uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Ruth Rendell - Drzewo dłoni

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Ruth Rendell - Drzewo dłoni.pdf

uzavrano EBooki R Ruth Rendell
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 47 osób, 55 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 174 stron)

Ruth Rendell Drzewo dłoni Przełożyła Maria A. Biernacka Tytuł oryginału The Tree of Hands

Francesce, mojej chrześniaczce, z miłością CZĘŚĆ 1 ROZDZIAŁ I PEWNEGO razu, gdy Benet miała około czternastu lat, jechały razem pociągiem, same w przedziale, i Mopsa próbowała ją ugodzić nożem kuchennym. A raczej groziła jej. Gdy wyjeżdżały, Benet dziwiła się, dlaczego matka bierze ze sobą taką dużą czerwoną torbę, która wcale nie pasuje do jej ubrania. W drodze Mopsa krzyczała, śmiała się i wygadywała niestworzone rzeczy, a potem wrzuciła z powrotem nóż do torby. Ale Benet bardzo się wystraszyła, straciła głowę i pociągnęła za hamulec bezpieczeństwa, który Mopsa nazywała „przewodem łączności”. Pociąg się zatrzymał i narobiło to wszystkim kłopotów, a ojciec gniewał się i był smutny i ponury. Już dawno o tym zapomniała. Teraz, gdy czekała na Mopsę na lotnisku Heathrow, wspomnienie nagle odżyło. Choć do tej pory widywała Mopsę wiele razy, mieszkała z nią pod jednym dachem i widziała, jak bardzo potrafi się zmieniać, teraz stojąc przed barierą wśród zaopatrzonych w transparenty przewodników wycieczek, niespokojnych Hindusów i żon biznesmenów, szukała wzrokiem tej dawno nie widzianej postaci, spowitej w chusty, szale i szaliczki, z szopą rozczochranych włosów. James napierał się, żeby go wyjąć z wózka spacerowego. Chciał widzieć, co tam się dzieje, i nie czuł się dobrze. Benet podniosła go i posadziła sobie na biodrze, podtrzymując ramieniem. Takie oczekiwanie powinno być ekscytujące. Było w tym coś dramatycznego, gdy zza ścianki odgradzającej odprawę celną zaczynali się wyłaniać pierwsi pasażerowie - tak, jakby wyrywali się na wolność. Benet pamiętała, jak kiedyś wyszła na lotnisko po Edwarda, i to cudowne uczucie, gdy go nagle zobaczyła. Najpierw rzeka ludzi, wszyscy nieznajomi, obcy, a potem nagle Edward - tak, niewątpliwie, namacalnie Edward - zupełnie jak ktoś kolorowy na biało-czarnym tle pozostałych. Czekanie na Mopsę jednak nie było ekscytujące. A w tej chwili czekanie na Edwarda - nawet gdyby mogła to sobie wyobrazić, też by takie nie było. W swym obecnym świecie nie miała nikogo, na kogo czekałaby z takim podnieceniem, z wyjątkiem Jamesa, ale nie wyobrażała sobie, aby cokolwiek mogło ją oddzielić od Jamesa - w każdym razie jeszcze przez wiele lat. Sięgnęła do torby po chusteczkę i wytarła mu nosek. Biedny James. Ale jest piękny, zawsze był piękny, nawet gdy miał mizerną buzię i czerwony nos. Minęła ich jakaś para, każde pchało walizę na kółkach pokrytą materiałem w

szkocką kratę; za nimi szła kobieta z małą walizeczką w jednej ręce i małą torbą w drugiej. Trudno byłoby określić, co jest bagażem podręcznym, a co bagażem po ocleniu. Obie rzeczy były dobrane do siebie - zrobione z żółtego materiału, skóry, a może plastiku. A ich właścicielka była zszarzałą, bezbarwną kobietą. Jej blade błądzące oczy padły na Benet i na niej się zatrzymały. Rozpoznanie więc przyszło z tamtej strony. Inaczej, czy Benet by ją w ogóle poznała? A jednak to właśnie była Mopsa. Jej obłąkana matka, która ją teraz całowała, uśmiechała się i lekceważąco machnęła ręką, gdy James, zamiast się przywitać, ukrył twarz na ramieniu Benet. To była Mopsa, ubrana w szary, niegustowny kostium i różową jedwabną bluzkę ze złotą spinką przy kołnierzyku. Jej włosy, zbyt krótko ostrzyżone i spłowiałe, miały barwę zmatowiałego srebra. Benet położyła torby podróżne na dziecinnym wózeczku, który miał im służyć za wózek bagażowy. Na ręku niosła Jamesa. Dziecko pociągało nosem i wytrzeszczało oczy, patrząc na tę nową, nieznajomą babcię. Mopsa szła teraz żywym, sprężystym krokiem. Trzymała się prosto, z podniesioną głową. W dawnych latach zwykle wlokła się opieszale, a czasem naśladując Isadorę Duncan posuwała się w tanecznym rytmie, kołysząc się i wijąc jak łabędź - ale nigdy nie chodziła energicznie, jak zwyczajne kobiety. A może kiedyś tak chodziła, kiedy jeszcze byłam mała - myślała Benet, usiłując sobie przypomnieć młodą, dziewczęcą mamę sprzed dwudziestu lat. Ale to było zbyt dawno temu. Jedyne, co pamiętała w tej chwili, to swoje pragnienie, aby mieć normalną matkę, taką, jakie miały inne dziewczynki, które uważały ten fakt za coś oczywistego. Teraz, gdy skończyła dwadzieścia osiem lat i już się to nie liczyło, jej matka jakby wróciła do normalności. Benet odwróciła od niej oczy. Spytała o ojca. - Czuje się doskonale. Przesyła ci ucałowania. - I naprawdę jesteście zadowoleni, że zamieszkaliście w Hiszpanii? - Nie powiem, żeby to nie miało ujemnych stron, ale tacie od trzech lat zupełnie nie dokucza astma. Ja też dobrze się trzymam. - Mopsa uśmiechnęła się pogodnie, tak, jakby jej własna choroba nie była niczym więcej, jak tylko rodzajem astmy. Mówiła takim tonem, jak jedna z ich sąsiadek z Edgeware. Jak pani Fenton, pomyślała Benet, podstarzała gospodyni domowa. - Czuję się jak oszustka - ciągnęła Mopsa - przyjeżdżając tu, żeby zrobić badania. Mówiłam im, że nic mi już nie dolega, ale powiedzieli, że to nie zaszkodzi, a czemuż bym nie miała zrobić sobie wakacji? Ale przecież ja i tak przez cały czas mam wakacje, czyż nie? A teraz idziemy do metra, tak? To już chyba siedem albo i osiem lat, odkąd jeździłam metrem. - Przyjechałam samochodem - odrzekła Benet. Jako nastolatka często powtarzała sobie zdanie: „Nie wolno mi nienawidzić mojej matki”. To upomnienie nie zawsze skutkowało. A poza tym, mówiła sobie, przecież ona jest chora, nic na to nie może poradzić, jest obłąkana. Rozumiała to i przebaczała, ale nie chciała być razem z matką. Kiedy pojechała na uniwersytet, postanowiła, że nigdy nie wróci - i z wyjątkiem krótkich

okresów wakacyjnych nie wróciła już nigdy. Ojciec przeszedł na emeryturę i rodzice kupili sobie domek koło Marbelli. Mopsa miała twarz i ręce opalone słońcem południowej Hiszpanii. Benet przesadziła Jamesa na drugie biodro. Pociągnął nosem i przytulił się do niej. - Ma paskudny katar - powiedziała Mopsa. - Chyba nie powinnaś go była zabierać z takim katarem. - Nie miałam z kim go zostawić. Wiesz, że dopiero co się przeprowadziłam. Na tylnym siedzeniu w samochodzie był dziecinny fotelik, na którym James zwykle siadywał z przyjemnością. Benet posadziła go tam i przypięła pasami, po czym wrzuciła walizki Mopsy do bagażnika. Gdyby matka zaofiarowała się usiąść z tyłu z Jamesem, przyjęłaby to z wdzięcznością, ale Mopsa już się usadowiła na przednim siedzeniu, zapięła pasy, a ręce w niezgrabnych czarnych rękawiczkach złożyła spokojnie na kolanach. Nie przyszło jej nawet do głowy, że mogłaby się odezwać do Jamesa. Siedział z tyłu z nieszczęśliwą miną, pociągając nosem i cicho popłakując. Benet w czasie jazdy rozmawiała z nim, zwracając jego uwagę na ludzi, psy, budynki - wszystko, co tylko mogłoby go zainteresować, lecz wkrótce się zorientowała, że Mopsa czuje się tym urażona. Mopsa chciała rozmawiać o własnych kłopotach i nadziejach, o Hiszpanii i o ich domu, i o tym, co ma zamiar robić w Londynie. Benet przyszło nagle do głowy coś, o czym dotąd nie pomyślała: człowiek zawsze wierzy, że gdy chorobę psychiczną się wyleczy lub podleczy, na miejsce wariatki zjawi się jakaś miła osoba - niesamolubna, zwracająca uwagę na innych, przyjemna, rozsądna. Ale oczywiście tak nie było. Bo niby dlaczego? Pod różnymi objawami psychozy mogły się ukrywać normalne cechy charakteru - przyjemne lub brzydkie. Co nie znaczy, aby Mopsa miała brzydki charakter, wcale nie. Może oznaczało to tylko, że Mopsa owszem, jest obłąkana - albo kiedyś była obłąkana - ale kiedy obłęd mijał, wyłaniała się natura egocentryczki i to w najwyższym stopniu: kogoś, kto uważa, że świat kręci się wokół jego osoby. Dom w Hampstead, w miejscu zwanym Doliną Spokoju, ciągle jeszcze wydawał się obcy, gdy się do niego wracało. Wprowadzili się tutaj dopiero trzy dni temu. Benet wcisnęła samochód w uliczkę ciasną jak wąwóz, która prowadziła do tej oazy na skraju Heath. Przez pół życia - od dnia, gdy przyjechała tu z przyjaciółkami na jarmark, urządzany zawsze w dni świąteczne obok Spaniards Road - marzyła, aby tu zamieszkać. Później, gdy marzenie stało się osiągalne, zabiegała o to. Lecz Mopsa widocznie nigdy nie słyszała o tym sławetnym elitarnym zakątku, ocienionym przez kasztany, klony i sosny, gdzie porozmieszczane wszędzie tablice opiewały pamięć dawno zmarłych i nieobecnych poetów lub jakiegoś malarza bądź impresaria. Informacje, że Shelley puszczał papierowe łódeczki na tym oto stawie, a Coleridge, siedząc tu na kłodzie drzewa wśród zieleni, zaczął tworzyć jeden ze swoich nigdy nie ukończonych magicznych poematów - te legendy literackiego życia nigdy przedtem do niej nie docierały. Wysiadając z samochodu obejrzała wysoki i

wąski dom Benet w stylu wiktoriańskim z wyraźnym rozczarowaniem. Czego się spodziewała? Zabytkowego pałacu w Alei Biskupów? - Prawdę mówiąc nie potrzebujesz nic nadzwyczajnego na mieszkanie dla siebie i niemowlęcia. James przecież już nie jest niemowlęciem, pomyślała Benet, otwierając kluczem drzwi frontowe. Ma rok i dziewięć miesięcy, dużo mówi, a jeszcze więcej rozumie. Teraz wspinał się po schodkach, szczęśliwy, że już jest w domu, pamiętając zapewne o skarbach, jakie go tu oczekują - o zabawkach, zalegających podłogę dużej kuchni w suterenie, służącej jako pokój zabaw. Mopsa przeszła nad Jamesem, aby dojść do drzwi. Benet zastanawiała się, kiedy nastąpią komentarze o dziecku pozbawionym ojca. A może, mimo ogromnej poprawy zdrowia, Mopsa nie stała się jeszcze - lub nigdy stać się nie mogła - konwencjonalną, drobnomieszczańską starszą panią na tyle, by takie sprawy się dla niej liczyły? Benet nie miała wielkiej nadziei, że uniknie uwag na temat Edwarda, przykrego losu nieślubnego dziecka, zagrożenia dla normalnego rozwoju chłopca chowanego tylko przez matkę. Powinna się cieszyć - mówiła sobie - że przyjechała tu Mopsa, a nie ojciec, który do tej pory nie krył zgorszenia i wręcz uwierzyć nie chciał w to, iż James w ogóle istnieje. Dom był ciągle jeszcze nie uporządkowany. Paki i skrzynie nie rozpakowanych bibelotów, naczyń kuchennych, porcelany i szkła, jak również niezliczone setki książek zalegały hol. Aby pojechać na lotnisko, Benet musiała przerwać pracę nad układaniem książek na półkach, wbudowanych w tym celu w pokoju, który miał być jej gabinetem, i systematycznym ich katalogowaniem. Na podłodze leżały komplety zagranicznych wydań jej powieści w szesnastu językach - bestsellera zatytułowanego „Węzeł małżeński”, który przyniósł jej dostatek i umożliwił kupno tego domu. Zamknęła drzwi, żeby nie wpuścić Jamesa, który zacząłby natychmiast szaleć w tej powodzi książek. Jednakże James zdawał się teraz jeszcze mniej chętny do szaleństw, niż wówczas, gdy siedział w samochodzie. Benet spodziewała się, że od razu pobiegnie do swej najnowszej zabawki - ksylofonu, w którym kolejne klawisze oktawy pomalowano w barwy tęczy z końcowym akcentem w kolorze złotym. Lecz James poszedł do swego małego, koszykowego fotelika, usiadł i zaczął ssać palec. Leciało mu z nosa, a kiedy Benet go podniosła, usłyszała, jak oddech świszcze mu w piersiach. Może niezupełnie świszczało, ale po prostu słyszało się oddech tam, gdzie nie powinno się go słyszeć. W dużym suterenowym pokoju było ciepło i zacisznie, a w dzień słoneczny, taki jak dzisiaj, dość jasno. Benet kazała całą kuchnię wyłożyć do połowy dębową boazerią, podłogę okrywał dywan w kolorze florenckiej czerwieni, a na zabawki Jamesa wbudowano specjalną dużą szafkę. Po ułożeniu bagaży na łóżku w pokoju przygotowanym dla niej, Mopsa zeszła na dół pełna werwy i powiedziała: - Teraz zabieram nas wszystkich do restauracji na lunch. - Nie powinnam go już chyba zabierać dziś na dwór. Coś mu jest, przeziębił

się. Możemy zjeść lunch tutaj. Tak zresztą planowałam. Mopsa była niezadowolona. - Ależ dziś nie jest zimno, nawet jak na moje hiszpańskie standardy. - Zaśmiała się ostrym, metalicznym śmiechem, trochę podobnym do najniższego tonu w ksylofonie. - Musisz być bardzo oddaną matką! Benet nic nie odpowiedziała. Ona również była zdumiona, że stała się tak oddaną matką. Oczywiście taki miała zamiar. Gdy się zdecydowała urodzić Jamesa, gdy świadomie przygotowywała się do tego, że będzie miała dziecko jako niezamężna matka, jej założeniem było całkowite oddanie, stworzenie mu idealnego dzieciństwa i ofiarowanie wszystkiego co najlepsze - miłości i wspaniałych warunków materialnych. Nie przewidywała jednak, jak dalece niepotrzebne staną się wszelkie wyrozumowane argumenty, jak bardzo poczuje się oddana dziecku od momentu jego narodzin. Podała lunch - zupę, razowy chleb, pasztet z kaczki i sałatkę dla siebie i Mopsy, jajecznicę, tosty i lody czekoladowe dla Jamesa, po czym Mopsa usadowiła się w drugim końcu pokoju, na ławeczce we wnęce okiennej, z widokiem na mały frontowy ogródek zamknięty kamiennym murkiem, i od razu zabrała się do czytania kupionej na podróż powieści w kieszonkowym wydaniu. Nie próbowała nawet wziąć Jamesa na kolana. Benet powściągnęła oburzenie, postanowiła nie dopuszczać do siebie uczucia urazy. Ulubione dania Jamesa dziś go nie kusiły. Zjadł zaledwie parę kęsów. - Musi się porządnie wyspać - powiedziała Mopsa. Prawdopodobnie miała rację, choć Benet uważała, że matka mówi to raczej po to, żeby się go pozbyć, niż dla dobra dziecka. Sypialnia Jamesa mieściła się w pokoju, który Benet urządziła w pierwszej kolejności, jedynym, w którym już nie było żadnych nie rozpakowanych pudeł. Wetknęła mu teraz w rączki jego ulubioną zabawkę, wypchane tygrysiątko ze zwisającymi łapami, i delikatnie ułożyła go w łóżeczku. James nie lubił, jak się go kładło spać w ciągu dnia, i zwykle przy takich próbach od razu siadał prosto, wyciągając natrętnie ręce. Tym razem leżał jak go położono, trzymając tygryska. Buzię miał rozpaloną; zaczynały mu się chyba wyrzynać ząbki trzonowe. Benet była pewna, że nic poważnego mu nie grozi. Bo przecież dała go zaszczepić na wszystkie możliwe grożące mu choroby. Jednak piersi miał zawsze wrażliwe na zaziębienia. Teraz rzęziło mu w płucach. Siedziała przy nim pięć minut, póki nie usnął. - Nigdy sobie nie wyobrażałam, że będziesz miała tak silne uczucia macierzyńskie - powiedziała Mopsa. Odwiedziła już zabałaganiony salonik, gdzie znalazła nie schowane jeszcze butelki z trunkami, nalała więc sobie trochę brandy. Nigdy dużo nie piła, nie zagrażał jej alkoholizm, ale lubiła się napić i czasem alkohol dziwnie na nią działał. Benet przypomniała sobie z dawnych lat, jak próbowali z ojcem oderwać ją od butelki sherry. Mopsa uśmiechnęła się swoim niepewnym, głupawym uśmieszkiem. Jej rozchylone usta drżały.

- Często tak bywa, że się nie chce dzieci, ale jak się zjawią, to się je kocha. - Ale ja chciałam mieć Jamesa - odrzekła Benet i żeby zmienić temat, podsunęła inny, który, jak wiedziała, jej matka podejmie z radością. - Opowiedz mi o tych badaniach, które masz robić. - W Hiszpanii nie mają odpowiedniego sprzętu. Zawsze mówiłam, że cała ta sprawa u mnie to brak jakiegoś enzymu czy czegoś tam w moim organizmie, i teraz wychodzi na to, że miałam rację. - Mopsa od lat wypierała się swojej choroby. To inni byli chorzy albo złośliwi, albo jej nie rozumieli. Ale gdy nie można już było ukryć, że nie jest osobą normalną, gdy w przebłyskach normalności przypominała sobie niektóre koszmary, zaczęła szukać przyczyny nie w chorobie psychicznej, lecz w jakimś chemicznym defekcie swego organizmu. Mówiła na przykład: „A ten przypadek Jerzego Trzeciego! Całymi latami uważano, że jest obłąkany. Poddawali go piekielnym torturom. A teraz już wiadomo, że to była porfiria, i gdyby dostawał to, czego mu brakowało, stałby się całkiem normalny”. Może miała rację. Ale jakiejkolwiek ważnej substancji jej dawniej brakowało, obecnie chyba niedobór wyrównał się w sposób naturalny. Gdy Mopsa mówiła teraz o swoich badaniach, rozsądnie, wykazując inteligentne, szczegółowe zrozumienie ich natury i skomplikowanych procesów, jakie po nich nastąpią, Benet uważała, że jest nawet bardziej normalna niż dawniej, w dzieciństwie córki. Nawet szklisty połysk jej zielononiebieskich oczu jakby ustąpił miejsca bardziej normalnemu błyskowi wewnętrznego światła. Mopsa rozglądała się po pokoju. - Gdzie jest telewizor? - Nie mam telewizora. - Chcesz powiedzieć, że w ogóle nie masz telewizora? Będę nieszczęśliwa bez telewizji. W Hiszpanii zresztą programy nie są zbyt dobre. Tak się cieszyłam na oglądanie angielskiej telewizji. Dlaczego nie masz telewizora? Chyba możesz sobie na to pozwolić? - Piszę wtedy, kiedy James już śpi, to znaczy głównie wieczorami, więc telewizja na nic by się tu nie przydała. - A on właśnie śpi. Może chcesz teraz pisać? Nie zwracaj na mnie uwagi. Posiedzę sobie cicho i poczytam. Benet potrząsnęła głową. Specyficzne warunki, jakich wymagało jej pisanie - trochę samotności, atmosfera sprzyjająca kontemplacji, wewnętrzne nastawienie umysłu... Nie była w stanie wytłumaczyć tego nikomu, kto sam przez to nie przechodził, a już na pewno nie Mopsie. Poza tym jej sytuacja była dość niezwykła: wyobraźmy sobie kogoś, kto zapisuje sobie pewne wspomnienia i obserwacje - w jej przypadku były to reminiscencje z pobytu w Indiach z Edwardem - układa z nich powieść głównie dla własnej rozrywki i nagle dowiaduje się, że stworzył bestseller! Natychmiastowy, niebotyczny bestseller. Teraz musi znów napisać coś, co, jeśli nawet nie dorówna „Węzłowi

małżeńskiemu”, powinno jednak reprezentować jakiś poziom. Jest autorką książki, która - gdy Benet przyjdzie się zmierzyć z trudnościami drugiej powieści - może się okazać jedynym jej udanym dziełem. Nie szło to łatwo, nawet wtedy, gdy czuła się spokojna, a James spał. To jej przypomniało, że teraz już śpi prawie dwie godziny. Poszła na górę spojrzeć na niego. Ciągle jeszcze spał, twarz miał rozpaloną i ciężki oddech. W jego twarzy Benet widziała Edwarda, zwłaszcza w wykroju ust i sklepieniu czoła. Kiedyś, gdy dorośnie, przybierze właściwy Edwardowi wygląd „angielskiego dżentelmena” - jasne jak len włosy, spokojne niebieskie oczy, silnie zarysowany podbródek. A może będzie w nim coś więcej niż powierzchowna uroda, coś więcej niż posiada jego ojciec. Czekając, aż James się obudzi, stała przy oknie i obserwowała zachód słońca. Niebo poczerwienieje, dopiero gdy zajdzie słońce. Na razie było ciemnozłote, obrzeżone szarością. Woda w stawie Doliny Spokoju migotała punkcikami światła. Rząd sosen na drugim brzegu, czarny i nieruchomy, rysował się na marmurkowym, żółtawym tle. Dobre miejsce do zamieszkania, dobre miejsce dla rosnącego dziecka. Mądrze to wybrała. Czy to jakiś fragment tego krajobrazu, może rząd sosen, lub po prostu myśl o dzieciństwie i odpowiednim dlań otoczeniu przypomniała jej nagle tamto okropne popołudnie z Mopsą? Nie myślała o nim od lat. W tej chwili wspomnienie było bardzo wyraźne, choć minęło już dziewiętnaście lub dwadzieścia lat, ale czy to wszystko naprawdę tak było? Był to pierwszy objaw obłędu Mopsy, schizofrenii paranoidalnej, o tym Benet wiedziała. Miała wtedy osiem lat, a kuzynka, która właśnie u nich była, zaledwie trzy lub cztery latka. Mopsa zabrała je do jadalni w domu, w którym mieszkali w Colindale, zamknęła drzwi na klucz i na zasuwę, i zatelefonowała do męża do pracy, aby mu oznajmić, że zamierza zabić dzieci, a potem popełnić samobójstwo. A może Mopsa tylko groziła, że pozostanie w zamknięciu z dziećmi, póki nie spełnią jakiegoś jej żądania? Prawda przypuszczalnie leżała pośrodku. Dlaczego na przykład drzwi do jadalni miałyby mieć zasuwę? Jednak Benet pamiętała doskonale, jak Mopsa wyjmuje noże z szuflady, jak mała kuzynka krzyczy, jak Mopsa barykaduje oszklone drzwi prowadzące na dwór i aby je zastawić, wlecze do nich ciężkie meble - jakiś bufet, jakiś kredens. Najlepiej pamiętała chwilę, gdy drzwi zatrzeszczały i runęły na podłogę, i do pokoju wpadł wuj, a potem ojciec. Nikogo poza tym nie wezwali do pomocy - na to bez wątpienia nie pozwolił im wstyd i obawa przed konsekwencjami. Nic się nikomu nie stało, a Mopsa całkowicie się po tym uspokoiła i nikt by się nie domyślił, że dzieje się z nią coś niedobrego. W jakiś czas potem zaczęły się jej obsesyjne kradzieże i to był drugi znak. Wystarczało, aby ktoś powiedział, że chciałby coś mieć - to znaczy coś realnie dostępnego - i Mopsa natychmiast ruszała, aby to ukraść. Benet przypomniała sobie, jak jej ojcu podobała się płyta, którą usłyszał u znajomych - jakiś popularny, oklepany utwór klasyczny, chyba „Muzyka na wodzie” Haendla. Mopsa zadała sobie wiele trudu, aby znaleźć identyczne

nagranie w sklepie, a następnie ukradła je zamiast kupić, choć z łatwością mogłaby sobie na to pozwolić. Kradła, gdy chciała zrobić prezent komuś, kogo kochała, a element ryzyka związany z kradzieżą sprawiał, że podarunek stawał się w jej oczach bardziej cenny - tak przynajmniej twierdzili niektórzy z psychiatrów. Od tej pory objawy jej choroby nasiliły się - były liczne i rozmaite: sporadyczne akty agresji, rozmijanie się z rzeczywistością, bezsensowne, „wariackie” wybryki... James obrócił się, usiadł i wydał gniewny okrzyk, przecierając oczy piąstkami. Jego wrzask przeszedł w kaszel, połączony z rzężeniem w piersiach. Benet podniosła go i trzymała na rękach, przytulając do ramienia. Jego klatka piersiowa przypominała pudełko rezonansowe. Wydobywające się stamtąd dźwięki to była istna muzyka. Pomysł Benet, aby zaprosić gości na drinka - jak się wydawało, całkiem dobry sposób na spędzenie wieczoru, gdy Mopsa zachowuje się tak rozsądnie - stał się nieaktualny. James byl mocno przeziębiony i będzie potrzebował jej opieki przez cały wieczór. W domu było bardzo ciepło. Jak to dobrze, że przed wprowadzeniem się zrobiła remont centralnego ogrzewania. Mopsa krzątała się, rozpakowując rzeczy w swoim pokoju, przy otwartych drzwiach. Wyglądała jak wcielenie rozsądnej, pospolitej gospodyni domowej. Niewątpliwie była to rola, którą teraz odgrywała, a może grała od lat. Dawniej bywały to role najrozmaitsze, i widocznie wszystkie stopiły się teraz w tę ostatnią. A może była to ta prawdziwa Mopsa, która wyłoniła się w końcu spod zrzucanych kolejno warstw psychotycznych osobowości? W tej chwili wydawało się nawet, że jej prawdziwe imię - Margaret - lepiej by do niej pasowało niż tamto, kojarzące się z dzikością i z czarami, z odwiecznymi upiorami domowymi, z krzesłami do pławienia czarownic, z okiem traszki i z żabią nóżką. Ale przybrała kiedyś to imię nie z „Makbeta”, lecz z „Zimowej opowieści”, w której jako piętnastolatka grała rolę Mopsy w szkolnym przedstawieniu. Choć Benet była zawsze zżyta z tym imieniem matki, jak inne dzieci z imionami Mary lub Elizabeth, nagle zobaczyła je jako coś fantastycznego, niestosownego, czego należało się pozbyć razem z tą szopą blond włosów. Twarz Mopsy, chuda i spiczasta, zawsze trochę wiedźmowata, choć za czasów dzieciństwa Benet była to twarz młodej i pięknej wiedźmy, teraz straciła wyrazistość. Rysy jakby się zamazały, może ze starości. Zarys szczęki nie był już ostry i zdecydowany, usta mniej zaciśnięte. Niemodnie ostrzyżone włosy sprawiały, że wyglądała trochę żałośnie, ale chyba nie mniej i nie bardziej niż inne kobiety w jej wieku, które nie miały określonego celu w życiu i których nikt zbytnio nie kochał i nie potrzebował. Benet zdziwiła się, gdy zastała matkę na dole w kuchni, zaparzającą sobie herbatę. Mopsa na ogół spodziewała się, że zostanie całkowicie obsłużona, gdziekolwiek by się znalazła. Jak tylko James będzie zdrowszy, będą w trójkę razem wychodzili - pomyślała Benet. Był już dość duży, aby mogły go zabierać w różne interesujące miejsca. Mogliby zjeść lunch w jakiejś miłej restauracji,

gdy Mopsa będzie po szpitalnych badaniach, a potem, jeżeli pogoda okaże się tak udana jak dzisiaj, mogliby pojechać do Hampton Court. Małe dzieci zapadają na zdrowiu i wracają do zdrowia bardzo szybko - już się o tym zdążyła przekonać. Niełatwo będzie przebrnąć przez ten wieczór. Jutro, pojutrze może trzeba jednak wypożyczyć telewizor. - Kiedy kładziesz go spać? - spytała Mopsa. - Zwykle koło wpół do siódmej, ale dziś, jak widzę, nic z tego nie będzie. - Rozpieszczasz go. Benet nic na to nie odpowiedziała. Mopsa zaczęła mówić o komplikacjach dotarcia do szpitala, w którym mają się odbyć pierwsze badania. To tak daleko stąd, a „w metrze wszystko się pozmieniało” od czasu, gdy mieszkała w Londynie. Przeglądała z uwagą plan metra i przewodnik po Londynie. Benet powiedziała, że oczywiście zawiezie ją samochodem, a jeżeli Jamesowi nie poprawi się na tyle, by mógł z nimi pojechać, znajdzie kogoś, kto go popilnuje. W poprzednim mieszkaniu, przy Tufnell Park, czasami wynajmowała pomoc do dziecka, ale tam, w sąsiednim bloku mieszkalnym, roiło się od nastolatek spragnionych zarobku. Tutaj było inaczej. Nikogo tu nie znała. Nawet żadnych znajomych pań z małymi dziećmi, z wyjątkiem Chloe, która w tej chwili była na urlopie. Mopsie nigdy nie brakowało swoistej intuicji; teraz zdawała się czytać w jej myślach. - Czy nie mogłabyś na dzisiaj kogoś znaleźć? Chciałabym, żebyśmy gdzieś poszły na kolację. - Nie mogłabym go zostawić. Benet postanowiła zignorować obrażoną minę Mopsy. W każdym razie teraz chodziło już nie o to, czy zostać z Jamesem, czy go zostawić. Trzeba było podjąć jakieś bardziej zdecydowane kroki. Czoło Jamesa było gorące i wilgotne od potu, oddech ciężki, z piersi czasem wydobywał się dziwny odgłos, jakby klaksonu. Próbował bawić się ksylofonem, lecz wkrótce wrócił do matki na kolana, a gdy oddychanie sprawiało mu trudność, wydawał żałosne, zduszone okrzyki. - Będę musiała zadzwonić po doktora. - Jest siódma godzina! Chyba nie będziesz fatygowała przepracowanego lekarza o tej porze, tylko dlatego że dziecko się przeziębiło. - To lekarka - odparła Benet i nic więcej nie dodała. Z dawnych lat pamiętała, że irytacja z powodu Mopsy nic nie daje, a jeszcze gorzej było stracić cierpliwość: matka wpadała wówczas w rozpaczliwą, szaleńczą panikę. To było dawno temu, ale stare przyzwyczajenia nie giną tak łatwo. Benet sięgnęła po słuchawkę, ale w tej samej chwili telefon zadzwonił. - To pewnie twój ojciec. Mopsa miała rację. Cała się rozpromieniła. Wszelkie oznaki troski o nią i uprzejmego zainteresowania zawsze ją niepomiernie cieszyły. - Halo, tatusiu, jak się miewasz? - Benet musiała odsunąć słuchawkę od

Jamesa, który płakał głośno i rozpaczliwie. - Przepraszam cię, to James tak się popisuje. Jest zaziębiony. Choć nigdy nie zdarzyło się nic tak dramatycznego, jak wyklęcie jej z łona rodziny, choć faktycznie nie padło nigdy żadne konkretne oskarżenie, ojciec był zgorszony jej ciążą i narodziny Jamesa odczuł jako zniewagę. Sytuację pogarszał fakt, że była osobą wykształconą, a obecnie również zamożną, i obracała się w środowisku, w którym łatwo było o propozycję małżeństwa, co pozwoliłoby uniknąć skandalu nieślubnych dzieci. Ojciec nigdy dotąd nie nazwał Jamesa po imieniu. Kiedy James od niedawna zaczął się interesować telefonem i zawsze chciał coś powiedzieć do słuchawki, gdy się z kimś rozmawiało, jego dziadek czuł się zażenowany, coś gniewnie burczał, wykrzykiwał „halo” i „cześć” i najwyraźniej nie mógł się doczekać, aż znów odezwie się Benet. Teraz, gdy powiedziała mu o chorobie Jamesa, bąknął tylko: „Ach tak...” I po chwili niezręcznego milczenia zapytał: - Jak się czuje matka? Dojechała bez przeszkód? - Czuje się doskonale. Chcesz z nią porozmawiać? Tym razem chwila milczenia była krótsza - ale niewątpliwa. John Archdale na pewno kiedyś kochał żonę, ale od tej pory musiał dużo wycierpieć. Nie była temu winna, zasługiwała na współczucie; na swoją chorobę nic nie mogła poradzić, tak samo, jakby na przykład cierpiała na stwardnienie rozsiane. Niemniej jednak, teraz już nie czuł do niej miłości. Trwał przy niej z obowiązku, niósł swój krzyż, który z każdym rokiem stawał się coraz cięższy. W tej chwili prawdopodobnie cieszył się zasłużonym odpoczynkiem w towarzystwie swoich kumpli przebywających, jak i on, na obczyźnie - partyjką brydża, lampką wina w barze Miramar. Głos żony w słuchawce na pewno nie umiliłby wieczoru. Lecz Benet nie mogła nic na to poradzić. - Tak, chwilkę z nią porozmawiam. Zdarzało się dawniej, że Benet słyszała różne epitety, jakimi matka obrzucała ojca, a do najłagodniejszych należały na przykład „ty gówniarzu” albo „ty podły morderco”. Teraz Mopsa wzięła słuchawkę i przemówiła głosem rozsądnej żony i pani domu: - Dobry wieczór, kochanie. Nastąpiła krótka wymiana uprzejmości. Benet nie mogła powstrzymać oburzenia, słysząc, że imię Jamesa nie padło ani razu. Uspokoił się teraz na jej kolanach i mocno tulił się do niej, a jego oddech stawał się coraz bardziej chrapliwy. - Tak, leciało się bardzo przyjemnie. A najlepsze w podróży samolotem jest to, że nie trwa długo - szybko się kończy. Tak, wyszła po mnie i przywiozła mnie tutaj. Wszystko luksusowo. Tak, rano, o dziesiątej rano. Zadzwoń jutro, dobrze? No, to do widzenia. Odłożyła słuchawkę i stała, wpatrzona w Benet siedzącą z Jamesem na kolanach. Jej twarz przebiegło jakieś drżenie, jakby miała się rozpłakać - wyraz, znany Benet z dawnych lat, zapowiadający zmianę nastroju. Nagle Mopsa

zaczęła mówić szybko, podniesionym tonem, choć bez oznak obłędu. - Nie byłam dla ciebie dobrą matką. Wiem o tym, Brigitte, zaniedbywałam cię... no, może po prostu nie poświęcałam ci należytej uwagi. Ale widzisz, byłam chora, i to na długo przedtem, zanim dostrzegliście to oboje z ojcem. Ale to ten brakujący hormon był winien, to coś, czego mi brakowało już wtedy, i to miało na mnie wpływ. Nie byłam dobrą matką. Ale widzisz, byłam taka zagubiona! Czy możesz mi przebaczyć? Takie wybuchy uczuć ze strony Mopsy zawsze wprawiały Benet w zakłopotanie. Czuła się wtedy jakaś nieswoja, spłoszona, w dużej mierze dlatego, że w takich chwilach, a zwłaszcza pod wpływem stresu, matka zwykle z naciskiem wymawiała jej imię, to znienawidzone imię, które jej nadano i które - ten jedyny raz naśladując matkę - odrzuciła natychmiast po wyprowadzeniu się z domu. Benet była raczej koścista, długonoga, miała ostre rysy i ciemne, proste włosy. Jak mogłaby znieść raz jeszcze, wśród nowych przyjaciół, te kpiny i wybuchy śmiechu, gdy się ludzie dowiedzą, że nadano jej imię na cześć uwodzicielskiej seksbomby Brigitte Bardot? Była więc teraz zażenowana, lecz musiała się opanować przez wzgląd na biedną, żałosną Mopsę. A Mopsa stała przed nią w oczekiwaniu, spragniona miłości i pocieszenia. Oddech jej był przyspieszony i prawie tak płytki jak u Jamesa. - Możesz mi przebaczyć, Brigitte? - Tu nie ma nic do przebaczenia. Byłaś chora. A poza tym wcale nie byłaś złą matką. - Trzymając Jamesa i przyciskając go do siebie ramieniem, Benet zmusiła się do wstania i drugim ramieniem objęła matkę. Mopsa drżała, trzęsła się jak nerwowe zwierzątko. Otaczając ramionami matkę i Jamesa, Benet ucałowała policzek Mopsy: skóra na nim była rozpalona, sucha i lekko pulsowała, lecz wodnistoniebieskie oczy patrzyły jasno i pewnie, bez śladu obłędu. - Wierz mi, nie mam ci nic do wybaczenia - powtórzyła Benet. - A teraz zapomnijmy o tym, dobrze? - Zrobiłabym dla ciebie wszystko; wszystko co można, żebyś tylko była szczęśliwa. - Wiem. Benet usiadła znów przy telefonie, usadowiła Jamesa na kolanach i nakręciła numer lekarki. ROZDZIAŁ 2 TO KRUP. Cóż za dźwiękonaśladowcze słowo. Taki właśnie odgłos wydawał James przy oddychaniu. Jakże wielką odczuła ulgę! Dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo się dotąd o niego bała. Gotowa była rzucić się lekarce na szyję. - Myślałam, że dzieci chorowały na to w czasach wiktoriańskich.

- Chorowały. I ciągle jeszcze chorują. Tylko dzisiaj możemy więcej zrobić dla ich wyleczenia. Trzeba go oddać do szpitala - odrzekła doktor McNeill, a ulga w sercu Benet zmieniła się w nieznośny ciężar. - Czy to absolutnie konieczne? - Tak będzie bezpieczniej. Tam mają potrzebne urządzenia. Chyba nie mogłaby mu pani urządzić tutaj pomieszczenia napełnionego parą, prawda? Pani doktor McNeill miała lat sześćdziesiąt, za tydzień lub dwa odchodziła na emeryturę. Może jest staroświecka? - zastanawiała się Benet. Pokój wypełniony parą? Wyobraziła sobie całkowicie odkręcony prysznic ze strumieniami prawie wrzącej wody nad wanną, w łazience, w której pozamykano drzwi i okna. Ale jedna z jej łazienek nie miała wcale prysznica, a prysznic w drugiej zatkał się i miał być wymieniony. - Co to właściwie jest ten krup? - Gdyby pani go miała, mogłybyśmy to nazwać zapaleniem krtani. Benet zostawiła lekarkę, która musiała załatwić kilka telefonów. Zaniosła Jamesa do kuchni, gdzie Mopsa, w fartuchu i gumowych rękawicach, jak przystało osobie praktycznej, zmywała filiżanki i spodeczki. Uczucie ulgi powróciło. Krup to tylko zapalenie krtani. - Pojadę z tobą - powiedziała Mopsa. Benet wolałaby zostawić ją w domu, lecz nie wiedziała, jak jej to powiedzieć. Może jednak matki nie należy zostawiać samej, zwłaszcza w nocy i w obcym miejscu. Źle się złożyło, że Mopsa znalazła się tu właśnie teraz. Benet nie mogła powstrzymać się od myśli, że gdy ktoś twierdzi, iż zrobi wszystko dla twojego szczęścia, nigdy nie przyjdzie mu do głowy, aby na przykład usunąć się w cień, nie przeszkadzać, zrobić to, o co się go akurat prosi. Jednak tym razem Mopsa siedziała w samochodzie z tyłu, trzymając Jamesa. Noc była jasna, lecz nie widziało się księżyca. Benet uświadomiła sobie nagle, że jest to wigilia Wszystkich Świętych. Zaniosła Jamesa otulonego w duży włochaty koc do budynku szpitalnego. W wielkim, starym, sklepionym gotyckim westybulu skierowano ich do windy, która zawiozła ich na oddział. Benet nie była przyzwyczajona do szpitali. Znalazła się w szpitalu tylko raz w życiu, kiedy rodziła Jamesa, i teraz spodziewała się, że zobaczy długie sale i łóżka ustawione w szeregu pod ścianami. Lecz oddział w szpitalu Edgara Stamforda składał się z małych pokoi umieszczonych po obu stronach szerokiego centralnego korytarza. Budynek, jak wiedziała Benet, był dawnym przytułkiem, lecz podczas przebudowy na szpital dziecięcy usunięto widocznie wiele z dawnych elementów, gdyż nic tu nie pozostało z dziewiętnastowiecznej konstrukcji prócz ostrołukowych okien o małych szybkach. W pokoju Jamesa nad łóżeczkiem zainstalowano namiot, do którego pompowano parę. Pielęgniarka nazywała to urządzenie „krupetką”. Gdy go tam układano, chłopczyk najpierw protestował, potem leżał spokojnie, trzymając kurczowo rękę Benet. Po upływie dziesięciu mniej więcej minut zjawił się lekarz, aby go zbadać. Przy drzwiach zdjął fartuch szpitalny i położył go na stoliku siostry.

- Jeżeli tego nie robimy, dzieci dostają fobii na punkcie białego ubrania - powiedział. - Synek nie chciałby potem nawet wejść z panią do rzeźnika - uśmiechnął się. - Nazywam się Ian Raeburn. Załatwiam sprawy rejestracji chorych dzieci. Obok dziecinnego łóżeczka stało normalne łóżko, na którym Benet przysiadła. Zauważyła, że jest posłane, zaopatrzone w prześcieradło i koce. - Czy mogę tutaj z nim zostać? - Oczywiście, jeśli pani sobie życzy. Po to jest łóżko. A obok ma pani łazienkę. Jesteśmy tutaj dumni z tego, że zachęcamy rodziców do pozostawania z dziećmi: to postęp w porównaniu z dawnym niemądrym regulaminem. - Chciałabym zostać. - A co będzie ze mną? - odezwał się cichy, przestraszony głosik Mopsy. - Pozostawiam panie, żebyście to między sobą ustaliły - rzekł doktor Raeburn. - Zobaczy pani, że James poczuje się lepiej w tym namiocie. Ucisk małych paluszków, trzymających jej palec, nie zelżał. - Możesz wrócić taksówką, mamo. Zejdę z tobą i sprowadzę ci taksówkę. Poradzisz sobie. Twarz Mopsy jakby zmiękła, rozkleiła się, roztrzęsła. Usta jej drżały. Pokój był bardzo słabo oświetlony jedną słabą żarówką, świecącą na ścianie nad umywalnią, i w tym mroku oczy Mopsy nabrały dawnego, szklistego połysku. Po raz pierwszy od przyjazdu matki Benet dostrzegła ten niebezpieczny błysk w jej oczach. - Mnie się samej nie zostawia. Już było niedobrze, że musiałam być sama w samolocie, to znaczy bez nikogo znajomego. Nie mogę zostać całkiem sama w obcym domu. - To tylko na jedną noc. - Ale dlaczego musisz z nim zostać? On śpi, nie będzie wiedział, czy jesteś tu z nim, czy nie. Rodzice nigdy nie zostawali w szpitalu z dziećmi, dawniej to było nie do pomyślenia, personel szpitalny nigdy by się na to nie zgodził. - Czasy się zmieniają. - Tak, i to na gorsze. Twój ojciec nigdy by mi nie pozwolił tu przyjechać, gdyby wiedział, że zostawisz mnie samą, Brigitte. Ja znów się rozchoruję, jeżeli zostanę sama. Benet ostrożnie wysunęła palec z rączki Jamesa. Nie poruszył się. Ogarnęło ją silne uczucie wrogości, omal że nienawiści do matki. Kiedy matka zachowywała się tak jak teraz - niby racjonalnie, lecz ze wszystkimi oznakami solipsyzmu: z obojętnością na potrzeby innych, z krańcowym samolubstwem - wówczas niepodobna było oprzeć się wrażeniu, że cały jej obłęd jest udany, po to, by zwrócić na siebie uwagę. Oczywiście tak nie było. Choroba była prawdziwa, równie prawdziwa jak paraliż. A nawet gdyby tylko udawała, czy to, że posuwała się w tym udawaniu aż tak daleko, nie stanowiło samo w sobie oznaki obłędu? Nie wolno mi nienawidzić własnej matki...

- Będziesz całkiem bezpieczna. Okna parterowe są okratowane, na każdym piętrze masz telefon. Przecież to nie jest niebezpieczna dzielnica, wiesz o tym. - Nie pojadę bez ciebie, Brigitte. Nie możesz mnie zmusić. Mogę spać tutaj na krześle. Mogę spać na podłodze. - Nie pozwolą ci - odrzekła Benet. - Pozwalają tylko rodzicom. Posłuchaj, odwiozę cię do domu i wrócę tutaj. Przyjadę do domu z samego rana. - Z samego rana muszę pojechać na badania. Twarz Mopsy była uparta i zacięta. Powrócił dawny wyraz - ostry, zły, jędzowaty. Zamglone oczy nie patrzyły na Benet, lecz utkwione były w jakimś punkcie w odległym kącie pokoju. Benet popatrzyła na Jamesa. Spał. Waporyzator miarowo i spokojnie wdmuchiwał parę do krupety. Wzięła z łóżka swój płaszcz, zdawało jej się, że dostrzega zdziwienie, a może i coś więcej na twarzy siostry oddziałowej, gdy oznajmiła, że nie zostanie na noc. Mopsa, która długie okresy swego życia spędzała w szpitalach, nie czuła się tu dobrze. Gdy szły do windy, rzucała wystraszone spojrzenia na wszystkie strony, zwłaszcza na tablicę wskazującą kierunek do kliniki psychiatrycznej. Dom promieniował przytulnością, mimo ciągle nie rozpakowanych skrzyń. Było ciepło, jasno i wygodnie. Jednakże Benet spędziła prawie bezsenną noc. Nie mogła się uwolnić od wizji Jamesa, jak budzi się w zaparowanej cieplarni i widzi, że nie ma przy nim matki. A co przyszło jej własnej matce z tego, że tu została? Mopsa wzięła proszek nasenny zaraz, jak tylko wróciły do domu, zasnęła po dziesięciu minutach i spała twardo przez cały czas. Idąc do kuchni o szóstej rano, aby zrobić herbatę, Benet usłyszała zza drzwi jej pokoju regularny oddech i pochrapywanie. Zadzwoniła do szpitala, porozmawiała z siostrą oddziałową u Edgara Stamforda i dowiedziała się, że stan Jamesa jest bez zmian. Noc miał niespokojną. Pielęgniarka nie wspomniała, czy wołał matkę lub płakał, że jej nie widzi, a Benet nie miała odwagi o to zapytać. Wiedziała, że na pewno tak było. Nigdy dotąd nie rozstawał się z nią. Gdyby tylko badania Mopsy odbywały się w tym samym szpitalu! Ale nie, będzie musiała zawieźć ją kawał drogi na odległe przedmieścia północnego Londynu i długo przedzierać się przez korki uliczne w drodze powrotnej, zanim dotrze do Jamesa. Po raz pierwszy w swym życiu z Jamesem czuła się winna, czuła, że go zawiodła. Mopsa pojawiła się o ósmej, w szarej spódnicy od kostiumu, w sweterku z błękitnej angory, ze sznurem perełek na szyi. Tego ranka zamiast rozsądnej żony i gospodyni występowała w roli smukłej kobiety pracującej. Nawet fryzura, z lekka rozrzucona w czasie snu, zdawała się bardziej swobodna. Dyskretny makijaż lilaróż odmłodził ją i złagodził poprzedni, nieco wiedźmowaty wygląd. Benet nie powiedziała jej o telefonie do szpitala, a Mopsa nie pytała o Jamesa. Pochłaniała ją perspektywa własnych badań lekarskich. Czy wygląda jak należy? Czy powinna włożyć niebieski płaszcz od deszczu, czy żakiet od kostiumu? A może jedno i drugie? James mógłby dla niej równie dobrze nie istnieć. Benet odczuwała fizyczny

wręcz ból, widząc to lekceważenie jej dziecka. Nie mogła nic przełknąć, dławiła ją uraza wobec postawy matki i miłość do synka. Miała ochotę schwycić Mopsę, potrząsnąć nią i krzyknąć jej w twarz: to jest moje dziecko, mój syn, czy ty to rozumiesz? Ale to by nic nie dało, a byłoby okrutne i bezsensowne. Nie wolno mi nienawidzić własnej matki... Gdy już siedziały w samochodzie, na Hampstead Lane, odzyskała głos - rzeczowy, spokojny. - Zostawię cię w szpitalu i pojadę do Jamesa. Musisz wrócić do domu taksówką albo przyjechać do szpitala, gdzie leży James. To całkiem proste i nic ci się nie stanie. Napisałam na kartce oba adresy. Czekała na wybuch protestów, ale Mopsa nie protestowała. Była w euforii, chciała ułagodzić córkę, łaskawie okazać się wspaniałomyślną. Oczywiście weźmie taksówkę, oczywiście wie, że nic jej nie będzie. Przeprasza, że tak nalegała, aby Benet wróciła z nią wczoraj wieczorem, ale wieczorem wszystko wydaje się takie odmienne, prawda? W pogodny ranek, jak dzisiaj, aż trudno uwierzyć, że tak się źle czuła wczoraj wieczór, taka była zdezorientowana i samotna, i przerażona... Benet wracała tą samą trasą, tymi samymi skrótami przez boczne ulice, którymi wiozła Mopsę do szpitala Royal Eastern w Tottenham. Ruch uliczny gęstniał, gdy czekała przy rogu Rudyard Gardens, aby skręcić w Lordship Avenue. Na skrzyżowaniu trwały roboty drogowe, więc czekając w wolno posuwającej się kolejce pojazdów, miała czas rozejrzeć się dookoła po dzielnicy, w której kiedyś mieszkała. Bardzo się tu wszystko zmieniło. Drzewa w parku Rudyard Gardens zostały ogłowione i zrobiła się z tego aleja pni bez koron. Domy, ciągnące się w dwóch rzędach, nie były już zamieszkane, drzwi i okna obito płytami z blachy falistej. Mopsa powiedziałaby o nich „slumsy”. Po drugiej stronie Lordship Avenue słońce z jaskrawo-niebieskiego nieba oświetlało bloki, tarasowato schodzące domki i samotny wieżowiec osiedla o nazwie Winterside Down. Gdy Benet ze swymi towarzyszkami - Mary i Antonią - zamieszkała we wspólnym pokoju na poddaszu przy Winterside Road, osiedla jeszcze nie było. Istniała tylko ta ich ulica, z której widziało się ponure pustkowie rozległego terenu od gazowni do kanału. Benet za trzema innymi samochodami posuwała się wolno do skrzyżowania. Na przejściu dla pieszych sunął spacerkiem czarny doberman. Gdy dotarł do chodnika po stronie Rudyard Gardens, pojazdy znów ruszyły szybciej. Benet przypomniała sobie, że właśnie w tym miejscu wsiadała zwykle do autobusu, który dowoził ją do City, do redakcji magazynu, gdzie pracowała. Gdyby nie James, gdyby nie spieszyła się do Jamesa, skręciłaby teraz na Winterside Road i tam zaparkowała, w momencie bowiem, gdy sznur pojazdów ruszał, ujrzała ko- goś znajomego. Wysoki, silnie zbudowany blondyn, zapewne dobiegający teraz czterdziestki - jak on się nazywał? Tom... Tom Woodhouse. Miał garaż w sąsiedztwie domu, gdzie mieszkała, i raz czy dwa wynajęła u niego samochód.

Benet opuściła szybę, zawołała go i pomachała ręką, ale hałas uliczny zagłuszył jej głos. Obserwowała w lusterku, jak idzie przejściem dla pieszych i wsiada do szoferki zaparkowanej furgonetki. Jamesa nie znalazła w krupetce ani nawet w pokoju: był w dziecinnej sali zabaw, mazał coś kredą na tablicy. Gdy Benet weszła, nie podbiegł do niej ani nawet nie wyciągnął do niej rąk, tylko uśmiechnął się promiennie i trochę tajemniczo, tak, jakby oboje należeli do im tylko znanej konspiracji. A do stojącej obok dziewczynki powiedział: - To moja mama. - Chcielibyśmy, żeby jedną noc przespał spokojnie, zanim puścimy go do domu - rzekła pielęgniarka. Mopsa przyjechała o dwunastej. Minę miała zadowoloną z siebie, niemal zawadiacką. W szpitalu nie zrobiono jej żadnych testów, tylko ją zbadano, zadawano jej pytania i wyznaczono następną wizytę za trzy dni. - Dziś zaryzykuję i zostanę na noc sama w domu. - To by mi bardzo pomogło. - Benet poczuła się absurdalnie wdzięczna. - To bardzo dzielnie z twojej strony. Nagle Mopsa przemieniła się w rozsądną kobietę, która nie robi głupstw i potrafi spać w obcym domu sama, noc po nocy. - Wezmę proszek na sen. Aż do rana nie będę nic wiedziała. James przez cały dzień biegał i bawił się. O szóstej już spał, blady, wyczerpany, ciężko dysząc. Jeszcze jedna noc i będzie mógł wrócić do domu. - Powinnam już tam być - powiedziała Mopsa, spoglądając na zegarek. - Myślę, że twój ojciec może dzwonił i denerwował się, że mnie nie ma. - Zejdę z tobą i pomogę ci znaleźć taksówkę. - Myślałam, że pojadę sama twoim samochodem. Na dworze już się ściemniło. Ulice były wąskie i zatłoczone. Mopsa miała prawo jazdy od trzydziestu lat, ale od piętnastu nie prowadziła samochodu. - Wołałabym, żebyś poćwiczyła najpierw za dnia - rzekła Benet. Mopsa protestowała upierając się, sprzeczała się jeszcze w windzie, lecz, o dziwo, ustąpiła bez słowa, gdy Benet oświadczyła, że kluczyki do samochodu zostały w sali na górze, a zapasowe są w domu. Noc była ciemna i mglista, powietrze pachniało prochem strzelniczym. Dzieci puszczały fajerwerki już na zapas, przed rocznicą spisku prochowego Guya Fawkesa. Mopsa machała ręką za szybą taksówki, potem wychyliła się i jeszcze machała, jakby miała odjechać na zawsze. Benet spała może ze trzy godziny, kiedy obudził ją płacz Jamesa. Śnił jej się Edward, po raz pierwszy od wielu miesięcy. Mówiła mu, że będzie miała dziecko, jego dziecko, że nie chce aborcji, chce mieć dziecko, ale nie chodzi jej o małżeństwo, nie chce wyjść za niego, w ogóle już nie chce z nim być... Podobnie zresztą było w rzeczywistości. Przebudzenie było szokiem, zdawało jej się bowiem, że sen jest rzeczywistością. James siedział w krupetce, zanosząc

się od płaczu. Benet podniosła go i przytuliła. Przestał płakać, lecz znów oddychał z trudem. Zastanawiała się, czy to nie przekreśli owej „spokojnej” nocy, gdy jakiś lekarz lub pielęgniarka zajrzą tutaj i zapytają ją o to, a ona nie będzie mogła skłamać, nie śmiałaby ze względu na Jamesa. W pokoju nie było ciemno, paliła się jeszcze ta jedna słaba żarówka przy ścianie. Jak na szpital było bardzo cicho, tylko gdzieś z dala dochodziło jakby lekkie stukanie metalu o metal. Benet zaczęła myśleć o Mopsie. Zdawała sobie sprawę, że dopuszczenie do siebie niepokojących myśli o tej porze jest błędem, lecz gdy już się raz pojawiły, trudno je było odegnać. Czy słusznie pozwoliła Mopsie odjechać samej? A co by było, gdyby nie mogła znaleźć klucza od drzwi? Albo gdyby po jej wejściu przepaliły się korki. Benet była pewna, że ojciec nigdy by nie pozwolił, żeby zostawić Mopsę samą. A jeżeli Mopsa szczęśliwie dostała się do domu, przyjęła telefon i rozmawiała z ojcem, czy on też leżał nie mogąc zasnąć tam, na południu Hiszpanii, martwiąc się o żonę, wściekły na córkę, myśląc o tym, co złego może się zdarzyć? James spał teraz w jej objęciach. Położyła go znów do łóżeczka pod namiotem i wsunęła dłoń w otwór suwaka, aby mógł ją trzymać za rękę. Gdy o czwartej przyszła siostra, jeszcze spał i Benet nic jej nie powiedziała o niepokojach sprzed dwóch godzin. Potem zasnęła sama i nie trapiły jej żadne sny. Gdy się znów obudziła, w pokoju zaczynało się rozjaśniać, przez szpary w żaluzjach wciskał się szary świt. Ze snu wyrwał ją sygnał karetki pogotowia. Gdy uklękła na łóżku i wyjrzała przez okno, zobaczyła przejeżdżającą karetkę z włączonym niebieskim światłem. Pomyślała, że zadzwoni do domu zaraz po ósmej. W tej chwili dochodziło dopiero wpół do ósmej. Mopsa nie lubiła późno wstawać, zwykle o ósmej już się kręciła po domu. Pod namiotem w miarowych podmuchach pary James leżał na wznak, pogrążony we śnie. Przed obiadem pozwolą jej zabrać go do domu. Potem tydzień lub dwa rekonwalescencji, a gdy już Mopsa wyjedzie, nic nie będzie stało na przeszkodzie, żeby oboje z Jamesem gdzieś wyjechali. Dlaczegóż by nie? Teraz mogła sobie na to pozwolić, mogła zrobić sobie święto, kiedy zechce, albo tak zwany (przez jej księgowego) wyjazd w ramach pracy twórczej, podlegający uldze podatkowej. „Dla pani urlopy już nie wchodzą w grę, panno Archdale”. Mogliby pojechać gdzieś do ciepłych krajów, na przykład do północnej Afryki albo na Wyspy Kanaryjskie. James nie będzie tam chorował na krup. Jej amerykańscy wydawcy życzyli sobie, żeby pojechała do Kalifornii w ramach podróży promocyjnej. Mogłaby też odwiedzić studio filmowe, gdzie zaczynano właśnie kręcić film według jej powieści „Węzeł małżeński”... James otworzył oczy. Kręcił głową z boku na bok i tarł oczy piąstkami. Wypchany tygrysek o miękkich łapkach leżał porzucony obok na poduszce. Benet przejechała pałeczką po oktawie ksylofonu: do-re-mi-fa-sol-la-si-do. Zwykle to go pobudzało. Sięgał wtedy po pałeczkę i próbował brzdąkać sam.

Rozsunęła suwak namiotu. James wyciągnął rączki i powiedział „mamo”, ale nie podniósł głowy z poduszki. Benet wzięła go na kolana. Czoło miał rozpalone i oddychał tak samo ciężko, jak wówczas, gdy go tu przywiozła. Widocznie jeszcze mu nie przeszło. Czuł się gorzej niż poprzedniego dnia. - Mój biedny mały kotek źle się czuje? I tak się męczy! Przyszła pielęgniarka z termometrem. Benet zostawiła Jamesa pod jej opieką i wyszła na korytarz, aby zadzwonić z automatu. Była punkt ósma. W domu w Dolinie Spokoju każde piętro miało osobny aparat telefoniczny, tak, że nie trzeba było zbiegać lub wbiegać po schodach, gdy ktoś dzwonił. Benet nakręciła swój numer zastanawiając się, jaka wybuchnie awantura, gdy Mopsa się dowie, że James musi jeszcze leżeć przez kilka dni i nocy w szpitalu, a Benet będzie musiała z nim zostać. Telefon zaczął dzwonić. Dzwonił długo. Benet odłożyła słuchawkę i spróbowała jeszcze raz, na wypadek, gdyby za pierwszym razem uzyskała złe połączenie. Ciągle nikt nie podnosił słuchawki. Było dość wcześnie, może Mopsa jeszcze śpi. Przywieziono śniadanie - płatki kukurydziane, jajko na miękko i chleb z marmoladą dla niej, mleko, mieszankę zbożową dla dzieci i pomarańczę dla Jamesa. James nie chciał jeść, tulił się do niej, trzymając za szyję, kiedy próbowała jeść płatki. Przyszła pielęgniarka z dziennej zmiany i powiedziała, że lepiej niech James leży w krupetce, a Benet niech stara się go tam utrzymać: doktor Raeburn przyjdzie go obejrzeć za godzinę. James odepchnął mleko, rozlewając je na dżinsy Benet. Zdołała go ułożyć na łóżeczku, wsuwając się pod namiot razem z nim górną połową ciała. Aparat sapał miarowo, wydychając parę. - Ma trochę temperatury - powiedziała pielęgniarka, wypełniając kartę chorobową Jamesa. - Troszkę snu dobrze by mu zrobiło. Ostatecznie zasnął, a Benet znów poszła do telefonu. Nakręciła swój numer i usłyszała sygnał. Czuła, jak serce jej ściska niepokój. Telefon dzwonił: dziesięć razy, piętnaście razy... Odłożyła słuchawkę, bo jakaś kobieta w szlafroku, z obandażowaną nogą, czekała na swoją kolej. Benet przypomniała sobie, jak kiedyś - sama wówczas miała około trzynastu lat - Mopsa zniknęła bez żadnego ostrzeżenia i odnaleziono ją po dwóch dniach błąkającą się po Northampton w sukience bez rękawów, z zanikiem pamięci. Nikt się nigdy nie dowiedział, jak się tam dostała i skąd pochodziła sukienka, która nie była jej własnością. Być może Mopsa w ogóle nie dotarła do Doliny Spokoju wczoraj wieczór. Może gdy znikła córce z oczu, podała kierowcy taksówki inny adres. Benet zastanawiała się, czy zadzwonić na policję, lecz postanowiła, że zrobi to tylko w ostateczności. Później, jeszcze za dnia, może wtedy, gdy James wstanie i pójdzie się pobawić z innymi dziećmi. Tak jak wczoraj skorzysta z tej okazji i wyskoczy na godzinę do domu. Mopsa robiła teraz wrażenie takiej przytomnej, zwyczajnej, normalnej

osoby. Lecz może właśnie tak wyglądała przed jakimś nowym atakiem szaleństwa? Jeśli nie pojechała do Doliny Spokoju, to dokąd mogła się udać? Nie znała teraz nikogo w Londynie oprócz dawnych sąsiadów, państwa Fentonów, ale oni również do tego czasu mogli się już wyprowadzić z dawnego mieszkania. Kobieta z zabandażowaną nogą skończyła rozmowę i Benet znów zadzwoniła do domu. Żadnego skutku. Nie mogła sobie wyobrazić, aby matka po prostu wyszła na spacer lub wzięła taksówkę, żeby tu przyjechać - ale właściwie jak dalece znała swoją matkę? Co o niej wiedziała poza tym, że jest całkowicie nieodpowiedzialna? Kiedyś pani Fenton znalazła ją w wannie, w czerwieniejącej wodzie, z podciętymi żyłami u rąk... Długo trwało, nim Benet zdobyła egzemplarz londyńskiej książki telefonicznej na litery E-K, lecz w końcu znalazła numer telefonu Fentonów. Mieszkali ciągle jeszcze przy Harper Lane pod numerem 55 - a przynajmniej mieszkała tam pani Fenton. Telefon był zarejestrowany na nazwisko pani Constance Fenton, więc być może jej mąż już zmarł. Benet raz jeszcze zadzwoniła do domu, a nie doczekawszy się odpowiedzi, nakręciła numer pani Fenton. Odezwała się jakaś młoda kobieta. - To była moja córka - powiedziała Constance Fenton, gdy zawołano ją do telefonu. - Mieszkają teraz u mnie córka, zięć i wnuk, póki ich dom nie będzie wykończony. - Miała miły zwyczaj zaczynania każdej rozmowy tak, jakby pożegnała się z rozmówcą wczoraj, a nie dziesięć lat temu. Benet spytała ostrożnie, taktownie, czy przypadkiem nie było tam jej matki. - Pani matki? Benet od razu zorientowała się, że matki tam nie ma i nie było. Pani Fenton z ciekawością dopytywała się o Mopsę. Czy jest w Londynie? Kiedy ją odwiedzi? Co za miła niespodzianka, jak się cieszy, że będzie mogła zobaczyć się z Mopsą! - Na pewno niedługo się z panią skontaktuje - powiedziała Benet. Odłożyła słuchawkę. Robiło jej się niedobrze ze strachu. Mopsa mogła się podziewać diabli wiedzą gdzie i wszędzie mogła być zagrożeniem dla siebie i dla innych. ROZDZIAŁ 3 WINTERSIDE ROAD z dróżką prowadzącą przez zielone, porosłe trawą wertepy w głąb osiedla, łączył Chiński Mostek. Barry zastanawiał się, dlaczego nazywano go chińskim, aż w końcu zrozumiał, obejrzawszy stary ozdobny chiński talerz w domu Iris. Osiedle Winterside Down to był taki mały światek, w którym było wszystko, co trzeba, i masa rzeczy, których się wcale nie potrzebowało. Wszystkie ulice nosiły nazwiska ludzi zasłużonych w epoce rządów Partii Pracy. Centrum osiedla zajmował plac zwany placem Bevana; znalazło się tam kilka sklepów, urząd pocztowy, fryzjer damsko-męski,

wypożyczalnia wideo i turecka restauracja z daniami na wynos. Wśród mieszkańców przeważali ludzie pochodzenia greckiego, irlandzkiego i z Indii Zachodnich, lecz zdarzali się też Hindusi. Wszystko tu było całkiem nowe - najstarsze domy liczyły sobie zaledwie sześć lat - i nie zdołało jeszcze zapuścić korzeni. Zbudowano jeden wieżowiec, po czym widocznie uznano, że ludzie nie życzą sobie wieżowców i boją się w nich mieszkać. W rezultacie ów pojedynczy wieżowiec sterczał pośrodku Winterside Down niby olbrzymia latarnia morska, otoczona karłowatymi domkami, w których ludzie najwyraźniej woleli mieszkać. Rodzina Isadoros zajmowała aż dwa domki - tak liczna była to gromadka. Rada miejska zabudowała kryty pasaż, łączący korytarze domków, tak, aby można było przechodzić z jednego do drugiego nie wychodząc na zewnątrz. Dom Carol był zwyczajny, pojedynczy, jeden z najstarszych w rzędzie. Gdy się wchodziło na teren osiedla od strony Chińskiego Mostku, widziało się najpierw ten rząd domów od tyłu, a jeśli Carol była w domu, można było dostrzec w jej mieszkaniu światło. Rzadko się zdarzało, aby Barry wracał do domu później niż Carol, ale wówczas - lub gdy sądził, że wraca później - szukał wzrokiem tych oświetlonych okien już od połowy drogi przez mostek. Jej dom był ósmy z rzędu, licząc od miejsca, gdzie ścieżka dochodziła do Summerskill Road. Liczył więc: dwa-cztery-sześć-osiem, a jeżeli światło się paliło, serce uderzało mu szybciej w nagłym przypływie radości. Najczęściej wracał do domu pierwszy. Od sześciu miesięcy tutaj był jego dom. Nie dlatego, że chciałby tu mieszkać, gdyby mu przyszło wybierać, lecz dlatego, że tu mieszkała Carol. Gdy pracowała w barze wieczorami, nie wracał do domu przez Chiński Mostek, lecz przez główny wjazd od strony Lordship Avenue. Za dnia małym Jasonem opiekowała się czasem rodzina Isadoros, a czasem jego babka Iris lub, rzadziej, jego ciotka Maureen. Po drodze do domu Barry wstąpił po niego do Iris, lecz Jason zasnął przy oglądaniu telewizji i Iris położyła go do łóżka. Może przecież przespać się u niej, dlaczego nie? I tak rano go do niej przyprowadzą. Barry wracał do domu. Idąc przez plac Bevana wstąpił do sklepu tytoniowego, otwartego do ósmej, i kupił paczkę Marlboro. Dawniej nigdy nie palił, ale przebywając ciągle z Carol i z jej rodziną doszedł już do dwudziestu dziennie. Plac był wybrukowany czerwono-różowymi płytami, klomby kwiatów okalały niskie ceglane murki, a na środku stała rzeźba, która wyglądała jak kawałek karoserii samochodowej, wyciągnięty z kupy szmelcu, lecz była dziełem całkiem sławnego rzeźbiarza i nosiła nazwę „Postęp ludzkości”. Wokół tureckiej garkuchni unosił się zapach czosnku i tłuszczu. Na murku ogradzającym jeden z klombów siedziała najstarsza latorośl państwa Isadoros z nieznanym Barry’emu chłopakiem. Jedli kebab i frytki z papierowych torebek. Było tu raczej ciemno. Z lamp sodowych, umieszczonych na betonowych słupach wysoko nad Winterside Down, brązowo-żółtawe światło opływało osiedle i malowało wszystko na kolory khaki, żółty i czarny. Jeden z chłopców,

pochylonych nad swymi motorowerami przy rzeźbie, miał włosy rudoblond uczesane w czub jak u dudka, drugi czuprynę ufarbowaną na niebiesko, lecz światło lamp nadawało wszystkiemu barwę żółtobrązową i połyskiwało na czarnych skórzanych kurtkach chłopców jak złocisty, rozgnieciony liść. Chłopcy nie byli dużo młodsi od Barry’ego - prawie jego rówieśnicy - lecz czuł się nieskończenie od nich starszy, dwudziestolatek przy siedemnasto- lub osiemnastolatkach. Gdy zaczął żyć z Carol i stał się ojcem gotowej już rodziny - jakby przeskoczył od razu ładnych parę lat. Na półeczce nad kaloryferem, w plastikowej ramce od Woolwortha stała fotografia męża Carol. Była to jedyna fotografia w tym domu. Na imię miał Dave. Nie żył już, zginął w wypadku, gdy ciężarówka, którą prowadził, spadła ze zbocza góry w Jugosławii. Dave był wysoki, szczupły, ciemnowłosy, miał niebieskie oczy i typowo irlandzki wykrój ust. Barry nie przypominał go, ale obaj byli w tym samym typie - w typie Carol. Wkrótce po tym, jak się spotkali po raz pierwszy i jak poszedł z nią do domu, Carol powiedziała mu, że jest w jej typie, i pokazała mu fotografię Dave’a. Barry wytarł fotografię z kurzu. Powycierał również nieliczne w tym pokoju ozdobne drobiazgi, telefon i telewizor od tyłu, a potem wyciągnął odkurzacz i oczyścił skrawek dywanu, który należał kiedyś do Iris, póki (jak sama to określiła) „nie zwariowała” i nie sprawiła sobie wykładziny dywanowej na cały pokój. Barry utrzymywał dom w czystości dla Carol - tyle przynajmniej był jej winien. Zanim się do niej sprowadził, panował tu straszny bałagan, czego można się było spodziewać po kimś, kto ma troje dzieci i dwie posady. Barry’emu sprzątanie mieszkania nie wydawało się poniżające lub niemęskie. Wiedział dobrze, że matka śmiałaby się z niego i powiedziałaby, że to babska robota. Lecz Barry należał do pokolenia, w którym dziewczyny bardziej jeszcze niż chłopcy buntowały się przeciw robotom domowym. Uważał za rzecz naturalną, że jego matka sprzątała, prała i czyściła - ale dlaczegóż by miała to robić kobieta, z którą żył? Przecież pracuje tak samo ciężko jak on. Sprzątnął także hol i zmienił pościel na łóżku. Jedyne ładne meble znajdowały się w tym pokoju - w sypialni Carol, która teraz była też jego sypialnią. Szafa, wbudowana w ścianę przez Dave’a, gdy sprowadzili się tutaj i dom był jeszcze nowy, miała lustrzane drzwi. Umieszczona była naprzeciwko łóżka. Carol lubiła z rana, siedząc na łóżku, przeglądać się w tych lustrach. Sprawiało jej to dziecinną radość, od której Barry’emu topniało serce. Włożył zdjętą pościel do plastikowej torby razem ze stosem śmierdzących pieluch Jasona i zabrał to wszystko do pralni samoobsługowej na placu Bevana. Błękitna Grzywa i Dudek, i cała reszta jeszcze tam byli, lecz teraz otaczali stary amerykański samochód, studebakera, zaparkowany na skraju placu; przez otwarte okna samochodu ryczało radio nadające muzykę rockową. Barry poczuł się stary, lecz w pewnym sensie również ważny i odpowiedzialny. Poznali się z Carol właśnie w pralni, chociaż nie w tej. Pralka matki kiedyś nawaliła i zaniósł

do samoobsługowej swoje dżinsy. Carol zaś przyniosła tam dwie partie brudów. Dzieci - Ryan i Tanya - przyjechały na weekend do domu, a dom dziecka nie lubił, gdy odsyłano dzieci z brudną, nie wypraną garderobą. Dwoje takich dużych dzieci! Myślał wtedy, że są rodzeństwem Carol. Myślał, że jest w jego wieku albo młodsza. Nie mógł uwierzyć, że ma dwadzieścia osiem lat. Maureen powiedziała, że Carol ma twarz jak lalka, i tak zresztą było, ale przecież lalki tak się wykonuje, żeby wyglądały jak śliczne dzieci, o to chodzi, prawda? Carol miała twarz okrągłą i bardzo krótką górną wargę, cerę jak różowo-biała porcelana, a włosy, złote kędziory, układały jej się nad czołem i na skroni jak u małego dziecka w okrągłe loczki, ni to pierścionki, ni to monety, wilgotne, właśnie jak u dziecka. Jej oczy, niebieskawe jak morska woda, spotkały się z jego oczyma i Carol uśmiechnęła się. Później często myślał o tym, że zakochał się w niej zanim się jeszcze odezwała. A odezwała się po to, by go zapytać, czy nie ma drobnych, bo zabrakło jej na drugie pranie. Nie miał drobnych - czy ktoś kiedyś miał dość drobnych w samoobsługowej pralni? Ale powiedział jej, gdzie może dostać drobne. - Niech pani pośle siostrę do sklepu z papeterią, trzecie drzwi stąd. Oni zawsze mają. Spojrzała na niego z ukosa, ślicznie. Opuściła długie, ciemne, podwinięte rzęsy. - Nabiera mnie pan na komplementy, co? Nie zrozumiał, o co jej chodzi, a kiedy wyjaśniła, nie mógł uwierzyć. Nie wierzył też własnemu szczęściu, że spotkał taką dziewczynę jak Carol i że się jej spodobał. Dwa dni później był już u niej w domu i pytał o mężczyznę na fotografii, a ona powiedziała: „Ty naprawdę jesteś w tym samym typie. W moim typie! Tak jak on”. Poukładał czystą bieliznę, wrzucił ją do torby i ruszył do domu, by czekać tam na Carol. Po sześciu miesiącach ciągle jeszcze podniecała go myśl, że ona zaraz wejdzie do domu, nie mógł się doczekać, kiedy zacznie otwierać drzwi kluczem. Ciągle jeszcze? Odczuwał to jeszcze mocniej niż na początku. A najbardziej lubił wracać do domu nocą przez Chiński Mostek, gdzie na drewnianej balustradzie, obok innych napisów, wypisał sprayem: „Barry kocha Carol”. Licząc domy i widząc światło w ósmym z kolei, cieszył się na myśl, że ona tam jest i tęskni do niego tak, jak on tęskni do niej. Tuż przed wpół do dwunastej wydało mu się, że słyszy samochód przed domem, ale pewnie się mylił, bo Carol nigdy nie wracała taksówką ani mikrobusem, nie mogli sobie na to pozwolić. To tylko zbieg okoliczności, że tuż po tym, jak usłyszał samochód, Carol przekręciła klucz w zamku. Oglądał akurat telewizję i wyłączył ją, kiedy weszła do pokoju. Widać było wyraźnie, że piła. A kto by nie pił, pracując w winiarni przez sześć godzin? To zgodne z ludzką naturą. Policzki miała zaróżowione, a jej zielonobłękitne oczy błyszczały. Podeszła trochę bliżej i przybrała wyzywającą

pozę: uniosła ręce i obróciła się dookoła, aż zawirowały fałdy sukienki w czarno-białe, zygzakowate prążki nad cholewkami czerwonych botków. - Coś nowego! - powiedział Barry. - Skąd to masz? Carol zaczęła się śmiać. - Zwędziłam. Co ty na to? - Pchnęła go na fotel i usiadła mu na kolanach. - Pani Fylemon wyszła, bo miała zjeść lunch z matką, więc uwinęłam się szybko z robotą i skończyłam o drugiej, a potem wsiadłam do autobusu i pojechałam do Raju Klientów. Jest tam nowy butik, na który już miałam oko. Tam pozwalają wziąć do przymierzalni tylko dwie rzeczy. Ekspedientka spytała, ile rzeczy wzięłam, a ja jej powiedziałam, że dwie, choć miałam trzy, bo na tej, co mam, powiesiłam na wieszaku drugą, czarną. Potem włożyłam tę na siebie, a na wierzch mój sweter i spódnicę, i już gotowe. Zaniosłam z powrotem tamte dwie, powiedziałam, że są za duże i w nogi, a w duszy tak się zaśmiewałam, że mało nie pękłam. - Sprytna robota - rzekł z uznaniem Barry. - Przykro by mi było, gdyby cię złapali, kochanie. Carol wzburzyła mu włosy i potarła noskiem o jego nos. - Mnie nie złapią. Jestem na to za ostrożna. - Pogładziła go po karku. - U Kostasa był Dennis Gordon. Przez cały czas podziwiał moją sukienkę i wypytywał, czy pracowałam już kiedyś jako modelka. A ja mu na to: „Modelka, co? Tak się to teraz nazywa?” - Nie lubisz go, prawda Carol? - spytał Barry. - To niezły facet. Mnie się nie podoba, jeżeli o to ci chodzi. Był kumplem Dave’a. Trochę mi go przypomina, bo też robi na ciężarówkach. Wiesz, mówił Kostasowi, że tyle zarabia na jazdach do Turcji, że praktycznie go nie stać na mieszkanie tutaj. Powinien zamieszkać w którymś z tych krajów, gdzie prawie nie płaci się podatków. Co ty na to? - Chciałbym, żeby się stąd wyniósł. Żeby się przeprowadził na Jersey albo do Irlandii, czy gdzieś tam. - Coś mi się zdaje, że jesteś zazdrosny, panie Barry! - Wcale się tego nie wstydzę. A ty nie byłabyś zazdrosna o mnie? Przytuliła się do niego mocniej, z ustami przy jego uchu. - Myślę, że tak. Chodźmy do łóżka, kochaneczku. - Tego nie odmówię - wyszeptał ochrypłym głosem. Na schodach przypomniała sobie Jasona. - Został na noc u twojej matki. Przyjęła to z ulgą. Wbiegła tanecznym krokiem do sypialni i zsunęła przez głowę sukienkę. Pod spodem miała tylko majteczki - czarne, przezroczyste. Rzadko nosiła biustonosz, nie był jej potrzebny. Piersi miała jędrne, jak pączki dużych, białych kwiatów. - Wyjdziesz za mnie Carol, prawda? - powiedział, trzymając ją w ramionach, dotykając ciepłego, wilgotnego, kremowego ciała. Lampka nocna świeciła się, czysta pościel była przygotowana.

- Może - droczyła się Carol. - Myślę, że tak. Kiedyś w przyszłości. Ładny jesteś chłopak i jak Boga kocham, niezły z ciebie ogier. - Ale czy mnie kochasz? - A co, nie mówiłam ci tego? Barry miał wiele dziewcząt nim spotkał Carol, tak naprawdę, dopóki jej nie poznał, nie wiedział, co to znaczy „kochać się”. To było coś zupełnie odmiennego. Coś, o czym przedtem nie miał pojęcia. A nawet było w tym coś przerażającego, bo namiętność, jaką do niej czuł, i jej zaspokojenie nie tyle dawało mu satysfakcję, co go wręcz porażało. Zatracał się w Carol i odkrywał coś, czego nie umiał nazwać. To było dla niego przeżycie mistyczne, jakiego doznaje się - tak to sobie wyobrażał - pod wpływem pewnych narkotyków, działających z tak przedziwną intensywnością, że wszystko się w głowie odmienia, lecz to przeżycie nie wywoływało żadnych skutków ubocznych, jedynie wzmagało jego miłość. Gdy po wszystkim układali się do snu, Carol, skulona, przytulała się do niego i trzymała jego dłoń między swymi piersiami. Wtedy odczuwał najwyższe szczęście, był szczęśliwszy niż kiedykolwiek w życiu. ROZDZIAŁ 4 GDY znów próbowała się dodzwonić do Mopsy i ciągle nie było odpowiedzi, wróciła do pokoju Jamesa. Przy jego łóżeczku zastała doktora lana Raeburna. Tym razem również zdjął biały fartuch, aby nie wywoływać u Jamesa fobii. Badał go stetoskopem, przytkniętym do małej klatki piersiowej, unoszącej się i opadającej w przyśpieszonym oddechu. - To chyba wtórna infekcja - rzekł, wynurzając się z błyszczących fałd zasłony na krupecie. - Nie reaguje na antybiotyk. Przykro mi, że muszę panią rozczarować, ale na razie jeszcze nie będzie pani mogła zabrać go do domu. Benet domyślała się tego, jednak potwierdzenie było dla niej ciosem. Usiadła na łóżku i przyłożyła dłoń do czoła. - Martwi się pani, tak? - powiedział lekarz. - Ach, nawet nie o Jamesa. Wiem, że ma tutaj dobrą opiekę. Chodzi o moją matkę. Mieszka teraz u mnie, a z jej zdrowiem nie jest najlepiej, nie powinno się jej zostawiać samej. Ale ją zostawiła i gdzie ona się teraz podziewa? Lekarz nie zadawał jej pytań na ten temat. Może odgadł już, że ma na myśli zaburzenia psychiczne. - Czy nie mogłaby pani znaleźć kogoś, u kogo matka mogłaby się zatrzymać, tak, aby ulżyć pani w tej sytuacji? Fentonowie? Czy mogłaby zadzwonić do Constance Fenton i poprosić ją, aby przyjęła Mopsę na dzień lub dwa? Trzeba by to było tak urządzić, aby Mopsa nie domyśliła się, że Benet wszystko zaaranżowała. Ale jak może obmyślać coś takiego, skoro nie wie nawet, gdzie jest teraz Mopsa? Ian Raeburn