może spędzimy razem wieczór? Odszedł bez słowa. Po kilku krokach stanął, dziewczyna rzuciła się ku niemu, ale on, nie oglądając się, przeszedł na drugą stronę ulicy. Nagła myśl i zaskoczyła, i ucieszyła go. W głębi duszy wiedział, że to tylko wykręt, żałosny wykręt, a jednak poczuł ulgę i nawet gromił siebie za niepotrzebne wątpliwości. Ta ładna dziwka patrzyła na niego wyczekująco, błagalnie. Cena tego spojrzenia — pięć dolarów. Poszłaby nawet za trzy, zaprowadziłaby go do cuchnącego pokoiku, gdzieś na szóstym piętrze starej kamienicy ze skrzypiącymi schodami. I miała głód w oczach — nie co dzień może sobie pozwolić na obiad nawet w takiej restauracji. Harem, to dla niej ziemia obiecana: wspaniały klimat, gorąca strawa, mnóstwo koleżanek. Greyt wziął taksówkę i pojechał do domu. Już nie czuł ucisku w gardle, a jego kawalerskie mieszkanie nie wydawało mu się ponure i brudne. Zresztą, spędza w nim ostatnie dni. Otworzył szufladę biurka, przejrzał papiery, niepotrzebne spalił. Nie chciało mu się spać; siedział i palił przeglądając fotografie w grubym, oprawnym w skórę albumie. Przeważnie

zdjęcia kolegów z frontu. Ileż strachu i niebezpieczeństw razem przeżyli. Kapitan Richard Emori obok swojego liberato-ra. Uśmiecha się i nie wie, że już nie wróci na lotnisko. Zestrzeliły go niemieckie myśliwce nad Normandią. Richard nie zdążył zrzucić bomb, jego liberator zarył w ziemię i eksplodował, z kapitana nie pozostała nawet garstka popiołu. Oto porucznik John Todd. Dwukrotnie został trafiony, ale miał szczęście. Za pierwszym razem doleciał do linii frontu i wyskoczył ze spadochronem, za drugim — przez kilka dni błąkał się po strefie przyfrontowej, omijał niemieckie patrole, aż przedostał się do swoich. Szczęściarz z tego Todda. Już dawno ożenił się w Stanach Zjednoczonych, pracuje w jakiejś firmie, z początku pisał listy, ale czas rwie nawet najmocniejsze więzy. Na tę myśl Greytowi zrobiło się przykro. Wtedy, szczególnie podczas wieczornych, koleżeńskich pogawędek, przysięgali dochować frontowej przyjaźni. Co pozostało z tych przysiąg? Miłe wspomnienia i lekki osad smutku... Szczególnie dużo jest fotografii majora Rileya Damsa. Kiedyś chodzili do jednej szkoły, później służyli w wojsku. Podczas nalotu na Peenemün-de Damsa zestrzelono. Trafił do obozu koncentracyjnego, skąd uwolnili go Anglicy już pod koniec wojny. Greytowi przypomniało się, jak po raz pierwszy zobaczył Rileya po jego powrocie z obozu. Wrócił właśnie z lotu i wydeptaną przez chłopaków ścieżką wlókł się do kantyny. Riley szedł naprzeciw, a Greyt w pierwszej chwili nie poznał go: chudy, cera żółta, zwiędła, tylko oczy błyszczą... Na wspomnienie tego spotkania pułkownik ze złością odsunął album. Jeszcze nie uświadamiał sobie przyczyny tego rozdrażnienia, ale patrząc na Rileya czuł się nieswojo, tak jakby tamten czynił mu wyrzuty. A może to tylko złudzenie, efekt napięcia nerwowego, w jakim żył przez ostatnie dni? Jednak uczucie niepokoju nie znikało, drażniło Greyta. W głębi duszy wiedział, co go rozstraja, lecz nie pozwalał tej myśli dojść do głosu, odpychał ją, usiłował narzucić sobie dobry humor, zaczął nawet nucić jakąś arię z operetki. Ale twarz Rileya, żółta i pomarszczona, stała mu przed oczyma jak żywy wyrzut sumienia, a obok — różowa, zadowolona twarz Niemca. Co by na to powiedział Riley? Greyt ugryzł się w palec. Dobrze wiedział, co rzekłby Riley, bał się tego słowa.

Zdrajca! Może ten różowogęby esesman z „Wesołego Piekła” katował Rileya w obozie koncentracyjnym? Ale Hagen nie mógł przecież dowolnie kierować swoimi czynami i upodobaniami. Riley rzucał na Niemców bomby, a Hagen grodził obozy koncentracyjne drutem kolczastym. Co komu sądzone... Jednak słowo „zdrajca” paliło go tak, jakby publicznie dostał policzek. Nalał sobie szklankę whisky, wypił nie rozcieńczoną. Alkohol natychmiast uderzył mu do głowy, przyniósł nieco ulgi, odsunął piekące słowo „zdrajca”, chociaż i tak drażniło ono Greyta, jak drażnią się nawzajem chłopcy, pokazując sobie z daleka języki. Rozebrał się, przykrył kołdrą. Spać, tylko spać! Zrobiło mu się żal samego siebie; inni nie mają żadnych rozterek, a ty jak na złość... Przypomniał sobie modlitwę, którą codziennie odmawiał dziadek. W ich rodzinie dzień zawsze zaczynał się od modlitwy. — Ojcze nasz — wyszeptał — któryś jest w niebie. Święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja... Nagle ujrzał dziadka. Starzec stał przy końcu długiego stołu, uroczysty, w czarnym surducie i gniewnie patrzył na Greyta. Wyciągnął rękę, szturchnął go palcem, powiedział twardo i bezlitośnie: — Zdrajca! Greyt znów poczuł się chłopcem: skulił się, chciał się wytłumaczyć, ale nie znalazł odpowiednich słów. Tylko bez mrugnięcia patrzył dziadkowi w oczy i tamten nie wytrzymał, odwrócił wzrok. Ale to małe zwycięstwo nie przyniosło Greytowi satysfakcji. Wręcz odwrotnie, serce ścisnął mu jeszcze większy ból i wstyd, a policzek zaczynał szczypać, jakby dopiero co został uderzony. Kiedy Clarence miał dwanaście lat, życie wydawało mu się pełne sensu i harmonii. Jako jedynak był wyłącznym przedmiotem matczynych pieszczot i ojcowskiej troski. Jego ojciec i dziadek byli kwakrami, rodzina Greytów żyła skromnie, ubierała się niewymyślnie, wstawała z modlitwą i kończyła dzień chwaląc Boga. Dziadek Clarence’a jeszcze orał ziemię, ale ojciec kupił już sklep w mieście i sąsiedzi pierwsi zdejmowali przed nim kapelusze. To cieszyło Clarence’a, chociaż dziadek wciąż wbijał mu do głowy, że ziemskie życie szybko mija i stanowi tylko wstęp do życia wiecznego. Ale owo życie wieczne wydawało się jakieś nierealne, a rzeczywistość — Jack od sąsiadów, jutrzejsze wędkowanie na jeziorze, foksterier, którego dostał

na urodziny — przyjemna i trwała, zastygła w wieczny kształt. Clarence i wierzył, i nie wierzył, że kiedyś się zestarzeje, nie umiał sobie wyobrazić, że świat może istnieć bez niego, był przekonany, że Wszechmogący zrozumie go i przedłuży w nieskończoność jego istnienie. Nie może tego nie uczynić, bo Clarence rzetelnie wypełnia wszystkie Boże przykazania, modli się najpiękniejszymi, najuroczystszymi, najżarliwszymi słowami. Clarence wierzył, że Bóg go słyszy i od dawna obserwuje. Wszystko to czyniło małego Greyta trochę niepodobnym do rówieśników: rzadko kiedy uczestniczył w psotach, uczył się pilnie, uważał na każde skinienie nauczycieli, co wywoływało szyderstwa kolegów. Ale nie zwracał na to uwagi — miał Boga w sercu i Bóg go znał. Cóż w porównaniu z tym mogły znaczyć szkolne przyjaźnie! Mimo woli zaczął patrzeć na kolegów z wyższością i to jeszcze bardziej go wyobcowy-wało: mało kto wybacza traktowanie z góry, zwłaszcza w tym wieku. Mały Greyt miał tylko jednego przyjaciela. Jack mieszkał w sąsiedztwie, uczył się o klasę wyżej, jego rodzice również byli kwakrami i pozbawiony towarzystwa dzieci Clarence lgnął do Jacka, uznając jego autorytet we wszystkim. Tego dnia, jak zwykle po lekcjach, Clarence odchylił deskę w parkanie oddzielającym ich posesję od Jackowej, zawołał foksteriera i cicho gwizdnął. Zwykle Jack w odpowiedzi również gwizdał przeważnie znajdował się zupełnie blisko, w ogrodzie lub na podwórku, gdzie pomagał ojcu w gospodarskich zajęciach. Tym razem odpowiedzi nie było. Clarence gwizdnął jeszcze raz i odczekawszy chwilę ruszył między wysokimi krzakami czarnych porzeczek w kierunku domu. Omal nie zderzył się z Jackiem. — Wołałem ciebie — powiedział i zaniemówił napotkawszy spojrzenie przyjaciela. Tak patrzono na niego po raz pierwszy. Clarence zdążył jeszcze pomyśleć, jak nieprzyjemnie czuć na sobie taki przeszywający wzrok, od którego aż dusza się kurczy, staje się malutka i nędzna. Zrobił krok do przodu i powtórzył: — Wołałem ciebie, Jack, ale ty pewnie nie słyszałeś. Wciąż jeszcze wierzył, że Jack tylko tak sobie na niego spogląda, był pewien, że tamten uśmiechnie się, jak zawsze pójdą razem nad jezioro. Wyjął nawet z kieszeni blaszane pudełko i potrząsnął nim. — Rano — powiedział żałośnie — nakopałem robaków. Jack podszedł bliżej. Clarence myślał, że kolega zainteresował się robakami, wyciągnął więc rękę z pudełkiem, lecz Jack nagle zamachnął się i uderzył go w twarz. To było tak zaskakujące, że

Clarence nie uchylił się, tylko upuścił pudełko, a ono się otworzyło i potoczyło po ścieżce. Robaki powypadały, a przecież mieli razem iść na ryby — Clarence’owi zrobiło się żal robaków, których tak długo szukał. Spostrzegł, że Jack znów podnosi rękę, osłonił się więc i zapytał z żalem: — Za co? — On jeszcze pyta za co? — krzyknął z nienawiścią Jack. — Precz stąd! A jeśli jeszcze raz zobaczę twoją wstrętną gębę... — zbliżył się do Clarence’a. Foksterier wyszczerzył zęby i warknął. — Podły świętoszek — syczał przez zęby Jack. — Wszyscy tacy jesteście ... — Odwrócił się i ruszył między krzakami porzeczek. Clarence chciał biec za nim, jednak powstrzymał się i tylko zapytał: — Co się stało, Jack? — Co się stało? On jeszcze pyta! Zapytaj swojego tatusia — i zniknął między krzakami. Clarence stał i patrzył jak na żółtym piasku ścieżki wiją się czerwone robaki. „Zapytaj tatusia...” Ależ jego ojciec zawsze żył z ojcem Jacka w zgodzie: razem chodzili do domu modlitwy i Clarence słyszał, że ojciec Jacka pomógł kiedyś Greytom stanąć na nogi. Podniósł deskę w parkanie i wrócił na swoje podwórko. Ojciec zjawił się razem z dziadkiem tuż przed kolacją. Clarence wybiegł im na spotkanie, ale ojciec, który zawsze witał go pieszczotami, tym razem tylko machinalnie zwichrzył mu czuprynę i powiedział: — Zostaw nas samych, synu. Pewnie się pokłócili, bo dziadek miał rozognioną twarz, a ojciec minę winowajcy. Dziadek nie przyszedł na kolację. Siedzieli przy stole w trójkę: matka, ojciec i Clarence. Przed wieczerzą zawsze dziadek odmawiał modlitwę, dziś zastąpił go w tym ojciec. Modlił się długo, widać zapomniał, że jedzenie stygnie; zaczął prawie szeptem, potem jego głos przybierał na sile, słowa brzmiały wyraźnie i uroczyście, chwilami nawet przepełniało je uniesienie. — Spragnieni! Idźcie wszyscy do wód, nawet wy, którzy nie macie srebra, kupujcie bez zapłaty wino i mleko... Podczas kolacji ojciec z matką prowadzili nudną rozmowę o domowych sprawach; Clarence’owi nie udało się zapytać o Jacka. Ale ojciec wyczuł, że syn ma jakieś zmartwienie, zawsze umiał czytać w jego myślach, po kolacji sam zapytał, co się stało. Wysłuchawszy opowieści Clarence’a rozgniewał się:

— Nie przejmuj się nim. To diabeł Jacka opętał. — Chwilę pomyślał i uznał za stosowne wyjaśnić: — Zostałem zmuszony kupić ich sklep. Rozumiesz? I tak ktoś by go kupił, więc dlaczego nie my? Clarence wyczuł w słowach ojca niepewność, nawet pewne zakłopotanie, chciał zapytać, dlaczego sąsiedzi sprzedali sklep, ale ojciec szybko wstał i poszedł na górę, do biblioteki, gdzie miał zwyczaj wieczorami pisać listy. Po kilku minutach rozległy się stamtąd głosy; Clarence domyślił się, że ojciec rozmawia z dziadkiem. To był chyba jego pierwszy świadomy zły uczynek, lecz nie potrafił się przezwyciężyć — stanął pod drzwiami i wyciągnął szyję, żeby lepiej słyszeć. Dziadek mówił ze wzburzeniem: — Zamiast podać mu rękę, pomóc, dobiłeś go... — Czy to nie wszystko jedno, kto kupiłby sklep? — Przestań! Nie oszukuj sam siebie. Podstawiłeś mu nogę, a powinieneś za niego poręczyć, żeby weksli nie zgłoszono do protestu. — Nasza firma nie zajmuje się filantropią... — Kto pomógł ci kupić nasz sklep? — Stephenson też na tym zarobił. — Nie kłam przynajmniej mnie! — prawie krzyknął dziadek. — Tyś omotał Stephensona jak pająk, omamiłeś go mirażem wielkich pieniędzy i sprytnie zacisnąłeś pętlę, jak tylko on wsunął w nią głowę. Wziąłbyś chociaż pod uwagę, że to twój sąsiad, bliźni, że twoim obowiązkiem jest nie pogrążać, lecz ratować go. Tak nakazał Chrystus! — Zawsze modliłem się za swoich bliźnich — przerwał ojciec — i nikt nie powie, że zły ze mnie chrześcijanin. Wspierałem i wspieram braci w Chrystusie... — Teraz też ofiarujesz gminie trzy lub pięć procent tego, co zarobiłeś na Stephensonie! — mówił dziadek z goryczą. — A zresztą, nie mogę z tobą ani rozmawiać, ani żyć pod jednym dachem. Wstyd mi, że wychowałem takiego... takiego... — skrzypnęło krzesło i Clarence, szybko, na palcach, żeby nikt nie usłyszał, zbiegł na dół. Tego wieczoru długo nie mógł zasnąć. Stała mu przed oczami natchniona twarz ojca modlącego się przed kolacją. Wierzył, że ojciec szczerze się kajał i odżegnywał od swego grzechu, ale przecież nie było chyba za późno, by zwrócić Stephensonom ich sklep? A jednak

ojciec wolał stracić sumienie niż dolary. Od tamtej chwili Clarence miał pewność, że ojciec zdradził Stephensona, ale uczynił to dla dobra swojej rodziny, a głównie z myślą o jego, Clarence’a przyszłości, dlatego trudno było mu potępiać ojca. Jakie słowo dziadek wówczas rzucił ojcu w twarz? Clarence nie usłyszał, ale słowo to pojawiło się w jego podświadomości: Judasz? Jego wiara w Boga zachwiała się. Modlił się wprawdzie, jak dawniej, i w głębi duszy wciąż wierzył we Wszechmogącego, lecz szczerze wzywał go tylko w chwilach smutku i rozpaczy. Przykazania Boże wydawały mu się teraz nieco naiwne, bo przecież wszystko na tym świecie budowało się na zdradzie i podstępie — ludzie niesłusznie opluwali Judasza; czynili to zresztą po to, by na jego tle wydawać się lepszymi, przynajmniej w słowach chcieli się odciąć od pierwszego zdrajcy. Greyt wyciągnął się na łóżku i pomyślał, że to wszystko chyba mu się śni, jednak dziadek stał przed nim jak żywy, Clarence mógłby go dotknąć, pogładzić po twarzy. Wyciągnął rękę, chciał coś powiedzieć, ale słowa nie mogły mu przejść przez gardło, połykał je, co sprawiało ból, a już zupełnie nie do zniesienia było to, że dziadek na niego nie patrzył, jego twarz wykrzywiał grymas cierpienia, starzec chwycił się za serce i krzyknął rozdzierająco: — Judasz! Słowo to smagnęło Greyta, zapiekło ogniem. — No i co — rozzłościł się nagle. — Przez zwykłą zazdrość przekląłeś Judasza. A może on wcale nie jest gorszy od wielu innych? Wyobraził sobie Judasza i poczuł, że on sam, Greyt, nim jest; zrobiło mu się duszno, odrzucił kołdrę, zaczął się miotać na łóżku. Ale sen trwał dalej, męczył i jednocześnie cieszył go: Greyt wiedział, że to sen, jednak nie mógł i nie chciał się przebudzić. Rano nie potrafił powiązać w całość pojedynczych obrazów nocnych przywidzeń. Coś mu migotało przed oczami, miał paskudne uczucie, jakby został pobity. Wiercił się w łóżku i usiłował zasnąć, licząc na niemożliwe: pragnął, żeby sen znów przesunął się przed oczami. Jednak nie zasnął. Wspominał dzieciństwo, kiedy to jeszcze życie wydawało się nieskończone, kiedy widział w sobie prawie Waszyngtona — był przekonany, że właśnie kimś takim zostanie, na mniej by się nigdy nie zgodził. Miał wrażenie, że już, już powiąże w pamięci mgliste obrazy ze snu, ucieszył się tym, jakby powrócił znów do wzniosłych porywów młodości. A potem

pomyślał, że to wszystko nie ma sensu i nie warto sobie zawracać głowy sentymentalnymi bzdurami. Wszystkie idee i bohaterskie czyny nie są warte dziesięcio-dolarowego papierka. Właśnie ten papierek rządzi światem i wątpliwe, czy nawet sam Waszyngton doszedłby we współczesnych Stanach Zjednoczonych do rangi generała. Ta myśl rozbawiła Greyta, uczepił się jej jak deski ratunku. W gruncie rzeczy Waszyngton byłby dziś nędznym robakiem, którego by zgnieciono, tak jak koła ciężkiego wozu rozgniatają żuki żerujące w gnoju. To porównanie wydało mu się dziwnie znajome, gdzieś niedawno widział i żuki i ciężkie koła. Ale gdzie i kiedy? Nie zastanawiał się nad tym długo, bo i co za znaczenie może mieć jakiś żuk, mały robak? Ale i on, pułkownik Clarence Greyt, jest robakierp i pozostanie nim, jeśli nie weźmie życia za rogi, nie okiełzna go, nie poskromi, tak jak kowboj poskramia mustanga. Tak, światem rządzą pieniądze i koniec końców jeśli on, Greyt, będzie je miał, to będzie mógł kupić i Waszyngtonów i Judaszy. Dlaczego pomyślał o Judaszu? Wyskoczył z łóżka. Do diabła z tym wszystkim! Nie wolno sobie zaprzątać głowy bzdurami. Bo czym jest sumienie? Za ile można je kupić? Za — powiedzmy — tysiąc dolarów? I to w ładnym, celofanowym opakowaniu z wyraźnym napisem: „Sumienie w najlepszym gatunku”. Ze spokojnym sumieniem poszedł myć zęby. Greyt się odezwał, bo trzeba wreszcie zamienić słowo z człowiekiem, który przez pół dnia buja się w hamaku obok. Miał wrażenie, że mózg mu się zupełnie roztopił, a ciężkie od potu i soli ciało już nigdy go nie usłucha. — Dziesięć dolarów za puszkę zimnego piwa... Hagen nie odpowiedział. Bujał się dalej, jakby nie słyszał słów pułkownika. Greyt rozzłościł się i chciał rzucić w Niemca butelką po jakiejś tutejszej słodkawej lurze, ale nie zdobył się na wysiłek podniesienia ręki. Do stu diabłów! Nie chce podtrzymać rozmowy, to nie trzeba. Poruszył się, ułożył wygodniej, jednak złość wzięła górę, usiadł i zapytał ostro: — Pan mnie słyszy, Franz? Teraz już dokładnie wiedział, kim jest jego towarzysz. Hagen, to jedno ze zmyślonych

nazwisk, a naprawdę jest to Franz Angel, hauptsturmführer SS, były komendant jednego z obozów koncentracyjnych w Polsce. Sam Angel, nie bez dumy, wyznał, że w krajach komunistycznych wiele by dano, żeby trafić na jego ślad. Ale Greyt tylko wzruszył ramionami: ten Angel to rzeczowy i nawet, można powiedzieć, niezły człowiek i jemu, Greytowi, wcale nie jest wszystko jedno, czy były hauptsturmführer będzie dyndał na stryczku, czy też będzie handlował na arabskich pustyniach. — Pan przecież wie, Clarence — Angel usiadł w hamaku — że ostatnią puszkę piwa wypiliśmy przedwczoraj. A tu się go nie kupi, nawet za sto dolarów. — Przeklęty kraj! Wkrótce i pieniędzy się człowiekowi odechce! Pułkownik mówił nieprawdę. Powodzenie pierwszego rejsu uskrzydliło go i to on namawiał Angela, żeby szybciej wrócić do Europy po kolejną partię dziewcząt. Ale Niemiec był ostrożny, zdaniem Greyta zbyt ostrożny, uważał, że nie należy trudzić oczu agentów Interpolu. Obydwaj już prawie miesiąc smażyli się w niewielkiej osadzie na brzegu Zatoki Perskiej. Wynajęli elegancką willę z ogrodem i całymi dniami wylegiwali się w cieniu, chroniąc się przed trudnym do zniesienia, prawie pięćdziesięciostopniowym upałem. — Odlatujemy w tym tygodniu — oznajmił nagle Angel. Greyt aż się poderwał. — Ma pan dziesięć pomysłów na godzinę! — Nie... Po prostu otrzymałem list. Przed podjęciem decyzji musiałem się zastanowić. — Korzystna propozycja? — Obiecująca. Greyt, nie wypytując więcej, sięgnął po butelkę. No tak, ledwie ją zdążyli wyjąć z lodówki i już się nagrzała. Niecierpliwie potrząsnął srebrnym dzwonkiem, chrząknął z zadowolenia widząc w rękach służącego zapoconą butelką — dobrze jednak wytresowali tego czarnucha — i jednym haustem opróżnił szklankę. — Jest zamówienie dla Tangeru — wyjaśnił Angel. — Mam tam stare kontakty... Elegancki burdel pod miastem, gdzie personel trzeba systematycznie wymieniać. Płacą wprawdzie mniej, ale za to bez komplikacji. W ciągu miesiąca to załatwimy. Pułkownik leżał ze wzrokiem utkwionym w niebo. Obojętnie śledził lot szybkiego myśliwca przecinającego błękit. Ujrzawszy po raz pierwszy na tej bezchmurnej przestrzeni białą smugę, zdziwił się: setki kilometrów pustyń, ubogie chaty tubylców, karawany wielbłądów i —

nowoczesny, odrzutowy myśliwiec? Czyżby szejkowie posiadali lotnictwo wojskowe? Chciał nawet zapytać o to Angela, ale przypomniał sobie o istnieniu amerykańskiej bazy wojskowej w pobliżu. Wiedział, że amerykańskie i angielskie samoloty startują również z lotnisk rozsianych na pobliskich wyspach. Nafta wymaga ochrony i szejkowie winni pamiętać, kto im ją zapewnia... Pułkownikowi przypomniało się pierwsze spotkanie z jakimś szejkiem z Omanu. Tutejsze księstewka pomieszały mu się w pamięci — tylko nazwy mają różne, a ludzie żyją w nich jak dzikusy: nie wszędzie jest elektryczność i telefon. Ten szejk zachowywał się jak prawdziwy władca. Spojrzał na Greyta lekceważąco, a pułkownik z satysfakcją pomyślał, że za takie spojrzenie w południowych stanach USA powieszono by tego Araba na pierwszym drzewie. Szejk usiadł w rogu komnaty i powiedział coś jednemu z zakutanych po oczy doradców. — Jego wysokość — przetłumaczył doradca — przypomina, że interesują go tylko młode i naprawdę piękne dziewczęta, bo jego harem jest największy i najwspanialszy na całym wybrzeżu Zatoki Perskiej. Angel, pochyliwszy się w uprzejmym ukłonie, odrzekł: — Znam gust jego wysokości i specjalnie dla niego przywiozłem najpiękniejsze dziewczęta Europy. Róże Sycylii, najurodziwsze kwiaty cudownej wyspy, która słynie z pięknych dziewcząt. Pokaż mu Weronikę — szepnął Grey-towi. Pułkownik zmieszał się. Weronika była największą prostaczką wśród przywiezionych, cechowała ją bezceremonialność i bezczelność prostytutki. Kiedy Angel wyjawił, po co przywieziono je na Bliski Wschód, ona pierwsza zrozumiała, że narzekania nic nie dadzą, a jej los w dużym stopniu zależy od niej samej. Greyt wywołał Angela do sąsiedniego pokoju. — Zaczynać od Weroniki? — zapytał ze zdziwieniem. — Słyszałeś przecież, czego żąda szejk. — To obleśne książątko tylko tak mówi -roześmiał się Angel. — Ale ja znam jego gust. Weronika stanie się ozdobą jego haremu. Weronika weszła w błyszczącej sukni opinającej ciało. Zerknęła na szejka i usiadła naprzeciw niego, odsłaniając krągłe, obciągnięte przejrzystymi pończochami kolana. Szejk poszeptał z doradcą, dał znak Angelowi. — Idź! — rozkazał Franz dziewczynie.

Szejk zaproponował za Weronikę osiem tysięcy funtów. Greyt nie liczył na taką sumę, szturchnął więc Franza, żeby się zgodzić, ale Franz rozpaczliwie zamachał rękami. — Osiem tysięcy za taką piękną dziewczynę? — aż się zachłysnął z oburzenia. — Ona dodałaby blasku haremowi samego Sauda! Trzeba ją tylko pokazać królowi, a... Doradca szejka nie dał mu dokończyć. Uchwyciwszy spojrzenie swego władcy powiedział cicho, ale zdecydowanie: — Dobrze, proponujemy wam dziesięć tysięcy. Za ładną blondynkę jego wysokość zapłaciłby nawet więcej. Macie może blondynki? Angel westchnął. Niestety, na Sycylii jest mało blondynek, ale szejk z pewnością nie wie, jaki temperament mają Sycylijki? Doradca dostojnie pokiwał głową. Szejk ma żony ze wszystkich krajów świata i nie ma co imponować mu temperamentem. — Ależ będę najostatniejszym idiotą, nawet wspólnik mnie wyśmieje, jeśli się zgodzę na dziesięć tysięcy — skontrował go Angel. Greyt bezwiednie uśmiechnął się wspomniawszy neapolitańskie prostytutki tłoczące się przed hotelami.Tylko im pokaż trzydolarowy papierek! Ale jego uśmiech został zrozumiany zupełnie inaczej: szejk dorzucił jeszcze tysiąc. Angel na to przystał. Następnie pokazali szejkowi Julię. I ta, zdaniem Greyta, należała do drugorzędnych; chuda, skóra i kości. Wtedy, na Sycylii, kiedy pierwszy raz pojawiła się w ich biurze, spojrzał na nią z lekceważeniem i chciał z miejsca odprawić, ale Angel zaprotestował. — Okaz dla amatora — wyjaśnił później. — Za takie wilczątko można wziąć więcej, niż za królewnę typu Brigitte Bardot. Rzeczywiście, Julia przypominała nastroszone wilczątko. Błyszczące oczy patrzą panuro, jakby dziewczyna wciąż się na wszystkich gniewała, zęby drobne, bielutkie i ostre. Zagapisz się — u-gryzie. Inne dziewczęta, dowiedziawszy się dokąd je wiozą, płakały i lamentowały, a ta wcisnęła się w kącik i tylko nienawistnie pobłyskiwała oczami. A później, (chwała Bogu, pułkownik przezornie zamknął luk i klucz schował do kieszeni), chciała wyskoczyć z samolotu. — Ho, ho! — śmiał się wówczas Angel. — Pójdziesz u mnie jako pierwszy gatunek. Znam kilku sułtanów, którym tylko daj ujeżdżać taką kobyłkę. Takie jak ty obłaskawia się w haremie w ciągu tygodnia. Dostawałaś kiedyś baty?