uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Rosalind Miles - Powrot do Edenu t2 (rtf)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Rosalind Miles - Powrot do Edenu t2 (rtf).pdf

uzavrano EBooki R Rosalind Miles
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 48 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 342 stron)

Rosalind Miles Powrót do Edenu Cześć druga Gorzkie dziedzictwo

Rozdział I Wysoko nad brzegiem Oceanu Spokojnego wielki biały dom spoczywał jak zakotwiczony okręt na szczycie urwiska. Patrząc z dołu, odnosiło się wrażenie, że domostwo drzemie w upalnym, południowym słońcu, otoczone rozległymi zielonymi trawnikami i osłonięte cieniem wysokich drzew, rosnących na jego tyłach. Ale wiodąca wzdłuż brzegu droga roiła się od przejeżdżających co chwila samochodów, a wewnątrz trwało huczne przyjęcie. - Jesteś szczęśliwa, najdroższa? - Czy szczęśliwa? Sam się przekonaj. Tyle ludzi. - Dan Marshall spojrzał ponuro na gości. - Dlaczego się na to zdecydowaliśmy? Nie lepiej byłoby gdzieś uciec i świętować tylko we dwoje? - Chcesz powiedzieć, że chociaż przez cały rok masz mnie tylko dla siebie, to i tak niechętnie pozwalasz mi spędzić kilka godzin w towarzystwie przyjaciół i rodziny? - Stojąca obok Stefania popatrzyła na niego z udawaną powagą. - Doktorze Marshall, wstyd mi za pana! - Widząc jego zmieszanie, odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się. - Nie o to chodzi - zaprotestował Dan. - Przynajmniej niezupełnie. Ale jeśli ktoś jeszcze raz uściśnie mi dłoń i pogratuluje szczęścia, to przysięgam, że nie wytrzymam i go czymś zdzielę! Rzecz jasna wiem, że mam szczęście - dodał pośpiesznie, kiedy zobaczył zmarszczoną brew żony. - Tylko nie trzeba mi tego co chwila powtarzać. Stefania nagle spoważniała. - Czy poczujesz się lepiej, jeśli ci powiem, że według mnie to ja mam wielkie szczęście i nie wyobrażam sobie życia bez ciebie? Ostatnie siedem lat to najpiękniejszy okres w moim życiu. Dan popatrzył z miłością w szczere niebieskie oczy, spoglądające na niego z niepokojem. - Najserdeczniejsze życzenia z okazji rocznicy ślubu, pani Marshall - wyszeptał. - Wypijmy za kolejne siedem, a po nich jeszcze siedemdziesiąt siedem lat. - Dotknął lekko ramienia żony i przez szyfonową letnią suknię wyczuł ciepło jej ciała. Owionął go zapach perfum, dobrze znajoma woń konwalii. Miłość do Stefanii zawładnęła nim ze zdwojoną siłą. - A może byśmy... - Nie przeszkadzam? Mam nadzieję, że tak. Nie chciałbym psuć sobie opinii zazdrosnego pasierba! - Och, Dennis! - westchnęła Stefania i odsunęła się od męża. Kiedy ty się wreszcie nauczysz być w odpowiednim miejscu we właściwym czasie? - Ależ kochana mamo! - Dennis uśmiechnął się łobuzersko. Opanowałem to do perfekcji. Przecież zawsze zjawiam się w samą porę, żeby wam przerwać amory. Dan i Stefania wymienili spojrzenia i po chwili wybuchnęli śmiechem.

- To prawda - zgodziła się matka. - Ale czy musisz to robić akurat dzisiaj? Wydaję najelegantsze przyjęcie na południe od równika, żeby uczcić rocznicę ślubu, i po raz pierwszy od samego rana mam okazję spędzić chwilę z mężem! Gdzie jest Sara? Może sprawdzisz, czy nic jej nie potrzeba? - A czy ja jestem jej Aniołem Stróżem? - burknął Dennis, ale zrozumiał, co matka chce powiedzieć, i odszedł szybko. - Ach, te moje trudne dzieci! - Stefania uśmiechnęła się do Dana ze skruchą. - To już nie są dzieci, Stef - odparł z powagą. - To dojrzali młodzi ludzie. Miał ochotę dodać, że im prędzej przestanie traktować Dennisa jak małego chłopca, tym szybciej syn zacznie zachowywać się jak mężczyzna. Jednak zauważył, że czoło Stefanii lekko zmarszczyło się z zatroskania. Nie chciał burzyć dobrego nastroju. Wziął ją za rękę i bawiąc się jej palcami, uniósł jeden z lakierowanych paznokci do ust. - Czy można by sobie wymarzyć lepsze miejsce, żeby się kochać z własną żoną? Przecież jesteśmy w Edenie - oświadczył. Stefania rozejrzała się. Dan miał rację. Ogród, w którym odbywało się przyjęcie, rozciągał się wokół jak dziwny, tajemniczy świat. Ze wszystkich stron otaczały go wysokie drzewa, majestatyczne i silne. W jaskrawym słońcu szeroko rozpostarte konary rzucały na murawę wciąż zmieniające się cienie. Rosły tu cedry, tulipanowce i wysokie drzewa chlebowe. Stefania znała i kochała każde z nich. Użyła całej pomysłowości, żeby w tym naturalnym środowisku stworzyć coś na kształt dzieła sztuki, magiczną krainę splątanych ścieżek, różanych klombów i odosobnionych altan, przesyconych zapachem wieczoru. Ciszę przerywał tylko cichy szum fontann i odległy pomruk fal, rozbijających się o skały poniżej. Za drzewami widać było podchodzące pod sam dom trawniki. Gdyby nie stojący wkoło tłum ludzi, ubranych w barwne letnie stroje, przypominaliby pierwszych kochanków w najdawniejszym ogrodzie świata. - Rzeczywiście, trudno uwierzyć, że nie jesteśmy w raju - odezwała się cicho. Odwróciła się do Dana, objęła go i chciała pocałować. Mąż spojrzał ponad jej głową, znieruchomiał i jęknął. - Uwaga, kochanie - oznajmił szeptem. - Musimy odeprzeć następny atak. - Bill! - Radość Stefanii była niekłamana. - I Rina! Tak się cieszę, że was widzę! Już się zastanawiałam, czy w ogóle przyjdziecie. - Za żadne skarby nie przepuścilibyśmy twojego wielkiego święta, Stef - odparł Bill z urazą. - Po prostu nie potrafimy już wstawać tak wcześnie i chodzić tak szybko jak wy, młodzi. - Nie słuchaj go! - wtrąciła Rina. - Robił tyle zamieszania, żeby tylko zdążyć tu na czas, że w końcu przyjechaliśmy spóźnieni. Ale po tylu latach małżeństwa można przywyknąć do czyichś dziwactw. W każdym razie, gratulujemy wam obojgu!

- Dziękuję, Rino. - Dan roześmiał się wesoło. - Miło cię znowu widzieć, Bill. - Serdecznie uścisnął zniszczoną dłoń starego człowieka. - Doszedłeś do wniosku, że firma jakoś sobie poradzi bez ciebie przez jeden dzień, co? Bill odwrócił się do Stefanii. - Co on chce zrobić? Wyrzucić mnie z pracy? - Dźgnął Dana krótkim, grubym palcem. - Coś ci powiem. Jeszcze dużo czasu upłynie, zanim Harper Mining będzie w stanie zrezygnować z moich usług. A jedyną osobą, która ma na tyle ikry, żeby mnie zwolnić i działać dalej beze mnie, jest pani prezes... twoja żona! - Spokojnie, Bill. - Stefania postanowiła szybko ułagodzić rozdrażnionego przyjaciela. - Wiesz, że nie mam zamiaru prowadzić interesu bez ciebie. Nie chcę nawet próbować. I jeśli już przez cały tydzień żyjemy tylko sprawami Harper Mining, to chociaż podczas weekendu nie rozmawiajmy o firmie. Zwłaszcza na przyjęciu! Udobruchany Bill przyciągnął ją do siebie i złożył pocałunek na jej czole. - Robisz ze mną, co chcesz. Zawsze potrafiła owinąć mnie wokół palca, nawet kiedy była małą dziewczynką - oznajmił Danowi na znak, że mu wybaczył. - Wyglądasz dzisiaj prześlicznie, Stef, wspaniale - ciągnął ciepło. - I o wiele za młodo, jak na matkę tych dwojga urwisów, których spotkaliśmy idąc tutaj. - Przestań - zaprotestowała Rina. - Na pewno ci za to nie podziękują. - O, nie - zgodził się sucho Dan. - Z Dennisa zrobił się ostatnio prawdziwy lew salonowy. Nigdy nie wiadomo, o której wróci do domu. Połowa krawców męskich w Nowym Jorku, Londynie i Rzymie nie zbankrutowała tylko dzięki jego zamówieniom. - A Sara? Jak się miewa? - zapytała Rina. Uśmiech rozjaśnił twarz Stefanii. - Wciąż ta sama kochana Sass - odparła. - Nadal traktuje życie zbyt poważnie i głowi się, co ze sobą począć. - Na pewno coś dla siebie znajdzie - oświadczył Bill z przekonaniem. - Ile ma lat? Dwadzieścia jeden? Dwadzieścia dwa? Prawdopodobnie pójdzie w ślady matki i zabłyśnie w dojrzałym wieku. Wtedy dopiero wszystkim pokaże! Właśnie przechodził obok kelner z tacą zastawioną kieliszkami spienionego trunku, które w piekącym żarze pokrywały się mgiełką rosy. Dan przywołał go i ceremonialnie wręczył każdemu kryształowy kielich zmrożonego szampana. Wziął Stefanię za rękę i wzniósł toast.

- Za wszystkie zakwitające późno kwiaty - powiedział niskim, nabrzmiałym uczuciem głosem. Utkwił rozkochane oczy w żonie. - Jeśli to jest nasza złota jesień, to niech zima nigdy nie nadejdzie! - Za Dana i Stef! Wszystkiego najlepszego! - zawtórowali cicho Bill i Rina. W rozgrzanym powietrzu ich słowa ledwie docierały do Stefanii. Czyżby wreszcie dopisało mi szczęście? - pytała się zdziwiona. Czy po siedmiu latach odważę się zaufać losowi i temu mężczyźnie? Nagle ogarnął ją gwałtowny strach. Zakręciło jej się w głowie, miała wrażenie, że zemdleje. Oszołomiona przylgnęła do ręki Dana. Jego ramiona natychmiast otoczyły ją i podtrzymały. Kiedy tylko odzyskała równowagę, odpowiedziała na jego pełne niepokoju pytania. - Nic mi nie jest. To tylko upał. Wkrótce zupełnie doszła do siebie. Wzięła Rinę pod rękę i rozmawiając wesoło, poprowadziła ją wśród drzew na szczyt wzgórza, gdzie ustawiono rożen i przygotowywano obiad. Obaj mężczyźni podążyli za nimi, trzymając się nieco z tyłu. Bill pierwszy przerwał milczenie. - Nie zapomniałeś o poniedziałku? - Nie - westchnął Dan. - Dzisiaj, zanim wyszedłem, zwalił się na mnie następny kłopot. Prawdę mówiąc, dlatego właśnie się spóźniłem. Ale to może zaczekać, dopóki Stefania nie zjawi się jutro rano w biurze. Co innego ta sprawa. Czy ona wie? Pamięta o tej dacie? Przez chwilę panowało milczenie. - Nie mam pojęcia. - Dan zatrzymał się nagle pod kwitnącym drzewem. Na twarzy Billa odmalowało się niedowierzanie. - Nie masz pojęcia? - Daj spokój, Bill. Zastanów się! - odparł doktor ostrzejszym tonem. - Nie chciałem wracać do tej sprawy. No wiesz, najlepiej nie wywoływać wilka z lasu. Czekałem, aż Stefania sama poruszy ten temat. Nie zrobiła tego. To wszystko. - Myślisz, że zapomniała? - W głosie Billa zabrzmiała nadzieja. Dan potrząsnął głową. - Naprawdę sądzisz, że to możliwe? - zapytał wprost. Słowa zawisły w powietrzu jak rozchodzący się wokół ciężki zapach jaśminu. - No cóż - odezwał się w końcu starszy z mężczyzn. - To nie znaczy, że Stefania znów będzie miała kłopoty. Wcale nie - dodał cicho. Stali w milczeniu, złączeni jedynie wspólną niepewnością i rosnącymi obawami.

- Dan! Bill! Gdzie jesteście? - Radosny głos Stefanii niósł się nad zieloną murawą. - Chodźcie tutaj. Wszyscy doskonale się bawią! Strażnik Hughes doszła do wniosku, że więźniarki to dziwaczne istoty. Pracowała w tym zawodzie od dwudziestu lat, a wciąż nie mogła ich do końca rozgryźć. No bo na przykład dlaczego rozsądna i dotychczas nienagannie się sprawująca 1013 straciła głowę dla takiej obrzydliwej kanalii jak 498? Tym bardziej że 498 już niedługo ma wyjść na wolność. Beznadziejna sprawa. Z góry skazana na niepowodzenie. Mimo wszystko, 1013 była spokojną więźniarką, a w żadnym kiciu nie ma takich zbyt wiele. Trzeba być ostatnią żmiją, żeby nie pozwolić jej czule pożegnać się z ukochaną. Chociaż z drugiej strony, 498 to prawdziwa żmija. Podła i zepsuta. Do szpiku kości. To był długi dzień. Strażnik Hughes zmęczonym krokiem szła szerokim, wykładanym płytami z piaskowca korytarzem. 1013 podążała za nią, niosąc tacę z wieczornym posiłkiem. Drzwi do ostatniej celi otworzyły się, podtrzymywane przez inną funkcjonariuszkę. Obie kobiety zbliżyły się. Zanim więźniarka weszła do celi, strażniczka mrugnęła do niej znacząco. Potem zatrzasnęła za nią drzwi i zostawiła sam na sam z drugą więźniarką. - Kochana! - Oczy nowo przybyłej napełniły się łzami. Czekająca w celi kobieta wzięła tacę, postawiła ją na stole i odezwała się sucho: - Weź się w garść, Oliwio. Nie chcesz chyba robić przedstawienia dla tych tam, na korytarzu, co? Więźniarka opadła na wąską pryczę i zaniosła się gorzkim płaczem. - Och, Jilly - wyszlochała. - Tak bardzo będę za tobą tęskniła! - Ja też - odparła Jilly. - Ale przyznam szczerze, że bardzo chciałabym już być na wolności. Wiesz, że mam kilka spraw do załatwienia. Muszę się zobaczyć z kilkoma osobami. Zwłaszcza z jedną. - Oczy jej dziwnie zamigotały. - O, tak. Od dawna czekam na to spotkanie. I mówię ci, ona mnie długo popamięta, kiedy już zrobię to, co zaplanowałam. Mówiła cicho, ale do czekających przed drzwiami funkcjonariuszek dobiegał jej świszczący, opanowany głos. Ona nawet syczy jak żmija - pomyślała z odrazą Hughes. Jak taka spokojna kobieta mogła zainteresować się kimś takim? Tymczasem w celi Oliwia z wysiłkiem starała się odzyskać spokój. - Nie chcę cię stracić, Jilly - wydusiła przez zaciśnięte gardło. Dokąd pojedziesz? Co będziesz robiła? - Jeszcze nie wiem - odparła beztrosko towarzyszka. - Australia to duży kraj. Można się w nim łatwo zgubić. - Właśnie tego się boję!

Rozpacz Oliwii znów przybrała na sile. Kobieta skuliła się na pryczy, wstrząsana gwałtownym łkaniem. Przez chwilę Jilly spoglądała na nią chłodno. W końcu zbliżyła się i wymierzyła jej krótki, silny policzek. - Opanuj się wreszcie - nakazała groźnym tonem, a potem dodała łagodniej: - Nie chcesz chyba zepsuć naszego ostatniego spotkania, co? - Oburącz ujęła twarz Oliwii i pocałowała koleżankę w usta. - Masz takie delikatne wargi - wyszeptała zapłakana więźniarka. Jilly objęła ją i całowała raz po raz. Rytmicznie głaskała jej piersi, aż poczuła, że sutki twardnieją pod jej palcami. Oliwia zapadła w senne otępienie, ale nadal była spięta. Doświadczona Jilly wiedziała, co zrobić, żeby się rozluźniła. Pchnęła ją na twardy materac, usiadła okrakiem na jej biodrach i pochyliła się, żeby łatwiej dać sobie radę z guzikami więziennej sukienki. Wreszcie odpięła ostatni, rozchyliła sztywny materiał i odsłoniła miękkie ciało towarzyszki. Oburącz uwolniła jej biust z ciasnego stanika. Zobaczyła krągłe białe piersi, poprzecinane siatką delikatnych niebieskich żyłek i zakończone wypukłymi, ciemnobrązowymi sutkami. Jilly przyglądała im się przez chwilę i napawała widokiem jęczącej, półnagiej kobiety, przyciśniętej jej kolanami do pryczy. Potem z namysłem wyciągnęła rękę. Głaskała, tarła i ugniatała palcami czubki piersi Oliwii, dopóki ta nie zaczęła ciskać się i rzucać między jej udami. Sama Jilly nie dała się opanować pożądaniu. Później będzie miała wystarczająco dużo czasu na te sprawy, w dodatku bez takiej publiczności jak teraz, kiedy te dwie baby podsłuchują na korytarzu. Na myśl o strażniczkach postanowiła zakończyć zabawę. Szybko zsunęła się na wąską pryczę i położyła obok Oliwii. Jej ruchliwe palce odszukały trójkąt rozpalonego ciała między udami towarzyszki. W kilka sekund było już po wszystkim. Zaledwie krzyki Oliwii umilkły, strażniczki weszły do celi. - No, wystarczy, gołąbeczki - zawołała jedna z nich. - Ja odprowadzę Oliwię, a ty zajmij się 498, dobrze Hughes? Wciąż ociężała po przeżyciach seksualnych Oliwia dała się podnieść z łóżka i zawlec do drzwi. W progu odzyskała jasność myśli, oparła się ciągnącej ją strażniczce i odwróciła głowę. - Jilly! - zawołała żałośnie. Druga funkcjonariuszka była kobietą prostą, ale nie złośliwą czy pozbawioną serca. Wyrozumiale zezwoliła na chwilę rozmowy. - Już ci mówiłam, Oliwio. To pożegnanie. Niedługo będę wolna. Po siedmiu latach! - W oczach Jilly rozbłysło dziwne światło. - A ty nie odsiedziałaś nawet siedmiu miesięcy! Przestań skomleć! Nie mogę ci nic obiecać. Zaczynam nowe życie i mam wiele planów na przyszłość. Ciebie w nich na razie nie uwzględniłam.

Strażniczka wywlokła krzyczącą Oliwię z celi. Hałas zamierał powoli w głębi korytarza. - Niezły z ciebie numer, Jilly Stewart - westchnęła Hughes. - Nawet na pożegnanie nie chciałaś powiedzieć tej głupiej krowie kilku miłych słów. Jilly nawet na nią nie spojrzała. - Odpieprz się, Hughes - odparła. - Daj mi spokojnie zjeść kolację. - Podeszła do stołu i usiadła przed tacą. - Kolacja, co? - odezwała się strażniczka. Uniosła pokrywę z talerza. Pod nią ukazał się posiłek złożony z kurczaka, ziemniaków, groszku i sosu. Nieco wystygł, ale wciąż wyglądał smakowicie. Jilly wzięła nóż i widelec. Instynkt kazał jej spojrzeć na funkcjonariuszkę. Uważnie, z wielką starannością Hughes nachyliła się i wypuściła z ust długą strużkę śliny wprost na talerz. Potem nieśpiesznie podeszła do wyjścia i jeszcze raz spojrzała na więźniarkę. Jilly aż podskoczyła z wściekłości. Ziejąc nienawiścią, skuliła się do skoku jak tygrys. Hughes z łomotem zamknęła drzwi i przekręciła ciężki zamek. - Smacznego, 498! - zawołała.

Rozdział II Poniedziałek, poniedziałek. Zaczyna się następny tydzień pracy. Najwyższy czas do biura - pomyślała Stefania, ale natychmiast znowu poddała się zniewalającym, ciepłym promieniom słońca. Jeszcze nie teraz, za chwilę - dodała w duchu. Wiecznie zapracowana, tylko wczesnym rankiem znajdowała czas na opalanie się i wylegiwanie nad brzegiem wspaniałego basenu, który zbudowano na tyłach domu. Przez całe długie, gorące lato wstawała wraz ze świtem, żeby nacieszyć się najłagodniejszym o tej porze blaskiem słońca, popływać chwilę energicznym kraulem i zjeść śniadanie nad wodą albo w jednym z tajemniczych zakątków ogrodu, który sama stworzyła. Rajski ogród - Eden. Po raz kolejny myśli Stefanii pobiegły znajomym torem. Czy postąpiła mądrze, nazywając nowy dom Edenem, na pamiątkę dawnej wiejskiej siedziby? Kiedy tak spoczywała z zamkniętymi oczami, wyciągnięta sennie na leżaku, znowu widziała Eden tak wyraźnie, jakby rzeczywiście wyrósł przed nią w całej swej okazałości. Stare kamienne domostwo, otoczone chłodnymi werandami o kamiennych podłogach, ozdobione eleganckimi galeryjkami na pierwszym piętrze, było jednym z australijskich cudów rozległego Terytorium Północnego. Wnętrze przywodziło na myśl najpiękniejsze szczegóły wystroju angielskich wiejskich rezydencji. Marmurowe korytarze i wykładana dębową boazerią biblioteka stanowiły rzadkość w tej części świata. Na zewnątrz, dla kontrastu, wykorzystano wszelkie możliwości, jakie dawał klimat południa. Wyniosłe palmy, rozłożyste drzewa gumowe, akacje, jesiony i różaneczniki otaczały ogród ze wszystkich stron, tworząc oazę soczystej zieleni wśród płaskiego, spalonego słońcem pustkowia, ciągnącego się aż po horyzont. Bliżej domu drzewiaste paprocie, tysiącletnie mchy i barwne kwiaty wyrastały bujnie z urodzajnej czerwonej ziemi. Od pokoleń dumę kolejnych właścicieli stanowił przepiękny ogród różany. Takim domostwem można się chlubić. Ale trudno znaleźć w nim szczęście. Stefania dorastała tam jako samotna, pozbawiona matki dziewczyna, zaniedbywana przez ojca, Maksa Harpera, który interesował się tylko prowadzeniem potężniejącego z dnia na dzień imperium ropy, złota i uranu. Wysoka, niezdarna córka przypominała mu stale o utracie żony, jedynej istoty na świecie, którą kochał bardziej niż pieniądze. Stefania miała wszystko - wszystko oprócz tego, czego nie można kupić, na przykład miłości, ufności i poczucia bezpieczeństwa. Od dzieciństwa aż po wiek dojrzały Stefanię ciągnęło do Edenu. W swej niepewności widziała w nim spokojną przystań. Nigdy się nie zmieniał, nigdy jej nie zawiódł. Kiedy wyjeżdżała do szkoły, w podróż, czy później w interesach, kiedy Maks z braku syna, który by przejął jego dziedzictwo, niechętnie wciągnął ją do pracy w Harper Mining, Stefania śpieszyła z powrotem do Edenu jak do domu. Nawet gdy spółka ojca rozciągnęła działalność na południowo-wschodnią

Azję, a potem na cały świat, i przeniosła swoją siedzibę do Sydney, żeby znaleźć się w centrum australijskiego biznesu, ona wciąż myślała o sobie jako o mieszkance północy. Nie sposób było nie podziwiać nowego dzieła Maksa - wspaniałej rezydencji Harper Mansion, którą wzniósł tuż pod miastem, na pięknym wzgórzu z widokiem na port w Darling Bay. Stefania mieszkała tam, gdy tylko interesy ściągały ją do Sydney, z wyjątkiem tych krótkich lat, kiedy to dwukrotnie wychodziła nieszczęśliwie za mąż. Z pierwszego związku urodziła się Sara, z drugiego Dennis. Jednak zawsze, przy każdej okazji uciekała do Edenu. Tylko tam czuła się bezpieczna. Do czasu. Stefania poruszyła się niespokojnie na leżaku. Nie myśl o tym, nie wolno ci o tym myśleć - upomniała się ostro, jak to już wielokrotnie czyniła w minionych latach. Zaczęłaś wszystko od nowa. Pamiętaj o tym. Pamiętaj o Danie. Spod przymkniętych powiek zerknęła na taras, na leżącego męża, który tak jak ona korzystał z rozkoszy porannego słońca. Jakże nieoczekiwanie wszedł w jej życie. Stał przy jej boku w najtrudniejszych chwilach. To on obudził w niej nadzieje na lepszą przyszłość! I to w wieku, w którym większość kobiet zaczyna się obawiać, że dla nich wszystko już skończone - rozważała z przyjemnością. No cóż, przecież nieraz słyszała, że życie zaczyna się po czterdziestce! Rozciągnęła usta w pełnym zadowolenia uśmiechu i przesunęła dłonią po ciele, które wcale nie zdradzało swych czterdziestu lat. Przypomniała sobie, ile przyjemności nauczyła się z niego czerpać przez ostatnie siedem lat. W ich wspólnym raju, nowym Edenie. Życie z Danem sprawiło, że nabrała pewności siebie i mogła wreszcie dokonać wielu potrzebnych od dawna zmian. Chociaż od siedemnastego roku życia, czyli od śmierci ojca, była panią całego imperium Harper Mining, dopiero pierwsze szczęśliwe i udane małżeństwo pomogło jej w pełni docenić wartość tego dziedzictwa i nauczyło ją, jak nim samodzielnie zarządzać. Nareszcie mogła wykorzystać w praktyce lata nauk, jakich cierpliwie udzielał jej dyrektor generalny spółki, oddany Bill McMaster. Stała się prezesem firmy w pełnym tego słowa znaczeniu. Wzięła wodze w swoje ręce i zaprowadziła nowe porządki. Przede wszystkim pozbyła się Harper Mansion. Była teraz gotowa wyjść z cienia rzucanego przez Maksa Harpera. W zamian wybudowali sobie z Danem nowy dom w pięknej, zalesionej nadmorskiej okolicy, z dala od miasta. Na podstawie własnego projektu Stefanii postawili elegancką siedzibę w stylu kolonialnym. Wyważone proporcje domu, jego misternie rzeźbione balkony i lśniące bielą mury czyniły go jedną z najpiękniejszych budowli na wybrzeżu Morza Tasmana, za którym rozciągał się południowy Pacyfik. Budowa i urządzanie ogrodu trwały bardzo długo, ale w tym czasie Stefania nigdy nie wróciła do wiejskiej posiadłości i starała się nawet o niej nie myśleć. Jednak kiedy przyszło do wybrania nazwy dla nowej siedziby, nic innego nie przychodziło jej na myśl, tylko “Eden”.

Wiedziała, że prędzej czy później trzeba będzie postanowić, co zrobić z dawną siedzibą. Ale łatwiej było odsuwać decyzję w nieokreśloną przyszłość. Żyła pełnią życia, odkrywała radości małżeństwa z Danem, aktywnie zajmowała się interesami i pomagała dorastać dzieciom. Miesiące i lata upływały niepostrzeżenie, a problem nadal pozostawał nie rozwiązany. Z daleka kontrolowała stan posiadłości i wiedziała, że jest pod dobrą opieką gospodyni, która sprawowała nad nią pieczę od czterdziestu lat, i jej wiernych pomocników aborygenów, zamieszkujących pobliską osadę. Zdawała też sobie sprawę, że sama nigdy nie będzie w stanie znowu tam zamieszkać. Pewnego dnia musi zadecydować, czy przeznaczyć dom na inne cele, czy też wystawić go na sprzedaż. Mimo to długo nie potrafiła nawet zlecić, żeby przebudowano go i odnowiono po pożarze. Pożar... Stefania odpędziła od siebie niemiłe wspomnienie. Jednak ponure obrazy wtargnęły nieproszone w jej myśli - lampa naftowa rozbijająca się o podłogę; płomienie, które zawładnęły wszystkim z przerażającą szybkością; ogień pożerający stare, wysuszone przez upał belki i obicia, a przede wszystkim twarz człowieka ogarniętego szałem i żądzą mordu. Dopiero miesiąc temu zdołała zapanować nad tymi upiorami z przeszłości i wreszcie poleciła, żeby rozpoczęto remont i odbudowę. Co zrobi, kiedy prace dobiegną końca? Zobaczymy - powiedziała sobie stanowczo. Zerwała się z leżaka i podbiegła przez taras do Dana. - Może na dzisiaj wystarczy? Dan otworzył jedno oko i uniósł stary, zniszczony kapelusz plażowy, którego rondo ocieniało mu twarz. - Niech mi pani da święty spokój, pani Marshall - odparł z humorem. Stefania zachichotała, kucnęła obok i zaczęła gładzić jego smukłe, opalone ciało. Delikatnie przesuwała dłońmi po złotobrązowych włosach na torsie, czubkami palców obwodziła piersi i dotykała twardego, płaskiego brzucha. Nagle Dan usiadł i chwycił ją za rękę. - No, no! Co to za zachowanie? - zawołał ze śmiechem. - Wskocz do basenu i ochłodź swoje... zapędy. Niektórzy usiłują się przygotować do ciężkiego dnia nad stołem operacyjnym. Co innego ci, którzy nie robią nic innego, tylko zabawiają się grą na międzynarodowym rynku walutowym. - Pociągnął ją na brzeg wody, gdzie przez chwilę udawali, że się mocują. W końcu udało mu się wepchnąć żonę do basenu. Po rozgrzanym słońcem powietrzu woda wydała im się bardzo zimna. Stefania wynurzyła się na powierzchnię, z trudem chwytając powietrze, i ruszyła wesoło na drugą stronę basenu. Szybkim kraulem przepłynęła kilka długości, aż poczuła, że dyszy ciężko, a wszystkie mięśnie drżą jej z wysiłku. Zrobiła ostatni nawrót i spostrzegła, że z domu wyłoniła się jakaś postać i zmierza do nich przez trawnik. Dostojny Matey, od niepamiętnych czasów zarządzający posiadłością Harperów, jak co dzień nadchodził ze śniadaniem. Pochodzenie starego sługi owiane było

tajemnicą. Stefania jeszcze z dzieciństwa pamiętała opowieść o tym, jakoby Maks wykradł go jakiejś arystokratycznej angielskiej rodzinie. Inni twierdzili, że staruszek pracował kiedyś jako majordomus na którymś z europejskich dworów. Jak by nie było, dla niego najlepsze czasy nastały, kiedy Maks zatrudnił go w swojej rezydencji i surowo nakazał prowadzić wspaniały dom w wielkim stylu. Jak zwykle, stary Harper podjął słuszną decyzję. Matey przekroczył już siedemdziesiątkę, ale wciąż trzymał się mocno starych zasad i szczycił się w duchu, że w tych czasach deptania wszelkich reguł udaje mu się prowadzić rezydencję rodziny Harperów według nakazów dawnej etykiety, chociaż doktor Marshall woli prostsze życie. Tak więc mimo protestów Dana śniadanie serwowano na antycznym mahoniowym stoliku na kółkach, ze srebrnymi nakryciami, śnieżnobiałymi serwetami z adamaszku i elegancką zastawą. Tak też było dzisiaj. - Dzień dobry, Matey! - zawołała Stefania, wychodząc z basenu. - Czy mógłbyś nam przynieść telefon? To również należało do porannego rytuału. Matey stanowczo nie pochwalał obyczaju rozmawiania przez telefon przy posiłku i trudno go było przekonać, że niekiedy sprawy finansowe i nagłe wypadki medyczne nie mogą czekać. Wyprostował się sztywno, dając do zrozumienia, że potępia takie zachowanie, ale jak co dzień usłuchał prośby i zawrócił do domu po aparat. Stefania chwyciła ręcznik, podeszła z tyłu do męża i zarzuciła mu na szyję mokre ramiona. Radośnie chwyciła go wargami za ucho, przerywając mu lekturę porannej gazety. - To znowu ty? - jęknął. - Nie! - zahuczała niskim głosem. - To Matey! Czy ma pan jakieś zażalenia? - Woda kapie mi na gazetę. Chodź no tutaj! Odebrał jej ręcznik i wolno, z czułością zaczął wycierać plecy żony. - Mmmm - zamruczała. - Czy tym się zajmowałeś, zanim zostałeś lekarzem? - Między innymi. A poza tym byłem drobnym złodziejaszkiem, napadałem ludzi w biały dzień i pływałem po morzu na pirackim okręcie. - Wariat! - roześmiała się. - Mówię poważnie - zaprotestował Dan. - Chwyciłem za skalpel dopiero, kiedy nie udało mi się zrealizować chłopięcego marzenia i zostać następnym Nedem Kelly. - Musi pan zjeść śniadanie, doktorze - oświadczyła stanowczo. Stwierdzam u pana gwałtowne objawy choroby umysłowej! Kiedy pili kawę, Dan odezwał się cicho: - Jak się dzisiaj czujesz, Stef? - Dlaczego pytasz? - Wczoraj miałaś zawroty głowy. Może... czymś się martwisz?

- Ależ skąd! - odrzekła niedbale. - Nie żałujesz, że zleciłaś remont starego Edenu? Przez twarz Stefanii przemknął cień. - To był mój dom - odpowiedziała niejasno. Na obliczu Dana odmalowało się powątpiewanie. - To prawda - upierała się Stefania. - Mimo że zdarzyły się tam okropne rzeczy, to był mój dom. Wziął ją za rękę i pogłaskał delikatnie po palcach. - Wiem, jak ciężko ci było otrząsnąć się z przeszłości - powiedział wolno. - Ale wolałbym usłyszeć, że tu jest teraz twój dom, w naszym nowym Edenie. Spojrzała na męża i czule obwiodła palcem zarys jego podbródka. - To jest właśnie odpowiedź, Dan. Ty, ja, my oboje, jesteśmy u siebie, jemy razem śniadanie jak każda inna para. Tylko że... - urwała. Przeszedł ją dreszcz. - Co takiego? - Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że... Nachodzą mnie jakieś niedobre przeczucia. Jakby zbliżało się coś złego. Och, najdroższy! Ogarnął ją nagły smutek. Dan spostrzegł łzy napływające jej do oczu. - Tak nam razem dobrze. Boję się, że coś się stanie i odbierze nam szczęście. - Zadrżała gwałtownie. - Czuję, że ktoś chciałby mnie widzieć w grobie - zakończyła z niewyraźnym uśmiechem. Próbowała się opanować. - Wysłuchaj mnie, Stef. - Dan zawahał się. - Nie spodoba ci się to, co powiem, ale powinnaś odpocząć teraz od firmy. Należy ci się trochę czasu dla siebie. I dla mnie. Zdajesz sobie sprawę, że w rocznicę ślubu po raz pierwszy od wielu miesięcy spędziliśmy razem więcej niż parę godzin? I nawet wtedy musieliśmy znosić obecność stu pięćdziesięciu gości! - Ależ, Dan! Jako prezes Harper Mining nie mogę tak po prostu zniknąć. - Przez jeden dzień dadzą sobie radę bez ciebie. Na przykład dzisiaj. Stefania uśmiechnęła się na znak zgody. - A co chciałbyś robić? - Cokolwiek. Albo nawet nic. Najważniejsze, żebyśmy byli razem. - Roześmiał się w sposób, który zawsze ją rozbrajał. - Czy najbogatsza kobieta w Australii nie może od czasu do czasu zafundować sobie wolnego dnia? - Doktorze, pańskie życzenie zostanie spełnione. Kiedy nachyliła się, żeby go pocałować, zadzwonił telefon. - Nie zwracaj na to uwagi!

- Dan... - Do diabła z Harper Mining! - To może być Dennis albo Sara. - Podniosła słuchawkę. - Stefania? Ogarnęło ją przygnębienie. Natychmiast rozpoznała ten głos. - Mówi Bill McMaster. Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie, ale mamy poważne kłopoty. Chciałem prosić, żebyś przyjechała do biura tak szybko, jak to możliwe, dobrze? - No, wiesz, Bill... - Wiedziała, że jej głos brzmi słabo i niezdecydowanie. - Czy sam sobie nie dasz rady? Właśnie miałam do ciebie zatelefonować... Chciałam zrobić sobie wolne... Dan i ja... - Stef, to nie są żarty! - odparł ze złością Bill. Stefania zerknęła ukradkiem na męża. Sądząc z wyrazu twarzy, wiedział, jaki będzie skutek tej rozmowy. - Proszę cię, Bill. Nie psuj mi dzisiejszego dnia. - Do cholery, tu nie chodzi o jeden dzień! - wybuchnął dyrektor generalny. - Mówię o całym twoim życiu! Natychmiast przyjeżdżaj! - dodał i rozłączył się z trzaskiem. Wstrząśnięta Stefania odłożyła słuchawkę. - Poczciwy, stary Bill - skomentował Dan ironicznie. - Nigdy nie zapomina o interesach Harper Mining. Zawsze można na nim polegać. Kiedy dotarła do wielkiego biurowca Harper Mining na Bent Street, w samym sercu dzielnicy biznesu, była już w bardziej odpowiednim nastroju do interesów. Weszła do swojego gabinetu. - Działy księgowości i transakcji europejskich proszą o pilne spotkanie, pani Harper! - przywitała ją asystentka. Stefania nie zwróciła uwagi na jej słowa. - Hilary, proszę mi pokazać najnowsze doniesienia z Wall Street, kiedy tylko będą gotowe - zażądała. Przez uchylone drzwi łączące jej biuro z gabinetem dyrektora generalnego zobaczyła Billa, który właśnie rozmawiał przez telefon. Od rana humor mu się nie poprawił. - Wszystko mi jedno, jak to zrobicie, ale macie zdobyć te nazwiska! - wrzeszczał. - Chcę wiedzieć, kto to robi i dlaczego. Żadnych wymówek! Odłożył słuchawkę i wszedł do biura Stefanii, potrząsając wyciągiem danych. - Ktoś się zabawia wykupywaniem naszych akcji? - domyśliła się natychmiast. - I cholernie sprytnie zaciera za sobą ślady - warknął Bill. - Chce nas przejąć? - Możliwe. - Kto za tym stoi?

- Właśnie tego chcę się dowiedzieć. Zapędziłem wszystkich do pracy. Nie mamy jeszcze nic konkretnego. Nie wiemy nawet, w jakim kierunku przepływają nasze papiery. Stefania z namysłem zmarszczyła brwi. - No cóż, dopóki nie dowiemy się, kto nas wykupuje i czyja ręka chce nam wsadzić kij między szprychy, niewiele możemy zdziałać. Powinniśmy jednak oboje drobiazgowo przejrzeć wstępne kalkulacje. Niewykluczone, że coś tam znajdziemy. - Usiadła za biurkiem i wskazała Billowi krzesło obok siebie. Przez chwilę się wahał, co nieczęsto zdarza się tak zdecydowanemu człowiekowi. Odwrócił się do okna i udawał, że podziwia rozciągający się za nim widok. - Czy widziałaś już poranne gazety? - zapytał w końcu. - Gazety? Nie. Bez słowa wyjął z kieszeni złożony wycinek z wewnętrznej strony jakiegoś dziennika i ponad biurkiem wręczył go Stefanii. Od razu spostrzegł, że odgadła jego treść. - Nie, Bill. Proszę - wyszeptała. - Musisz spojrzeć prawdzie w oczy, dziewczyno. Nie ma co udawać, że o niczym nie pamiętasz. Stefania z przymusem wzięła wycinek. Pod wielkim tytułem “Kronika towarzyska” zobaczyła artykuł, którego tak się obawiała: “Dzisiaj rozegrał się ostatni akt najbardziej sensacyjnego skandalu ostatnich lat. Jilly Stewart opuściła więzienie jako wolna kobieta. Mieszkańcy Sydney zapewne pamiętają, że siedem lat temu została skazana na podstawie dwóch zarzutów: za udział w morderstwie i nieumyślne zabójstwo. Po zwolnieniu pani Stewart z pewnością odżyją kontrowersje, które otaczały jej dramatyczny proces. Sędziowie przysięgli uznali ją współwinną próby zabójstwa bliskiej przyjaciółki, dziedziczki imperium przemysłowego, Stefanii Harper. Udowodniono jej także zabójstwo męża Stefanii Harper, słynnego tenisisty Grega Marsdena, który prawdopodobnie był również kochankiem skazanej. Jednak za tymi nagimi faktami kryją się niejasne okoliczności, które tygodniami przykuwały uwagę międzynarodowych środków przekazu. W trakcie procesu wyszło na jaw, że pani Stewart została zaproszona do wiejskiej posiadłości ofiary podczas jej miesiąca miodowego. Narzędziem zbrodni był słonowodny krokodyl, niemal czterometrowej długości. Ofiara cudem przeżyła brutalny atak potwora. Obecnie stoi na czele Harper Mining i stała się znaczącą postacią w świecie biznesu i w życiu towarzyskim kraju. Wyszła za mąż za człowieka, który uratował jej twarz i ciało, chirurga plastycznego, doktora Daniela Marshalla...” Stefania z obrzydzeniem odłożyła artykuł i zwróciła się do Billa. - Nie spodziewałam się tego... - wydusiła z trudem. - Ale przecież wiedziałaś... - odezwał się łagodnie.

- Pamiętałam, że w tych dniach ma zostać zwolniona. Więcej nic na ten temat nie chciałam słyszeć. - Jej twarz wyrażała rozpacz. Oczy rozszerzyły się z cierpienia. - Myślałam, że mam to już za sobą. Dlaczego nie chcą o wszystkim zapomnieć? Bill chrząknął nerwowo. - Jest jeszcze coś, o czym muszę ci powiedzieć, Stef. Bardzo mi przykro, ale to nie koniec kłopotów.

Rozdział III - Niedziela! Niedziela! - wyśpiewywał Jake pod prysznicem. Tak lubię ten dzień... Z sypialni dobiegał głos spikera radiowego: Nadajemy poniedziałkowe wiadomości i prognozę pogody. Wskaźnik zanieczyszczenia powietrza w Sydney znacznie wzrósł... - Poniedziałek! Poniedziałek! - śpiewał dalej Jake, fałszując niemiłosiernie. Doszedł do wniosku, że czeka go dobry tydzień. Zawsze rozpoczynał dzień od prysznica. Skrupulatnie dbał o czystość, nie dla wybujałej miłości własnej, ale z powodu wyniosłej pewności siebie, cechującej wszystkie drapieżne koty, takie jak lampart, puma czy tygrys. Czystość była jedną z tych cech, które przyciągały do niego kobiety. Zmysły mówiły im, że bez obawy można zlizywać kawior z jego brzucha, sączyć szampana z zagłębienia pępka, całować i pieścić każdy zakamarek jego ciała. Prawdę mówiąc, właśnie teraz, kiedy wyciągał się i chlapał pod strumieniem przejrzystej wody, zmywał z siebie ślady ostatniej nocy, podczas której zakosztował takich przyjemności. - Jestem kawalerem, żyję całkiem sam... - Jake postanowił zanucić piosenkę, którą znał trochę lepiej. Jednak tak naprawdę nie myślał o jej słowach. W zadumie namydlił sprężyste, kształtne ciało i jak każdego ranka odruchowo upewnił się, że mięśnie nadal wyraźnie rysują się pod skórą, a brzuch i uda pozostają szczupłe i smukłe. Miał skłonności do tycia i wolał bronić się przed nimi raczej za pomocą intensywnych ćwiczeń fizycznych niż w drodze osobistej dyscypliny lub wyrzeczeń. Jak zwykle, wynik lustracji go usatysfakcjonował. Parsknął śmiechem na widok śladów, jakie zostawiła na jego skórze wczorajsza eskapada. Wyszedł z kabiny, niedbale wytarł się ręcznikiem, włożył gruby szlafrok kąpielowy i podążył do sypialni. Na stoliku leżały różne męskie drobiazgi, zegarek, trochę drobnych i spinki do mankietów, ale poza tym pokój zdawał się dziwnie bezosobowy, jak mieszkanie człowieka, który nie zostawia po sobie żadnych śladów. Mimo to wnętrze było umeblowane gustownie i bogato. Luksusowy apartament w hotelu Regent kosztuje majątek, ale w zamian dostaje się właśnie to: luksus - stwierdził w duchu Jake. Dotknął stopami puszystego dywanu. Jego szaroniebieski kolor pasował do draperii z ciężkiego chińskiego jedwabiu. Ściany również obito jasnoniebieskim jedwabiem, którego ciepłą barwę podkreślał biegnący górą wzór z ciemnobłękitnych irysów i lilii wodnych. W całym apartamencie przeważały kremowe, niebieskie i szare tony, ożywione plamami jaskrawej czerwieni abażurów, rozrzuconych tu i tam poduszek i ozdób. Jake nie omieszkał zauważyć, że taki zestaw barw doskonale pasuje do jego jasnej, delikatnej skóry, czarnych włosów i niebieskich oczu.

Z namysłem wybierał strój, zastanawiając się, co go dzisiaj może spotkać. Na ubranie zwracał równie baczną uwagę, jak na ciało. Jego garnitury wystawiały doskonałe świadectwo angielskim krawcom, a koszule świadczyły, że Amerykanie świetnie znają się na tym rzemiośle. W rezultacie nosił się kosztownie, ale spokojnie, wręcz konserwatywnie. Jake nie znosił ekstrawagancji, wolał poczucie pewności siebie, jakie daje klasyczny strój w dobrym gatunku. Wiedział też, że musi prezentować się jak człowiek, któremu inni ufają na tyle, żeby powierzyć mu swoje pieniądze. Jedynym szczegółem zdradzającym, że nie brakuje mu próżności, była jaskrawa chusteczka wystająca z kieszeni marynarki. A pod statecznym garniturem nosił zawsze eleganckie, głęboko wycięte włoskie spodenki. Doświadczenie nauczyło go, że mężczyzna nigdy nie wie, co może przynieść nadchodzący dzień. Obok łóżka zabrzęczał telefon. Jake podniósł słuchawkę. - Poranne wydruki już na pana czekają, panie Sanders. Mamy też wykazy akcji Harper Mining i najnowsze sprawozdanie na temat ich rezerw. Jake uśmiechnął się. - Dobrze. Czy Anton już przyszedł? - Jest tu od dziesięciu minut. - Świetnie. Zaraz tam będę. Tylko nie zmarnujcie żadnej z tych cennych akcji, zanim przyjadę. Odłożył słuchawkę i pogratulował sobie w duchu. Jego białe zęby zalśniły w drapieżnym uśmiechu. Potem wstał i wyszedł, pogwizdując cicho inną melodię: “Przyjechał chłopak z zamorskich kolonii...” - Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, dlaczego znowu mnie tu sprowadzono, do ciężkiej cholery? Sara podniosła oczy znad książki i spojrzała na Dennisa z naganą. - Nie denerwuj się, braciszku - poprosiła łagodnie. - Niepotrzebnie się wściekasz. Ale Dennis miał ochotę na awanturę i nie dał się łatwo uspokoić. - Przecież dopiero co byłem w Edenie! Na przyjęciu, w ubiegłą sobotę! I tak z trudem wyrwałem się z Perth. Ledwie zdążyłem wrócić, a już wezwano mnie z powrotem. Czy ja jestem jakiś bumerang, Sass? I czym to sobie tym razem zasłużyłem, że z mojego powodu zwołuje się rodzinną naradę wojenną? - Nie chodzi o ciebie - wyjaśniła Sara ze smutnym uśmiechem. Wygląda na to, że nie ty jeden będziesz teraz przysparzał Harperom kłopotów. Pamiętasz ciocię Jilly? Bywała u nas, kiedy byliśmy dziećmi. Jilly Stewart. Na szczupłej twarzy Dennisa pojawił się wyraz niechęci. - A, ta dziwka! - zawołał ze złością. - Co ona ma z tym wspólnego?

- Och, Dennis... - Sara urwała nagle. Brat po raz pierwszy spojrzał na nią uważnie i spostrzegł oznaki prawdziwego niepokoju. - Co się dzieje, Sass? - zapytał nerwowo. Siostra westchnęła. - Sama nie wiem, od czego zacząć. Wiesz co, nalej sobie drinka. Mam wrażenie, że coś mocniejszego dobrze ci zrobi. W sypialni nad salonem Stefania z roztargnieniem słuchała przytłumionych głosów dzieci. Siedziała przed lustrem i metodycznie nakładała makijaż. Najpierw podkład, następnie cienie, puder, tusz do rzęs, a wreszcie róż na policzki. Wykonywała te czynności całkiem machinalnie. Dan przyglądał się jej w skupieniu, siedząc obok w fotelu. Jak zwykle, efekt jej pracy był bardzo udany. Umiejętnie modelowała twarz, używając subtelnych kolorów wybranych z całego zestawu kosmetyków. Cienie do powiek wspaniale podkreślały zamgloną barwę jej oczu, przywodzącą na myśl leśne dzwonki skropione wiosennym deszczem. Zauważył, że jej ruchy są automatyczne, malowała się bez zwykłego skupienia. Myślami odbiegła daleko. Utkwione w lustrze oczy nic nie widziały. - Stef... - zaczął z wahaniem. Chciał przerwać niezręczną ciszę. - Wybacz, że to mówię, ale jeszcze nie jest za późno, żeby wszystko odwołać. - Odwołać? - zapytała Stefania, jakby nagle wyrwana z otępienia. - Jak mogłabym to zrobić? - Bardzo łatwo - odparł zwięźle. - Wystarczy, że podniesiesz słuchawkę. Albo pozwolisz mi to zrobić. - Ależ Dan. - Jej głos wydawał się znużony. - Kochanie... - Nie chciał jej denerwować, ale uważał, że musi powiedzieć, co myśli. - Instynkt mi podpowiada, że popełniasz straszliwy błąd. - Być może się mylisz. - Chciałbym, żebyś zostawiła sobie jeszcze trochę czasu na przemyślenie tego wszystkiego - namawiał. - Zbyt szybko się zdecydowałaś. Zastanów się. Skutki mogą być nieobliczalne. Stefania odłożyła tusz i odwróciła się do męża. Twarz jej pobladła, ale głos brzmiał spokojnie. - Nie mam wyboru. - Przecież możesz zrobić, co tylko zechcesz! - wybuchnął Dan. Nie wiem, dlaczego nie chcesz z tego skorzystać. Wydaje mi się, że nawet nie próbujesz walczyć. Od razu się poddałaś. - Nigdy nie poddaję się bez walki, dobrze wiesz. Ale nie można zmienić faktów.

Wyciągnęła rękę, szukając jego wsparcia. Ujął ją i z przerażeniem stwierdził, że jest lodowato zimna, mimo że letnia noc była wyjątkowo ciepła. Jeszcze raz spróbował nakłonić ją do zmiany decyzji. - Wcale nie musisz przez to przechodzić, zrozum. - Dan! - Stefania wyprostowała się dumnie i mocno ścisnęła jego dłoń. - Pamiętasz, że zanim zjawiłeś się w moim życiu, ciągle przed czymś uciekałam. Teraz już nie muszę tak postępować i wcale nie mam zamiaru! Nie będę uciekać przed tym, co ma nastąpić! - Nie wierzę! Nie wierzę w ani jedno słowo! Drżąc na całym ciele, Dennis podszedł do barku i nalał sobie kolejną whisky. - Spokojnie, mały - ostrzegła go Sara. - Zrobi ci się niedobrze, jeśli będziesz tyle pił. Rozwścieczony, nie zwrócił na nią uwagi. Chciał wyładować złość. - Nigdy w to nie uwierzę! - Musisz. - To na pewno jakaś pomyłka. Kosmiczna bzdura. Oszustwo. - Dennis... - Ja się z tym nigdy nie pogodzę. Może ty, ale ja nie. - Jednym haustem wychylił szklaneczkę alkoholu. - Nie mam zamiaru... - Daj spokój. Nie wolno się tak denerwować - przerwała mu siostra. - Mamie wcale nie pomoże, jeśli będziesz podchodził do sprawy w ten sposób. Spróbuj pomyśleć o innych, nie tylko o sobie, dobrze? - Chcąc załagodzić ostrą reprymendę, dodała z pozorną beztroską: - Może powinniśmy patrzeć na to wszystko jak na komedię? Dennis rozjuszył się jeszcze bardziej. - Chryste Panie! Ty masz jakieś chore poczucie humoru! Chyba zwariowałaś, Sass! Twarz Sary spurpurowiała, ale dziewczyna opanowała się z trudem. - Być może to cecha rodzinna - odparła spokojnie. Drzwi się otworzyły i do salonu weszła Stefania w towarzystwie Dana. Miała na sobie przyciągający uwagę czarnobiały kostium z jednego z najlepszych domów mody. Jej makijaż wykonany był perfekcyjnie, a włosy starannie ułożone. Nikt by nie poznał, ile wysiłku kosztował ją dzisiejszy wygląd. Mimo że lekko pobladła, zachowywała spokój i jak zwykle uśmiechała się pogodnie do dzieci. Przeszła przez salon i wzięła je w objęcia. - Ślicznie wyglądasz, mamo - oświadczyła ciepło Sara. Dennis ostro przerwał powitanie. - Czy naprawdę chcesz postąpić tak idiotycznie?

- Jak ty się odzywasz do matki! - skarcił go ostro Dan. Chłopak odwrócił się do niego. Był trochę roztrzęsiony, ale wciąż miał groźną minę. - To sprawa rodzinna - oświadczył z naciskiem. - Dotyczy wyłącznie Harperów. Dan wciągnął głęboko powietrze. - Obawiam się, że dotyczy nas wszystkich. A twoje zachowanie niczego nie ułatwi. - Bardzo was proszę, skończcie natychmiast! Obaj! - Pełen cierpienia okrzyk Stefanii natychmiast przywołał Dennisa do porządku. - Za dużo wypiłem - usprawiedliwił się cicho. - Ale mamo... W jego głosie zabrzmiała błagalna nuta. - Wiesz, czego się dowiedziałem od Sary? Powiedz, że to nieprawda. Stefania uśmiechnęła się ponuro. - Gdybym tylko mogła... Obawiam się, że w tym wypadku nic na to nie poradzę. Moje słowa niczego nie zmienią. Wiesz już mniej więcej, o co chodzi. Nie zdecydowaliśmy jeszcze, co dalej. Pierwszym krokiem... Z holu dobiegł ściszony dźwięk dzwonka. Wszyscy zaczęli nasłuchiwać w napięciu. Od strony pokoi dla służby rozległo się powolne, majestatyczne stąpanie Mateya. Stary majordomus szedł otworzyć drzwi. - A, to pan, panie McMaster. Zapraszam do środka. Czekają na pana. Rodzina zebrała się w salonie. Pan będzie łaskaw iść za mną, tędy proszę. Napięcie w salonie sięgnęło zenitu. Kroki podchodziły coraz bliżej, aż nagle drzwi rozwarły się szeroko. W progu stanął Bill McMaster z teczką w ręku. - Dobry wieczór - przywitał się nerwowo. - Przyprowadziłem osobę, którą wszyscy znacie - dokończył cicho i odsunął się na bok. Za nim stała Jilly. Miała na sobie wymiętą, spłowiałą sukienkę w niemodnym fasonie, a w dłoniach ściskała zniszczoną torebkę. Jednak na jej twarzy gościł chytry, zaczepny uśmieszek. Powoli weszła do salonu. Nikt się nie odezwał. W końcu Jilly przerwała ciszę. - No, co się dzieje? - zapytała. - Czy nikt nie ma zamiaru się ze mną przywitać? Pierwszy oprzytomniał Dennis. - Gdyby to ode mnie zależało, kazałbym cię wyrzucić - warknął. - Niestety, to nie jest mój dom. - Dennis! - ostrzegł go Dan ściszonym głosem. Sara pośpiesznie wystąpiła naprzód, żeby zatuszować nietakt brata. W jej oczach widać było litość. - Dzień dobry! - powiedziała. - Witamy.

Jilly przyjęła ofiarowany przez Sarę pocałunek, ale wojowniczy nastrój wciąż jej nie opuszczał. - A ty, Stefanio? - rzuciła wyzywająco. Stefania patrzyła na nią jak zahipnotyzowana. Nie była w stanie poruszyć się ani wypowiedzieć słowa. Ognisty temperament Jilly natychmiast dał o sobie znać. - Na miłość boską! - wybuchnęła. - Mogłabyś chociaż wyjaśnić, po co mnie tu sprowadziłaś! Dan włączył się do rozmowy z zawodowym spokojem. - Proponuję, żebyśmy usiedli. Dennis, bardzo proszę, zajmij się drinkami. Czego się napijesz, Jilly? A tak przy okazji, nazywam się Dan Marshall. Jestem mężem Stefanii. Wziął gościa za ramię i usadził na krześle. Potem zbliżył się do żony i zrobił to samo. Kiedy napięcie trochę opadło, inni również zajęli miejsca i czekali na dalszy rozwój wypadków. - Bill, myślę, że ty najlepiej dasz sobie z tym radę - oświadczył Dan. Generalny dyrektor Harper Mining odczekał, aż Dennis rozda wszystkim szklaneczki. Potem w ciszy, która niemal dzwoniła w uszach, otworzył teczkę, wyjął z niej starą metalową kasetkę i postawił przed sobą na stole. Chrząknął i rozpoczął przemowę. - Kiedy zmarł Maks Harper, ojciec Stefanii, nie znaleziono żadnego testamentu. Skutkiem tego wszystko, co zostawił, automatycznie przeszło w jej ręce. Ostatnio rozpoczęto remont domu w starym Edenie, pierwszej rezydencji Harperów, w której zmarł Maks. Tydzień temu robotnicy przenieśli prace do biblioteki, ulubionego pokoju dawnego pana domu. Po zerwaniu zniszczonej przez pożar dębowej boazerii znaleźli ścienny sejf, o którym uprzednio nikt nie wiedział. Oto jego zawartość. Otworzył kasetkę, w której znajdowały się pożółkłe dokumenty, związane wypłowiałą wstążką. - Nas tutaj interesuje tylko jeden z tych papierów - ciągnął posępnie Bill. - Jest to ostatnia wola Maksa Harpera. Przyprowadziłem cię tu nie bez powodu, Jilly. Czekałem dziś przed bramą więzienia nie po to, żeby spłatać ci jakiegoś niemądrego figla. Ta sprawa dotyczy ciebie i wszyscy... niemal wszyscy uznaliśmy, że masz prawo dowiedzieć się prawdy. Oczy Jilly zalśniły. Wyprostowała się i w skupieniu pochyliła do przodu. Jednak nie odezwała się ani słowem. Bill wziął ze stołu testament. - Sprawdziłem wiarygodność tego dokumentu na wszystkie możliwe sposoby - oświadczył. - Świadkowie, podpis, każdy szczegół. Jest prawdziwy. Jego autentyczność nie podlega żadnej dyskusji. Odczytam teraz treść. Ograniczę się do najważniejszych fragmentów.

Stefania miała ochotę krzyknąć: “Szybciej, Bill, zaczynaj! Nie przedłużaj tej męki. Powiedz jej.” - Ja, Maxwell Harper - zaczął wolno Bill - będąc zdrowym na ciele i umyśle, przekazuję w wyłączne posiadanie mojej córce Stefanii wszystkie nieruchomości i majątek ruchomy. Jednocześnie wyrażam nadzieję, że zapewni utrzymanie swojej siostrze Jilly, którą niniejszym uznaję za córkę. Groźna cisza, która nagle zapanowała w salonie, zdawała się nie mieć końca. Przerwała ją dopiero Jilly. Zerwała się na równe nogi i krzycząc wybiegła z pokoju. - Nie! Nie! Nie! Minuty upływały, a Jilly nie wracała. Jednak nikt nie chciał przerywać jej samotnej zadumy, w której się pogrążyła, wybiegłszy z salonu do ogrodu. W końcu Stefania zaniepokoiła się tak długą jej nieobecnością, wzięła pelerynę i zniknęła w ciemnościach nocy. Odnalazła Jilly na szczycie wzgórza. Stała tam zamyślona i wpatrywała się nieruchomo w biegnącą poniżej linię brzegu, która w tym miejscu tworzyła naturalny port. W mroku jej jasne oczy lśniły kocim blaskiem. Mamrotała coś do siebie urywanym szeptem. Zdawało się, że nie zauważyła nadejścia Stefanii, dopóki ta nie otuliła jej ramion peleryną, żeby ochronić ją przed wiejącą od morza chłodną bryzą. Czując dotyk obcych dłoni, napięta jak struna Jilly uskoczyła w bok niczym przestraszone zwierzę. - Musimy porozmawiać, Jilly. Cisza. - Dla mnie to też był straszliwy wstrząs. Ale miałam nadzieję, że jakoś się z tym uporamy. Razem... - Nie oszukuj się! - Głos Jilly trząsł się ze zdenerwowania. - Nie chcę z tobą rozmawiać. To, że jesteśmy siostrami, nic między nami nie zmienia. Chyba tylko tyle, że teraz czuję się jeszcze bardziej pokrzywdzona. Stefania drgnęła. - Wszystko się może odmienić. Jeśli tylko na to pozwolisz. - Żałuję, że w ogóle się o tym dowiedziałam. Dlaczego musiał nas o tym powiadomić? I dlaczego nie zrobił tego wcześniej? - Nie mam pojęcia. - Stefania nie wiedziała, jak prowadzić tę rozmowę. - Pamiętasz, że zawsze był zbyt dumny i samolubny, żeby się zdobyć na samokrytykę. Nigdy w życiu nie przyznałby, że uwiódł twoją matkę, tym bardziej że on i twój ojciec... - Mój rzekomy ojciec! - poprawiła Jilly z ironią. - Od dawna współpracowali ze sobą. Łączyła ich przyjaźń.

- Patrzył, jak razem dorastamy, stajemy się sobie coraz bliższe i nie zdradził się ani słowem. Jak on mógł? - Nie myśl o Maksie - oświadczyła zdecydowanie Stefania. Przypomnij sobie, że przez bardzo długi czas byłyśmy dla siebie jak siostry. - I co z tego wynikło, kiedy zakochałyśmy się w jednym mężczyźnie? - wybuchnęła Jilly. Stefania zesztywniała. - Greg Marsden - wyszeptała z bólem - był niezwykłym człowiekiem. Nic dziwnego, że tak się stało. - Wciąż ta sama poczciwa Stef - szydziła dawna rywalka. - Nie wierzę własnym uszom! Czy jest coś, czego nie potrafiłabyś wybaczyć? Ten “niezwykły człowiek” w niespełna tydzień po ślubie już uganiał się za mną. No, niewątpliwie pod jednym względem był wspaniały. W łóżku! Szczerze mu to przyznaję. Stefania zbladła jak ściana. Przeciwniczka wyczuła swoją przewagę i nie omieszkała zranić jej jeszcze głębiej. - Chciał cię zabić! To również potrafisz wybaczyć? Kiedy zabrał nas na przejażdżkę łodzią i rzucił cię krokodylowi na pożarcie, ja nie ruszyłam nawet palcem, żeby ci pomóc. Bo ja też chciałam, żebyś nie żyła! - Dyszała ciężko z podniecenia. W dzikim rytmie zaciskała skulone dłonie. - Jilly - zaczęła cicho Stefania. Zdołała się już opanować. - Czy myślisz, że o tym nie wiem? Mimo to, przez długie lata bardzo się starałam ci wybaczyć. Teraz chyba jestem w stanie to zrobić. - A nie powinnaś! - Jilly nie dawała się ułagodzić. Jej wściekłość rosła z każdą chwilą. - W dzieciństwie nienawidziłam cię, bo miałaś pieniądze, a mnie zawsze ich brakowało. Nienawidziłam cię, kiedy wyszłaś za Grega Marsdena. Nie dlatego, że też go pragnęłam i wiedziałam, że mogę mu dać w łóżku to, czego potrzebuje. O nie! Nienawidziłam cię, bo jeszcze raz panna Stefania Harper, bogate biedactwo, zdobyła dla siebie coś najlepszego! - Czy nie rozumiesz, że teraz mamy szansę naprawić błędy przeszłości? - Stefania włożyła w te słowa całe serce. - Za późno! - wrzasnęła Jilly. - Nie chcę być twoją siostrą! Nie chcę litości! Od lat zazdrościłam ci wielu rzeczy: pieniędzy, władzy, męża. A teraz wiem, że to wszystko powinno być moje! Moje! Moje! Mo-je! - O Boże! Spójrzcie tylko na siebie. Zobaczcie, co z nami zrobiła! A przecież dopiero co się zjawiła. Mamo, uwierz mi, jeśli jej nie powstrzymasz, nigdy już nie będzie jak dawniej.

Zbici w ciasną gromadkę w salonie, byli zbyt wyczerpani, żeby zareagować na wybuch Dennisa. Z pomocą Dana Stefanii udało się wreszcie położyć Jilly do łóżka w jednym z pokoi gościnnych. Bill wyszedł już wcześniej. Pocieszał Stefanię jak tylko potrafił, ale też przypomniał jej, że jutro musi być wcześnie w biurze, żeby zająć się problemem niepokojącego wykupu akcji Harper Mining. Została tylko rodzina. Wszyscy jej członkowie byli zmęczeni i przygnębieni, a jednocześnie bali się zostać sami i brakowało im sił, żeby przygotować się do snu. - Mamo - zaczęła niepewnie Sara - pamiętasz, mówiłam ci o tym kursie w Adelaidzie, dla muzyków. Pomyślałam, że mogłabym się zapisać. Dan spojrzał na nią ostro. - Chcesz wyjechać? - No, tak. - Nie sądzisz, że matka wolałaby, żebyś została tu jakiś czas? Będzie potrzebowała twojej pomocy. Myślę, że powinnaś zostać z nią tak długo, jak to tylko możliwe. Chociaż tyle jej się od ciebie należy. Sara z westchnieniem skinęła głową. - Hej, nie ze mną takie numery! - krzyknął zapalczywie Dennis. - Mamo, pozbądź się Jilly! To jedyne wyjście. - Nie, synku. - Odpowiedź Stefanii była natychmiastowa i stanowcza. - Cokolwiek się teraz zdarzy, czy ci się to podoba, czy nie, jednej rzeczy już nie zmienimy. Ona należy do rodziny. Żadne z nas nie może o tym zapomnieć. - Mamo! - Dennis był bliski łez. - Ja jej nie ufam! A ty? Milczenie Stefanii wystarczyło za odpowiedź. Syn oddychał ciężko, niemal szlochał. - Dobrze, rób jak chcesz. Tylko się nie zamartwiaj. Nie pozwolę, żeby ktoś cię skrzywdził. - Spojrzał wyzywająco na Dana, który nie spuścił wzroku, tylko patrzył na niego spokojnie. - Idę do łóżka oświadczył chłopak. - Dłużej już tu nie wytrzymam! - Odwrócił się na pięcie i wyszedł. - Ty też idź już spać - odezwała się Stefania ze zmęczonym uśmiechem. - Na mnie również pora. Czas do łóżka. Wyśpijmy się, a jutro może coś zdecydujemy.