cdn
Książka i Wiedza
Warszawa 1989
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział pierwszy
„Pomożecie? - Pomożemy!” - przecież taki tytuł, cytat z przemówienia pierwszego,
wyświechtany przez dziesiątki dziennikarskich przytoczeń, wyglądałby na kpinę.
Redaktor Wieluń cisnął długopis na szklany blat długiego konferencyjnego stołu,
podniósł się i podszedł do okna. Mocował się przez chwilę z klamką. Ostre, zimowe
powietrze owionęło mu twarz. Zaczerpnął tchu. Jak dobrze, że istnieje coś takiego jak
powietrze. Spojrzał na swój redaktorski pokój, na stół zastawiony filiżankami po kawie,
na
spodeczki z czarnymi zaciekami, na góry niedopałków pozostawione w popielniczkach,
poodsuwane krzesła… Dyskusja o roli i pozycji dziennikarza w okresie odnowy. Zawsze
żyjemy w okresie lub przed okresem odnowy. Ile to już razy? Ktoś zaproponował nawet
tytuł:
„Trzecia nadzieja”.
- Pierwsza to czterdziesty piąty? - zapytał ostrożnie, zaproszony na dyskusję, nowy
warszawski sekretarz, Teofil Haładaj.
- Druga pięćdziesiąty szósty - taktownie wtrącił młody Artek Pasiecki, jakby nie chcąc
wymienić tak bolesnej mu daty sześćdziesiąt osiem.
Że sekretarz przybył na dyskusję, to dobrze, ale nie jest całkiem pewne, czy dobrze, że
został w ogóle zaproszony, za wiele padło tu słów drastycznych. Cały początek
zdominował
ten uzdolniony szczeniak Pasiecki. Był na fali. I to wysokiej, skoro sam Wańkowicz
(kolejny
sukces: do redakcji przybył Stary Mistrz) przed rozpoczęciem stenografowanej rozmowy
złożył mu gratulacje za drukowany w ostatnim numerze „Tygodnika” reportaż „Któryś
tam”.
Rzecz dotyczyła sekretarza jednego z północno-wschodnich województw. Satrapa do tej
pory
utrzymał się jakimś cudem na wichrach personalnych przemian. Pasiecki zwał go w
reportażu
Gubernatorem…
Muszę odpocząć - zdecydował redaktor Wieluń, ale to oznaczało tylko tyle, że znów
znalazł się przy otwartym oknie. - Żebym się tylko nie zaziębił - zmartwił się o siebie,
choć
wiedział, że nie o to chodzi. Potrzeba powietrza nie wróżyła nic dobrego: serce.
Patrzył z wysokości drugiego piętra na snujących się ulicą przechodniów.
Czy nie lepiej znaleźć się tam, na dole, wśród ludzi zajętych swoimi zwykłymi
sprawami? Czemu za moje uznałem to wszystko tutaj? - pomyślał bezradnie, oglądając się
znów na pokój, jakby kłęby papierosowego dymu symbolizować miały pożary krwawych
grudniowych dni.
Usłyszał ciche pukanie i nim się odezwał, w progu stanął Artek Pasiecki.
- Jeszcze panu mało? - mruknął niechętnie na widok swego pupila.
- Redaktorze, jeszcze raz apeluję: wróćmy do tytułu mego pierwszego grudniowego
reportażu: „Drugie śniadanie poległych”. Pasuje, jak ulał. Przecież reportaż nie poszedł, a
dziś
w dyskusji mówiłem znowu o wrażeniu, jakie na mnie zrobiła chwila, gdy byłem w
Gdańsku
świadkiem zwracania rodzinom zawiniątek znalezionych przy poległych. Ten suchy chleb
na
drugie śniadanie… Wtedy nie przeszło, ale skoro w naszej dzisiejszej dyskusji brał udział
nowy warszawski sekretarz, cenzura będzie musiała uważać…
- Nie muszę panu przypominać całej historii. Klęska zaczęła się właśnie od tytułu -
naczelny przywołał młodzika do porządku.
O Boże, skończyć z tym wszystkim - westchnął w myślach i ostentacyjnie otworzył
szerzej okno. - Niepoprawny smarkacz. Ile z tym zatrzymanym reportażem było kramu!
Na
początku okazało się, że nie-. stosowny jest tytuł. Dyskutowano nad słowem „polegli”.
Zaproponowałem „zamordowani”, co uznano za prowokację. .. Już byliśmy blisko
zweryfikowania „zabitych” („zabici to jest kompromis” - wyraził się cenzor), aż przyszła
z
centrali decyzja, że cały tekst zdejmujemy. .
Artur wyjął z kieszeni papierosy.
- O nie! - krzyknął panicznie Wieluń.
- Nie, to nie - mruknął nonszalancko Artur, biorąc okrzyk szefa za decyzję
definitywnie odrzucającą jego tytuł, i wsadził papierosa w zęby.
- Powiedziałem, niech pan tu nie pali! - krzyknął histerycznie Wieluń. - Co się ze mną
dzieje? - dodał w myślach. - Panie Arturze - mruknął pojednawczo - jestem piekielnie
zmęczony. Przecież był pan świadkiem, jak stary Melchior wycofał tę część swojej
wypowiedzi, w której mówił o nie wyjaśnionych jego zdaniem okolicznościach zajść w
Gdańsku i Szczecinie, o dziwnej symetrii spontanicznych ponoć reakcji tłumów w obu
miastach, o tych pożarach… Niech się pan uczy od Mistrza.
- Dobrze, dobrze, historia się dziś nie kończy. „Drugie śniadanie poległych” może
poczekać. Do widzenia!
Wieluń został sam. Dotknął ręką czoła. O Boże, co ten szczeniak powiedział? Historia
się dziś nie kończy?
Redaktor Wieluń był zbyt zmordowany wielogodzinną dyskusją, by szukać
czyjegokolwiek towarzystwa, ale przymusowa samotność, na jaką skazała go niedawna
śmierć żony, była jeszcze gorsza. Pozostawała, jak zawsze, praca. Już od paru dni leżał na
biurku list od nowego sekretarza. Towarzysz Edward zwrócił się do kilkuset naukowców,
publicystów z prośbą o radę. Jak uzdrowić schorowaną socjalistyczną ojczyznę. Powstały
już
komisje ekspertów. Mikrosejmy specjalistów. Taki list to oczywiste wyróżnienie - i
redaktor
potrafił to docenić. Ale wciąż jeszcze nie mógł zabrać się do odpowiedzi, a w dzisiejszej
dyskusji ten okropny staruch wypruł z niego resztki energii. Jak to powiedział w pewnej
chwili? „Wasza generacja jest nie do uratowania. Wszystko, co jest wyższe nad
depresyjny
próg stalinizmu, jest dla was szansą, nadzieją…” „Trzecia nadzieja”. Nieźle byśmy się
wygłupili z tym tytułem. Przecież to jawny sceptycyzm. Bo ileż razy można?
Ani się spostrzegł, jak zaczął pisać.
„Ten list jest świadectwem powagi sytuacji i powagi człowieka, który podjął się za nią
odpowiedzialności. Ale skoro ten Człowiek (Duża litera? Tak, duża.) uznał, że trzeba się
zwrócić do ludzi spoza instytucji przedstawicielskich, to dowód, że system ich doboru jest
fałszywy, że zostawia na marginesie ogromną część intelektualistów, których kraj
potrzebuje…”
Przerwał pisanie. Czy to ma sens? Czy on to w ogóle przeczyta? Właściwie po cholerę
to wszystko?! - poczuł złość do samego siebie. - Mam pięćdziesiąt lat, a czuję się starcem,
zwłaszcza gdy patrzę na takiego omszałego przez lata Wańkowicza. Kiedy nagliłem, żeby
zacząć dyskusję, przerwał mi: „Jeszcze trochę, przecież ja chcę też prywatnie pogadać z
młodzieżą”. Dla niego nawet Haładaj to młodzież… A może On ma rację? Jest się
młodym,
dopóki się wierzy. Że jest nadzieja. Choćby ta trzecia…
Poczuł, że nie wróci już do przerwanego pisania. Musi odpocząć. Wyciągnął się na
tapczanie. Do dziennika telewizyjnego było jeszcze pół godziny.
Niebieskie anioły lecące nad miastem… Czarne płaty sadzy niczym skrzydła bijące
niespokojnie na wietrze. Nie, to nie powstanie. Płonie gmach… Wyobraźnia
‘rekonstruowała
sytuacje skreślane przez redaktorski cenzorujący ołówek w niedawnym reportażu
Pasieckiego
z Gdańska… „Drugie śniadanie poległych”… Nad gmachem płonącego komitetu
wojewódzkiego helikopter ewakuujący przez dach obrońców budynku. Falangi lecących
przez granatowe niebo helikopterów, u każdego uczepiony milicjant, jak dziwaczny
groteskowy anioł nad potępieńczą czeluścią… I ten gęsty, uparty dzwonek …
Ocknął się nareszcie. Zdążył dopaść telefonicznej słuchawki. Sekretarka ważnej
osobistości bardzo oschle zapraszała go do gmachu:
- Towarzysz czeka już od ósmej…
Profesor Eustachy Pasiecki obudził się wstrząsany dreszczem wyniesionego ze snu
przerażenia. Co to było? Wrócił w ten sen jak we wspomnienie sprzed lat dwudziestu,
trzydziestu. To było jak mechaniczne cofnięcie tajemniczego zapisu pamięci, jak powrót
w
długą noc podróży, oddalającej od miejsc, gdzie zna cię każdy, jak ty znasz każdy kamień
i
cegłę rozwalonej kamienicy… Sen odtwarzał nawet pejzaż za oknem wlokącego się
pociągu:
piaszczyste laski, przycupnięta wieś. czerwień dachówek, podkreślająca, że on nie stąd, że
przyjechał tu schronić się przed wypaloną warszawską ojczyzną… Ale dlaczego nie widzi
twarzy tej starej kobiety, płaczącej nad jego niepotrzebną, niewiarygodną opowieścią? Bo
wyznał to najstraszniejsze obcej, starej kobiecie, gdy dopytywała się o syna,” który
walczył
na Woli. Ale teraz we śnie pojawiła się na jej miejscu matka z twarzą wykrzywioną
wstrętem.
Siedział wsparty o poduszki, wpatrzony w ciemność, przerażony, że zamknięcie powiek
przyniesie znów obraz jej twarzy - tak kochanej, a tak przerażającej.
Nigdy się nie dowiedziała… Żadne echo tamtego powstańczego sierpniowego dnia nie
wróciło do niej, nie wiedziała nic poza tym, co jej powiedział. Ona jedna nie mogła
wiedzieć i
ona jedna nie uwierzyłaby z pewnością, bo gdyby uwierzyła, straciłaby w tej samej chwili
nie
tylko Jurka, ale i jego, drugiego, ostatniego syna. Nie mogła wiedzieć. On sam właściwie
zapomniał, że powierzył swoją tajemnicę przypadkowej starej kobiecie.
Wstał z łóżka, podszedł do okna. Po odsłonięciu firanki do wnętrza wemknęło się
światło latarni. Poczuł się znośniej, chociaż straszyły ciemnością szeroko otwarte
rozsuwane
drzwi do sąsiedniego pokoju. Ile uporu ich matki! Pomyślał: naszej matki. Ile indiańskich
podstępów z meldowaniem kuzynów i przypadkowych znajomych!… Ale obroniła dla
nich to
wielkie mieszkanie, cudem ocalone w mieście-pustyni. Najpierw on z matką w jednym
pokoju. Potem żona, dwóch synów… Najpierw Artur… W dwa lata po wojnie przyjście
na
świat tego syna było… Oddalało jakoś śmierć Jurka, pozwalało o niej zapomnieć w
ojcowskich, nieprzytomnych zabiegach… Studia… Ojcowie przy szkolnej tablicy… A
matka…
Jej ciągłe wycieczki do Czerwonego Krzyża. „Skoro Jurek nie został odnaleziony, skoro
musiałeś go zostawić…” Powiedział: „śmiertelnie rannego” - i to była nadzieja. Potem się
poprawił: „był konający”,.. Przez jakiś czas żył w obsesyjnym lęku, że spotka gdzieś tę
kobietę, że ona będzie o tym mówić. Dla matki wszystko, co teraz robił, było zdradą Jurka
i
sprawy, dla której zginął lub zaginął. Gdy raz czy drugi powiedział brutalnie coś na temat
tych w Londynie, gdy zacytował czyjś wiersz: „raczej z diabłem niż z nimi”, wiedział, że
sprawia jej ból, że ona wierność tamtej sprawie, a więc i tamtym ludziom, uważała za
gwarancję życia lub bodaj pamięci po Jurku. Więc nie mówił. A zaczęło się wtedy to
upokarzające ujawnianie, spis, „kolczykowanie” - jak mawiali jego akowscy towarzysze
broni… Chciał wierzyć, że tak trzeba. I wtedy szok. Dowódca, człowiek, który prowadził
tę
akcję ujawniania, usłyszawszy jego nazwisko, podniósł oczy. dotąd wbite w blat długiego
stołu, przy którym oficerowie bezpieczeństwa wypełniali ewidencyjne arkusze…
- Brat Jerzego? - zapytał niespodziewanie.
Gwałtowny przypływ wzruszenia, jakby ktoś, wymawiając to imię, zmaterializował
cień, sprowadził jakąś nadzieję.
- Tak jest! - odparł prostując się po żołniersku.
Wtedy pułkownik podniósł się, obszedł długi stół i nic nie mówiąc do osłupiałych
oficerów, wziął go pod rękę…
- Co z nim? - spytał półgłosem, gdy był już pewien, że go nie słyszą.
- Poległ. Poległ - powtórzył czując w gardle spazm, jakby tym słowem zabijał go
ponownie…
Twarz pułkownika ani drgnęła.
- Musiałeś tu przyjść?
Nie zrozumiał pytania.
- Już cię mieli? - pułkownik gestem głowy wskazał tamtych za stołem.
- Czytałem wezwanie… - wyjąkał, czując, że coś jest nie w porządku.
- No, trudno - odsapnął pułkownik i bez słowa zawrócił w stronę stołu.
Pasiecki znów poczuł się tym dwudziestoletnim, który nie rozumie gry.
Obejrzał się na swego dowódcę, siadającego pomiędzy dwoma młodymi oficerami
bezpieczeństwa, i poczuł nagle uderzenie nienawiści: to są mordercy jego brata! Pojednani
w
nowej grze.
Strażnicy nowego porządku i ten stary pułkownik pytający: „Musiałeś tu przyjść?”
Znów robi coś wbrew historii. To ja, głupi podchorążak. wiedziałem, że powstanie nie ma
sensu, wiedziałem, a on, a oni…
Już nigdy! - powtarzał sobie z jakimś spazmatycznym poczuciem upokorzenia,
składając na pół zaświadczenie o dokonanym ujawnieniu się.
Ale czy to była granica, po której przestąpieniu już nigdy nie miał uwierzyć? Przecież
powoli zaczął włączać się do pochodu. Może ten żywioł nienawistnej pamięci dotykał
brutalniej dowódców jego młodości, nie jego? Oglądał potem tę polską wojnę domową, w
której po drugiej stronie strzelali jego koledzy, nie dość sparzeni w czterdziestym
czwartym. I
nienawidził ich w imię swojej nienawiści do tamtych, do wodzów w Londynie. Byli
jeszcze
tacy, co słuchali stamtąd radiostacji, której sygnał był kiedyś dla nich jak dzwon na
podniesienie, teraz zaś przypominał poszczekiwanie brytana. Pierwsze takty V Symfonii.
„Symfonią losu” zwał ją Beethoven, a ci złodzieje ukradli motyw tego dobijania się do
bram
przeznaczenia, by ich zaprowadzić i zamknąć za więziennymi kratami.
Uratował go Artur. Dziecko. Nie miłość. To było już przeżyte. Jak wszystko w
powstaniu. A potem już tylko dożywanie… Tacy oni byli, ci wypaleni, ale żywi. Więc
przyszedł na świat… Dlaczego taki ważny jest ten pierwszy syn? Świadomość
przetrwania?
Nadzieja, że jeszcze będzie inaczej? Bo ta nadzieja już nieśmiało daje znać o sobie.
Drażnią
triumfalne bębny propagandy, ale z radością haruje się przy odbudowie miasta. Boże,
Trasa W
- Z! Ten tunelik, że spluniesz z jednego końca na drugi. Co za triumf! Niekłamany,
prawdziwy. Coś się buduje. Coraz głupsi stają się ci nieprzejednani. Zaczyna tracić
powstańczych kolegów, tych, co mają mu za złe, że jest w ZWM, że w dyskusji
powiedział
coś o „nieśmiertelnych dziejach romantycznej głupoty w Polsce”. Oczywiście, jest na
dobrej
drodze, ale też i błądzi nadal. Romantyzm jest nam potrzebny. Socjalistyczny. Czyta
pisarzy,
do których czytania wprawiał go kiedyś ojciec. I oni się zmienili. Zamiast dramatów
katolickiego sumienia - rachunki z historią. Każdy oczywiście po swojemu prowadzi te
rachunki… Jak gospodyni domowa - tu bochenek chleba, rzodkiewki, buraczki. Poległy
brat,
majątek, z którego wypędzili, awans niepiśmiennego na dyrektora… Te prywatne zyski i
kosz-
ty. Ale każdy bilansuje po swojemu.
Koniec studiów. Przychodzi na świat Rudolf. Co za imię! To babcia, czyli matka,
przypomniała sobie, że stryj nosił to imię. Niech będzie Rudolf. Ile decyzji podejmował
przeciw sobie, przeciw swoim duchowym ojcom, przeciw otoczeniu swej młodości?!
Podobnie było, gdy wstępował do partii. Ale to był gest wobec państwa. Może jeszcze
byle
jakiego, ale własnego. „Własne” brał wówczas w cudzysłów, ale w tym właśnie była
państwa
tego bylejakość, zasługująca na pomoc. Chciał tę bylejakość przezwyciężyć, zmienić,
ograniczyć. „Towarzyszu” - mówiła do niego matka. Tak, to był czas ostatecznego
wyboru. A
także wybór wrażliwości na czas. Trzeba być kamieniem, aby nie płynąć z prądem. A dziś
prąd niesie w inną stronę… Ale czy ta inna, nowa strona musi być rehabilitacją starych
zaułków bez wyjścia? Artur! Skąd on się wziął? Może właśnie z mego konformizmu - z
niezgody na swego ojca? Chciałem mu przekazać własne posłanie: żyć przyzwoicie, być
sobą, bo historia zawsze człowieka oszuka. I byłem sobą - wbrew wszystkiemu, co mnie
pchało w życie publiczne. Z niewiary. Ze strachu, że zawsze, gdy zaufam historii, natrafię
na
zrozpaczone oczy mego brata i jego rozkaz: „Dobij! Zrób to! Na miłość ojczyzny!” Tacy
wtedy byliśmy. Takie padały słowa. Chociaż ostatnie brzmiały: „Słyszysz, kurwa? To
rozkaz!…”
Nikomu o tym nie mówił. A gdyby mówił, i tak nikt by nie uwierzył.
Minął rok. I oto siedzi w gabinecie z zakratowanym oknem. Naprzeciw niego
pułkownik. Pułkownik kaleczy polskie słowa. Chce tylko wiedzieć, gdzie jest jego brat.
To
wynik tej nieostrożności dowódcy, który odprowadził go na bok od stołu, przy którym
przybijali pieczęć na akowską przeszłość. Wyniuchali gdzieś - ktoś zeznał czy doniósł? -
że
było dwóch braci o tym samym nazwisku. Z jednym rozmawiał dowódca. Może przekazał
instrukcje dla drugiego? Ten drugi jest ważniejszy - był w powstaniu przez parę dni
adiutantem dowódcy, który teraz „robił ujawnienie”.
- Więc gdzie ty brata schował? - trzeci raz pada pytanie, a ciemne, źle ogolone szczęki
pułkownika zaczynają chodzić pod skórą.
- Brat poległ - powtarza po raz trzeci.
- Ale my wiemy, że był ranny i tylko ty sam z nim został…
Powiedział to ktoś z jego drużyny? Kto? I po co to mówił? Przecież nikt nie wie…
Tylko starej kobiecie wyznał, że Jerzego zasypało, przywaliło gruzem jak odłupaną od
rzeźby
głowę. Został na piętrze pasażu Simonsa, gdy inni zeskakiwali z piętra w dół… Może to
któryś z nich zeznał?… Zeznał, bo oni tego chcieli…
Pojął, że już nie zaśnie. Był biały, letni dzień, w którym miasto miało swój najlepszy
czas ciszy, spokoju, odpoczynku. Za oknem panoszyło się zielonością wspaniałe drzewo.
Jako
dziesięciolatek siadał na parapecie i patrzył z uwagą w dół, żeby zobaczyć, czy obrodziły
kasztany. Przestraszył się. Od tamtego czasu minęło prawie pięćdziesiąt lat! Połowa życia
drzewa, bo przecież stuletnie leśnicy skazują do wyrębu. Niewiele miał już przed sobą od
śmierci żony, samotność paraliżowała go, wyganiała za próg mieszkania. Niedawno jeden
z
przyjaciół zapytał z troską: „Czy to prawda, że zaglądasz do kieliszka?” Jak czujna jest
plotka. Stercząc przy oknie, uświadomił sobie przyczynę, dla której wstał z łóżka. Bał się,
że
sen powróci. Zaczął łazić w piżamie po mieszkaniu. Nastawił maszynkę z kawą. Tak, spać
nie
będzie. Weźmie się za te papierzyska przygotowane do wykładu.
Boże, dziś przecież wychodzi „Tygodnik” z listami czytelników w sprawie reportażu
Artura „Któryś tam”, reportażu, o którym mówi cała Polska!
Ogolił się spiesznie. Wyjrzał przez okno, przed kioskiem uformowała się już kolejka
po gazety. Na pewno jest i „Tygodnik”. Ilekroć wybucha kryzys, nadzieja otwiera
zainteresowanie prasą, dyskusją…
„Tygodnik” leżał grubą ławicą egzemplarzy. Porwał jeden z wciąż ubywającej sterty i
zawrócił na schody.
Nie ma co, dobry ze mnie tatuś - zażartował sam z siebie.
Po chwili stał z otwartymi ustami, łapiąc powietrze, jakby się dusił. Na stronie, gdzie
spodziewał się kolumny listów o reportażu Artura, było tylko krótkie oświadczenie
redakcji.
Tygodnik informował, że wobec bezprzykładnego ataku na zasłużonego towarzysza X,
jakiego w reportażu pt. „Któryś tam” dopuścił się redaktor Artur Pasiecki, redakcja
rezygnuje
z jego współpracy i zamyka na przyszłość swe łamy przed kalumniatorem.
- Przyszło paręset listów - powiedział Artur.
- Mizerna pociecha… - mruknął Rudolf, jego młodszy brat.
Bardzo rzadko profesor Eustachy Pasiecki widział obu synów razem. Od młodości
chodzili własnymi drogami. Co gorsza, obie te drogi odwiodły ich od ojca. Nie ma
podlejszej
uroczystości niż urodziny, gdy już dawno przekroczyło się pół wieku, ale ta okoliczność
posadziła ich razem za stołem przy parzonej przez ojca kawie i kieliszku wina…
Rozmowa jednak nie miała okazjonalnego charakteru. Artur był już może nieco
wystudzony, ale ten właśnie chłód i pozorny dystans, gdy mówił o swojej sprawie,
najmniej
się ojcu podobały. Odpowiedział, że zbiera odpisy listów, jakie przychodzą do redakcji:
„To
jest dopiero dokument na temat nastrojów społecznych…”
- Ja bym temu twojemu Wieluniowi po prostu zbił mordę - Rudolf tym razem był z
bratem.
- Ofiara systemu - wzruszył ramionami Artur. - Ale wiesz, ojcze, z tych listów wynika,
że pozorne rozhuśtanie nadziei jest bardzo złudne. Reakcja opinii o tym właśnie świadczy.
Wiele listów wrzucano poza terenem województwa tego satrapy. Ich autorzy piszą wręcz,
że
Gubernator może kontrolować pocztę. Wiele listów oczywiście nie podpisanych. Wszyscy
odsłaniają brudne tło jego rządów, ale też wszyscy mówią, że cała odnowa jest lipą, skoro
ze
mną tak postąpili… Choć społecznie może się to okazać opłacalne.
- Co ty mówisz? - jęknął ojciec.
- No tak. Bo ja przestanę się wygłupiać i wezmę się serio do roboty, a ludzie nie
pozwolą się nabierać.
- Cóż to za robota serio? - bąknął naraz nieprzyjaźnie Rudolf.
- Trzeba ludziom otwierać oczy. Ten system nie nadaje się do naprawy. Kto mówi o
odnowie, to albo łże, albo jest głupi.
- Synu, pozwól ludziom żyć nadzieją…
- I marzyć… - szyderczo mruknął Artur.
- Właśnie.
- W tym sensie prawo do marzenia jest w porządku. Twój Lenin o tym nauczał.
- Mój? - zdziwił się profesor Pasiecki.
- No tak. Twój. A raczej, przepraszam, ty jesteś jego, trzeba mieć poczucie proporcji.
Ty możesz należeć do Lenina. Nigdy odwrotnie. A skoro umarł, to do jego następców. Tak
jest! Z woli historii. Często o tym piszesz. Zresztą zgoda. Będziemy marzyć. O innej
ojczyź-
nie. W której jakiś tam Gubernator będzie w kryminale, a moje o nim teksty w wypisach
szkolnych…
- Artur, wierz mi, w historii płaci się nieraz koszty, które takie marzenia czynią
przekleństwem…
- Nie ucz mnie oportunizmu. Całe wasze pokolenie… - nagle urwał. Zaczerwienił się,
poderwał z krzesła i złapawszy w rękę kieliszek z winem, obszedł stół.
- Tato! Nie mówmy o tym, przecież to są twoje urodziny.
- Tak, skończmy z pryncypiami! Zresztą, mój bracie - zawołał Rudek - może
propaganda czy kultura dostaną teraz w dupę, ale za to gospodarka ruszy! Ruszy na
pewno.
To jest ekipa ludzi nowoczesnych.
- Oczywiście. A ty, Rudek, na pewno nie wiesz, że nowy premier w czasie
pożegnalnego bankietu dla Cyrankiewicza zwrócił się do niego z toastem: „Zawsze
uważałeś
mnie za półinteligenta. A ja teraz jestem premierem. To ja ciebie żegnam…”
- Może nowy premier to nie Spinoza. Ale gospodarka ruszy na pewno - powtórzył
Rudolf.
- I ty będziesz szczęśliwy, jeśli nie będziesz musiał myśleć, ale będziesz mógł kupić
sobie opony… - wzruszył ramionami Artur.
- Synowie! Za przyszłość waszego pokolenia…
Rozdział drugi
„Redaktorze!
Dowód wysokiej kultury dała redakcja «Tygodnika» przepraszając obrażonych
czytelników artykułu «Któryś tam» pióra red. Pasieckiego. Z niecierpliwością należałoby
oczekiwać teraz przeprosin za zniewagi wywołane bajkami Krasickiego lub Kryłowa,
które
również w sposób metaforyczny piętnują przywary ludzkie. Lecz nie o wyimaginowane
słabości i przywary ludzkie chodziło w tym artykule. Tam podane były fakty! I odczytane,
jak
należy: i przez napiętnowanych, i przez krzywdzonych bohaterów tego reportażu, i przez
bacznych, acz niemych obserwatorów tej przeraźliwej sceny.
Wrażliwość redakcji okazała się jednak jednostronna. Zamieszczając oświadczenie, że
rezygnuje ze współpracy z red. Pasieckim, redakcja wymierzyła policzek ludziom
znającym
opisaną prawdę i hołdującym jeszcze naiwnemu przeświadczeniu, że:
- jest prawo do krytyki,
- krytyka jest rzeczą społecznie cenną,
- draństwo powinno być piętnowane,
- krytykujący nie może być represjonowany! oraz że
- teraz, właśnie teraz, rozpoczął się czas odnowy.
Tymczasem dłuższe ręce miał «Któryś» niż zasięg obecnych przemian. Te ręce nie
tylko kierowały piórem redaktorskim w«Tygodniku», nie tylko zmusiły do napisania
takiego
oświadczenia. Te ręce zacisnęły się na gardłach innych niesubordynowanych, którzy by
zapragnęli mówić i oceniać. Te ręce zacięły batem! To jest dławienie krytyki, to jest
urąganie
oczywistym faktom!
Redakcja nie będzie chyba zaskoczona, że list ten pozostanie nie podpisany. Niestety,
za cenę własnego chleba, który łaskawie rozdzielają lub odbierają bohaterowie artykułu
Pasieckiego i im podobni, nie można zdobyć się na odwagę. Prawda nie żywi, prawda
boli.
Wobec wysokiej «kultury», wykazanej w rozprawianiu się z red. Pasieckim, można
przewidywać również «kulturalne załatwienie» autora listu podpisanego. A wiec jeszcze
jeden
policzek: zniżanie się do anonimów”.
Redaktor Wieluń zdawał sobie sprawę, że gra o grubą stawkę. Niewątpliwie ten jego
pomysł z „białą księgą” w sprawie Artura Pasieckiego mógł się okazać zbawienny. Ale i
niósł
spore ryzyko. Od paru dni wyczuwał wokół siebie pustkę. Na odprawie prasowej nikt do
niego nie podszedł. A przecież zrobił wszystko, czego od niego wymagano! Wydrukował
oświadczenie, wylał Pasieckiego. A straty? Nie tylko setki wymyślających listów,
odsyłanie
obelżywe odcinków z opłaconym abonamentem pisma. „Któryś tam” był przecież jednym
z
ostatnich broniących się sekretarzy wojewódzkich, jaki sens miało angażowanie się
kierownictwa w taką sprawę? Wymyślił więc, że sporządzi zwarty meldunek o reakcji
opinii
publicznej na to wszystko - taką właśnie „białą księgę”: powieloną na maszynie, którą
rozda
wszystkim znanym sobie członkom Biura Politycznego. Musi ich przekonać, że jego
redaktorska decyzja o puszczeniu tego tekstu nie była fanaberią dziennikarską, lecz
odpowiadała pilnej potrzebie… Już drugi dzień panie z hali maszyn tupały w klawiaturę,
nawet dopuszczona do redaktorskiego łoża sekretarka, pani Basia, siedziała przy
przepisywaniu.
Telefon rządowy też milczał groźnie i dwuznacznie… Jaka to była kiedyś satysfakcja,
gdy „Tygodnik” dostał rządówkę, wszedł w specjalną sieć telekomunikacji… Sieć tych,
którzy
decydują. A teraz stoi ta czarna trumienka bez żadnych oznak życia… Przecież
wydrukowałem oświadczenie, nie jestem spalony…
Sięgnął ręką do sterty uporządkowanych kartek. „Biała księga” też wymagała redakcji,
umiejętnego stopniowania efektu, podkreślania point…
Nagle zadźwięczał telefon.
- Wieluń - rzucił do słuchawki swoim specjalnym, telefonicznym tenorem, który tak
śmiesznie naśladowała czasem Basia w łóżku, gdy leżał zmęczony pieszczotą…
A w słuchawce mruknął niedbale swoje nazwisko Haładaj. Naczelny się sprężył.
Niczego dobrego z tej strony nie oczekiwał. Był już po rozmowie ze Starym Mistrzem,
który
oznajmił, że wobec „haniebnego wykruszenia się grona dyskutantów” wycofuje swój
głos…
Teraz Haładaj. Może to i lepiej, że sam sekretarz się wycofa. Zostanie z przekonaniem, że
to
jego decyzja „ukarała” dodatkowo będącego w niełasce redaktora. Tamten wybrnął
zręcznie.
Że wobec rezygnacji takiego dyskutanta, cała dyskusja jest chybiona. A co sądzi redaktor?
Uprzejmie, z rodzajem spłoszonej ulgi przyznał rację rozmówcy i nagle, w pół zdania,
usłyszał: „Wiecie już? Generał Korczyński nie żyje. Mówią o samobójstwie…”
Jeszcze coś mówił. Jakieś sekundy, bezcenne, świadczące, że Haładaj nie zrywa, że
podtrzymuje „stosunki partnerskie”…
No tak. Więc nie wytrzymują ciśnienia ci. co strzelali w Gdańsku, a równocześnie
propaganda osłania jednego z tych, którzy…
Nieco uspokojony, wrócił do rękopiśmiennych listów.
„Redaktorze!
Nie domagajcie się, by ludzie czytający prasę społeczno-polityczno-kulturalną i ciut-
ciut myślący krytykowali pewne sprawy otwarcie, bo stanie się z nimi to, co z Arturem
Pasieckim. Ludzie, bądźcie czujni i nie dajcie się zwariować!”
Tak. To trzeba koniecznie dorzucić, i to nie na koniec, ale w pierwszej części. Podniósł
się zza biurka ze spłachetka papieru w dłoni, gdy w progu zatrzymał go charakterystyczny
sygnał rządówki.
A jednak - pomyślał z satysfakcją, podnosząc słuchawkę. Odezwała się sekretarka
generała Mecha.
- Szef do pana…
Odczuł niemiłą sensację. Żebyś nie wiem jak był w porządku, ludzie z tego resortu
budzą w człowieku niepokój. A tu sam wiceminister! Generał był bardzo miły. Jowialnie
pytał
o zdrowie, pomruczał też o znanych mu kłopotach redaktora, wreszcie zapytał znienacka,
czy
nie przeszkodziłby nikomu, gdyby wpadł zaraz do redakcji „na kawkę”.
Rozmowa zaczęła się sympatycznie. Generał - oczywiście po cywilnemu - zapytał, czy
może zdjąć marynarkę.
- Grzeją nam na przedwiośniu! Nic dziwnego, rośnie wydobycie… - zażartował chyba,
ale licho go wie. - Nie słodzę - odsunął cukierniczkę i nawiązał do ich dawnego
pierwszego
spotkania: - Byłem wtedy porucznikiem, pamiętacie?
- Gdzie te czasy? - westchnął Wieluń z uśmiechem. Zaczął się uspokajać.
- Tak wam za nimi tęskno? - zażartował dygnitarz. - Choć wiecie… Miałem
przyjaciela, co przesiedział parę lat na Kołymie. Zawsze mawiał, że tak pięknej wiosny,
jak
tam, nigdy już nie przeżył. To młodość tak nam się podoba. Czasy były nie dla ludzi -
uczynił
dziwaczną uwagę. - Ale nasze dzieci tego nie rozumieją. Żyją w innym, lepszym
świecie… No
cóż… A jak wam idzie robota nad waszą „białą księgą”? •
Wieluń zdębiał. Komu mówił dotychczas o swoim pomyśle? Basi… No tak. Przecież
kieruje przepisywaniem i sama przepisuje. Poza tym maszynistki. Dwie. Wspomniał też
sekretarzowi redakcji. I… już wiedzą. Ale co to Mecha może obchodzić? To niechybnie
ręka
„Któregoś tam”. Długa ręka.
Mech roześmiał się, zadowolony z wrażenia, jakie wywołał.
- No cóż, nic takiego. Musimy wiedzieć. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś. Może to
zresztą i dobry pomysł: dać ten materiał towarzyszom z Biura… Tak, to całkiem
dorzeczny
pomysł…
Naczelny, wytrącony z równowagi, bąknął coś na temat może zbyt ostrej, ale przecież
spontanicznej, nie organizowanej przez nikogo reakcji czytelników.
- Otóż to: nie organizowanej przez nikogo! Macie rację, tak jest. Ale nie w każdym
wypadku. Bo rzecz się rozniosła. Słyszeliście: wczoraj bębniła o tym Pasieckim Wolna
Europa. A ja z kolei wiem, że wśród skierowanych do waszego „Tygodnika” listów jest
jeden
podpisany pseudonimem Wera Weredycka! Weredycka, że niby jak weredyk mówi
prawdę w
oczy… Jest taki list? No, widzicie. A moja córka ma na imię Weronika. Jasne? Ostatni rok
dziennikarki. Ten, kto dziewczynę napuścił, może narobić nieco bigosu. I komu to
potrzebne?…
Teraz jesteśmy w domu - odetchnął Wieluń. To, co wyglądało tak groźnie, nagle
ujawniło się jak uśmiech losu. Podaruje generałowi list jego córki i zyska sporą zasługę na
swym koncie…
- Widzicie. Teraz wy możecie umorzyć sprawę… -roześmiał się, choć nieco na siłę,
generał.
- Załatwione. Odszukam i odeślę…
- Serdecznie dziękuję. Same kłopoty z tymi gówniarzami. Ale wolałbym teraz
poczekać…
- Jak to? Na co? - zgubił się znowu redaktor.
- Na ten list. Mówiłem wam, że mam trochę czasu…
Naczelny wstał od biurka. Wyprostowany, sięgał niemal lampy wiszącej nisko nad
biurkiem.
- Chwileczkę - obiecał konfidencjonalnie i ruszył do drzwi na swoich bocianich
nogach.
Wygląda, jakby się źle związał jeszcze w łonie matki… - pomyślał Mech. Nie lubił
sytuacji, w których był petentem.
Naczelny wkroczył do pokoju maszynistek. Jego Basia biegle uderzała cienkimi
palcami w litery na klawiaturze maszyny do pisania. Spojrzała na niego tym swoim
kosym,
konspiracyjnym spojrzeniem, które go zawsze tak zachęcało. Ale teraz był wyniosłym i
chłodnym szefem.
- Proszę mi odnaleźć wśród listów jeden podpisany przez Werę Weredycką i zaraz
przynieść do gabinetu.
Wycofał się od progu, zauważając u Basi oznaki pewnego popłochu. Już zamknął
drzwi, gdy zdał sobie sprawę, że mógł to sprawić oficjalny ton i nie odwzajemnione
spojrzenie…
Ledwo redaktor usiadł za biurkiem, gość wyciągnął rękę…
- Poleciłem odszukać.
Grymas przebiegł przez twarz generała.
- Takie rzeczy załatwia się osobiście, nie przez gońców - syknął niecierpliwie. - No
nic, nic, poczekam - spróbował załagodzić gniewną reakcję.
„Ciekawi mnie, kiedy redakcja «Tygodnika» przeprosi chuliganów, przestępców i
wszystkich im podobnych za to, że na łamach swego pisma pisaliście o nich źle. Przecież
«Któryś tam» jest postacią w publikacji anonimową. Chodzi jednak o to, że z paru
podanych
przez świetnego reportera faktów przejrzała rzeczywistość i obudził się regionalny
satrapa.
Teraz jesteśmy niemymi obserwatorami haniebnej sceny, jak redakcja wywala na bruk
pracownika za słowa prawdy. Jedyną zasługą «Tygodnika» jest to, że tekst o Pasieckim po
prostu ostrzega. Ludzie, nie dajcie się zwariować, nie wierzcie w żadną odnowę! A listu
do
was nie podpiszę nazwiskiem, muszę zniżyć się do anonimu. To wam zawdzięczam.
Podpisuję zatem pseudonimem
Wera Weredycka
P.S. Kto mnie zna, będzie wiedział, kto to napisał…”
- Jeszcze ten dopisek… - generał Mech złożył kartkę w ósemkę i wsunął do kieszeni
wiszącej na poręczy marynarki.
- Nie zrobiłem wam chyba szkody, macie takich listów wiele…
- Setki - podchwycił redaktor. - A swoją drogą, przysługa za przysługę. Macie u nas
swojego człowieka, który wam to powiedział?
- Co by się w tym kraju działo, gdybyśmy nie wiedzieli o wszystkim? - roześmiał się
generał. - A prawdę mówiąc, o liście mojej Weroniki wiem od niej samej. Pochwaliła się.
A o
„białej księdze”, no cóż… Musimy wiedzieć…
Rozdział trzeci
Miła mgiełka zapachu dobrej wody kwiatowej, ładna szczupła dłoń, mieszcząca się
czule w jego ręce - w takich okolicznościach Rudolf Pasiecki zniósł łatwo degradację
służbową, związaną z wprowadzeniem do pokoju dodatkowego biurka dla nowej
pracownicy
jego skromnego działu. Młoda absolwentka uczelni oprócz urody i wdzięku wniosła sporo
umiejętności manewrowania wśród biurowych wirów. Z początku nieco go drażniła
delikatna
apodyktyczność, z jaką niedostrzegalnie przemeblowała pokój. W końcu przyzwyczaił się
do
tego, „a nawet nie raził go przyklejony na drzwiach jego szafy plakat z Humphreyem
Bogartem, intronizowanym tu wraz z komentarzem, że dla niej istnieje naprawdę tylko
świat
retro. Pisałaby to słowo z dużej litery.
Jak miał jej nie lubić, skoro z wdziękiem spławiała natarczywych interesantów, a
potem mówiła do niego z przymrużeniem oka: „My tu mamy nasz intymny świat biurowy,
i
byle kto nie będzie nam przeszkadzał”.
To piękne, że tak rychło poznała główną zasadę wszelkiej biurokracji: każdy z
zewnątrz to wróg.
- Czego taki tu chce? Przychodzi nie proszony i jeszcze mówi, że interesant. A to
gbur…
Rudolf powoli przyzwyczaił się do nowej lokatorki, strzegąc się bacznie, aby nie
włączyć w to swej niespokojnej natury.
- Niech jej pani nie prowokuje - ostrzegał.
- Ona jest taka groźna? - I od tej pory każde instynktowne próby Rudolfa kontrowała
groźnym ostrzeżeniem: - Ona się odzywa.
Zdanie to, wypowiedziane w obliczu kierownika kadr, gdy w dniu kobiet przytaszczył
na jej biurko spory bukiet kwiatów, wywołało tak spontaniczny wybuch śmiechu Rudolfa,
że
aż kadrowiec nieco się obraził.
W tym też czasie Artur, jego starszy brat, stał się bohaterem szeroko kolportowanych
plotek. Afera z „Którymś tam” była publiczną tajemnicą. Coraz częściej ten i ów z
biurowych
kolegów sadzał Rudolfa na okiennym parapecie na korytarzu i tocząc ostrożnym okiem
wokoło wypytywał szeptem o sprawy, które od niego były zawsze daleko.
- Kochany, to mój brat, nie ja… Idź do niego - spławiał narzucających się rozmówców.
Aż któregoś dnia zaprzyjaźniony z nim sekretarz organizacji partyjnej złapał go za
guzik.
- Stary, uprzedzam, żeby mi w biurze nic z tych rzeczy. No wiesz, twój brat i tak
dalej… Nasz szef jest z tym „Którymś tam” po imieniu.
- Co ja mam wspólnego z bratem? - żachnął się. -Tylko nazwisko.
- Nazwisko to bardzo dużo. Dobra, rób, co chcesz, tylko bez głupiej ostentacji.
- O czym ty znowu?
- Kadrowiec mi powiedział, że u ciebie w pokoju wisi antykomunistyczny plakat czy
coś takiego. Jakiś Yves Montand z antykomunistycznego afisza…
- Stary, błagam, postaraj się, żeby on to rozrobił.
- Co znowu?…
- Ten… plakat…
Rudolf galopem pognał do swego pokoju. Dziewczyna stała za uchylonymi drzwiami
szafy, w której szukała papierów. Humphrey Bogart z filmu o latach maccartyzmu -
wymierzonego przeciw dramatycznemu paleniu komunistycznych czarownic w USA - z
melancholijnym uśmiechem zapewniał: „I’m not a communist”. Dziewczyna uchyliła
drzwi i
napotkała tkliwy wzrok Rudolfa.
- No, no - pogroziła mu palcem. - Ona znów daje o sobie znać.
- Chyba żem pedał. Ja patrzyłem w oczy pani bożyszcza - więcej nie tłumaczył. - Od
dziś jest pani dla mnie Humprejką.
Kacper Janas nie odnalazł w aktorstwie swego powołania. Nie to, żeby nie miał
zawodowych sukcesów. Odwrotnie. Może przyszły za łatwo, może akceptacja ról, do
których
się nie przykładał, kreowanie postaci, w które nie wierzył, po prostu uczyniły go
zobojętniałym. To nie było prawdziwe życie. A gdzie jest to prawdziwe? Wstąpił do partii
kierowany odruchem dziwnej lojalności wobec nieżyjącego ojca: zaakceptował „własnym
życiorysem” jego wczorajsze wybory. Lecz jakie moralne satysfakcje mógł czerpać z tego
powodu?
Wybrano go sekretarzem partyjnej organizacji w teatrze. Miał tam paru elektryków i
stolarzy, dwóch starych aktorów o lewicowych przekonaniach i paru karierowiczów.
Kobiety? Kilka szybko likwidowanych romansów przysporzyło mu sławy kobieciarza
i autentyczną łatwość kolejnych podbojów. Choć wszystkie koleżanki-aktorki wydawały
mu
się fabryczkami min i gestów.
Ostatnio coś zaczęło się zmieniać w tej nudzie. W teatrze trafił na rolę, która ,go
zajęła, i spotkał dziewczynę… Ale po kolei. Teatr postanowił wystawić „śmiałą” sztukę.
Autor
przypominał aferę z początków naszego wieku. Mnich zakonu paulinów z
częstochowskiego
klasztoru popełnia morderstwo. Morduje człowieka, za którego wydał swoją kochankę, a
potem cierpi męki zazdrości. To było interesujące. Do uwierzenia. Mnich Sykstus kiedyś
naprawdę istniał. I teraz on, Kacper Janas, miał mu dać drugie życie. Spiętrzenie konfliktu
tego, co wieczne w wierze religijnej, z tym, co przemijające, jak każda namiętność. I ten
bluźnierczy splot namiętności z dogmatem wiary, który zbrodniarz gwałci każdym dniem
bez
Boga, każdą nocą z kobietą. Po raz pierwszy od czasów debiutu Kacper uwierzył, że oto w
teatrze może się coś stać, że on może coś naprawdę zrobić.
Dziewczynę poznał w tym nudnym lokalu aktorów, gdzie ciągną seksualne snobki jak
muchy na słodki lep. Była w towarzystwie Artura Pasieckiego. Ten, po wylaniu z redakcji
„Tygodnika”, zajął się teraz, pod pseudonimem, krytyką teatralną. Cud wszechstronności.
Leonardo da Vinci. O sekretarzu „Którymś” kto napisze najmocniej? On. A o Szekspirze
nowe słowo? Też on. Wszystko potrafi. A dziewczyna? Zabawna szczeniara z krótką,
burzliwą czuprynką. Wysmukła, na granicy chudości, ale z „dobrze zaznaczoną piersią”,
jak
mruknął mu, gratulując, któryś ze starszych kolegów, gdy przechodził koło stolika…
Potrząsała tą swoją grzywą, gdy odchylała głowę do tyłu, pokazując w uśmiechu piękne
zęby… I ten charakterystyczny koloryt. Byłaby ruda, ale stwórca się rozmyślił -
skonstatował
w pewnej chwili, rozbawiony. Była studentką ostatniego roku dziennikarki. I to Leonardo,
dyskryminowany przez władze, był dla niej kimś ważnym, autorytetem. Nie on. Aktor.
Dla
Janasa to było jak wyzwanie. Zaczął tokować. Wszystko mu wychodziło. Aż w końcu
ważny
Leonardo raczył się zaniepokoić. A Janas postanowił wyrwać mu dziewczynę od razu.
Zaproponował, że odwiezie ją do domu. Zgodziła się i ta łatwość z miejsca go ochłodziła.
Ale
wtedy okazało się, że i Leonardo-Pasiecki ,już ma dosyć”. Wpakował się na tylne
siedzenie
starego volkswagena Kacpra. Usłyszał z jej ust jakiś adres, wyraźnie sformułowany na
zgubienie śladu. „Wysadzi mnie pan na rogu…” Spytał, jaki ma numer telefonu.
- Nie mam… - zaśmiała się drwiąco. Oczywiście kłamała.
- Na miły Bóg, jak się pani nazywa?… - nalegał szeptem, widząc w szoferskim
lusterku czujne oko Pasieckiego.
- Szczeniara… - zrewanżowała mu się cytatem z jego pierwszego niegrzecznego
odezwania.
- Nie da mi pani adresu?
- Nie.
- Zaraz, zaraz…
Zobaczył obok zaparkowanych samochodów nudzącego się na chodniku milicjanta.
Zboczył z jezdni, wolno podjechał do najbliższego samochodu, nie hamował, póki nie
stuknął
zderzakiem o zderzak.
Dziewczyna podskoczyła.
- Co pan wyprawia?
- Nic, nic… - wyjaśnił. - Zaraz będziemy wszyscy wylegitymowani i koniec z
tajemnicą.
Wrzucił wsteczny bieg. Zatrzymał. Wrzucił pierwszy bieg… Milicjant ruszył w ich
stronę. Kacper ruszył do przodu…
- Wera!… - krzyknęła dziewczyna.
Wóz stanął „na nosie”.
- Nazwisko!
- Wera Mech… - śmiała się wybaczająco.
- Córka generała? To jak kochać się z tygrysem?… I śmieszno, i straszno… -jęknął
Kacper słuchając jej śmiechu.
Niewiele z nią zwojował przez najbliższy tydzień, dzielący teatr od premiery, ale w
końcu przyjęła zaproszenie na próbę generalną.
Zbuntowany przez ziemską namiętność mnich Sykstus, w którego wcielił się Janas,
przeżył ziemską konfrontację z kościołem. Oto w dzień poprzedzający próbę generalną
dyrektor dowiedział się, że przedstawienie się nie odbędzie. Interwencja władz
kościelnych…
Kierownik teatru runął do kontrakcji. Zmusił też swego Janasa do interwencji „po linii
partyjnej”. Słyszał o dawniejszych koneksjach jego ojca z sekretarzem Haładajem. Kacper
z
trudem umówił się na dzień następny, ale okazało się, że uzyskano jakimiś chodami
odblokowanie decyzji. Próba generalna odbędzie się. W dodatku na oczach delegacji
kościoła,
która zjawi się ramię w ramię z urzędnikami pełniącymi cenzorskie obowiązki.
Wera przybyła o umówionej porze przed boczne wejście teatru. Janas uznał, że cały
bałagan, związany z wizytą jakiejś nie znanej nikomu co do składu i charakteru delegacji,
ułatwi mu ukrycie dziewczyny na widowni. Usadził ją na balkonie, sam już w kostiumie
mnicha. Spróbował „na szczęście” pierwszego pocałunku. Była chętna i uległa.
- To bardzo podniecające… Ten kostium mam na myśli - zauważyła. - Szkoda, że już
musisz iść…
Pomyślał, że panienka niejedno już ma za sobą, ale wcale mu to nie przeszkadzało.
Było jasne, że dzisiaj…
Odwołał go głos reżysera z widowni na dole. Dopominał się o Sykstusa, kazał go
przywołać z garderoby. Janas pogłaskał zwieźlutkie piersi tej małej i wycofał się z
balkonu.
- Towarzyszu Sykstusie - zagaił szeptem dyrektor reżyserujący sztukę. - Może będzie
nie od rzeczy, jeśli pan razem z naszym dyrektorem administracyjnym przywita tę
piekielną
delegację. Mnie powiedziano, że mam o niczym nie wiedzieć, prowadzę próbę i tyle…
Ale
przecież trzeba zrobić jakiś życzliwy nastrój.
Wkroczył zdenerwowany woźny.
- Są samochody!
Już liczba mnoga była zatrważająca, ale to, co się z nich wysypało… Dwóch księży,
dwóch cywilnych i… gromadka starszych pań.
Janas, obleczony w zakonne szaty, lustrował przybyłych. Kogo, u licha, reprezentują
cywile, a kogo tajemnicze panie?
Spostrzegł, że grawitują one w stronę strojów kościelnych, zwrócił się więc szeptem
do jednego z cywilów.
- Towarzyszu… - zaczął.
- Towarzyszem jest ten pan - zwrócił mu uwagę zagadnięty, wskazując na drugiego.
- Przepraszam, księże prałacie… - bąknął towarzysz z cenzury do kościelnego
dygnitarza, ubranego po cywilnemu, i wziął Janasa pod rękę.
Kacper wysłuchał szeptanej informacji, że wszyscy pozostali reprezentują kościół.
„Panie to ósemka kardynała” - usłyszał kryptonimowaną informację. Usadowił gości na
widowni…
W połowie drugiego aktu, w trakcie swego zmagania się z Bogiem, ujrzał nagle
ustawiony tuż za boczną kulisą mikrofon. Gdy łamiąc ustaloną sytuację sceniczną zrobił
dwa
kroki w tę stronę, ujrzał magnetofon z kręcącą się szpulą… Spektakl był nagrywany. Przez
kogo. do cholery?! Dla kogo, do diabła?!
Zaalarmowała go cisza. Potem szept. To zdenerwowana suflerka podrzucała mu
kwestię…
Kacper podźwignął się na łokciu i po omacku poszukał przycisku lampy. Wera leżała
pod nim nieruchoma, patrzyła półprzytomnymi oczami z dziwnym, ni to drwiącym, ni to
tajemniczym, uśmieszkiem.
- Zgaś - powiedziała.
Zgasił posłusznie.
Zwlókł się z tapczanu i ruszył na poszukiwanie papierosów. Zapalił światło w
sąsiednim pokoju. Rozrzucone ciuszki. Rozbierała się sama. Biustonosz. Francuski -
stwierdził ze znawstwem. Ostatecznie żyło się na poziomie „z importu”.
Nie znoszę kobiet, które same zdejmują majtki - pomyślał. - W takiej sytuacji czuję, że
nie ja tu rządzę…
Roześmiał się. Przecież ona jest świetna! Nareszcie mi się ktoś podoba. Słyszał, jak
krząta się w łazience. Do licha, czy ona teraz bierze prysznic?! Co za brak romantyzmu! A
parę minut wcześniej szeptała:
- Wcale nie wiem, czy by ci się udało, gdyby nie ten twój Sykstus.
- Dlaczego akurat Sykstus?
- No, byłeś taki namiętny, szalony… Na scenie. A przecież nigdy byś tego nie potrafił
zrobić dla kobiety w życiu…
Haładaj wrócił z gmachu Sejmu na dwie godziny przed zapowiedzianym czasem.
Zezłościło go na dodatek pytanie sekretarki: „Co się stało?”
Znał już sejmowe obyczaje, zwłaszcza przed zbliżającym się końcem kadencji. Skoro
był członkiem komisji, która miała dziś w trybie nagłym rozpatrzyć wniesiony przez
premiera
projekt uchwały, mógł się spodziewać, że zabierze to parę godzin. Niemal codziennie
prze-
wodniczył gremium, które młóciło sprawy dziesięciorzędne przez cały dzień, a tu chodziło
przecież o ustawę! W chwili, gdy przewodniczący komisji, nieco skrępowany, oznajmił,
że
sprawa jest tak pilna, iż „wyznaczono im” piętnaście minut na zapoznanie się z projektem,
na
który czeka już sekretarz premiera - osłupiał.
Spojrzał na spory plik kart maszynopisu, leżący przed prowadzącym zebranie, i spytał,
czy to znaczy, że w ciągu kwadransa mają się z tym zapoznać, przedyskutować, zgłosić
ewentualne poprawki i przyjąć lub odrzucić.
W tej samej chwili, gdy kończył to zdanie, pojął, co powiedział: „Odrzucić”.
Przewodniczący, osłupiały, zająknął się na temat „rzeczywiście nieco nagłego trybu
załatwiania”, ale wspomniał zaraz o wyższej konieczności. Zapewnił też, że sam „miał
czas”
zapoznać się z projektem, więc może będzie najkorzystniej, jeśli w sposób nieco
uproszczony
rzecz całą zreferuje. Haładaj pozwolił sobie na wstrzymanie się od głosu „wobec braku
kompetencji”. W końcu, do cholery, było to raczej samokrytyczne niż krytyczne wobec
wnioskowanej ustawy… - pocieszał się później.
Po powrocie do siebie nie mógł się skupić na papierkowej robocie, a ludzie mieli
pojawić się dopiero za trzy godziny. Rzucił okiem na kalendarz. Wśród nazwisk - Kacper
Janas. Dwadzieścia minut między trzecią a czwartą. Gdyby się udało ściągnąć go
wcześniej,
pogadałby z nim trochę dłużej. W końcu to syn zmarłego tragicznie przyjaciela. I korona z
głowy mu nie spadnie, jeśli „w trybie nagłym” ściągnie go z próby.
Sama sprawa, z którą przychodził Janas, nie należała do przyjemnych. Spłoszone
przez kościelną interwencję Ministerstwo Kultury wydało kompromitująco ustępliwą
decyzję
o wstrzymaniu próby generalnej bez żadnej z nim konsultacji. Jakby to nie on był
gospodarzem w tym mieście!
Jedna sprawa z premierem, druga z Panem Bogiem. Może za wysokie dla mnie progi?
- pomyślał i nareszcie się roześmiał.
- No i patrzcie, jak to nas obu przyniosło do stolicy! - zawołał serdecznie na widok
młodego człowieka. Udało mu się to powitanie. Było skromne i ciepłe. W nowym stylu.
Ale
Kacper, którego pamiętał jeszcze w krótkich spodenkach, siedział nadęty. Jakby to on,
jako
sekretarz organizacji podstawowej przy teatrze, był tutaj najważniejszy! Bardzo
zasadniczo
zaczął rozmowę: jeśli współpraca kościoła z państwem ma polegać na tym, żeby z obu
stron
trzymać krótko środowiska intelektualne, to trudno się z taką polityką pogodzić.
- Co znaczy: trzymać krótko? - gospodarz próbował osadzić młodzianka.
- Mówiąc potocznie: krótko, czyli za mordę -oznajmił młody człowiek. Oto co znaczy
niewczesna poufałość.
Ale Haładaj umiał się znaleźć.
- Słuchajcie - to „wy” miało tutaj wymowę jak żołnierskie „baczność”. - Wasz ojciec
kiedyś w rozmowie ze mną powiedział o podzielonych racjach. Że niby zawsze trzeba
pomyśleć i o drugiej stronie…
- Znam, znam. Ale on to mówił w nieco innym sensie. Bo chociaż racje są podzielone,
człowiek musi znaleźć w sobie energię wyboru i za którąś z tych racji się opowiedzieć.
Myśmy się opowiedzieli za inną niż kościelna kruchta…
I tu przedstawił sekretarzowi relację z przedwczorajszej próby. Wspomniał też o
tajemniczej damskiej delegacji…
Sekretarz uśmiechnął się.
- To ósemka kardynała. Nie wiecie, co to takiego? Otóż kardynał jeszcze w czasie
wojny miał taką swoją konspiracyjną komórkę wywiadowczą. Nie wojskową oczywiście.
Chodziło o nastroje społeczne. Psychiczna gotowość do znoszenia cierpienia, odporność
na
wrogą dywersję propagandową… Składała się ta komórka głównie z pań. I została do dziś
jako zupełnie nieoficjalne towarzystwo damskiego wywiadu społecznego. Oto cała
tajemnica…
Nie udobruchał młodego człowieka. Janas, podenerwowany - swoją drogą była to
jakaś jego wielka premiera w roli sekretarza POP - oświadczył, że w gruncie rzeczy po tej
przygodzie uważa teatr za niedorzeczną budę, w której ciekawe rzeczy dzieją się nie na
scenie, ale za kulisami lub na widowni.
ROMAN BRATNY
cdn Książka i Wiedza Warszawa 1989 CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział pierwszy „Pomożecie? - Pomożemy!” - przecież taki tytuł, cytat z przemówienia pierwszego, wyświechtany przez dziesiątki dziennikarskich przytoczeń, wyglądałby na kpinę. Redaktor Wieluń cisnął długopis na szklany blat długiego konferencyjnego stołu, podniósł się i podszedł do okna. Mocował się przez chwilę z klamką. Ostre, zimowe powietrze owionęło mu twarz. Zaczerpnął tchu. Jak dobrze, że istnieje coś takiego jak powietrze. Spojrzał na swój redaktorski pokój, na stół zastawiony filiżankami po kawie, na spodeczki z czarnymi zaciekami, na góry niedopałków pozostawione w popielniczkach, poodsuwane krzesła… Dyskusja o roli i pozycji dziennikarza w okresie odnowy. Zawsze żyjemy w okresie lub przed okresem odnowy. Ile to już razy? Ktoś zaproponował nawet tytuł: „Trzecia nadzieja”. - Pierwsza to czterdziesty piąty? - zapytał ostrożnie, zaproszony na dyskusję, nowy warszawski sekretarz, Teofil Haładaj. - Druga pięćdziesiąty szósty - taktownie wtrącił młody Artek Pasiecki, jakby nie chcąc wymienić tak bolesnej mu daty sześćdziesiąt osiem. Że sekretarz przybył na dyskusję, to dobrze, ale nie jest całkiem pewne, czy dobrze, że został w ogóle zaproszony, za wiele padło tu słów drastycznych. Cały początek zdominował ten uzdolniony szczeniak Pasiecki. Był na fali. I to wysokiej, skoro sam Wańkowicz (kolejny sukces: do redakcji przybył Stary Mistrz) przed rozpoczęciem stenografowanej rozmowy złożył mu gratulacje za drukowany w ostatnim numerze „Tygodnika” reportaż „Któryś tam”. Rzecz dotyczyła sekretarza jednego z północno-wschodnich województw. Satrapa do tej pory utrzymał się jakimś cudem na wichrach personalnych przemian. Pasiecki zwał go w reportażu
Gubernatorem… Muszę odpocząć - zdecydował redaktor Wieluń, ale to oznaczało tylko tyle, że znów znalazł się przy otwartym oknie. - Żebym się tylko nie zaziębił - zmartwił się o siebie, choć wiedział, że nie o to chodzi. Potrzeba powietrza nie wróżyła nic dobrego: serce. Patrzył z wysokości drugiego piętra na snujących się ulicą przechodniów. Czy nie lepiej znaleźć się tam, na dole, wśród ludzi zajętych swoimi zwykłymi sprawami? Czemu za moje uznałem to wszystko tutaj? - pomyślał bezradnie, oglądając się znów na pokój, jakby kłęby papierosowego dymu symbolizować miały pożary krwawych grudniowych dni. Usłyszał ciche pukanie i nim się odezwał, w progu stanął Artek Pasiecki. - Jeszcze panu mało? - mruknął niechętnie na widok swego pupila. - Redaktorze, jeszcze raz apeluję: wróćmy do tytułu mego pierwszego grudniowego reportażu: „Drugie śniadanie poległych”. Pasuje, jak ulał. Przecież reportaż nie poszedł, a dziś w dyskusji mówiłem znowu o wrażeniu, jakie na mnie zrobiła chwila, gdy byłem w Gdańsku świadkiem zwracania rodzinom zawiniątek znalezionych przy poległych. Ten suchy chleb na drugie śniadanie… Wtedy nie przeszło, ale skoro w naszej dzisiejszej dyskusji brał udział nowy warszawski sekretarz, cenzura będzie musiała uważać… - Nie muszę panu przypominać całej historii. Klęska zaczęła się właśnie od tytułu - naczelny przywołał młodzika do porządku. O Boże, skończyć z tym wszystkim - westchnął w myślach i ostentacyjnie otworzył szerzej okno. - Niepoprawny smarkacz. Ile z tym zatrzymanym reportażem było kramu! Na początku okazało się, że nie-. stosowny jest tytuł. Dyskutowano nad słowem „polegli”. Zaproponowałem „zamordowani”, co uznano za prowokację. .. Już byliśmy blisko zweryfikowania „zabitych” („zabici to jest kompromis” - wyraził się cenzor), aż przyszła z centrali decyzja, że cały tekst zdejmujemy. . Artur wyjął z kieszeni papierosy. - O nie! - krzyknął panicznie Wieluń. - Nie, to nie - mruknął nonszalancko Artur, biorąc okrzyk szefa za decyzję
definitywnie odrzucającą jego tytuł, i wsadził papierosa w zęby. - Powiedziałem, niech pan tu nie pali! - krzyknął histerycznie Wieluń. - Co się ze mną dzieje? - dodał w myślach. - Panie Arturze - mruknął pojednawczo - jestem piekielnie zmęczony. Przecież był pan świadkiem, jak stary Melchior wycofał tę część swojej wypowiedzi, w której mówił o nie wyjaśnionych jego zdaniem okolicznościach zajść w Gdańsku i Szczecinie, o dziwnej symetrii spontanicznych ponoć reakcji tłumów w obu miastach, o tych pożarach… Niech się pan uczy od Mistrza. - Dobrze, dobrze, historia się dziś nie kończy. „Drugie śniadanie poległych” może poczekać. Do widzenia! Wieluń został sam. Dotknął ręką czoła. O Boże, co ten szczeniak powiedział? Historia się dziś nie kończy? Redaktor Wieluń był zbyt zmordowany wielogodzinną dyskusją, by szukać czyjegokolwiek towarzystwa, ale przymusowa samotność, na jaką skazała go niedawna śmierć żony, była jeszcze gorsza. Pozostawała, jak zawsze, praca. Już od paru dni leżał na biurku list od nowego sekretarza. Towarzysz Edward zwrócił się do kilkuset naukowców, publicystów z prośbą o radę. Jak uzdrowić schorowaną socjalistyczną ojczyznę. Powstały już komisje ekspertów. Mikrosejmy specjalistów. Taki list to oczywiste wyróżnienie - i redaktor potrafił to docenić. Ale wciąż jeszcze nie mógł zabrać się do odpowiedzi, a w dzisiejszej dyskusji ten okropny staruch wypruł z niego resztki energii. Jak to powiedział w pewnej chwili? „Wasza generacja jest nie do uratowania. Wszystko, co jest wyższe nad depresyjny próg stalinizmu, jest dla was szansą, nadzieją…” „Trzecia nadzieja”. Nieźle byśmy się wygłupili z tym tytułem. Przecież to jawny sceptycyzm. Bo ileż razy można? Ani się spostrzegł, jak zaczął pisać. „Ten list jest świadectwem powagi sytuacji i powagi człowieka, który podjął się za nią odpowiedzialności. Ale skoro ten Człowiek (Duża litera? Tak, duża.) uznał, że trzeba się zwrócić do ludzi spoza instytucji przedstawicielskich, to dowód, że system ich doboru jest fałszywy, że zostawia na marginesie ogromną część intelektualistów, których kraj potrzebuje…” Przerwał pisanie. Czy to ma sens? Czy on to w ogóle przeczyta? Właściwie po cholerę to wszystko?! - poczuł złość do samego siebie. - Mam pięćdziesiąt lat, a czuję się starcem,
zwłaszcza gdy patrzę na takiego omszałego przez lata Wańkowicza. Kiedy nagliłem, żeby zacząć dyskusję, przerwał mi: „Jeszcze trochę, przecież ja chcę też prywatnie pogadać z młodzieżą”. Dla niego nawet Haładaj to młodzież… A może On ma rację? Jest się młodym, dopóki się wierzy. Że jest nadzieja. Choćby ta trzecia… Poczuł, że nie wróci już do przerwanego pisania. Musi odpocząć. Wyciągnął się na tapczanie. Do dziennika telewizyjnego było jeszcze pół godziny. Niebieskie anioły lecące nad miastem… Czarne płaty sadzy niczym skrzydła bijące niespokojnie na wietrze. Nie, to nie powstanie. Płonie gmach… Wyobraźnia ‘rekonstruowała sytuacje skreślane przez redaktorski cenzorujący ołówek w niedawnym reportażu Pasieckiego z Gdańska… „Drugie śniadanie poległych”… Nad gmachem płonącego komitetu wojewódzkiego helikopter ewakuujący przez dach obrońców budynku. Falangi lecących przez granatowe niebo helikopterów, u każdego uczepiony milicjant, jak dziwaczny groteskowy anioł nad potępieńczą czeluścią… I ten gęsty, uparty dzwonek … Ocknął się nareszcie. Zdążył dopaść telefonicznej słuchawki. Sekretarka ważnej osobistości bardzo oschle zapraszała go do gmachu: - Towarzysz czeka już od ósmej… Profesor Eustachy Pasiecki obudził się wstrząsany dreszczem wyniesionego ze snu przerażenia. Co to było? Wrócił w ten sen jak we wspomnienie sprzed lat dwudziestu, trzydziestu. To było jak mechaniczne cofnięcie tajemniczego zapisu pamięci, jak powrót w długą noc podróży, oddalającej od miejsc, gdzie zna cię każdy, jak ty znasz każdy kamień i cegłę rozwalonej kamienicy… Sen odtwarzał nawet pejzaż za oknem wlokącego się pociągu: piaszczyste laski, przycupnięta wieś. czerwień dachówek, podkreślająca, że on nie stąd, że przyjechał tu schronić się przed wypaloną warszawską ojczyzną… Ale dlaczego nie widzi twarzy tej starej kobiety, płaczącej nad jego niepotrzebną, niewiarygodną opowieścią? Bo wyznał to najstraszniejsze obcej, starej kobiecie, gdy dopytywała się o syna,” który walczył na Woli. Ale teraz we śnie pojawiła się na jej miejscu matka z twarzą wykrzywioną wstrętem. Siedział wsparty o poduszki, wpatrzony w ciemność, przerażony, że zamknięcie powiek
przyniesie znów obraz jej twarzy - tak kochanej, a tak przerażającej. Nigdy się nie dowiedziała… Żadne echo tamtego powstańczego sierpniowego dnia nie wróciło do niej, nie wiedziała nic poza tym, co jej powiedział. Ona jedna nie mogła wiedzieć i ona jedna nie uwierzyłaby z pewnością, bo gdyby uwierzyła, straciłaby w tej samej chwili nie tylko Jurka, ale i jego, drugiego, ostatniego syna. Nie mogła wiedzieć. On sam właściwie zapomniał, że powierzył swoją tajemnicę przypadkowej starej kobiecie. Wstał z łóżka, podszedł do okna. Po odsłonięciu firanki do wnętrza wemknęło się światło latarni. Poczuł się znośniej, chociaż straszyły ciemnością szeroko otwarte rozsuwane drzwi do sąsiedniego pokoju. Ile uporu ich matki! Pomyślał: naszej matki. Ile indiańskich podstępów z meldowaniem kuzynów i przypadkowych znajomych!… Ale obroniła dla nich to wielkie mieszkanie, cudem ocalone w mieście-pustyni. Najpierw on z matką w jednym pokoju. Potem żona, dwóch synów… Najpierw Artur… W dwa lata po wojnie przyjście na świat tego syna było… Oddalało jakoś śmierć Jurka, pozwalało o niej zapomnieć w ojcowskich, nieprzytomnych zabiegach… Studia… Ojcowie przy szkolnej tablicy… A matka… Jej ciągłe wycieczki do Czerwonego Krzyża. „Skoro Jurek nie został odnaleziony, skoro musiałeś go zostawić…” Powiedział: „śmiertelnie rannego” - i to była nadzieja. Potem się poprawił: „był konający”,.. Przez jakiś czas żył w obsesyjnym lęku, że spotka gdzieś tę kobietę, że ona będzie o tym mówić. Dla matki wszystko, co teraz robił, było zdradą Jurka i sprawy, dla której zginął lub zaginął. Gdy raz czy drugi powiedział brutalnie coś na temat tych w Londynie, gdy zacytował czyjś wiersz: „raczej z diabłem niż z nimi”, wiedział, że sprawia jej ból, że ona wierność tamtej sprawie, a więc i tamtym ludziom, uważała za gwarancję życia lub bodaj pamięci po Jurku. Więc nie mówił. A zaczęło się wtedy to upokarzające ujawnianie, spis, „kolczykowanie” - jak mawiali jego akowscy towarzysze broni… Chciał wierzyć, że tak trzeba. I wtedy szok. Dowódca, człowiek, który prowadził tę akcję ujawniania, usłyszawszy jego nazwisko, podniósł oczy. dotąd wbite w blat długiego stołu, przy którym oficerowie bezpieczeństwa wypełniali ewidencyjne arkusze… - Brat Jerzego? - zapytał niespodziewanie.
Gwałtowny przypływ wzruszenia, jakby ktoś, wymawiając to imię, zmaterializował cień, sprowadził jakąś nadzieję. - Tak jest! - odparł prostując się po żołniersku. Wtedy pułkownik podniósł się, obszedł długi stół i nic nie mówiąc do osłupiałych oficerów, wziął go pod rękę… - Co z nim? - spytał półgłosem, gdy był już pewien, że go nie słyszą. - Poległ. Poległ - powtórzył czując w gardle spazm, jakby tym słowem zabijał go ponownie… Twarz pułkownika ani drgnęła. - Musiałeś tu przyjść? Nie zrozumiał pytania. - Już cię mieli? - pułkownik gestem głowy wskazał tamtych za stołem. - Czytałem wezwanie… - wyjąkał, czując, że coś jest nie w porządku. - No, trudno - odsapnął pułkownik i bez słowa zawrócił w stronę stołu. Pasiecki znów poczuł się tym dwudziestoletnim, który nie rozumie gry. Obejrzał się na swego dowódcę, siadającego pomiędzy dwoma młodymi oficerami bezpieczeństwa, i poczuł nagle uderzenie nienawiści: to są mordercy jego brata! Pojednani w nowej grze. Strażnicy nowego porządku i ten stary pułkownik pytający: „Musiałeś tu przyjść?” Znów robi coś wbrew historii. To ja, głupi podchorążak. wiedziałem, że powstanie nie ma sensu, wiedziałem, a on, a oni… Już nigdy! - powtarzał sobie z jakimś spazmatycznym poczuciem upokorzenia, składając na pół zaświadczenie o dokonanym ujawnieniu się. Ale czy to była granica, po której przestąpieniu już nigdy nie miał uwierzyć? Przecież powoli zaczął włączać się do pochodu. Może ten żywioł nienawistnej pamięci dotykał brutalniej dowódców jego młodości, nie jego? Oglądał potem tę polską wojnę domową, w której po drugiej stronie strzelali jego koledzy, nie dość sparzeni w czterdziestym czwartym. I nienawidził ich w imię swojej nienawiści do tamtych, do wodzów w Londynie. Byli jeszcze tacy, co słuchali stamtąd radiostacji, której sygnał był kiedyś dla nich jak dzwon na podniesienie, teraz zaś przypominał poszczekiwanie brytana. Pierwsze takty V Symfonii.
„Symfonią losu” zwał ją Beethoven, a ci złodzieje ukradli motyw tego dobijania się do bram przeznaczenia, by ich zaprowadzić i zamknąć za więziennymi kratami. Uratował go Artur. Dziecko. Nie miłość. To było już przeżyte. Jak wszystko w powstaniu. A potem już tylko dożywanie… Tacy oni byli, ci wypaleni, ale żywi. Więc przyszedł na świat… Dlaczego taki ważny jest ten pierwszy syn? Świadomość przetrwania? Nadzieja, że jeszcze będzie inaczej? Bo ta nadzieja już nieśmiało daje znać o sobie. Drażnią triumfalne bębny propagandy, ale z radością haruje się przy odbudowie miasta. Boże, Trasa W - Z! Ten tunelik, że spluniesz z jednego końca na drugi. Co za triumf! Niekłamany, prawdziwy. Coś się buduje. Coraz głupsi stają się ci nieprzejednani. Zaczyna tracić powstańczych kolegów, tych, co mają mu za złe, że jest w ZWM, że w dyskusji powiedział coś o „nieśmiertelnych dziejach romantycznej głupoty w Polsce”. Oczywiście, jest na dobrej drodze, ale też i błądzi nadal. Romantyzm jest nam potrzebny. Socjalistyczny. Czyta pisarzy, do których czytania wprawiał go kiedyś ojciec. I oni się zmienili. Zamiast dramatów katolickiego sumienia - rachunki z historią. Każdy oczywiście po swojemu prowadzi te rachunki… Jak gospodyni domowa - tu bochenek chleba, rzodkiewki, buraczki. Poległy brat, majątek, z którego wypędzili, awans niepiśmiennego na dyrektora… Te prywatne zyski i kosz- ty. Ale każdy bilansuje po swojemu. Koniec studiów. Przychodzi na świat Rudolf. Co za imię! To babcia, czyli matka, przypomniała sobie, że stryj nosił to imię. Niech będzie Rudolf. Ile decyzji podejmował przeciw sobie, przeciw swoim duchowym ojcom, przeciw otoczeniu swej młodości?! Podobnie było, gdy wstępował do partii. Ale to był gest wobec państwa. Może jeszcze byle jakiego, ale własnego. „Własne” brał wówczas w cudzysłów, ale w tym właśnie była państwa tego bylejakość, zasługująca na pomoc. Chciał tę bylejakość przezwyciężyć, zmienić, ograniczyć. „Towarzyszu” - mówiła do niego matka. Tak, to był czas ostatecznego wyboru. A
także wybór wrażliwości na czas. Trzeba być kamieniem, aby nie płynąć z prądem. A dziś prąd niesie w inną stronę… Ale czy ta inna, nowa strona musi być rehabilitacją starych zaułków bez wyjścia? Artur! Skąd on się wziął? Może właśnie z mego konformizmu - z niezgody na swego ojca? Chciałem mu przekazać własne posłanie: żyć przyzwoicie, być sobą, bo historia zawsze człowieka oszuka. I byłem sobą - wbrew wszystkiemu, co mnie pchało w życie publiczne. Z niewiary. Ze strachu, że zawsze, gdy zaufam historii, natrafię na zrozpaczone oczy mego brata i jego rozkaz: „Dobij! Zrób to! Na miłość ojczyzny!” Tacy wtedy byliśmy. Takie padały słowa. Chociaż ostatnie brzmiały: „Słyszysz, kurwa? To rozkaz!…” Nikomu o tym nie mówił. A gdyby mówił, i tak nikt by nie uwierzył. Minął rok. I oto siedzi w gabinecie z zakratowanym oknem. Naprzeciw niego pułkownik. Pułkownik kaleczy polskie słowa. Chce tylko wiedzieć, gdzie jest jego brat. To wynik tej nieostrożności dowódcy, który odprowadził go na bok od stołu, przy którym przybijali pieczęć na akowską przeszłość. Wyniuchali gdzieś - ktoś zeznał czy doniósł? - że było dwóch braci o tym samym nazwisku. Z jednym rozmawiał dowódca. Może przekazał instrukcje dla drugiego? Ten drugi jest ważniejszy - był w powstaniu przez parę dni adiutantem dowódcy, który teraz „robił ujawnienie”. - Więc gdzie ty brata schował? - trzeci raz pada pytanie, a ciemne, źle ogolone szczęki pułkownika zaczynają chodzić pod skórą. - Brat poległ - powtarza po raz trzeci. - Ale my wiemy, że był ranny i tylko ty sam z nim został… Powiedział to ktoś z jego drużyny? Kto? I po co to mówił? Przecież nikt nie wie… Tylko starej kobiecie wyznał, że Jerzego zasypało, przywaliło gruzem jak odłupaną od rzeźby głowę. Został na piętrze pasażu Simonsa, gdy inni zeskakiwali z piętra w dół… Może to któryś z nich zeznał?… Zeznał, bo oni tego chcieli… Pojął, że już nie zaśnie. Był biały, letni dzień, w którym miasto miało swój najlepszy czas ciszy, spokoju, odpoczynku. Za oknem panoszyło się zielonością wspaniałe drzewo. Jako dziesięciolatek siadał na parapecie i patrzył z uwagą w dół, żeby zobaczyć, czy obrodziły kasztany. Przestraszył się. Od tamtego czasu minęło prawie pięćdziesiąt lat! Połowa życia
drzewa, bo przecież stuletnie leśnicy skazują do wyrębu. Niewiele miał już przed sobą od śmierci żony, samotność paraliżowała go, wyganiała za próg mieszkania. Niedawno jeden z przyjaciół zapytał z troską: „Czy to prawda, że zaglądasz do kieliszka?” Jak czujna jest plotka. Stercząc przy oknie, uświadomił sobie przyczynę, dla której wstał z łóżka. Bał się, że sen powróci. Zaczął łazić w piżamie po mieszkaniu. Nastawił maszynkę z kawą. Tak, spać nie będzie. Weźmie się za te papierzyska przygotowane do wykładu. Boże, dziś przecież wychodzi „Tygodnik” z listami czytelników w sprawie reportażu Artura „Któryś tam”, reportażu, o którym mówi cała Polska! Ogolił się spiesznie. Wyjrzał przez okno, przed kioskiem uformowała się już kolejka po gazety. Na pewno jest i „Tygodnik”. Ilekroć wybucha kryzys, nadzieja otwiera zainteresowanie prasą, dyskusją… „Tygodnik” leżał grubą ławicą egzemplarzy. Porwał jeden z wciąż ubywającej sterty i zawrócił na schody. Nie ma co, dobry ze mnie tatuś - zażartował sam z siebie. Po chwili stał z otwartymi ustami, łapiąc powietrze, jakby się dusił. Na stronie, gdzie spodziewał się kolumny listów o reportażu Artura, było tylko krótkie oświadczenie redakcji. Tygodnik informował, że wobec bezprzykładnego ataku na zasłużonego towarzysza X, jakiego w reportażu pt. „Któryś tam” dopuścił się redaktor Artur Pasiecki, redakcja rezygnuje z jego współpracy i zamyka na przyszłość swe łamy przed kalumniatorem. - Przyszło paręset listów - powiedział Artur. - Mizerna pociecha… - mruknął Rudolf, jego młodszy brat. Bardzo rzadko profesor Eustachy Pasiecki widział obu synów razem. Od młodości chodzili własnymi drogami. Co gorsza, obie te drogi odwiodły ich od ojca. Nie ma podlejszej uroczystości niż urodziny, gdy już dawno przekroczyło się pół wieku, ale ta okoliczność posadziła ich razem za stołem przy parzonej przez ojca kawie i kieliszku wina… Rozmowa jednak nie miała okazjonalnego charakteru. Artur był już może nieco wystudzony, ale ten właśnie chłód i pozorny dystans, gdy mówił o swojej sprawie, najmniej
się ojcu podobały. Odpowiedział, że zbiera odpisy listów, jakie przychodzą do redakcji: „To jest dopiero dokument na temat nastrojów społecznych…” - Ja bym temu twojemu Wieluniowi po prostu zbił mordę - Rudolf tym razem był z bratem. - Ofiara systemu - wzruszył ramionami Artur. - Ale wiesz, ojcze, z tych listów wynika, że pozorne rozhuśtanie nadziei jest bardzo złudne. Reakcja opinii o tym właśnie świadczy. Wiele listów wrzucano poza terenem województwa tego satrapy. Ich autorzy piszą wręcz, że Gubernator może kontrolować pocztę. Wiele listów oczywiście nie podpisanych. Wszyscy odsłaniają brudne tło jego rządów, ale też wszyscy mówią, że cała odnowa jest lipą, skoro ze mną tak postąpili… Choć społecznie może się to okazać opłacalne. - Co ty mówisz? - jęknął ojciec. - No tak. Bo ja przestanę się wygłupiać i wezmę się serio do roboty, a ludzie nie pozwolą się nabierać. - Cóż to za robota serio? - bąknął naraz nieprzyjaźnie Rudolf. - Trzeba ludziom otwierać oczy. Ten system nie nadaje się do naprawy. Kto mówi o odnowie, to albo łże, albo jest głupi. - Synu, pozwól ludziom żyć nadzieją… - I marzyć… - szyderczo mruknął Artur. - Właśnie. - W tym sensie prawo do marzenia jest w porządku. Twój Lenin o tym nauczał. - Mój? - zdziwił się profesor Pasiecki. - No tak. Twój. A raczej, przepraszam, ty jesteś jego, trzeba mieć poczucie proporcji. Ty możesz należeć do Lenina. Nigdy odwrotnie. A skoro umarł, to do jego następców. Tak jest! Z woli historii. Często o tym piszesz. Zresztą zgoda. Będziemy marzyć. O innej ojczyź- nie. W której jakiś tam Gubernator będzie w kryminale, a moje o nim teksty w wypisach szkolnych… - Artur, wierz mi, w historii płaci się nieraz koszty, które takie marzenia czynią przekleństwem… - Nie ucz mnie oportunizmu. Całe wasze pokolenie… - nagle urwał. Zaczerwienił się,
poderwał z krzesła i złapawszy w rękę kieliszek z winem, obszedł stół. - Tato! Nie mówmy o tym, przecież to są twoje urodziny. - Tak, skończmy z pryncypiami! Zresztą, mój bracie - zawołał Rudek - może propaganda czy kultura dostaną teraz w dupę, ale za to gospodarka ruszy! Ruszy na pewno. To jest ekipa ludzi nowoczesnych. - Oczywiście. A ty, Rudek, na pewno nie wiesz, że nowy premier w czasie pożegnalnego bankietu dla Cyrankiewicza zwrócił się do niego z toastem: „Zawsze uważałeś mnie za półinteligenta. A ja teraz jestem premierem. To ja ciebie żegnam…” - Może nowy premier to nie Spinoza. Ale gospodarka ruszy na pewno - powtórzył Rudolf. - I ty będziesz szczęśliwy, jeśli nie będziesz musiał myśleć, ale będziesz mógł kupić sobie opony… - wzruszył ramionami Artur. - Synowie! Za przyszłość waszego pokolenia… Rozdział drugi „Redaktorze! Dowód wysokiej kultury dała redakcja «Tygodnika» przepraszając obrażonych czytelników artykułu «Któryś tam» pióra red. Pasieckiego. Z niecierpliwością należałoby oczekiwać teraz przeprosin za zniewagi wywołane bajkami Krasickiego lub Kryłowa, które również w sposób metaforyczny piętnują przywary ludzkie. Lecz nie o wyimaginowane słabości i przywary ludzkie chodziło w tym artykule. Tam podane były fakty! I odczytane, jak należy: i przez napiętnowanych, i przez krzywdzonych bohaterów tego reportażu, i przez bacznych, acz niemych obserwatorów tej przeraźliwej sceny. Wrażliwość redakcji okazała się jednak jednostronna. Zamieszczając oświadczenie, że rezygnuje ze współpracy z red. Pasieckim, redakcja wymierzyła policzek ludziom znającym opisaną prawdę i hołdującym jeszcze naiwnemu przeświadczeniu, że: - jest prawo do krytyki, - krytyka jest rzeczą społecznie cenną, - draństwo powinno być piętnowane, - krytykujący nie może być represjonowany! oraz że
- teraz, właśnie teraz, rozpoczął się czas odnowy. Tymczasem dłuższe ręce miał «Któryś» niż zasięg obecnych przemian. Te ręce nie tylko kierowały piórem redaktorskim w«Tygodniku», nie tylko zmusiły do napisania takiego oświadczenia. Te ręce zacisnęły się na gardłach innych niesubordynowanych, którzy by zapragnęli mówić i oceniać. Te ręce zacięły batem! To jest dławienie krytyki, to jest urąganie oczywistym faktom! Redakcja nie będzie chyba zaskoczona, że list ten pozostanie nie podpisany. Niestety, za cenę własnego chleba, który łaskawie rozdzielają lub odbierają bohaterowie artykułu Pasieckiego i im podobni, nie można zdobyć się na odwagę. Prawda nie żywi, prawda boli. Wobec wysokiej «kultury», wykazanej w rozprawianiu się z red. Pasieckim, można przewidywać również «kulturalne załatwienie» autora listu podpisanego. A wiec jeszcze jeden policzek: zniżanie się do anonimów”. Redaktor Wieluń zdawał sobie sprawę, że gra o grubą stawkę. Niewątpliwie ten jego pomysł z „białą księgą” w sprawie Artura Pasieckiego mógł się okazać zbawienny. Ale i niósł spore ryzyko. Od paru dni wyczuwał wokół siebie pustkę. Na odprawie prasowej nikt do niego nie podszedł. A przecież zrobił wszystko, czego od niego wymagano! Wydrukował oświadczenie, wylał Pasieckiego. A straty? Nie tylko setki wymyślających listów, odsyłanie obelżywe odcinków z opłaconym abonamentem pisma. „Któryś tam” był przecież jednym z ostatnich broniących się sekretarzy wojewódzkich, jaki sens miało angażowanie się kierownictwa w taką sprawę? Wymyślił więc, że sporządzi zwarty meldunek o reakcji opinii publicznej na to wszystko - taką właśnie „białą księgę”: powieloną na maszynie, którą rozda wszystkim znanym sobie członkom Biura Politycznego. Musi ich przekonać, że jego redaktorska decyzja o puszczeniu tego tekstu nie była fanaberią dziennikarską, lecz odpowiadała pilnej potrzebie… Już drugi dzień panie z hali maszyn tupały w klawiaturę, nawet dopuszczona do redaktorskiego łoża sekretarka, pani Basia, siedziała przy przepisywaniu.
Telefon rządowy też milczał groźnie i dwuznacznie… Jaka to była kiedyś satysfakcja, gdy „Tygodnik” dostał rządówkę, wszedł w specjalną sieć telekomunikacji… Sieć tych, którzy decydują. A teraz stoi ta czarna trumienka bez żadnych oznak życia… Przecież wydrukowałem oświadczenie, nie jestem spalony… Sięgnął ręką do sterty uporządkowanych kartek. „Biała księga” też wymagała redakcji, umiejętnego stopniowania efektu, podkreślania point… Nagle zadźwięczał telefon. - Wieluń - rzucił do słuchawki swoim specjalnym, telefonicznym tenorem, który tak śmiesznie naśladowała czasem Basia w łóżku, gdy leżał zmęczony pieszczotą… A w słuchawce mruknął niedbale swoje nazwisko Haładaj. Naczelny się sprężył. Niczego dobrego z tej strony nie oczekiwał. Był już po rozmowie ze Starym Mistrzem, który oznajmił, że wobec „haniebnego wykruszenia się grona dyskutantów” wycofuje swój głos… Teraz Haładaj. Może to i lepiej, że sam sekretarz się wycofa. Zostanie z przekonaniem, że to jego decyzja „ukarała” dodatkowo będącego w niełasce redaktora. Tamten wybrnął zręcznie. Że wobec rezygnacji takiego dyskutanta, cała dyskusja jest chybiona. A co sądzi redaktor? Uprzejmie, z rodzajem spłoszonej ulgi przyznał rację rozmówcy i nagle, w pół zdania, usłyszał: „Wiecie już? Generał Korczyński nie żyje. Mówią o samobójstwie…” Jeszcze coś mówił. Jakieś sekundy, bezcenne, świadczące, że Haładaj nie zrywa, że podtrzymuje „stosunki partnerskie”… No tak. Więc nie wytrzymują ciśnienia ci. co strzelali w Gdańsku, a równocześnie propaganda osłania jednego z tych, którzy… Nieco uspokojony, wrócił do rękopiśmiennych listów. „Redaktorze! Nie domagajcie się, by ludzie czytający prasę społeczno-polityczno-kulturalną i ciut- ciut myślący krytykowali pewne sprawy otwarcie, bo stanie się z nimi to, co z Arturem Pasieckim. Ludzie, bądźcie czujni i nie dajcie się zwariować!” Tak. To trzeba koniecznie dorzucić, i to nie na koniec, ale w pierwszej części. Podniósł się zza biurka ze spłachetka papieru w dłoni, gdy w progu zatrzymał go charakterystyczny sygnał rządówki.
A jednak - pomyślał z satysfakcją, podnosząc słuchawkę. Odezwała się sekretarka generała Mecha. - Szef do pana… Odczuł niemiłą sensację. Żebyś nie wiem jak był w porządku, ludzie z tego resortu budzą w człowieku niepokój. A tu sam wiceminister! Generał był bardzo miły. Jowialnie pytał o zdrowie, pomruczał też o znanych mu kłopotach redaktora, wreszcie zapytał znienacka, czy nie przeszkodziłby nikomu, gdyby wpadł zaraz do redakcji „na kawkę”. Rozmowa zaczęła się sympatycznie. Generał - oczywiście po cywilnemu - zapytał, czy może zdjąć marynarkę. - Grzeją nam na przedwiośniu! Nic dziwnego, rośnie wydobycie… - zażartował chyba, ale licho go wie. - Nie słodzę - odsunął cukierniczkę i nawiązał do ich dawnego pierwszego spotkania: - Byłem wtedy porucznikiem, pamiętacie? - Gdzie te czasy? - westchnął Wieluń z uśmiechem. Zaczął się uspokajać. - Tak wam za nimi tęskno? - zażartował dygnitarz. - Choć wiecie… Miałem przyjaciela, co przesiedział parę lat na Kołymie. Zawsze mawiał, że tak pięknej wiosny, jak tam, nigdy już nie przeżył. To młodość tak nam się podoba. Czasy były nie dla ludzi - uczynił dziwaczną uwagę. - Ale nasze dzieci tego nie rozumieją. Żyją w innym, lepszym świecie… No cóż… A jak wam idzie robota nad waszą „białą księgą”? • Wieluń zdębiał. Komu mówił dotychczas o swoim pomyśle? Basi… No tak. Przecież kieruje przepisywaniem i sama przepisuje. Poza tym maszynistki. Dwie. Wspomniał też sekretarzowi redakcji. I… już wiedzą. Ale co to Mecha może obchodzić? To niechybnie ręka „Któregoś tam”. Długa ręka. Mech roześmiał się, zadowolony z wrażenia, jakie wywołał. - No cóż, nic takiego. Musimy wiedzieć. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś. Może to zresztą i dobry pomysł: dać ten materiał towarzyszom z Biura… Tak, to całkiem dorzeczny pomysł… Naczelny, wytrącony z równowagi, bąknął coś na temat może zbyt ostrej, ale przecież
spontanicznej, nie organizowanej przez nikogo reakcji czytelników. - Otóż to: nie organizowanej przez nikogo! Macie rację, tak jest. Ale nie w każdym wypadku. Bo rzecz się rozniosła. Słyszeliście: wczoraj bębniła o tym Pasieckim Wolna Europa. A ja z kolei wiem, że wśród skierowanych do waszego „Tygodnika” listów jest jeden podpisany pseudonimem Wera Weredycka! Weredycka, że niby jak weredyk mówi prawdę w oczy… Jest taki list? No, widzicie. A moja córka ma na imię Weronika. Jasne? Ostatni rok dziennikarki. Ten, kto dziewczynę napuścił, może narobić nieco bigosu. I komu to potrzebne?… Teraz jesteśmy w domu - odetchnął Wieluń. To, co wyglądało tak groźnie, nagle ujawniło się jak uśmiech losu. Podaruje generałowi list jego córki i zyska sporą zasługę na swym koncie… - Widzicie. Teraz wy możecie umorzyć sprawę… -roześmiał się, choć nieco na siłę, generał. - Załatwione. Odszukam i odeślę… - Serdecznie dziękuję. Same kłopoty z tymi gówniarzami. Ale wolałbym teraz poczekać… - Jak to? Na co? - zgubił się znowu redaktor. - Na ten list. Mówiłem wam, że mam trochę czasu… Naczelny wstał od biurka. Wyprostowany, sięgał niemal lampy wiszącej nisko nad biurkiem. - Chwileczkę - obiecał konfidencjonalnie i ruszył do drzwi na swoich bocianich nogach. Wygląda, jakby się źle związał jeszcze w łonie matki… - pomyślał Mech. Nie lubił sytuacji, w których był petentem. Naczelny wkroczył do pokoju maszynistek. Jego Basia biegle uderzała cienkimi palcami w litery na klawiaturze maszyny do pisania. Spojrzała na niego tym swoim kosym, konspiracyjnym spojrzeniem, które go zawsze tak zachęcało. Ale teraz był wyniosłym i chłodnym szefem. - Proszę mi odnaleźć wśród listów jeden podpisany przez Werę Weredycką i zaraz przynieść do gabinetu.
Wycofał się od progu, zauważając u Basi oznaki pewnego popłochu. Już zamknął drzwi, gdy zdał sobie sprawę, że mógł to sprawić oficjalny ton i nie odwzajemnione spojrzenie… Ledwo redaktor usiadł za biurkiem, gość wyciągnął rękę… - Poleciłem odszukać. Grymas przebiegł przez twarz generała. - Takie rzeczy załatwia się osobiście, nie przez gońców - syknął niecierpliwie. - No nic, nic, poczekam - spróbował załagodzić gniewną reakcję. „Ciekawi mnie, kiedy redakcja «Tygodnika» przeprosi chuliganów, przestępców i wszystkich im podobnych za to, że na łamach swego pisma pisaliście o nich źle. Przecież «Któryś tam» jest postacią w publikacji anonimową. Chodzi jednak o to, że z paru podanych przez świetnego reportera faktów przejrzała rzeczywistość i obudził się regionalny satrapa. Teraz jesteśmy niemymi obserwatorami haniebnej sceny, jak redakcja wywala na bruk pracownika za słowa prawdy. Jedyną zasługą «Tygodnika» jest to, że tekst o Pasieckim po prostu ostrzega. Ludzie, nie dajcie się zwariować, nie wierzcie w żadną odnowę! A listu do was nie podpiszę nazwiskiem, muszę zniżyć się do anonimu. To wam zawdzięczam. Podpisuję zatem pseudonimem Wera Weredycka P.S. Kto mnie zna, będzie wiedział, kto to napisał…” - Jeszcze ten dopisek… - generał Mech złożył kartkę w ósemkę i wsunął do kieszeni wiszącej na poręczy marynarki. - Nie zrobiłem wam chyba szkody, macie takich listów wiele… - Setki - podchwycił redaktor. - A swoją drogą, przysługa za przysługę. Macie u nas swojego człowieka, który wam to powiedział? - Co by się w tym kraju działo, gdybyśmy nie wiedzieli o wszystkim? - roześmiał się generał. - A prawdę mówiąc, o liście mojej Weroniki wiem od niej samej. Pochwaliła się. A o „białej księdze”, no cóż… Musimy wiedzieć… Rozdział trzeci Miła mgiełka zapachu dobrej wody kwiatowej, ładna szczupła dłoń, mieszcząca się
czule w jego ręce - w takich okolicznościach Rudolf Pasiecki zniósł łatwo degradację służbową, związaną z wprowadzeniem do pokoju dodatkowego biurka dla nowej pracownicy jego skromnego działu. Młoda absolwentka uczelni oprócz urody i wdzięku wniosła sporo umiejętności manewrowania wśród biurowych wirów. Z początku nieco go drażniła delikatna apodyktyczność, z jaką niedostrzegalnie przemeblowała pokój. W końcu przyzwyczaił się do tego, „a nawet nie raził go przyklejony na drzwiach jego szafy plakat z Humphreyem Bogartem, intronizowanym tu wraz z komentarzem, że dla niej istnieje naprawdę tylko świat retro. Pisałaby to słowo z dużej litery. Jak miał jej nie lubić, skoro z wdziękiem spławiała natarczywych interesantów, a potem mówiła do niego z przymrużeniem oka: „My tu mamy nasz intymny świat biurowy, i byle kto nie będzie nam przeszkadzał”. To piękne, że tak rychło poznała główną zasadę wszelkiej biurokracji: każdy z zewnątrz to wróg. - Czego taki tu chce? Przychodzi nie proszony i jeszcze mówi, że interesant. A to gbur… Rudolf powoli przyzwyczaił się do nowej lokatorki, strzegąc się bacznie, aby nie włączyć w to swej niespokojnej natury. - Niech jej pani nie prowokuje - ostrzegał. - Ona jest taka groźna? - I od tej pory każde instynktowne próby Rudolfa kontrowała groźnym ostrzeżeniem: - Ona się odzywa. Zdanie to, wypowiedziane w obliczu kierownika kadr, gdy w dniu kobiet przytaszczył na jej biurko spory bukiet kwiatów, wywołało tak spontaniczny wybuch śmiechu Rudolfa, że aż kadrowiec nieco się obraził. W tym też czasie Artur, jego starszy brat, stał się bohaterem szeroko kolportowanych plotek. Afera z „Którymś tam” była publiczną tajemnicą. Coraz częściej ten i ów z biurowych kolegów sadzał Rudolfa na okiennym parapecie na korytarzu i tocząc ostrożnym okiem wokoło wypytywał szeptem o sprawy, które od niego były zawsze daleko.
- Kochany, to mój brat, nie ja… Idź do niego - spławiał narzucających się rozmówców. Aż któregoś dnia zaprzyjaźniony z nim sekretarz organizacji partyjnej złapał go za guzik. - Stary, uprzedzam, żeby mi w biurze nic z tych rzeczy. No wiesz, twój brat i tak dalej… Nasz szef jest z tym „Którymś tam” po imieniu. - Co ja mam wspólnego z bratem? - żachnął się. -Tylko nazwisko. - Nazwisko to bardzo dużo. Dobra, rób, co chcesz, tylko bez głupiej ostentacji. - O czym ty znowu? - Kadrowiec mi powiedział, że u ciebie w pokoju wisi antykomunistyczny plakat czy coś takiego. Jakiś Yves Montand z antykomunistycznego afisza… - Stary, błagam, postaraj się, żeby on to rozrobił. - Co znowu?… - Ten… plakat… Rudolf galopem pognał do swego pokoju. Dziewczyna stała za uchylonymi drzwiami szafy, w której szukała papierów. Humphrey Bogart z filmu o latach maccartyzmu - wymierzonego przeciw dramatycznemu paleniu komunistycznych czarownic w USA - z melancholijnym uśmiechem zapewniał: „I’m not a communist”. Dziewczyna uchyliła drzwi i napotkała tkliwy wzrok Rudolfa. - No, no - pogroziła mu palcem. - Ona znów daje o sobie znać. - Chyba żem pedał. Ja patrzyłem w oczy pani bożyszcza - więcej nie tłumaczył. - Od dziś jest pani dla mnie Humprejką. Kacper Janas nie odnalazł w aktorstwie swego powołania. Nie to, żeby nie miał zawodowych sukcesów. Odwrotnie. Może przyszły za łatwo, może akceptacja ról, do których się nie przykładał, kreowanie postaci, w które nie wierzył, po prostu uczyniły go zobojętniałym. To nie było prawdziwe życie. A gdzie jest to prawdziwe? Wstąpił do partii kierowany odruchem dziwnej lojalności wobec nieżyjącego ojca: zaakceptował „własnym życiorysem” jego wczorajsze wybory. Lecz jakie moralne satysfakcje mógł czerpać z tego powodu? Wybrano go sekretarzem partyjnej organizacji w teatrze. Miał tam paru elektryków i stolarzy, dwóch starych aktorów o lewicowych przekonaniach i paru karierowiczów. Kobiety? Kilka szybko likwidowanych romansów przysporzyło mu sławy kobieciarza
i autentyczną łatwość kolejnych podbojów. Choć wszystkie koleżanki-aktorki wydawały mu się fabryczkami min i gestów. Ostatnio coś zaczęło się zmieniać w tej nudzie. W teatrze trafił na rolę, która ,go zajęła, i spotkał dziewczynę… Ale po kolei. Teatr postanowił wystawić „śmiałą” sztukę. Autor przypominał aferę z początków naszego wieku. Mnich zakonu paulinów z częstochowskiego klasztoru popełnia morderstwo. Morduje człowieka, za którego wydał swoją kochankę, a potem cierpi męki zazdrości. To było interesujące. Do uwierzenia. Mnich Sykstus kiedyś naprawdę istniał. I teraz on, Kacper Janas, miał mu dać drugie życie. Spiętrzenie konfliktu tego, co wieczne w wierze religijnej, z tym, co przemijające, jak każda namiętność. I ten bluźnierczy splot namiętności z dogmatem wiary, który zbrodniarz gwałci każdym dniem bez Boga, każdą nocą z kobietą. Po raz pierwszy od czasów debiutu Kacper uwierzył, że oto w teatrze może się coś stać, że on może coś naprawdę zrobić. Dziewczynę poznał w tym nudnym lokalu aktorów, gdzie ciągną seksualne snobki jak muchy na słodki lep. Była w towarzystwie Artura Pasieckiego. Ten, po wylaniu z redakcji „Tygodnika”, zajął się teraz, pod pseudonimem, krytyką teatralną. Cud wszechstronności. Leonardo da Vinci. O sekretarzu „Którymś” kto napisze najmocniej? On. A o Szekspirze nowe słowo? Też on. Wszystko potrafi. A dziewczyna? Zabawna szczeniara z krótką, burzliwą czuprynką. Wysmukła, na granicy chudości, ale z „dobrze zaznaczoną piersią”, jak mruknął mu, gratulując, któryś ze starszych kolegów, gdy przechodził koło stolika… Potrząsała tą swoją grzywą, gdy odchylała głowę do tyłu, pokazując w uśmiechu piękne zęby… I ten charakterystyczny koloryt. Byłaby ruda, ale stwórca się rozmyślił - skonstatował w pewnej chwili, rozbawiony. Była studentką ostatniego roku dziennikarki. I to Leonardo, dyskryminowany przez władze, był dla niej kimś ważnym, autorytetem. Nie on. Aktor. Dla Janasa to było jak wyzwanie. Zaczął tokować. Wszystko mu wychodziło. Aż w końcu ważny Leonardo raczył się zaniepokoić. A Janas postanowił wyrwać mu dziewczynę od razu. Zaproponował, że odwiezie ją do domu. Zgodziła się i ta łatwość z miejsca go ochłodziła. Ale
wtedy okazało się, że i Leonardo-Pasiecki ,już ma dosyć”. Wpakował się na tylne siedzenie starego volkswagena Kacpra. Usłyszał z jej ust jakiś adres, wyraźnie sformułowany na zgubienie śladu. „Wysadzi mnie pan na rogu…” Spytał, jaki ma numer telefonu. - Nie mam… - zaśmiała się drwiąco. Oczywiście kłamała. - Na miły Bóg, jak się pani nazywa?… - nalegał szeptem, widząc w szoferskim lusterku czujne oko Pasieckiego. - Szczeniara… - zrewanżowała mu się cytatem z jego pierwszego niegrzecznego odezwania. - Nie da mi pani adresu? - Nie. - Zaraz, zaraz… Zobaczył obok zaparkowanych samochodów nudzącego się na chodniku milicjanta. Zboczył z jezdni, wolno podjechał do najbliższego samochodu, nie hamował, póki nie stuknął zderzakiem o zderzak. Dziewczyna podskoczyła. - Co pan wyprawia? - Nic, nic… - wyjaśnił. - Zaraz będziemy wszyscy wylegitymowani i koniec z tajemnicą. Wrzucił wsteczny bieg. Zatrzymał. Wrzucił pierwszy bieg… Milicjant ruszył w ich stronę. Kacper ruszył do przodu… - Wera!… - krzyknęła dziewczyna. Wóz stanął „na nosie”. - Nazwisko! - Wera Mech… - śmiała się wybaczająco. - Córka generała? To jak kochać się z tygrysem?… I śmieszno, i straszno… -jęknął Kacper słuchając jej śmiechu. Niewiele z nią zwojował przez najbliższy tydzień, dzielący teatr od premiery, ale w końcu przyjęła zaproszenie na próbę generalną. Zbuntowany przez ziemską namiętność mnich Sykstus, w którego wcielił się Janas, przeżył ziemską konfrontację z kościołem. Oto w dzień poprzedzający próbę generalną dyrektor dowiedział się, że przedstawienie się nie odbędzie. Interwencja władz
kościelnych… Kierownik teatru runął do kontrakcji. Zmusił też swego Janasa do interwencji „po linii partyjnej”. Słyszał o dawniejszych koneksjach jego ojca z sekretarzem Haładajem. Kacper z trudem umówił się na dzień następny, ale okazało się, że uzyskano jakimiś chodami odblokowanie decyzji. Próba generalna odbędzie się. W dodatku na oczach delegacji kościoła, która zjawi się ramię w ramię z urzędnikami pełniącymi cenzorskie obowiązki. Wera przybyła o umówionej porze przed boczne wejście teatru. Janas uznał, że cały bałagan, związany z wizytą jakiejś nie znanej nikomu co do składu i charakteru delegacji, ułatwi mu ukrycie dziewczyny na widowni. Usadził ją na balkonie, sam już w kostiumie mnicha. Spróbował „na szczęście” pierwszego pocałunku. Była chętna i uległa. - To bardzo podniecające… Ten kostium mam na myśli - zauważyła. - Szkoda, że już musisz iść… Pomyślał, że panienka niejedno już ma za sobą, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Było jasne, że dzisiaj… Odwołał go głos reżysera z widowni na dole. Dopominał się o Sykstusa, kazał go przywołać z garderoby. Janas pogłaskał zwieźlutkie piersi tej małej i wycofał się z balkonu. - Towarzyszu Sykstusie - zagaił szeptem dyrektor reżyserujący sztukę. - Może będzie nie od rzeczy, jeśli pan razem z naszym dyrektorem administracyjnym przywita tę piekielną delegację. Mnie powiedziano, że mam o niczym nie wiedzieć, prowadzę próbę i tyle… Ale przecież trzeba zrobić jakiś życzliwy nastrój. Wkroczył zdenerwowany woźny. - Są samochody! Już liczba mnoga była zatrważająca, ale to, co się z nich wysypało… Dwóch księży, dwóch cywilnych i… gromadka starszych pań. Janas, obleczony w zakonne szaty, lustrował przybyłych. Kogo, u licha, reprezentują cywile, a kogo tajemnicze panie? Spostrzegł, że grawitują one w stronę strojów kościelnych, zwrócił się więc szeptem do jednego z cywilów. - Towarzyszu… - zaczął.
- Towarzyszem jest ten pan - zwrócił mu uwagę zagadnięty, wskazując na drugiego. - Przepraszam, księże prałacie… - bąknął towarzysz z cenzury do kościelnego dygnitarza, ubranego po cywilnemu, i wziął Janasa pod rękę. Kacper wysłuchał szeptanej informacji, że wszyscy pozostali reprezentują kościół. „Panie to ósemka kardynała” - usłyszał kryptonimowaną informację. Usadowił gości na widowni… W połowie drugiego aktu, w trakcie swego zmagania się z Bogiem, ujrzał nagle ustawiony tuż za boczną kulisą mikrofon. Gdy łamiąc ustaloną sytuację sceniczną zrobił dwa kroki w tę stronę, ujrzał magnetofon z kręcącą się szpulą… Spektakl był nagrywany. Przez kogo. do cholery?! Dla kogo, do diabła?! Zaalarmowała go cisza. Potem szept. To zdenerwowana suflerka podrzucała mu kwestię… Kacper podźwignął się na łokciu i po omacku poszukał przycisku lampy. Wera leżała pod nim nieruchoma, patrzyła półprzytomnymi oczami z dziwnym, ni to drwiącym, ni to tajemniczym, uśmieszkiem. - Zgaś - powiedziała. Zgasił posłusznie. Zwlókł się z tapczanu i ruszył na poszukiwanie papierosów. Zapalił światło w sąsiednim pokoju. Rozrzucone ciuszki. Rozbierała się sama. Biustonosz. Francuski - stwierdził ze znawstwem. Ostatecznie żyło się na poziomie „z importu”. Nie znoszę kobiet, które same zdejmują majtki - pomyślał. - W takiej sytuacji czuję, że nie ja tu rządzę… Roześmiał się. Przecież ona jest świetna! Nareszcie mi się ktoś podoba. Słyszał, jak krząta się w łazience. Do licha, czy ona teraz bierze prysznic?! Co za brak romantyzmu! A parę minut wcześniej szeptała: - Wcale nie wiem, czy by ci się udało, gdyby nie ten twój Sykstus. - Dlaczego akurat Sykstus? - No, byłeś taki namiętny, szalony… Na scenie. A przecież nigdy byś tego nie potrafił zrobić dla kobiety w życiu… Haładaj wrócił z gmachu Sejmu na dwie godziny przed zapowiedzianym czasem. Zezłościło go na dodatek pytanie sekretarki: „Co się stało?” Znał już sejmowe obyczaje, zwłaszcza przed zbliżającym się końcem kadencji. Skoro
był członkiem komisji, która miała dziś w trybie nagłym rozpatrzyć wniesiony przez premiera projekt uchwały, mógł się spodziewać, że zabierze to parę godzin. Niemal codziennie prze- wodniczył gremium, które młóciło sprawy dziesięciorzędne przez cały dzień, a tu chodziło przecież o ustawę! W chwili, gdy przewodniczący komisji, nieco skrępowany, oznajmił, że sprawa jest tak pilna, iż „wyznaczono im” piętnaście minut na zapoznanie się z projektem, na który czeka już sekretarz premiera - osłupiał. Spojrzał na spory plik kart maszynopisu, leżący przed prowadzącym zebranie, i spytał, czy to znaczy, że w ciągu kwadransa mają się z tym zapoznać, przedyskutować, zgłosić ewentualne poprawki i przyjąć lub odrzucić. W tej samej chwili, gdy kończył to zdanie, pojął, co powiedział: „Odrzucić”. Przewodniczący, osłupiały, zająknął się na temat „rzeczywiście nieco nagłego trybu załatwiania”, ale wspomniał zaraz o wyższej konieczności. Zapewnił też, że sam „miał czas” zapoznać się z projektem, więc może będzie najkorzystniej, jeśli w sposób nieco uproszczony rzecz całą zreferuje. Haładaj pozwolił sobie na wstrzymanie się od głosu „wobec braku kompetencji”. W końcu, do cholery, było to raczej samokrytyczne niż krytyczne wobec wnioskowanej ustawy… - pocieszał się później. Po powrocie do siebie nie mógł się skupić na papierkowej robocie, a ludzie mieli pojawić się dopiero za trzy godziny. Rzucił okiem na kalendarz. Wśród nazwisk - Kacper Janas. Dwadzieścia minut między trzecią a czwartą. Gdyby się udało ściągnąć go wcześniej, pogadałby z nim trochę dłużej. W końcu to syn zmarłego tragicznie przyjaciela. I korona z głowy mu nie spadnie, jeśli „w trybie nagłym” ściągnie go z próby. Sama sprawa, z którą przychodził Janas, nie należała do przyjemnych. Spłoszone przez kościelną interwencję Ministerstwo Kultury wydało kompromitująco ustępliwą decyzję o wstrzymaniu próby generalnej bez żadnej z nim konsultacji. Jakby to nie on był gospodarzem w tym mieście! Jedna sprawa z premierem, druga z Panem Bogiem. Może za wysokie dla mnie progi? - pomyślał i nareszcie się roześmiał.
- No i patrzcie, jak to nas obu przyniosło do stolicy! - zawołał serdecznie na widok młodego człowieka. Udało mu się to powitanie. Było skromne i ciepłe. W nowym stylu. Ale Kacper, którego pamiętał jeszcze w krótkich spodenkach, siedział nadęty. Jakby to on, jako sekretarz organizacji podstawowej przy teatrze, był tutaj najważniejszy! Bardzo zasadniczo zaczął rozmowę: jeśli współpraca kościoła z państwem ma polegać na tym, żeby z obu stron trzymać krótko środowiska intelektualne, to trudno się z taką polityką pogodzić. - Co znaczy: trzymać krótko? - gospodarz próbował osadzić młodzianka. - Mówiąc potocznie: krótko, czyli za mordę -oznajmił młody człowiek. Oto co znaczy niewczesna poufałość. Ale Haładaj umiał się znaleźć. - Słuchajcie - to „wy” miało tutaj wymowę jak żołnierskie „baczność”. - Wasz ojciec kiedyś w rozmowie ze mną powiedział o podzielonych racjach. Że niby zawsze trzeba pomyśleć i o drugiej stronie… - Znam, znam. Ale on to mówił w nieco innym sensie. Bo chociaż racje są podzielone, człowiek musi znaleźć w sobie energię wyboru i za którąś z tych racji się opowiedzieć. Myśmy się opowiedzieli za inną niż kościelna kruchta… I tu przedstawił sekretarzowi relację z przedwczorajszej próby. Wspomniał też o tajemniczej damskiej delegacji… Sekretarz uśmiechnął się. - To ósemka kardynała. Nie wiecie, co to takiego? Otóż kardynał jeszcze w czasie wojny miał taką swoją konspiracyjną komórkę wywiadowczą. Nie wojskową oczywiście. Chodziło o nastroje społeczne. Psychiczna gotowość do znoszenia cierpienia, odporność na wrogą dywersję propagandową… Składała się ta komórka głównie z pań. I została do dziś jako zupełnie nieoficjalne towarzystwo damskiego wywiadu społecznego. Oto cała tajemnica… Nie udobruchał młodego człowieka. Janas, podenerwowany - swoją drogą była to jakaś jego wielka premiera w roli sekretarza POP - oświadczył, że w gruncie rzeczy po tej przygodzie uważa teatr za niedorzeczną budę, w której ciekawe rzeczy dzieją się nie na scenie, ale za kulisami lub na widowni.